Marian Preyss

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Marian Preyss, urodziłem się w Gdyni 13 października 1935 roku. […] W  Warszawie mieszkałem na ulicy Starościńskiej, na Mokotowie.

  • Proszę mi powiedzieć o latach przedwojennych, o rodzinie. Czym zajmowali się pana rodzice?

Mieszkaliśmy w Orłowie. To jest obecnie przedmieście Gdyni. Ojciec był dyrektorem Spółki Żeglugi Śródlądowej i Przybrzeżnej „Vistula”. Pochodziliśmy z rodziny ziemiańskiej. Byliśmy dobrze sytuowani.

  • To nazwisko Press – skąd wywodzi się jakaś dalsza rodzina?

Cała, bardzo duża rodzina pochodzi z Kujaw […] z takiej miejscowości jak Kościelna Wieś, Pieranie przed tym Łowiczek, Chodzeń. Te miejscowości są na mapie. Rodzina rozległa i utrzymująca kontakt. Dlatego jak w 1939 roku, na dwa tygodnie przed wojną za namową mamy – bo ojciec był zdania, że wojna się za parę dni skończy – wyjechaliśmy do Warszawy… Zatrzymaliśmy się u rodziny. Po przejściu frontu, który żeśmy spędzili w Miłosnej, ojciec jakimś cudem – nie wiem, byłem małym chłopcem – zdobył mieszkanie. Zresztą na tamtejsze czasy to w ogóle bardzo dobre mieszkanie w nowo wybudowanym w 1939 roku domu. Tak że podczas nalotów czuliśmy się bezpiecznie w piwnicy, w której był elegancki schron.

  • Zapamiętał pan coś w ogóle z lat okupacji? Pamięta pan może jakieś momenty?

Pamiętam. Jak się okazało po wojnie, jak wróciliśmy na stare śmieci w Orłowie, to pamiętałem urządzenie całego mieszkania. Pamiętam różne sytuacje, momenty, które były charakterystyczne dla dziecka, bo to nie były jakieś zdarzenia, bo lat miałem niewiele. W każdym bądź razie z okresu okupacji pamiętam dosyć sporo.
W 1942 roku zacząłem chodzić do szkoły powszechnej. To była szkoła prywatna, przedwojenna mojej ciotki. Ponieważ okupant zezwalał na nauczanie w szkołach powszechnych, to ta szkoła mogła istnieć. Dojeżdżałem z Mokotowa tramwajem z ulicy Rakowieckiej róg Puławskiej na ulicę Marszałkowską 129. Tak że to był dosyć spory odcinek.

  • Jak się nazywała ciocia?

To była Kamila Preyss, siostra mojego ojca. Jazdy tramwajem to dzisiaj, z pozycji dawno dorosłego, podziwiam. Raz, że taki chłopiec był wypuszczany. Dzieci były inaczej chowane w tamtych czasach. Inaczej się wychowywały w ogóle, inny był poziom zainteresowań. […] U nas w domu wisiała cała wojenna mapa. Brat zakreślał linie frontu. Orientowałem się, gdzie jest front, jak to wszystko wygląda. Gazetki były czytane. Miałem dosyć sporą orientację. Jednak sam wybuch Powstania był dla mnie zaskoczeniem. Nie wiedziałem. Byłem mały i nie zdawałem sobie sprawy, co to jest w ogóle.

  • Jak pan na przykład jeździł tym tramwajem, to pan miał siedem lat?

Tak jest. Tłok niesamowity.

  • Właśnie. Jak to było? Tu tłok, a tam przedział „tylko dla Niemców”, gdzie było pusto.

To pamiętam. Dlatego dla mnie film „Zakazane Piosenki”, gdzie aktorzy są ubrani tak, jak ludzie chodzili podczas wojny, warszawiacy – uważam, że ci aktorzy byli w ogóle chyba w swoich ubraniach z okresu jeszcze wojennego. Bardzo wiernie ten film przedstawiał momenty z okresu okupacji. Pamiętam orkiestry, takie występy żołnierzy, różnych osób, które nieraz bardzo dobrze śpiewały. W każdym razie pamiętam orkiestry uliczne z okresu okupacji.

  • Był pan świadkiem jakiejś łapanki?

Tak. Właśnie była taka sytuacja, że na rogu ulicy Rakowieckiej i Puławskiej szykowała się łapanka, bo widać było Niemców gęsto chodzących. W ogóle to wzdłuż ulicy Rakowieckiej były koszary niemieckiego wojska. W każdym bądź razie widać było ruch karabinu maszynowego, który przez całą wojnę był ustawiony na rogu płotu, który jest do dzisiaj, metalowy płot. Tam był taki bunkier. Jak tramwaj przejeżdżał z ulicy Rakowieckiej w Puławską, to widziałem, jak ten karabin był ustawiany, jak ludzie chowali się do sklepów.
Ale takie było zachowanie motorniczych, że oni się nie zatrzymywali. To podobno jest znamienne, że oni przejeżdżali z pewną ilością ludzi. Po prostu szczęśliwie tramwaj wyjechał. To było tyle, co z tego widziałem. Słyszałem potem, że była łapanka w tym miejscu, bo o tym wszystkim mówiło się w domu. Jeżeli chodzi o jazdy, to był niesamowity tłok w tramwajach. Nie było to bezpieczne dla takiego chłopaka.

  • Wybuch Powstania. Pan mówił, że w ogóle pan nic nie wiedział.

Tak. Była taka sytuacja. Pamiętam, że bawiłem się przed domem na podwórku, które do dzisiaj jest w podobnym stanie. W pewnym momencie usłyszeliśmy strzały zza domów, bo tam koło nas to nie. Zawołano nas wszystkich do domu. Siedzieliśmy przez kilka godzin w przedpokoju. Wówczas usłyszałem właśnie zdanie, że wybuchło Powstanie. Była taka sytuacja, że moja matka wyszła do sklepu z sąsiadką, żeby było raźniej, na piętnaście minut przed wybuchem Powstania przed godziną siedemnastą. Nie mogła wrócić. Wróciła po trzech dniach, przeprowadzona przez jakichś mężczyzn dachami, jak potem opowiadała.
Mieszkańców z tego domu, do którego bramy mamusia wbiegła, wszystkich rozstrzelali na drugi dzień. Mamusia w nocy przeszła do nas. […] To jest moim zdaniem ulica Narbutta, jeżeli sobie przypominam. Tam jest tablica, ponad pięćdziesiąt osób rozstrzelano.

  • Z kim pan był wtedy w domu?

Z bratem. W ogóle była taka sytuacja, że podczas Powstania wszyscy sąsiedzi – znaliśmy się [wcześniej], ale jednak tak nie bardzo – mieszkańcy tego domu bardzo się zjednoczyli. Wszyscy żeśmy się poznali. Nasz dom był takim domem, gdzie powstańcy idąc z jakąś akcją (przypuszczalnie w okolice koszar na ulicy Rakowieckiej), przechodzili przez nasz dom. Była możliwość przejścia z ulicy na podwórko i dalej. Natomiast były też takie sytuacje, że właśnie z ulicy Rakowieckiej przechodzili Niemcy albo „ukraińcy”. To było wielkie niebezpieczeństwo. Za każdym razem oni chcieli palić nasz dom. Na parterze mieszkała Austriaczka, piękna kobieta, pamiętam. Jej mąż brał udział w Powstaniu, Polak. Ona ratowała cały dom, wszystkich mieszkańców dzięki temu, że znała [niemiecki i miała] wiedeński akcent lubiany przez Niemców. Poza tym była ładną kobietą, potrafiła z tymi Niemcami jakoś się dogadać, nawet tych „ukraińców” wyprowadzała. Tak że oni przechodzili przez dom i nie robili tego, co było największym zagrożeniem. Z tym że Niemcy czy „ukraińcy” wchodzili tylko na pierwsze piętro. Dalej bali się, ponieważ była obawa, że tam mogą być powstańcy i „pójdą” granaty. Dlatego właściwie wszyscy mieszkańcy potem trzymali się jakoś tak jak w rodzinie, na czwartym piętrze, ostatnim. Do mieszkań z niższych pięter wchodziło się, żeby tylko coś zjeść. Jeszcze jakieś zapasy były, tak to wyglądało. Muszę powiedzieć, że jako chłopak, w ogóle mam takie usposobienie, że przeżywam sytuacje jakieś niebezpieczne bez paniki, ale się wewnątrz bardzo denerwuję. Tak to było, że przez okna klatki schodowej wypatrywałem, czy nie idą Niemcy, czy ci „ukraińcy”. Tak się składało, że byłem pierwszym, który informował cały dom i wszyscy przechodzili właśnie na górne piętra. Wielokrotnie była taka sytuacja. Muszę powiedzieć, że to były straszne chwile, dni Powstania, ponieważ naprzeciwko nas był sierociniec. Dzieci zostały wywiezione przed Powstaniem, ale parę osób tam było. Ten budynek był podpalony przez Niemców. Oni strzelali do tych osób, które wyskakiwały oknami. To widzieliśmy z okien. To były właśnie takie fatalne sytuacje.
Od frontu, z drugiej strony naszego budynku stała fabryka jakichś farmaceutycznych rzeczy, ten dom stoi do dzisiaj. Właśnie front się nie palił, a od tyłu tego podwórka paliły się domy i było strasznie gorąco. Dlatego o tym mówię, ponieważ jak w trzeciej dekadzie sierpnia nas wyrzucono – cała Warszawa, wszyscy mieszkańcy byli wyrzucani, wyprowadzani przez Pruszków – to kiedy szliśmy ulicą Rakowiecką, nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że to wszystko jest zniszczone, spalone. Wtedy zobaczyłem ogrom tego wszystkiego. Szliśmy potem Alejami Niepodległości, idąc po prawej stronie Rakowiecką, widzieliśmy niezniszczone koszary, tylko trochę podniszczone, bo tam był szturm sił akowskich, powstańczych na rogu ulicy Rakowieckiej i Alej Niepodległości. Poza tym to wszystko stało nieruszone.
Z okresu okupacji pamiętam, jak wojska niemieckie były wyprowadzane ulicą Rakowiecką. Samochodami wyjeżdżali, ale też szły całe oddziały. Niedaleko, na ulicy Rakowieckiej, do dzisiaj jest więzienie.

  • Padły jakieś strzały, że Niemcy mogli myśleć, że tam są jacyś powstańcy? Dlatego podpalili?

Nie. Moim zdaniem po prostu palili ten dom. […] Były strzały w tym momencie, kiedy ludzie ratując się przed pożarem, uciekali, a do nich strzelano.

  • To byli młodzi, starzy, mężczyźni, kobiety, dzieci?

To byli dorośli ludzie, bo dzieci tam nie było. Natomiast pamiętam, że na naszym podwórku kilku mężczyzn (przypuszczam, że stolarzy) zorganizowało produkcję trumien, bo tam leżeli ci ludzie. Jeszcze była w pewnym miejscu sterta węgla, która się od palącego domu zapaliła. Ten węgiel się palił przez bardzo długi czas. Trupy się smażyły. Dlatego myśmy podziwiali właśnie tych mężczyzn, bo oni zajęli się pochowaniem. Właśnie na naszym podwórzu były te trumny robione.

  • Gdzie oni zostali pochowani?

Tego nie wiem. Ale sądzę, że po tamtej stronie. Bo teren między naszym domem a spalonym sierocińcem dzielił płot drewniany. Tam był wolny teren. Tak że myślę, że po tamtej stronie. Bo nie widziałem grobów.

  • Jak przychodzili powstańcy, to jak byli traktowani przez mieszkańców kamienicy?

Bardzo przyjaźnie. Z tym że to było tak, że ci ludzie, bo sporo ludzi po jakimś tygodniu czy dwóch przyszło do naszego domu z sąsiednich zniszczonych domów. Siedzieli w otwartych mieszkaniach, bo wszystkie mieszkania były otwarte. W naszym pokoju jadalnym była spora gromada ludzi z jakimiś podręcznymi bagażami.

  • Ta Austriaczka – skąd pan wie, że jej mąż walczył w Powstaniu?

On był nawet oficerem AK. Mówiono u nas w domu o tym. Pamiętam jego nazwisko, nazywał się Czernik. Myślę, że może nie w pełni... To znaczy mówiono, że on był Polakiem. Może był Czechem na przykład. Bo to nazwisko tak wskazuje.

  • Ta Austriaczka mówiła też po polsku czy nie.

Tak. Idealnie mówiła po polsku. W każdym razie cały dom chwalił ją niesamowicie, był jej wdzięczny, bo ona nas ratowała.
Muszę powiedzieć, że była taka sytuacja, że do mojego brata przyszedł kolega. Zresztą po wojnie mieszkający we Wrocławiu, późniejszy kompozytor Wojciech Natanson. On oczywiście nie mógł wrócić do domu. Była taka sytuacja, że kiedy weszli do nas „ukraińcy”, a myśmy rano przyszli coś zjeść, wtedy oni weszli. Jego wyprowadzili – młody chłopak – celem rozstrzelania. Nawet karabin maszynowy ustawiali przed domem. Na szczęście przyszli powstańcy. Jakaś była sytuacja, że ci „ukraińcy” odeszli. Zostawili go. W ten sposób ten młody człowiek się uratował, a miał osiemnaście lat. Z nami przeszedł wszystkie koleje losu. Przez Pruszków, z którego nas wywieziono do Stutthofu.

  • W czasie Powstanie wiedzieliście, że ta kobieta jest Austriaczką?

Tak.

  • Ona już wtedy się zachowywała…

Myśmy nie mieli [pewnych wiadomości]. Jedynie była orientacja, że ona mieszka, [że jest] mieszane małżeństwo. Nie traktowano jej, żeby ona była jakimś folksdojczem czy coś takiego. To w ogóle wykluczone. Wszyscy wiedzieli, że jej mąż jest w AK. W związku z tym ona była nasza.

  • Jak to było? Mógłby pan opisać. Wchodzili ci Niemcy, a ona co?

To wiem z opowiadania, jak to było.

  • Proszę powiedzieć.

Podobno, żeby nie postrzelili jej, to układano na klatce schodowej (to się w szybkim tempie musiało dziać) jakieś poduszki, pierzyny. Ona na tym siedziała. To było zaskoczenie jednocześnie też dla tych, którzy zobaczyli coś takiego – mówię o Niemcach. Jakoś tam nawiązywała z nimi kontakt. Było przekazywane potem, że ona właśnie [pomagała nam], taka była informacja w naszym domu.

  • Na klatce schodowej były pierzyny, poduszki i ona siadała na górze i z nimi dyskutowała?

Tego nie widziałem, ale w każdym razie taka była informacja. To doskonale pamiętam. Człowiek był zaskoczony, wszyscy zresztą byliśmy zaskoczeni, że nam się udawało.
Początkowo to było w ten sposób, że jak Niemcy wpadali na klatkę schodową, to kopali do wszystkich drzwi. Myśmy na początku jeszcze nie wychodzili na te górne piętra, bo trzeba było najpierw doświadczyć takiej sytuacji, żeby wpaść na pomysł, że trzeba iść na wyższe piętra. Oni właśnie kopali i kopali. Na szczęście te drzwi wytrzymywały. Dom był solidnie zbudowany. Nie weszli. To, że „ukraińcy” weszli do naszego mieszkania, to ktoś otworzył drzwi. Nie wiem, czy matka, czy ktoś otworzył i oni weszli.
  • W czasie Powstania ludność cywilna kryła się w piwnicach, a państwo na górze.

Tak. Z tym że myśmy cały czas byli w terenie zajętym przez Niemców z uwagi na tą bliską odległość, pobliże koszar. Tylko te przejścia były. Powstańcy [również] przechodzili przez nasz dom, ale szczególnie Niemcy. Ale w ogóle byliśmy wszyscy w terenie, ten dom był w terenie niemieckim. W związku z tym nie było bombardowań w naszym obejściu. W ogóle w tych stronach nie było bombardowań. Dlatego, tak sądzę, że nie było tego niebezpieczeństwa, że trzeba by było schodzić do schronu. Tylko właśnie siedzieliśmy wysoko, na czwartym piętrze najchętniej.

  • Jak to było, jak ci Niemcy wpadli i was wyrzucili?

To była godzina siódma rano. Podjechał taki samochód odkryty, kabriolet. Siedział jakiś niemiecki oficer i folksdojcz, mówiący idealnie po polsku. On tłumaczył to, co mówił ten Niemiec. Niemiec powiedział, że musimy w ciągu… Nie wiem dokładnie, ale sens był taki, że w ciągu piętnastu minut mamy opuścić dom. Jak on skończył, to żołnierze weszli na górę, kolejno wszystkich usuwali. Z tym że nie było jakiejś takiej sytuacji, żeby oni się wrednie zachowywali. Po prostu kazali wychodzić. Myśmy trochę byli przygotowani. Podręczny bagaż był przygotowany, to się wzięło i wyszliśmy.

  • Austriaczki już nie było?

Tego nie pamiętam. Bo w ogóle zmieszaliśmy się z całą gromadą ludzi, których prowadzono z innych, z okolicznych schronów. Jak potem zauważyłem, wszystkie domy były wypalone, więc oni musieli siedzieć w schronach. Nasz dom nie. Nasz dom został spalony po naszym wyjściu. Myśmy byli cały czas w niespalonym domu. Nawiasem mówiąc, jak mój brat po wojnie pojechał pierwszy raz do Warszawy, to się zorientował, że nasze mieszkanie i jeszcze jedno nie zostało w ogóle spalone, bo dom jednak Niemcy palili, ale ponieważ był nowoczesny, to im się źle palił.

  • Tak że to jest dowód na to, że Niemcy podpalali po Powstaniu.

To nie było po Powstaniu, tylko w czasie Powstania. Bo nas Niemcy wyrzucili w trzeciej dekadzie sierpnia. Tak że stosunkowo wcześnie. Zresztą to nas potem uratowało, jeżeli chodzi o Stutthof. […]

  • Właśnie. Którędy szliście do Pruszkowa?

Alejami Niepodległości.

  • Ci ludzie schodzili się z różnych piwnic. Niemcy ich wyrzucali?

Tego nie było widać. To jakoś wcześniej pewno było zorganizowane. Wiem, że było jakieś zatrzymanie na ulicy Rakowieckiej. Tak że możliwe, że w tym czasie dochodziły partie ludzi, mieszkańców pobliskich domów. Z tym że tak jak pamiętam, wszystkie były wypalone.
Właśnie prowadzili nas w Rakowiecką, potem Alejami Niepodległości do pociągu elektrycznego. I żeśmy dojechali do Pruszkowa. Nawiasem mówiąc sporo osób, w tym mój najstarszy brat, który był z nami, rozpoznawał, że uciekali mieszkańcy z naszego domu. Bo pociąg zatrzymywał się na stacjach, to było przedziwne. Ale się zatrzymywał. W tym momencie ludzie wyskakiwali. Nie było żadnych strzałów, nic nie było.
Tak na przykład uratowała się dozorczyni z dwojgiem dzieci, która mieszkała przez ścianę, obok naszego mieszkania. Widzieliśmy, że została. Zresztą jak żeśmy się zorientowali po wojnie, ona zajęła nasze mieszkanie i mieszka do dzisiaj.

  • Jak się nazywali?

Meszke. Ojciec, mąż z tej rodziny, zginął w czasie Powstania. Brat dowiedział się tego, jak z nimi rozmawiał po wojnie.
W każdym razie nas doprowadzono do Pruszkowa. Na drugi dzień spędziliśmy noc w olbrzymiej hali produkcyjnej. Na drugi dzień był rozdział, że Niemcy wybierali fachowców na roboty do Niemiec. W naszym domu mieszkała nasza rodzina, właśnie ta rodzina została wywieziona do Niemiec. Stąd wiemy dokładnie. Część osób puszczano, gdzieś wywożono. Nie wiem, jak to się odbywało, że puszczano poza miasto. Nas wywieziono do Stutthofu.

  • To znaczy kogo?

Grupę, jak wiemy z dokumentów. Byłem w kontakcie z Muzeum Stutthof. Mam na piśmie, że była taka ilość – około 2700 osób. To była nasza grupa dowieziona do Stutthofu.

  • Z kim pan był?

Byłem z matką, bratem i kolegą brata. On cały czas był z nami.
Tak że obecny Nowy Dwór, to było miejsce, gdzie zatrzymywały się wszystkie transporty z Warszawy. To były kryte wagony towarowe. Stamtąd wszyscy musieli wyjść. Potem doprowadzono do obozu. Myśmy mieli niesamowite szczęście, bo byliśmy… Wąskotorówka, która jest do dzisiaj w tamtych terenach na Żuławach, dowoziła małe transporty ludzi do obozu. Znamy z opowiadania, co się wydarzyło w przedostatnim takim transporcie. A myśmy byli w ostatnim. Tak, jak to przedstawia film „Ostatni etap” życie obozowe, Wandy Jakubowskiej, taki wspaniały film, to tak się działo z tymi ludźmi, których Niemcy eskortowali do obozu – takie popychanie kolbami, wrzaski, i tak dalej. Tam ta kolejność potem zabierania wszystkiego, całego bagażu. To wszystko się działo z tymi ludźmi. A my byliśmy w ostatnim transporcie. W ogóle żeśmy tego nie doświadczyli.
Ponieważ w tym przedostatnim [transporcie] grupa mężczyzn, znających niemiecki… W ogóle w tym zespole ludzi była masa ludzi wykształconych, znających języki, między innymi niemiecki. Między innymi był Wiktor Brégy z żoną, pierwszy dyrektor artystyczny opery gdańskiej. Oni doprowadzili do takiego żądania, żeby mogli widzieć się z oficerem. Po prostu wystąpili z wrzaskiem na Niemców, w języku niemieckim, że jak oni nas traktują. My jesteśmy dobrowolnymi uchodźcami z Warszawy. Pokazali ulotkę. Przez Niemców te ulotki były zrzucane z samolotów. Mniej więcej tej treści, że trzeba opuszczać miasto, ponieważ tutaj urządzono taką sytuację, że oni muszą rozprawić się z tym wszystkim. Niemcy zbaranieli. To zupełnie im nie leży. To jest właśnie charakterystyczne dla mentalności niemieckiej, że trzeba z nimi rozmawiać ostro. Tak to trzeba było robić. Rzeczywiście był kontakt. Przedstawiono tą sprawę. Przez dwa tygodnie czy nawet trzy byliśmy w obozie, w niewykończonej dzielnicy obozu, dopiero w budowie. Nie była otoczona drutami kolczastymi. Widzieliśmy tylko, co działo się przez tyle czasu w sąsiedztwie naszego terenu. Natomiast my byliśmy zupełnie inaczej traktowani. Do tego stopnia, że wszystkie rzeczy na końcu zostały oddane z powrotem. Nasz ostatni transport już nie przeżywał tego, żeby zabierać odzież i tak dalej. Chciałem powiedzieć, że nie wszyscy, to znaczy cały zespół, te 2750 osób nie byli ponumerowani.
Po trzech tygodniach (jak się dowiedziałem z muzeum, co mam na piśmie) dzięki dziwnemu poleceniu samego Himmlera, przekazano nas do obozu pracy pod Grudziądzem. Tym sposobem żeśmy z tego strasznego miejsca zostali wyprowadzeni, wywiezieni do miejscowości Stary Folwark pod Grudziądzem. Stamtąd po nawiązaniu kontaktu z moją matką żeśmy kolejno uciekli. Ukrywaliśmy się na Witolinie do końca wojny. Było to od stycznia do marca. 28 marca Gdynia była oswobodzona. Takie to były nasze losy.

  • To znaczy, że obóz pod Grudziądzu był taki półotwarty, skoro mogliście uciec?

Do tego stopnia, że w nocy ludzie z walizami uciekali do Guberni. To było bardzo przedziwne. Z tym że nie uciekaliśmy wszyscy. Najpierw przyjechał mój stryj i zabrał mnie, potem mojego najstarszego brata, który ukrywał się jako pierwszy. Bo ja to po prostu byłem w mieszkaniu u wuja. Na końcu matka. Potem nam wuj załatwił pokój, fałszywy meldunek, nasze pochodzenie było jakoś skręcone. W każdym bądź razie ukrywaliśmy się przed władzami niemieckimi. Ludzie okoliczni (masa Polaków mieszkała na Witolinie) nam pomagali, nawet nie wiedzieliśmy, od kogo ta pomoc. W każdym bądź razie w ten sposób żeśmy dotrzymali do 28 marca. Wojna jeszcze trwała, a myśmy wrócili. Wojna szła poza Gdynią. Myśmy wrócili do Orłowa.

  • Kolega brata?

On uciekł właśnie ze Starego Folwarku do Guberni. Pewnego ranka żeśmy się obudzili, a jego nie było.

  • Ktoś brał udział w Powstaniu Warszawskim z pana rodziny?

Tak. Brat mojej matki. Zresztą zginął. Sporo w ogóle…

  • Jak nazywał się brat mamy?

Artur Bogusławski.

  • Kiedy zginął?

Tego właśnie nie wiadomo. Nie wiadomo w ogóle gdzie, w jakich okolicznościach. Tylko znamy z opowiadania, że w czasie Powstania dotarł do mieszkania. Oni mieszkali na ulicy Złotej. Jak wrócił z powrotem na swoje stanowisko, to już więcej się nie widzieli.

  • Kto jeszcze walczył?

Walczył Stanisław Sieroszewski, syn Wacława Sieroszewskiego nawiasem mówiąc, powieściopisarza. Z najbliższej rodziny to te osoby. Brat oczywiście. Brat był stale w jednym miejscu, naprzeciwko Dworca Głównego. Tam był do końca. Przed samym końcem Powstania.

  • Jak nazywa się brat?

Mój brat, Janusz Preyss.

  • Gdzie walczył?

Naprzeciwko Dworca Głównego, na ulicy Chmielnej, naprzeciwko Dworca Głównego. Ich stanowisko było w jakiejś drukarni. Byli obwarowani płytami marmurowymi, podobno one chroniły. W każdym razie wytrzymali do końca. Potem dostał się do niewoli przez Austrię.

  • Mieliście kontakt z bratem?

Nie. Brat był w Austrii jeszcze po Powstaniu Warszawskim. Potem znalazł się we Francji, w Lille. Ponieważ mój brat szukał brata, zgłosił do Czerwonego Międzynarodowego Krzyża – przez Czerwony Krzyż były ogłoszenia. Z prasy mój brat Janusz, właśnie we Francji, pewnego dnia przeczytał, że Andrzej Preyss szuka Janusza Preyssa. Potem przyszedł do nas list. Była niesamowita radość, ponieważ list dotarł 26 lipca, w dniu imienin mojej matki. Tak że był to fantastyczny prezent. Bo brat był przekonany, że my nie żyjemy. Ponieważ słyszał o tym, że rozstrzelano mieszkańców z tamtej dzielnicy, ale to nie byliśmy my, czego on nie mógł wiedzieć.

  • Co się stało z tatą?

Ojciec zginął, to znaczy został postrzelony przez Niemców w 1943 roku. Umarł w szpitalu „Omega” w Alejach Jerozolimskich. Do dzisiaj jest tam szpital. Umarł z odniesionej rany, gangrena. Niestety, trzeba było amputować nogę. 16 grudnia umarł.

  • Został postrzelony, bo brał udział w jakiejś akcji czy jakoś przypadkiem?

To nie była akcja ze strony załogi statku – on płynął na statku na Wiśle. W ten sposób w ogóle znalazł sobie miejsce pracy jako kasjer. Pewnego dnia była taka sytuacja, że ster przy tym statku, w takim kołowcu uszkodził się. Musieli płynąć na jakiejś barce do naprawy. Jakieś dwie osoby uciekały przez Wisłę na drugi brzeg. Za nimi wyskoczyli z zarośli Niemcy. Zaczęli strzelać. Zobaczyli, że płynie łódź, to zaczęli strzelać do tej łodzi. Ranili dwie osoby, ojca i jeszcze jednego. Było tam siedem osób. Z tym że ojca właśnie [postrzelono] tak nieszczęśliwie, co doprowadziło… W tamtych czasach nie było antybiotyków, nie można było go ratować, bo rana w zasadzie była bardzo prosta.

  • Najstarszy brat Andrzej nie brał udziału w Powstaniu?

Andrzej [nie brał] z uwagi na to, że ja miałem siedem lat, moja matka była po śmierci ojca bardzo osamotniona, właściwie bezradna, bo całe życie z ojcem spędziła w dobrobycie. Tak że po prostu Andrzej był do pomocy, jako opiekun. Chodziło o to, żeby był. Takie były ustalenia.

  • Jak się nazywał tata?

Witold Preyss.

  • Pan mówił, że jak wybuchło Powstanie, pan bawił się na podwórku. Jak wtedy dzieci bawiły się w czasie wojny?

Pamiętam, w co [na ogół] się bawiłem, ale myśmy się akurat w to nie bawili. Pamiętam, że myśmy się w jakiejś kałuży grzebali. Pamiętam te wszystkie skakanki, to się robiło.

  • Jakie skakanki?

Skakanki to była taka gra, do dzisiaj jest. Sznur, przez który trzeba było przeskakiwać. Zbierało się więcej dzieci. W sumie to była taka zabawa zorganizowana. Niezależnie od tego bawiliśmy się w klasy. Rysowało się – w takim krzyżu były narysowane klatki. Trzeba było kawał jakiegoś płaskiego kamienia, najlepiej cegła taka płaska. To się kopało. Chodziło o przejście z jednego takiego odcinka do drugiego. Już tak dokładnie nie pamiętam. W każdym razie były jakieś trudności z przejściem, z przekopaniem tego kamienia.

  • Ale w dniu wybuchu Powstania grzebał pan w kałuży?

Było normalne grzebanie w jakiejś breji.
Sopot, 28 października 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Marian Preyss Stopień: cywil, cywil Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter