Maria Sztark-Sobieniecka „Ziuta”

Archiwum Historii Mówionej

 Pani Maria Sztark-Sobieniecka, urodzona 8 czerwca 1927 roku w Warszawie, w Powstaniu Warszawskim pod pseudonimem „Ziuta” brała udział jako sanitariuszka w Zgrupowaniu „Radosław”, w Batalionie „Czata”.




  • W niepodległej Rzeczypospolitej przeżyła pani 12 lat. Proszę powiedzieć, czym się pani zajmowała przed wybuchem wojny?


Biorąc pod uwagę moją datę urodzenia, byłam po prostu uczennicą. Chodziłam do szkoły i od roku przed wybuchem Powstania, czyli powiedzmy mając tam szesnaście czy nie całe szesnaście lat zostałam zaprzysiężona w Konfederacji Narodu. Konfederacja Narodu, czyli KN było podległe Armii Krajowej. Zresztą nie wiele wiedzieliśmy o tym my młodzi, do jakiej organizacji należymy, dlatego bo dla nas wszystkich najważniejsze było to, żeby w jakiś sposób włączyć się w możliwości walki z okupantem. Tym bardziej, że cała moja rodzina była zawsze rodziną patriotyczną, w wielu powstaniach brali udział moi dziadowie i pradziadowie.

  • Czyli kultywowano w pani rodzinie tradycje patriotyczne. W jaki sposób?


Przez całe wychowanie. Jak chodziłam do szkoły, do szkoły podstawowej, wtedy się nazywało to szkoła powszechna, tu zresztą na Żoliborzu, to była szkoła Rodziny Wojskowej, od przedszkola naszą patronką i opiekunką była pani Aleksandra Piłsudska, więc myśmy byli w takim duchu wychowywani już i w szkole i w domu. To nie było to, co w okresie II Rzeczpospolitej, gdzie była ta rozbieżność między wychowaniem szkolnym a wychowaniem domowym w takich patriotycznych jeszcze rodzinach. Skończyłam przed Powstaniem kursy sanitarne i w dniu wybuchu Powstania, znaczy przed Powstaniem, jeszcze parę dni przed, bo to była dwukrotnie taka mobilizacja, byliśmy na takim punkcie zgromadzeni, gdzie ja potem zostałam z Alej Jerozolimskich skierowana na zbiornicę meldunkową, to była zbiornica meldunkowa Czaty na Ogrodowej.

  • Cofnijmy się może jeszcze trochę wcześniej. Jak zapamiętała pani wybuch wojny? Miała pani wtedy 12 lat.


Koszmarnie. Z balkonu widziałam naszych żołnierzy idących do niewoli – rannych, obandażowanych. Zresztą w czasie okupacji, ponieważ moja babka stryjeczna, Małgorzata Starzyńska i moja chrzestna matka, była ogromną patriotką i uważała, że dziewczyna, która ma dwanaście lat, powinna się jakoś w czasie wojny włączyć [do działania]. Mimo, że ja byłam jedynaczką i moja mama usiłowała mnie jakoś ochronić. Tutaj właśnie razem z moją drużyną harcerską, na dworcu Gdańskim, jak przyjeżdżały transporty rannych żołnierzy, no to myśmy starały się im tam pomagać, robić opatrunki, poić, takie rzeczy, jakie umiałyśmy zrobić.

  • Pamięta pani wkroczenie Niemców do Warszawy?


Pamiętam. Przede wszystkim bardziej pamiętam jak oni pędzili tych naszych żołnierzy do niewoli do cytadeli. Zgrupowanie było… To było koszmarne. Dla mnie to było jedno z takich najbardziej koszmarnych przeżyć. Nie bombardowanie, nie, zresztą ten dom w 1939 roku, w którym my tutaj jesteśmy nie ucierpiał, dopiero w czasie Powstania został częściowo zniszczony.



  • Czym się pani zajmowała po zajęciu Polski przez Niemców? Czy nadal chodziła pani do szkoły?


Tak. Nadal chodziłam do szkoły, w tym czasie chodziłam do szkoły sióstr Zmartwychwstanek, to już było gimnazjum, dlatego bo w 1939 roku zdałam do gimnazjum imienia właśnie Aleksandry Piłsudskiej tutaj na Żoliborzu, ta pierwsza klasa trwała parę tygodni. I potem siostry Zmartwychwstanki zorganizowały tak zwaną szkołę krawiecką i pod przykrywką tej szkoły krawieckiej było gimnazjum. Najpierw były komplety tutaj u nas i w naszym domu, znaczy nie w naszym mieszkaniu, tylko tutaj mieszkali państwo, których mieszkanie było bezpieczne, ponieważ po prostu oni byli Niemcami. Byli Reichsdeutschami. Do tej szkoły, chodziłam z córką tej rodziny wojskowych i pierwsze komplety były zorganizowane u niej, bo nikt nie myślał, że w takim domu może być zorganizowane nielegalne uczenie (komplety). Potem uczyłam się u sióstr Zmartwychwstanek do Powstania.

 

 

  • Mieszkała pani na Żoliborzu wraz z rodzicami. Z czego utrzymywała się pani rodzina?


Przede wszystkim z tego cośmy jeszcze mieli. Mój ojciec był konstruktorem broni, więc był człowiekiem dobrze sytuowanym. Ale tego też już nie starczało, więc razem z kolegą inżynierem zajęli się wyrobem mydła.

  • To już w czasie okupacji?


W czasie okupacji, tak, w czasie okupacji.

 

  • Nie mógł już konstruować karabinów?


Nie, oczywiście już w fabryce karabinów nie mógł pracować.

  • Czy matka pracowała?


Tak, moja mama sprzedawała to mydło i właśnie mi szalenie zaimponowała, ponieważ była to pani… Wystarczy powiedzieć, że było takie pismo „Bluszcz” i była kiedyś uznana w nim za najelegantszą kobietę w Warszawie. Jak przyszła okupacja to ona się tak przestawiła, tak jakby niczego innego nie robiła od urodzenia tylko handlowała tym mydłem. To mi szalenie zaimponowało takie przystosowanie do zmienionych zupełnie warunków.



  • Czy pensje pani rodziców pozwalały normalnie żyć w Warszawie?


To co mieliśmy, to była i wyprzedaż biżuterii i jeszcze jakichś tam walorów czy dolarów, które trochę w domu było. Było bardzo skromnie. Nie mieliśmy głodu, ale też nie mieliśmy luksusu.



  • Kiedy pierwszy raz zetknęła się pani z konspiracją?


Rok przed Powstaniem. Szukałam tych kontaktów. Nie tylko ja.

  • To była pani własna inicjatywa?


Nasza własna, kilku dziewcząt od sióstr Zmartwychwstanek. Taki kontakt, który nam się udało znaleźć, to właśnie był w końcu w tym KN-ie czyli w Konfederacji Narodu.

  • Jak wyglądały te kontakty, czym się pani zajmowała?


Myśmy najpierw były szkolone.

  • Jako sanitariuszki?


Jako sanitariuszki, tak. Przechodziłyśmy takie naprawdę bardzo dokładne szkolenie sanitarne i to właściwie głównie można powiedzieć, to. Potem było trochę kolportażu gazetek, czasem przenoszenie czy broni, jak chłopcy szli na akcje… ale to było raczej rzadko, głównie to była sprawa tych szkoleń sanitarnych.



  • A gdzie zastał panią wybuch Powstania?


Wybuch Powstania właśnie na naszej drugiej mobilizacji w Alejach Jerozolimskich.

  • Czy wiedziała pani, że coś się szykuje?


Nie, myśmy zostali zawiadomieni, że to już. Pierwszy raz na kilka dni przed Powstaniem, chyba na dwa dni przed Powstaniem i to był taki fałszywy alarm i trzeba było rozpuścić wszystkich i potem już drugi raz rano, o godzinie szóstej rano przyszła łączniczka, która zawiadomiła, że mam się stawić właśnie tam.

  • A jak zapamiętała pani Godzinę „W”?

 

Godzinę „W” zapamiętałam w ten sposób, że byłam skierowana do zbiornicy meldunkowej na ulicę Ogrodową. To się zaczęło tak. Stamtąd dostałam rozkaz, czy polecenie, jak myśmy to nazwali, przez koleżankę „Dalicką”, Halina Andrzejewska, która była szefową tej zbiornicy meldunkowej. Nas tam było trzy i wszystkie zostały gdzieś rozesłane. Ja zostałam posłana do Śródmieścia i na ulicy Nowogrodzkiej, ten dom stoi zresztą, to jest chyba Bank Rolny, naprzeciwko budynku „Romy” i w tym miejscu zastała mnie Godzina „W”. Ostrzał… EKD jeszcze jeździła tamtędy i jakoś udało mi się przeskoczyć tam do „Romy”, bo za wszelką cenę chciałam się dostać, żeby wykonać to zadanie, co było niestety już zupełnie niemożliwe.



  • Jakie to było zadanie?


Przejście do… już nie pamiętam, która to była ulica, tam już zupełnie nie można było przejść. Miałam tam jakieś, właściwie nie wiadomo jakie zadanie, przekazać, gdzie jest ta zbiornica meldunkowa, do której, znaczy na Ogrodową, żeby meldunki przechodziły. To było zupełnie niemożliwe, bo to było po drugiej stronie Alej Jerozolimskich, które już były, tam się wycofywała armia, te niedobitki armii. Mnie się udało przeskoczyć z powrotem. Okazuje się, że tak… Z powrotem z Ogrodowej zostałam skierowana na Młynarską, tam był kawałek naszej Czaty, potem jeszcze do szpitala Karola i Marii, na szczęście – dla mnie oczywiście – na bardzo krótko właściwie, byłam tam parę godzin, dlatego że ten szpital, to był dziecięcy szpital na Lesznie, spotkały ogromne tragedie.

Niemcy bardzo szybko zdobyli tamten [teren], tę część Woli i, tak jak mnie opowiadano dowódca niemiecki polecił najpierw wystąpić dyrektorowi szpitala, nie było dyrektora w ogóle, wobec powyższego wystąpił któryś z lekarzy, który został zastrzelony od razu. Po czym, połowa miała przejść na lewo, a połowa na prawo. Już nie wiem, których z prawej czy z lewej strony, rozstrzelali natychmiast. Zabijali rannych, zabijali na stołach operacyjnych… natomiast tę drugą połowę prowadzili również na rozstrzelanie. Jak mi potem opowiadali koledzy, to było już wieczór, szli ci ludzie w białych kitlach i jechał Niemiec na motorze oficer niemiecki, który okazał się lekarzem i zapytał się, gdzie tych ludzi prowadzą. Oczywiście dowiedział się, gdzie ich prowadzą, bo przed kościołem Świętego Wojciecha na Woli, to była hekatomba.

I tenże lekarz powiedział – to najpierw dajcie mi ich, dlatego bo trzeba uprzątnąć trupy, szpital wolski, bo tam będzie lazaret wojskowy niemiecki. Zresztą nigdy do tego nie doszło, ale w ten sposób ta druga część ocalała.

  • Ale bezpośrednio nie była pani świadkiem tych wydarzeń?


Nie.

  • Gdzie się pani wtedy znajdowała? Mówiła pani, że z początku znalazła się na Woli.


Na początku znalazłam się na Woli.

Potem dostałam rozkaz przyjścia do szpitala Jana Bożego i w tym szpitalu Jana Bożego byłam jako sanitariuszka, do momentu dopóki już Niemcy… walki, które się tam toczyły, już było wiadomo, że trzeba ten szpital opuścić. Ponieważ był to szpital psychiatryczny, to jedno z takich widoków, które do tej pory mam przed oczyma, to było jak tych ludzi psychicznie chorych… wtedy zupełnie inaczej wyglądała psychiatria niż dzisiaj… którzy szli płonącą ulicą Bonifraterską śpiewając, tańcząc… To było makabryczne! To się w ogóle [nie da opisać]. Jakiś taki widok zupełnie jak z „Piekła” Dantego. Część tych rannych udało mi się dzięki cywilnej ludności, przenieść na ulicę Długą, to jest następny powiedzmy drugi dom po prawej stronie od placu Krasińskich. Sam dom został główny, został odbudowany i ocalało właściwie tylko wejście z takimi jakimiś aniołkami na górze. I tam mnie polecono umieścić tych rannych. Tam zresztą na przeciwko był szpital, duży szpital Długa – Miodowa. Z tymi rannymi [zostałam], ja tam się nimi opiekowałam, żywność zdobywałam ze Stawek, tam były duże magazyny na Stawkach i nasz szef sanitarny pułkownik „Tarło”, już nieżyjący doktor Tarnawski, który zresztą żył zresztą sto dwa lata, polecił właśnie to miejsce. To było miejsce po jakiejś szwalni, bo tam było jeszcze mnóstwo takich koszul niedokończonych czy zaczętych, czy materiału, tak, że można było na czymś tych rannych ułożyć. Niedługo to trwało, trzeba było ich przenieść do piwnicy, bo był duży ostrzał ze strony ogrodu Krasińskich. I tam właściwie przetrwaliśmy. Od czasu do czasu musiałam chodzić do tego punktu sanitarnego po jakieś leki, naprzeciwko nosiłam tych moich rannych do tego szpitala na opatrunki, do tego dużego szpitala Długa – Miodowa, do momentu, kiedy zdałam sobie sprawę, że już się… musiałam się odmeldować oczywiście też u pułkownika „Tarło”, że ja zostanę z tymi ludźmi, z tym rannymi. Miałam takie przekonanie najgłębsze, że nic się stać mnie nie może i mnie się wydaje, że to nie tylko ja, ale wielu młodych ludzi, bo jak się jest młodym to śmierć, którą chociaż widzimy naokoło jest dla nas niepojętym zjawiskiem, jeżeli to ma dotknąć nas, że jak mnie pułkownik „Tarło” mówił: „Dziecko, ale przecież wiesz, co robią ze szpitalami”. Ja mu wtedy powiedziałam: „Panie pułkowniku, ja się razem z tymi chłopakami na pewno z tego wykręcę”. Pamiętam te słowa, bo on to pamiętał jeszcze, już jako stary człowiek po wojnie. To właśnie moje powiedzenie: „wykręcę”. Nasze oddziały wycofywały się kanałami, to właśnie było bardzo blisko, bo przy placu Krasińskich.

  • Widziała pani tę ewakuację?


Ależ oczywiście, że tak. To ja tych moich… powiedziałam, że ich przeniosę do tego dużego szpitala, mając jakąś taka świadomość, że jeżeli zobaczą grupkę rannych niedużą, samych mężczyzn (tam była jedna sanitariuszka z „Parasola”, która była ranna) młodych, to było wiadomo, że to kto, to jest, że to są akowcy. No to wystrzelają na pewno. Poza tym, jeżeli coś się stanie, to ja jedna nie dam sobie rady, tam był jakiś większy przecież personel szpitalny, ktoś mi pomoże ich wynieść czy… Oni zresztą bardzo się bronili przed tym. Ale ja byłam jedna, która mogła chodzić i która mogła decydować za nich. Przeniosłam ich tam do tego szpitala i dostaliśmy taką piwnicę, bo oczywiście wszystko to się działo w piwnicach. Od strony Miodowej to była piwnica fatalna, bo już była podstemplowana przed Powstaniem, prowadziły drewniane schody do góry i tam były lady sklepowe, jakiś sklep tam był od strony Miodowej, i leżeli tam ranni Niemcy, już wszędzie było... Oczywiście, że ich nie położyli w najlepszej piwnicy tylko w najgorszej, myśmy doszli na końcu.

  • A skąd się wzięli ci ranni Niemcy?


Nie wiem. Zostali wzięci do niewoli, ale w jakim [momencie], ich nie pytałam. Oni nie mówili. Ja się nimi opiekowałam, tak jak się opiekowałam moimi rannymi. Ponieważ ze Stawek mając możliwość, bo dostałam zezwolenie na pobranie stamtąd żywności, wobec tego zorganizowałam iluś tam mężczyzn i powiedziałam tak, ileś tam dla mnie tych skrzyń z jedzeniem, a jedną dla was. I tak. Bo wtedy było bardzo już z jedzeniem źle. Przeniosłam tych rannych, przeniosłam połowę, oni byli bardzo niezadowoleni z mojej decyzji i jak wróciłam po dalszą część tych naszych wiktuałów to się okazało, że ta część domu została zbombardowana do piwnic, wszystko się zawaliło. Wobec powyższego z tak ogromnym triumfem im to powiedziałam: „Widzicie, tu żyjemy i będziemy żyli”. Ci ranni Niemcy twierdzili, że oni nie są Niemcami, tylko że są Austriakami, że są katolikami i tak jak nam przed odejściem naszych oddziałów kapelan, już nie wiem z jakiego oddziału, dawał błogosławieństwo in articulo mortis i komunię to oni również, twierdząc że są katolikami, tę komunię przyjmowali.

 

  • A jak się zachowywali, czy myśleli, że zostaną uwolnieni?


Na to nie było czasu, dlatego że trzeba myśleć o tym, co zrobić? Przede wszystkim trzeba było, zabrać im wszystko to, co mogło świadczyć o tym, że oni są żołnierzami, od naszych kolegów. Więc wszelkie panterki, którą ja też miałam, musiałam to zdjąć przygotowując się do tego momentu, kiedy wejdą tu Niemcy. A nimi zajmowałam się tak samo, jak się zajmowałam naszymi, dawałam im jeść, dawałam im pić. Ranny nie ma narodowości, tak nas uczyli na tych kursach sanitarnych.

  • Czy może pani określić, ilu mniej więcej było tych rannych powstańców, którymi się pani opiekowała, a ilu Niemców miała pani pod swoją opieką?


Naszych tych, którzy przeżyli, bo część tam z nich niestety moich, nie doczekała tego momentu, było siedmiu w ostatnim rozrachunku. Część była tak ciężko rannych, że przed tym trzeba było ich przenieść do szpitala i operować, nie wiem, co się akurat z tamtymi stało, natomiast tych rannych Niemców było chyba też około ośmiu. Nie pamiętam już w tej chwili tego się nie bardzo liczyło. Oni nie mieli wątpliwości najmniejszej, kim my jesteśmy. W momencie, kiedy nagle jakoś już po wycofaniu naszych wojsk zrobiła się taka cisza, to jak jednego z tych rannych, który mógł chodzić nazywał się Czesław Zadrożny, on był ze Stronnictwa Narodowego, to byli z rozmaitych oddziałów ranni, i on był takim moim oparciem. Bo moim zdaniem wtedy, to był szalenie dorosły już człowiek, ponieważ miał dwadzieścia jeden lat. Był ciężko ranny, miał odłamki w nerce i w wątrobie, ale w momencie, kiedy szukali ludzi, którzy mogliby wejść do kanałów i on by mógł wejść do kanałów i być może mógłby się przedostać ze Starego Miasta do Śródmieścia, bo na tyle jeszcze był sprawny, to w momencie, kiedy ja poszłam właśnie do tego pułkownika „Tarło”, to wtedy było wybieranie tych ludzi, którzy mogą… i jak poszli w tej piwnicy, w której leżeli ci ranni Niemcy i ci moi chłopcy, przyszli ci, którzy robili tą listę to on się nie zgodził. Ja mówię: „Czesław, dlaczego?”. On mówi: „Ja nie mogłem znieść ich spojrzenia, że ja odchodzę. Wobec powyższego się nie zgłosiłem. Co będzie, to będzie”.

  • Była to końcówka sierpnia. Oddziały powstańcze już się ewakuowały. Jak pani wspomina ten okres w oczekiwaniu?


Z dużym napięciem. Wzięłam tego Czesława, mówię: zobaczmy, gdzie my możemy tych ludzi wynieść, co możemy zrobić. Jak wyszliśmy, to natknęliśmy się na Niemców i na lekarza z tego szpitala.

  • Czy były to już oddziały niemieckie?


Oczywiście, tam były Dirlewangera, ci tak zwani kałmucy, bo takich też widziałam. Wtedy do tego lekarza naszego mówię: „Tam są Niemcy ranni, których my mamy… są nasi i są ranni Niemcy w tym, a tam niedługo dojdzie ogień”, bo tam się już ten strop zaczął palić. I on wtedy do nich powiedział: „Tam się palą wasi ranni, którymi się tutaj opiekowaliśmy”. Oni wpadli i nie mieli wątpliwości, co chcą zrobić z naszymi rannymi. Natomiast wtedy jeden z tych… bo tam był jakiś oficer wśród tych rannych, on się podniósł i powiedział, że do tej pory Polacy się nami opiekowali i my żądamy dla nich takiej samej opieki, nie damy się wyprowadzić, wynieść stąd, dopóki nie wyniesiecie Polaków. Wydaje mi się, że warto o tym powiedzieć, bo na tle tych strasznych zbrodni, które były to był jakiś taki rycerski gest, nie na Powstanie. Tak, że część z tych rannych była potem w szpitalu na Wolskiej, a część z Czesławem, którego ja miałam, tam były podwody, bo ich trzeba było ich przewieźć. Natomiast tego Czesława wzięłam prawie, że na plecy, chociaż to był bardzo wysoki mężczyzna, ale chudy. I poszliśmy razem z ludnością cywilną, gdzie byliśmy pędzeni w kierunku kościoła na Woli. Przed samym tym kościołem przy Płockiej koleżanka też właśnie z KN – „Antylopa” miała taki pseudonim, Halina Frydrykiewicz, była starsza od nas i taka bardzo piękna, fertyczna, niebieskooka blondynka i ona Niemców zawsze potrafiła jakoś przekabacić. Ona nas wyciągnęła z [kościoła] do szpitala. Zresztą duże zasługi jej są w tym, bo ona się tam znalazła wcześniej, bo ona była ze szpitala Karola i Marii, że ona potrafiła część Niemców przekonać, bo tam zostały niemowlęta, dzieci starsze, które konały z głodu i z pragnienia, że pozwolili te dzieci zabrać.

Ona jednak dobrze znała język niemiecki, a oprócz tego była taka, jaka była. Więc to jej pomogło, taki typ zupełnie nordycki.

  • Wspominała pani masakrę na Woli, a z drugiej strony ten gest podopiecznych pani, rannych żołnierzy niemieckich. Czy zetknęła się pani osobiście z przypadkami zbrodni wojennych dokonywanych przez Niemców lub też podległym im formacji wschodnich?


W tym kościele świętego Stanisława czy Wojciecha... Wojciecha chyba to jest na Woli, tam były jeszcze z tyłu zwały trupów. Przecież oni tam rozstrzeliwali, to było widać, co zrobili z Wolą. Myśmy szli i myśmy to wszystko widzieli. Nie widziałam tego bezpośrednio, bo gdybym to widziała bezpośrednio to bym z panem dzisiaj tu nie rozmawiała.

  • A jak przyjmowała walkę pani oddziału ludność cywilna?


Byłam sanitariuszką. Były momenty takie – po co wyście to…? Szczególnie matki, które miały małe dzieci. Ale na ogół ta postawa ludności cywilnej, tak jak ją pamiętam jeszcze z tej piwnicy, bo tam w innych piwnicach byli cywile, była pozytywna.

  • Czym się to przejawiało?


W pomocy. Mężczyźni, co prawda jak im zaproponowałam przejście na Stawki nocą, nocą nie było bombardowań, więc to było spokojniej, zawsze było jakieś, to oni się bardzo chętnie zgodzili. Co prawda, tak powiedzmy szczerze nie za darmo, bo część tej żywności mogli wziąć, ale to nie umniejsza tego, że większość poszło na tych naszych rannych.

  • Czy miała pani kontakt z przedstawicielami innych narodowości?


Przez krótki okres czasu, jak została wyzwalana i wyzwolona… na Gęsiówce był taki obóz na terenie getta, gdzie byli i Żydzi i Węgrzy i Rumuni, to był bardzo krótki okres, ale ja tam byłam i widziałam.

  • Czy miała pani z nimi do czynienia?


Nie. To był chyba nie cały dzień. Oni bardzo chcieli do naszych oddziałów, ci młodzi, oni chcieli walczyć. Tylko myśmy nie mieli broni.

  • A obserwowała pani akcję zdobycia Gęsiówki? Czy była pani gdzieś na zapleczu?


Byłam na zapleczu, nie byłam bezpośrednio.

  • Przejdźmy teraz do spraw codziennych. Jak dokładnie wyglądało życie codzienne podczas Powstania. Doskwierał pani głód?


Właśnie mówię, że dzięki tym magazynom na Stawkach, to były magazyny niemieckie dobrze zaopatrzone zarówno w odzież jak i w żywność, i dzięki jakiejś takiej tej mojej w tym czasie zapobiegliwości, której w późniejszym życiu nie bardzo może przejawiałam, to myśmy już, ta moja grupa rannych, nie odczuwali głodu.

  • Czy udawała się pani na Stawki kilka razy?


Chyba ze dwa razy. Za pierwszym razem zobaczyłam, że sobie nie wiele poradzę. Wobec powyższego ten drugi raz zorganizowałam, już nie pamiętam, ale to była duża ekipa. Tam było z dziesięciu młodych mężczyzn. Więc myśmy mogli przynieść sporo. To było więcej aniżeli miałam zezwolenie, ale przecież przekonałam tych kolegów, że niedługo niestety, my to będziemy musieli się stąd wycofać.

  • A jak wyglądała sytuacja jeśli chodzi o odzież, ubranie?


Wszyscy byliśmy umundurowani w panterki.

  • A gdzie państwo spaliście? W piwnicach?


Na węglu.

  • To znaczy?


Akurat ja spałam na węglu, bo im tam jakoś umościłam te posłanie. Na węglu jest zupełnie wygodnie. Jak by pan w ogóle nie spał przez długie okresy, to i tam by było wygodnie.

  • Czy miała pani czas wolny?


Nie. To niemożliwe. Nie było czasu wolnego.

  • A jeżeli chodzi o kontakty z najbliższymi w okresie Powstania?


Moi rodzice… ojciec był w oddziałach na Żoliborzu, mama była w domu. To było niemożliwe, dlatego bo można się było przedrzeć tylko kanałami albo przez wiadukt, gdzie tam kosili absolutnie. Więc to było zupełnie niemożliwe tak, że nie widziałam [rodziców]. Moja matka zginęła, została zastrzelona w momencie, kiedy kobiety z tego domu musiały wyjść. Właśnie tak jak powiedzieliśmy o tych Niemcach to powiem tu o jakimś takim ogromnym bestialstwie. Dlatego, bo opowiadała mi pani, która była świadkiem tego, że wychodzili tak jakby tyłem tych domów, tym domem, który jest na placu Inwalidów tu bliżej, czyli Mickiewicza 20, tam było przejście i stał samochód pancerny, od strony cytadeli otwarty. I młody, podobno piękny, taki typowy nordyk, na srebrno mu się te jasne włosy świeciły, który miał pieska, tych psów przecież się tam zagubionych, rasowego jakiegoś psa głaskał i pani, która wychodziła z moją mamą powiedziała: „Słuchaj on nam nic nie może zrobić, bo zobacz jak odnosi się do tego psa”. Natomiast on skinął na moją matkę, powiedział „komm” , ona podeszła, strzelił jej w brzuch i nie pozwolił jej zabrać.

  • Kiedy się pani dowiedziała o śmierci matki?


W wigilię. Tą panią widziałam, dlatego że, jak szedł Żoliborz… ja byłam potem w szpitalu jako sanitariuszka na Płockiej i jak szedł Żoliborz to myśmy tych ludzi wyciągali. To się robiło w ten sposób, że dwie sanitariuszki z noszami szły, każda miała dwa fartuchy na sobie i kładło się młodego człowieka na nosze, któremu okręcało się głowę tak zwanym bandażem, to było właściwie tak jak papier toaletowy i dwóch noszowych z tych właśnie zapasowych fartuchów. I w ten sposób się starało [zabrać] tych młodych ludzi, żeby nie wywieźli ich do obozu. Starzy ludzie zostawali, wiadomo było, że już ich tam nie ruszą. Znaczy wywiozą gdzieś na wieś i rozpuszczą

  • Czy podczas służby udało się pani z kimś zaprzyjaźnić?


To jest dziwne pytanie. Myśmy byli chyba wszyscy zaprzyjaźnieni.

  • Czy kontaktowała się pani potem z osobami, z którymi miała pani do czynienia podczas Powstania?


Raz z dwoma. Z tym Czesławem i z drugim takim Januszem Rykaczewskim, z którym potem straciłam kontakt, dlatego bo bardziej, po wyzwoleniu tak zwanym, to myśmy razem z moim ojcem, który przeżył wyjechali do Jeleniej Góry. Wobec powyższego nie miałam kontaktu ze środowiskiem. Miałam kontakt ze środowiskiem, ale z KN z kolegami z konspiracji, ale akurat nie z tymi.

  • Czy mogłaby pani powiedzieć – o ile pamięta – jaka atmosfera panowała w pani otoczeniu podczas Powstania? Czy ludzie wierzyli w zwycięstwo?


Na początku, w tych samych pierwszych dniach, jeszcze na Woli to był nastrój euforyczny. W Śródmieściu to się utrzymywało znacznie dłużej, dlatego bo przecież oni niszczyli dzielnicami. Potem już było wiadomo, że nie pomogą nam Sowieci.

  • Skąd pani wiedziała o tym?

 

Pierwsza sprawa to jest to, że myśmy doskonale, zresztą i w domu, wiedzieli, co to jest sowiecka Rosja. Wiedzieliśmy, co to jest 1920 rok, co to była bitwa o Warszawę. Wobec powyższego, może był taki moment, kiedy oni byli już na Pradze, już wchodzili, że oni się nie zatrzymają, ale potem zobaczyliśmy, wysłali trochę tam tych biednych berlingowców, którzy zupełnie nie umieli walczyć w mieście, którzy ginęli jak muchy. To byli zresztą bardzo… mimo, że jakoś takie było, inne spojrzenie, może niechętne do tych którzy przyszli ze wschodu, to wydaje mi się, że to było… oprócz oczywiście politruków, to było niesłuszne. Oni przeżyli więcej i gorzej aniżeli ci, którym się udało wyjść z Andersem. Tamci byli uzbrojeni, tamci mieli co jeść. Natomiast trzeba było widzieć tych, którzy przychodzili i którzy byli na pierwszą linię wypychani.



  • Czy pamięta pani różne formy uczestniczenia w życiu religijnym?


Ależ oczywiście. To było właściwie bez przerwy. Ludzie się bez przerwy modlili. Jeżeli były jakieś momenty, bo to już w czasie okupacji, na każdym podwórku była jakaś figurka i modlitwy w piwnicach. To było właściwie bez przerwy. Wiadomo – jak trwoga, to do Boga.[…]

  • Miał ktoś w pani otoczeniu radio?


Mieli tam. Znaczy w moim otoczeniu...

  • Czy pani osobiście słuchała jakiś audycji radiowych?


Przypuszczalnie tak. Ale nie mogę powiedzieć żebym wiele z tego pamiętała, to wszystko „Z dymem pożarów” i te „nasze wezwania”, które nas bardzo zresztą denerwowały.

  • Pamięta pani różnego rodzaju dyskusje polityczne na temat sensu Powstania, na temat bieżących wydarzeń?


One były na pewno. Nie wśród walczących, nie wśród żołnierzy, nie wśród tych, którzy brali udział w Powstaniu. Myśmy na to nie mieli czasu. Poza tym uważaliśmy, że to było nieuniknione.

  • Jakie jest w takim razie pani najgorsze wspomnienie z Powstania, jeśli pani takie pamięta, coś, co najbardziej utkwiło pani w pamięci?


Wiele było takich, ale jedno, o którym mogę powiedzieć to był wybuch na Kilińskiego tego stawiacza min, który wydawało się nam, że on jest zdobytym przez nasz oddział czołgiem.

  • Czy była pani przy tym wydarzeniu?


Przechodziłam właśnie wtedy z lekami, jak bym była przy tym wydarzeniu bezpośrednio to byśmy też nie rozmawiali, dlatego, bo Kilińskiego, to była taka mała uliczka zamknięta. Widziałam wtedy ten, w cudzysłowie powiem, „czołg” widziałam oblepiony pełen ludzi, żołnierzy. Tam była taka sytuacja, że inny oddział to zdobył i nie chciał tego oddać pancerniakom. Wydaje mi się, że jak potem to przez historyków i ludzi też uczestniczących w tych wydarzeniach w jakiś sposób było opowiadane, chyba na tym polegało całe nieszczęście. Ponieważ pancerniacy by pewnie się orientowali, że to jest stawiacz min, który jest wyładowany minami i pociągnięcie akurat za jakąś, przez nieświadomych żołnierzy, którzy to zdobyli, spowodowało, że te miny po prostu zostały zostawione i wybuchły. To co pamiętam, bo ja przeszłam, już byłam na kawałek dalej, byłam już prawie przy placu Krasińskich, ogłuchłam zupełnie i potem jak wróciłam i zobaczyłam tą jatkę potworną. Na przykład szczątki mężczyzny, który stał na balkonie – to były ręce odarte ze skóry, tylko ręce zostały trzymające się balustrady. Zwisające te… to było straszne. Tam zginęła jednak straszna liczba osób.

  • Czy uczestniczyła pani w pomaganiu rannym wówczas?


Tam już prawie że nie było rannych, tam wszyscy byli rozszarpani na kawałki. Tak, oczywiście… ci, którzy byli gdzieś dalej, zupełnie z boku.

  • A jak to było zorganizowane pamięta pani?


To się przecież organizowało tak jak można było. To nie było żadnej organizacji, dlatego, że tam przecież też był i ostrzał.

  • Jaka była sytuacja odnośnie zaopatrzenia w różnego rodzaju materiały?


Kiepska. Ale była. Było bardzo źle, jeżeli chodzi o środki znieczulające. Na przykład amputacje, bo najczęściej to, co się odbywało w każdym razie w tym szpitalu, to nie było możliwości tak jak dzisiaj, by te nogi i ręce były uratowane. I to było prawie, że pół-żywcem robione.

  • Czy wody nie doskwierał państwu?


Były studnie, były studnie, były takie, to było Stare Miasto tam jeszcze były studnie, pompy takie, ale w ogóle to doskwierał na pewno.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z okresu Powstania?


Najlepsze wspomnienie z Powstania, to chyba jest na Woli. Właśnie tam na rogu Młynarskiej, gdzie byłam bardzo krótko, bo to jeszcze była euforia, to jeszcze była radość, jeszcześmy sobie tam śpiewali rozmaite piosenki. Był zdobyty czołg – rzeczywiście prawdziwy.

  • Czy jest jeszcze coś, co szczególnie utkwiło pani w pamięci nie koniecznie byłoby to najgorsze wspomnienie z Powstania?


Takie wspomnienie właśnie, jak jeden z kolegów z naszej… ten gdzie… Paliło się wszystko i on musiał przebyć między właśnie takim tunelem płonących domów i w pewnym momencie zawrócił. Dlaczego? Dlatego bo był kot, który przeraźliwie miauczał i on chciał uratować tego kota. Proszę sobie wyobrazić [poświęcenie] w tym wszystkim… przecież ryzykował, że się spali. To był Romuald Szreniawa Szypiowski, późniejszy historyk zajmujący się Powstaniem.

  • Udało się uratować tego kota?


Uratował. Tak, uratował tego kota. Nie wiadomo jak kot potem dalej.

  • Taka sytuacja jak w niektórych filmach...


Tak, ale rzeczywiście tak. To właśnie ten historyk, o którym panu opowiadałam.

  • Jakie były pani dalsze losy w momencie, kiedy już Niemcy zdobyli Starówkę, co się potem działo z panią?


Ranni się uratowali, ja się dostałam do szpitala na Płockiej przez tę Halinę Frydrychewicz „Antylopę”, która mnie razem z tym rannym wyciągnęła. Tam jako sanitariuszka byłam do ewakuacji szpitala. I jak szpital się ewakuował i nie wiadomo, jaka byłaby nasza… też z rannymi, to było takim wozem zaprzęgniętym w konie…

  • Szpital ewakuowano już po zakończeniu Powstania?


Tak. Tak, już po zakończeniu Powstania.

  • I dalej co się z panią działo?


Byłam w Milanówku i też miałam tam kilku rannych. Jeden z nich zmarł na gruźlicę, ten chłopak był z „Parasola”. Oni nie byli specjalnie ciężko ranni, ale jednak. To, co pamiętam, to jak nauczyłam się kraść kury.

  • Kraść kury?


Tak. Bo nie było co jeść. To znaczy ci warszawiacy to przynosili, bo wiedzieli, że tam są ranni powstańcy, przynosili, co mieli. Czasem były to dwie kromki chleba. Natomiast, tu już nie będę wymieniać nazwiska, bo to jest bardzo znana firma, która była obok, którzy mieli fermę kurzą, a między tymi kurami, które tam chodziły, to taki baraczek był prawie że, gdzie myśmy mieli dwa pomieszczenia, była siatka. Ale siatkę to można zawsze jakąś ją podnieść i te kury zwabić. Co oni tę siatkę naprawili… To się wyspecjalizowałam w kradzieży tych kur.

  • A gdzie panią zastało wyzwolenie, nadal była pani wtedy w Milanówku?


Tak. Byłam wtedy w Milanówku.

  • Jak pamięta pani ten dzień?


W Milanówku to było spokojnie. To się nic takiego działo. Mnie się wydaje, że w Warszawie może to w tym, chociaż Warszawa był pusta. W Milanówku było spokojnie.

  • Czy pamięta pani przemarsz Armii Czerwonej?


Nie, nie. Ona tamtędy nie szła przez Milanówek.

  • Co się działo z panią po zakończeniu wojny?


Krótko. Zrobiłam maturę w tej Jeleniej Górze. Zdałam na studia w Gdańsku, skończyłam te studia i pięćdziesiąt parę lat pracuję.

  • Nie była pani w żaden sposób represjonowana za przynależność?


Represjonowali tych kolegów, którzy byli starsi, których oni się obawiali a reszty nie, bo przecież powiedzmy sobie, że siedemnastoletnia dziewczyna…. Poza tym jak ja wyjechałam do Jeleniej Góry to zatarłam za sobą ślady. Chociaż jeszcze przed tym byłam w Radomiu i była zupełnie dramatyczna sytuacja. Mam to nawet, to jest chyba jedyna pamiątka. Mianowicie miałam kolegę, bo tam już chodziłam do szkoły, tylko tam matury nie zrobiłam tylko zrobiłam ją dopiero w Jeleniej Górze. Był kolega, który dopiero potem się okazało, że był człowiekiem chorym, miał cyklofrenię, to jest taka dwubiegunowa psychoza – raz depresja, raz taki nadmiar samopoczucia. I tam była komisja taka specjalna, która miała ujawniać, mieli się w niej ujawniać akowcy. Oczywiście nie miało być żadnych represji. I tenże kolega poszedł do tej komisji i ujawnił nie tylko siebie, ale siebie ujawnił jako porucznika i z tego powodu miał duże problemy. Chociaż on żadnym porucznikiem nie był. Natomiast przy okazji mnie zakapował w najlepszej wierze, zrobiwszy ze mnie starszego strzelca. Chwała Bogu, że myśmy wyjeżdżali z tego Radomia do Jeleniej Góry bardzo szybko, wobec powyższego nic mnie spotkało, żadnych, żadne represje. Ale jego owszem. Bo porucznik AK…

Warszawa, 17 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadził Jacek Staroszczyk
Maria Sztark-Sobieniecka Pseudonim: „Ziuta” Stopień: strzelec, sanitariuszka Formacja: Batalion „Czata 49” Dzielnica: Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter