Marian Ziółkowski „Cichy”

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się] Marian Ziółkowski, pseudonim „Cichy”, urodzony 15 września 1925 roku w Warszawie, zamieszkały w Warszawie na Muranowie.

  • Proszę nam opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. W jakim środowisku się pan wychowywał i jaki wpływ miała na pana rodzina?

Przede wszystkim urodziłem się na Kowieńskiej. To stara ulica Starej Pragi, gdzie na podwórkach byli sami dorożkarze, taksówkarze, konie, karety. Dom, drewniak, w którym się urodziłem, miał już wtedy sto lat. Mój ojciec wtedy, kiedy ja się urodziłem, był plutonowym 36. Pułku Legii Akademickiej. Ja chciałem zaznaczyć, że 36. Pułk Legii Akademickiej przed wojną był oczkiem w głowie marszałka Piłsudskiego. Dlaczego? Dlatego że pułk ten wtedy, kiedy były rozruchy w Warszawie w 1935 roku, stojąc za Piłsudskim, chronił od rebeliantów odcinek Wincentego i Targówek, mniej więcej.
Wtedy kiedy [ojciec] był plutonowym w 36. Pułku, zapoznał moją mamę w dość śmieszną sprawę, kiedy bardzo się spieszył. Gdzieś miał spotkanie z kolegami, a miał służbę o określonej godzinie, więc spieszył się. Jest taka ulica, 11 Listopada. Biegł i szła kobieta z pieskiem i ze smyczą. Ojciec o tę smycz zawadził, przewrócił się. Z wielką awanturą, bo mundur sobie pobrudził, do mojej matki: „Co pani nie trzyma tego psa jak potrzeba, tylko mnie pani z tą smyczą pod nogi...” – i tak dalej. Takie było zapoznanie mojego ojca, wtedy plutonowego. To były lata dwudzieste. To był 1920 rok.

  • Wychowywał się pan w domu wojskowego, tak?

W domu, zaznaczam, legionisty. Pokazywałem pani – wtedy, w tamtych latach już było [wojsko] w innych uniformach, a te zdjęcia, które pani oglądała – legionisty. Ojciec miał wtedy osiemnaście lat, bo [zgłosił się] na ochotnika.
Ojciec nie pochodził z Warszawy. Ojciec pochodził spod Stalowej Woli. Jego ojciec tam w tej miejscowości, już nie pamiętam gdzie, miał karczmę. I ten chłopak, mój ojciec, nie mógł zgodzić się z tym, że musiał gary zmywać, podłogi szorować i tak dalej. Jak się dowiedział o Legionach, jak się dowiedział o niepodległości, jak się dowiedział o tym, dał dyla, uciekł z domu i zaciągnął się do Legionów, ale miał wtedy osiemnaście lat. Ale ojciec był... Ojciec nie wyglądał wtedy, jak się przypuszcza... Bo ojciec był wysoki (przeszło metr osiemdziesiąt) i aparycję miał taką, że by nikt nie powiedział: „Gówniarzu, ty masz osiemnaście lat”. Dlatego przypuszczam... Ja przypuszczam, jak czytam historię, że wtedy kiedy Legiony powstawały, to nie było takiego problemu: „Masz osiemnaście”. Bo weźmy obronę Lwowa. Byli chłopcy, którzy mieli po dwanaście lat.

  • Wróćmy do pana domu. W jakim nastroju był pan wychowywany, w jakim duchu był pan wychowywany? Proszę również opowiedzieć o swojej szkole.

W jaki duchu byłem wychowywany? Jak już powiedziałem, ojciec nie tolerował żadnego nieporządku. Tak jak było w pułku. Ci, co służyli w wojsku, to wiedzieli: buty na swoim miejscu, ubrania w kostkę, kocyk na kant, poduszeczka na kant i tak dalej. I tak było w mieszkaniu. Nie było, że tam gdzieś grałem w piłkę, jak przyszedłem do mieszkania, rzuciłem wszystko w kąt, jak teraz robią dzieci. „Mamusiu!” – a mamusia posprzątała czy babcia posprzątała. Nie! Tak nie było. Ojciec jak szedł, a but stał krzywo: „Poprawić!”. Na baczność, żeby ten but stał. „Nie tak!”, tylko musiał na baczność stać. Tak że byłem wychowany... Jak ojciec powiedział, że musiałem być na godzinę siódmą, to ja byłem za dziesięć siódma, na wszelki wypadek.

  • Czyli pełna dyscyplina?

Pełna dyscyplina, tak.

  • A do jakiej szkoły pan chodził?

Chodziłem do szkoły podstawowej numer 48. Nazywała się wtedy powszechna. Jak Piłsudski zmarł, przemianowali szkołę na imienia Marszałka Rydza-Śmigłego. Ta szkoła jest do tej pory na ulicy Kowelskiej. W holu, gdzie się wchodziło do szkoły, pamiętam, wisiał pięknie namalowany duży portret Rydza-Śmigłego na koniu, z buławą w ręku. Ale to dopiero po śmierci Piłsudskiego. Do śmierci Piłsudskiego żeśmy... To jest tyle lat, ja już też nie bardzo pamiętam, ale obraz to pamiętam. Szkoła była bardzo dobrze prowadzona. Pamiętam profesora Gołębiowskiego, mam gdzieś swoje stare zdjęcia. Natomiast do pierwszej klasy, drugiej klasy, nie wiem, czy do trzeciej, zaczym wybudowali i zrobili jakiś tam porządek, ta szkoła mieściła się na rogu Inżynierskiej i Małej.
Myśmy mieszkali w tym starym drewniaku do 1935 roku. W 1935 roku ojciec dostał mieszkanie w bloku podoficerskim, Ratuszowa 15. Do tej pory ta ulica nazywa się Dąbrowszczaków. Stoi taki przedwojenny budynek i wzdłuż Ratuszowej stoi drugi budynek, który był oficerski. To było odstępstwo od podoficerów i oficerów. Tam były inne mieszkania, inne wygody i tak dalej. A ten budynek Ratuszowa 15 – co było? To było, że to był teren zamknięty siatką, od Ratuszowej odgrodzony. Każdy z mieszkańców miał swój własny klucz. Dozorcą był podoficer na emeryturze, który się zajmował [domem]. Dom nieduży, bo był pokój z kuchnią, ale kuchnia była dość duża, może ciut mniejsza od tego pokoju. Nie było centralnego ogrzewania, były piece. Nie było łazienki. Łazienki były w piwnicach. Była pralnia i łazienka. Pamiętam, wojsko, żołnierze. Ja byłem często w koszarach. Jak przychodziłem, to mnie wołali do kuchni, bo ja strasznie tą wojskową grochówkę lubiłem. To zaraz: „Panie sierżancie, syn przyszedł”. – „To dajcie mu tej grochówki, cholera”.

  • Proszę powiedzieć, jak pan pamięta wybuch wojny, czyli 1 września 1939 roku?

Nikt by mi nie uwierzył, że wojna zastała mnie w kinie. Na Zygmuntowskiej, ulica, która obecnie biegnie od strony Dworca Wileńskiego przez most Śląsko-Dąbrowski do Krakowskiego Przedmieścia nazywała się Zygmuntowska. Vis-à-vis szpitala praskiego, tam gdzie jest ogród, był Dom Żołnierza. Było „100 pociech” – karuzele, młyny i tak dalej. W Domu Żołnierza były filmy wyświetlane, była kawiarnia. Każdy żołnierz miał prawo wejść tam za darmo, natomiast za okazaniem legitymacji rodzin wojskowych bilet do tego kina kosztował dwadzieścia groszy.

  • Symboliczna opłata.

Symboliczna, za okazaniem legitymacji rodzin wojskowych.
1 września, pamiętam jak dziś, wtedy w kinie był poranek. Poranek zaczynał się na jedenastą. Był film „Huragan”, pamiętam tytuł. Wobec tego, że tendencja była taka, że władze spodziewały się wybuchu wojny czy coś, to już były wykopane obok kina takie transzeje przykryte falistą blachą, żeby w razie czego coś nie spadło na głowę. Ale ja byłem [w tym kinie]. Po prostu. Nie pamiętam, dlaczego byłem, ale byłem. Jest film, to była godzina jedenasta czy coś, gaśnie ekran i przez głośnik – ja to pamiętam jak dziś – „Halo, halo… numer…” – wie pani, jak to nagranie idzie, wychodzi, przechodzi i za chwilę wychodzi na podium – nie wiem – kierownik: „Proszę natychmiast opuścić [kino] do transzei, bo jest nalot. To było 1 września czy może 2 września, nie chciałbym tak dokładnie, bo to już lata. Wszyscy widzowie z tego kina uciekli do tych transzei. Artyleria przeciwlotnicza stała koło mostu Kierbedzia. Zaznaczam, koło mostu Kierbedzia, bo Niemcy koniecznie... Ja tam przez szparę wyglądałem, widziałem pikowanie na dół, ale w most nie trafili. Natomiast odłamki z artylerii przeciwlotniczej, której pociski rozrywały się wysoko, spadały nam na blachę. To było pierwsze moje zapoznanie. Natomiast ze względu na mój wiek, ja tak wyglądałem...

  • Właśnie, ile pan miał lat?

Czternaście lat skończyłem. Mnie... Przecież od razu zawiązały się struktury obrony przeciwlotniczej, z opaskami. I komendant obrony przeciwlotniczej dał mi opaskę i mówi: „Maniek, idziesz na dach. Masz tutaj pilnować”. – „Ja mam pilnować!?”. – „Jak bomba spadnie na dach, a szczególnie zapalająca, to ją zrzucaj albo posypuj piaskiem”. To ja mówię: „A gdzie piasek?”. „No piasek jest na dole, w piaskownicy”.

  • I to było pierwsze pana zadanie?

To było moje pierwsze zadanie w dniu wybuchu wojny: posypywać piaskiem bomby zapalające, które spadną na dach.

  • Proszę nam opowiedzieć o okresie do Powstania. Co pan robił w czasie wojny? Czy pan chodził do szkoły? Jak wyglądało pana życie?

Przede wszystkim zacznę od tego, że mojego ojca... Przede wszystkim tak: kiedy wojna wybucha, do sierżanta w kompanii to żołnierze inaczej nie mówią jak: „Szefie”, to jest taka matka wojskowych. Na nim leży zaopatrzenie, żeby się zjadło, gdzie są tabory, jest ubranie, gdzie to... Mało tego, ojciec jeszcze do tego wszystkiego miał na swojej głowie pilnowanie kasy pułkowej. Tam było parę milionów czy tysięcy. Nie pamiętam dokładnie, dokąd ojciec z tym swoim taborem, z tym wszystkim dotarł, ale mnie się wydaje, że pod Stoczek. Chyba tak, chyba pod Stoczek. Nie będę pani mówił, bo na pewno pani zna, jaki był bałagan, bałagan nie tylko wojsk...
  • Dla nas ważne są pana wrażenia i pana wspomnienia.

Dlatego ja [do tego] wracam. Dlatego że – nie wiem, jak to powiedzieć, żeby to głupio nie wyglądało – wojskowy zawodowy to był człowiek bez zawodu. Kiedy się skończyło wojsko, nie wiedział, co robić, nie wiedział, gdzie robić i nie wiedział, jak zarabiać. Bo cały czas było tylko: „Tak jest! Tak jest, panie sierżancie! Tak jest! Tak jest!”. Tak że jak ojciec cudem... Nie „cudem”. Jak już widział co się dzieje, tabory zbombardowane, wszystko, bezhołowie, sołtys jakiejś tam wsi czy coś powiedział mu: „Panie sierżancie, ma pan rodzinę?”. – „Mam żonę”. – „Ma pan dzieci?”. – „Mam dwoje”. – „Pan widzi, to się skończyło. Nie dacie rady. Pan się przebierze, pan zrzuci mundur”. Dał ojcu jakieś stare ubranie, kapelusz słomkowy i ojciec na piechotę przyszedł do domu. Dlatego nie trafił do niewoli, do oflagu, jak inni, którzy siedzieli później pięć lat. Mimo tego, że nakaz władzy niemieckiej był: wszyscy zawodowi podoficerowie, oficerowie muszą się zameldować, to ojciec nie. Wobec tego po powrocie ojca do domu jeszcze na Ratuszową, do domu wojskowego – zaznaczam, to był 1939 rok, jesień – dość była taka ciekawa sprawa, że najpierw było zawieszenie broni. Niemcy nie wkroczyli do Warszawy. Tydzień to było. Kazali najpierw w zarządzeniu: władze muszą uprzątnąć barykady, oczyścić ulice tam, gdzie armia niemiecka ma wkroczyć i tak dalej. Dopiero w 1940 roku zajeżdżają na teren naszego domu budy żandarmerii wojskowej.
Aha, muszę do tego powiedzieć, że nasz budynek graniczył z magazynami wojskowymi MOP. MOP, zaznaczam. To są magazyny mobilizacyjne. W razie wojny tam były konserwy, mąka, cukier – tylko przez rozkaz naczelnego wodza mogą być otworzone – i zaopatrzenie armii. Jak się dowiedzieliśmy, że zawieszenie broni, to myśmy to mieli tak jak stąd na Andersa przebiec z workami i brać, bo to nasze, polskie. Niemcy wydali zarządzenie, że musi wojsko polskie postawić wartowników pod bronią, że z tych magazynów nie wolno nawet zapałki wziąć. Ja biegnę jeszcze z moimi kolegami – mam przedwojenne zdjęcia, zresztą kupę zdjęć – dobiegamy do magazynu, żeby coś wziąć, a stoi taki cymbał, żołnierz z karabinem, polski żołnierz, jeszcze taki wsiowy, i mówi: „Nie wolno juz, zaządzenie władz, nie wolno”. Ja mówię: „Jakich władz?”. – „No Niemcy powiedzieli, ze nie wolno brać, bo musą oni to, bo to dla nich”. Ja, rocznik 1925, miałem kolegów, którzy byli z rocznika 1920, 1919. Byli chłopy. I mówię do tego żołnierza: „Ty, chłopie, bo jak cię trzasnę w łeb, to cię cholera weźmie. To jest nasze, polskie, wojskowe. Ty nam nie dasz, tylko żeby Niemcy wzięli?”. I wzięliśmy to, co potrzeba w worki, konserwy i tak dalej. Jak później Niemcy w 1940 roku wjechali na nasze podwórko, oni wiedzieli, że to jest dom podoficerów Wojska Polskiego. Na ścianie u mnie, na jednej, na drugiej, wisiał – nie u mnie, tylko u moich rodziców, ma się rozumieć – piękny kilim, bo przed wojną to [wieszało] się kilimy na ścianie. Na kilimach wisiało ręcznie robione z gruszy popiersie Piłsudskiego. Pod łóżkiem moich rodziców były moje worki z konserwami, z tym wszystkim, co ja z tych magazynów wziąłem. Ojca nie było jeszcze, włazi oficer niemiecki, dwóch żołnierzy z automatami.

  • Ojciec jeszcze nie zdążył wrócić do domu?

A nie pamiętam. Może wrócił, a może się schował, nie chcę negować. Ale na przedpokoju, na wieszaku, wisi ojca płaszcz wojskowy, a pod nim wisi szabla. Mam zdjęcie, jak ojciec jest z szablą. Zawodowy podoficer w randze starszego sierżanta na uroczystości defilady miał prawo nosić szablę. I ta szabla do dzisiaj jest na zdjęciu.

  • Co Niemcy na to?

Ten Niemiec wchodzi do pokoju, spojrzał na to mieszkanie, spojrzał, stanął, [zasalutował].

  • I zasalutował?

Był tłumacz i ten tłumacz mówi, a to był Ślązak: „Słuchajta, wieta, co [by było] gdyby Piłsudski zył? Pan major mówi: »Gdyby zyl, nie byłoby zadnej wojny. Nie byłaby wojna«. To był mądry człowiek, dlatego salutuję Piłsudskiemu”. Zasalutował, ale żołnierze wszystko zabrali. Zabrali nie tylko to, co ja zabrałam z magazynu, ale to, co moja druga matka – bo mój ojciec drugi raz się ożenił, moja matka zmarła, jak miałem dwa lata – miała tam jeszcze w szafkach: cukier, mąki, zabrali wszystko, pastę do butów, pastę do zębów, wszystko. W 1940 roku kazali opuścić budynek.
Na przyczepkę żeśmy się u znajomych... Miałem wuja, montera samochodowego. Gieniek Osesik nazwisko, pseudo „Czarny”, który jest w książce, kolega, który mnie wciągnął do AK, który był też synem starszego sierżanta, który też mieszkał na tym terenie, powiedział: „Maniek, trzeba coś jeść, trzeba coś robić”. I my, takie chłopaki, we dwóch, 1939 rok, zima, na czterdziestostopniowy mróz jak nie wiem co, poszliśmy na Tamkę do pracy do szklarza, bo cała ulica Sułkowskiego, której domy ocalały od strony Powiśla, dostała się w ręce folksdojczów, Reichdeutschów. Mieszkania były niezniszczone, ale nie było szyb. Nie było szyb dlatego, że były ostre walki o elektrownię na Powiślu. Więc mówi: „Jest biznes, jest interes”. Czy pani sobie wyobraża piętnastoletniego chłopaka niosącego taflę szkła takiej wielkości jak ten [??] bez rękawiczek. Szkło to się nosi tak [pod ramieniem, wnętrzem dłoni podtrzymując taflę szkła z dołu], tak trzeba trzymać, tu [wnętrzem dłoni podtrzymującej szkło] kawałek papieru. Z Tamki na Sułkowskiego na dół. Ja się tylko raz pomodliłem, wtedy kiedy zostałem ranny. Powiedziałem: „Boże, mam dziewiętnaście lat i umieram”, jak upadałem ranny. Wtedy nosiłem to szkło i myślałem: „Boże, żebym ja doniósł tylko na Sułkowskiego kawałek szkła”, bo już miałem tak rękę zdrewniałą od mrozu, a było wtedy dwadzieścia kilka stopni. Tak że zacząłem pracować u tego szklarza, a później w 1940, chyba na jesieni, na Marcinkowskiego pracowałem w warsztacie samochodowym, a później od 1942 do samego Powstania pracowałem w warsztatach niemieckich.
Dyrektorem był dyrektor Zagórny, którego żoną była Stella Zagórna (znana babka, rajdzistka, która do Monte Carlo jeździła), a kierownikiem technicznym był inżynier Rychter, znana postać, jak ktoś się interesuje automobilizmem, pilot, rajdowiec, sędzia. Inżynier Rychter – piękna postać sportu samochodowego w Polsce, nota bene kapitan Armii Krajowej w konspiracji i podczas Powstania. Inżynier Rychter. Nie mam niestety, głupi byłem baran, że nie wziąłem od niego rozpiski jakiejś, że ja u niego pracowałem. Ale mam wszystkie zdjęcia oryginalne, nawet z Niemcem. Mam zdjęcie, gdzie kolega jedzie samochodem niemieckim, na próbę. Gdzie ja się nauczyłem jeździć? Tam się nauczyłem jeździć i tam inżynier Rychter w konspiracji w tych warsztatach za okupacji organizował naukę jazdy konspiracyjnej. Przez właściciela, już nie pamiętam nazwiska... Ja byłem taksówkarzem, który miał pierwszą kategorię jazdy. Sześćdziesiąt lat na taksówce. Ja na taksówkę wsiadłem w 1954 roku.

  • W którym roku zaczął pan pracować w konspiracji? W którym roku pan wstąpił?

W 1942 roku.

  • Ile miał pan lat?

Siedemnaście lat.

  • I co pan w robił konspiracji? Już wiemy, że uczył się pan między innymi prowadzić samochód.

Nie lubię patosu, jakiejś opowieści i tak dalej. Jeszcze nadmienię, jeśli chodzi o Żoliborz: Żoliborz to była oaza spokoju podczas Powstania. Niemcy zostawili Żoliborz na sam koniec, bo ich nie interesował. Oni się zabrali najpierw za Wolę, przejścia przez mosty, wschód-zachód. Później Starówka im przeszkadzała, wzięli się za Starówkę; później wzięli się za Powiśle i Czerniaków (Berling, 1 Armia), a na sam koniec sobie zostawili... No przecież znana historia, że „Żywiciel”, pułkownik „Żywiciel”, nie wiedział do ostatka, że jest zawieszenie broni, że już jest koniec Powstania.

  • Ponieważ był na Żoliborzu, tak?

Tak. Dopiero nie pamiętam kto, pułkownik „Wachnowski” czy ktoś... Czołg niemiecki z Woli z flagą – Niemcy jechali swoim czołgiem – przyjechał do „Żywiciela” na Żoliborz powiedzieć mu, że Powstanie się skończyło. Śmieszna sprawa.

  • Wróćmy do pana działalności konspiracyjnej.

Jak było, tak było. To było tak. Najczęściej to były wykłady z broni, z min, rk, to tamto, podchorążówka. Przychodził facet, którego się nie znało, bo on w ogóle był z innej dzielnicy. Było powiedziane, że przyjdzie podchorąży „Żbik” czy „Parasol”, czy inny. Pan podchorąży wchodził, wszystko wstawało, nawet go nie znając, bo taki był dryl wojskowy. Najważniejsza rzecz to było znalezienie lokalu. U mnie w mieszkaniu było jeden raz zebranie konspiracyjne, wykład o broni, w tym mieszkaniu ja mieszkałem, moi rodzice – znaczy moi rodzice, ja zawsze mówię moi rodzice, bo to była moja druga matka. Jak moja matka zmarła w 1927 roku, to ojciec się ożenił z rodzoną siostrą mojej matki, żeby mnie jakaś obca baba nie tłukła czy coś.
Ojciec poszedł do pracy, bo ojciec pracował, worki nosił u Michlera na Woli w piekarni. Był wykład o broni maszynowej w pokoju. Jak był wykład, to na stole była broń porozkładana, bo trzeba było rozłożyć, oczyścić, złożyć, pokazać temu, który przyniósł, że się zna człowiek na tym i tak dalej. Ja powiedziałem: „Ciotka – bo ja przecież miałem ciotkę, bo to była ciotka – proszę nie wchodzić, nie przeszkadzać”. – „A co będziecie robili?”. – „My będziemy czytali wiersze” [śmiech]. Ona była tak ciekawa, że otworzyła, zobaczyła kupę pistoletów i granatów na stole, dostała histerii nie z tej ziemi i powiedziała, że nigdy w życiu, jak się ojca naprosiła, bo mało tego, że się ojciec nie zarejestrował jako podoficer u Niemców, to jeszcze to, to jeszcze tamto i w ogóle, i tak dalej. Ale do czego wracam? Do tego wracam, jak wyglądały takie wykłady. Wyglądały tak, że dziewczyna, łączniczka szła z tym [spakowaną bronią]. Miała teczkę, walizkę. Trzeba było ją ubezpieczać. Ja poprosiłem mojego wuja, czyli rodzonego brata mojej matki, żeby udostępnił mi mieszkanie, bo, cholera, było strasznie ciężko udostępnić. Ludzie się bali. Mówi: „Jeden raz”. Akurat się złożyło, że jego żona wyjechała do Skarżyska za handlem, on udostępnił. I tak, ja nie pamiętam, „Halszka”, zdaje się, ona dźwigała to, a my w płaszczach gabardynowych, bo stena inaczej pani nie schowała: tu [pod pachę] automat lufą do dołu. Było ubezpieczenie. Po prawej stronie szkoły idzie „Czarny” i „Czubatka”, po lewej stronie idę ja i „Aryman”, a dziewczyna, ma się rozumieć, z całymi manelami idzie pierwsza. Z Kowelskiej wychodzi patrol. Jest na takim filmie o zamachu pokazany moment, jak idzie ten nasz sławny agent Mikulski i Niemiec mówi: „Co tam ma w tece?”. On mówi: „Granaty”. – Verfluchten [niezrozumiałe], Kanone – obrócił to w żart i poszedł. Nie było takich żartów. Jak mieli zatrzymać, zatrzymali, jak nie mogli, to strzelali. Ja mówię do „Arymana”: „Masz nabój w lufie?”. On mówi: „Cholera, nie zarepetowałem”. Trzeba było zarepetować, idąc, a nie wtedy otwierać i repetować. Było trzech Niemców, żandarmów. Tak wyczułem wtedy, że oni zrozumieli, co im grozi, bo wyszli z ulicy, przeszli przez jezdnię jak stolarnia na naszą stronę i jak szli, to mieli [broń] na pasku. Jak przeszli przez jezdnię, a pusta ulica była, i nas zobaczyli, to opuścili karabiny, automat. A do mojego wuja wejście było za pięćdziesiąt metrów. Kurczę blade. Nasza postawa, tak mi się wydaje, takiej pewności – normalny krok i patrzenie im w pyski – zaważyła na tym, że oni doszli i dwadzieścia metrów przed nami doszli i karabiny podnieśli na pasek. Tak żeśmy koło siebie przeszli. Ale dziewczyny nie zaczepili. Jak przyszedłem do wuja, już jak wyszedłem, to nie mogłem tej teczki otworzyć [tak dygotała mi ręka].

  • Zbliżamy się do Powstania. Bo tu byliście państwo przygotowywani...

Może ja zakończę to, bo panią interesuje, co ja do Powstania robiłem. Oprócz tego byłem w lesie. Mieliśmy ćwiczenia taktyczne, zachowania się, kilkanaście zadań z bronią. To były tylko takie luźne sprawy. Ja wiele razy nie byłem, nie chcieli mnie Niemcy zwolnić z pracy, bo ja pracowałem w niemieckich warsztatach samochodowych, ulica Szwedzka 2/4. Mam zdjęcie oryginalne. Nauczyłem się zawodu. Nauczyłem się szoferstwa, jestem mechanikiem, jestem elektrykiem samochodowym, tak że znam się na wielu rzeczach.
Do Powstania, tak jak powiedziałem – zebrania, to tamto. I nareszcie jest tydzień przed Powstaniem. Zaznaczam – proszę to przyjąć bardzo poważnie – [to jest] wypowiedź mojego ojca. Ja już mam dany znak. Gieniek przychodzi do mnie i mówi do mnie: „Maniek, jutro jedziemy na Żoliborz. Na placu Wilsona kup gazetę. Znak na przystanku tramwajowym na placu Wilsona będzie, że trzymasz tak gazetę, »Nowy Kurier«, tę gadzinówkę w ręku. Tam nas [ktoś] odbierze”. Tydzień byliśmy skoszarowani, zaznaczam. Kompania „Żniwiarz”, 9. kompania dywersji została skoszarowana tydzień na Sułkowskiego w maglu. Dobrze, więc ja już jestem tak przygotowany. Ojciec przytaskał z wojny chlebak wojskowy, taki był poręczny do noszenia granatów – do chleba i granatów. Ja byłem umówiony z Gienkiem, już nie pamiętam, na dziesiątą czy na jedenastą.
  • Jak się nazywał?

Eugeniusz Osesik. Syn starszego sierżanta. Oni mieli z rodziny dom na Czapelskiej, na Grochowie. Tak zdaje się było, że mówię do ojca: „Tata, wiesz, ja musze iść. Dasz mi ten chlebak?”. – „Weź. No, pożegnamy się?”. – „No tak”. – „Poczekaj chwileczkę”. Ojciec otworzył kredens, wyjął wódkę, taką małpeczkę, dwa kieliszeczki [malutkie] – ojciec nie pił – za caratu to jeszcze piło się te koniaczki w tym. Pierwszy raz dopiero – ja nie paliłem papierosów, nie piłem. To ja byłem od razu zdziwiony. Osiemnaście lat. I ojciec mówi tak: „Pożegnamy się teraz. Ja wiem, gdzie ty idziesz i czy ty wrócisz, to my też nie wiemy, ale tak trzeba. Tak trzeba. Tak trzeba!” – takie [„tak trzeba”] wojskowego. Ja mówię: „Muszę”, a ojciec mówi do mnie tak: „Ale wiesz co, jestem zdumiony za tych, którzy wydadzą ten rozkaz, bo ja, który przeszedłem wojnę, bitwę z bolszewikami – Rosjanie wam nie pomogą. Za 1920 rok Rosjanie wam nie pomogą, a po drugie dowódcy, którzy wydadzą rozkaz Powstania... Synu, przecież ze wschodu cofa się milionowa armia niemiecka uzbrojona po zęby, tak czy nie? Milionowa: czołgi, samoloty, artyleria. A wy co macie? Nie wiadomo, co macie. Tak że ja jako żołnierz coś nie bardzo to widzę, nie bardzo. Nie gniewaj się, synu. Ja wiem, że ty musisz, że musisz. Rozkaz to jest rozkaz, ale ja to czarno widzę, czarno. Daj Boże, żebyśmy się spotkali. Daj Boże”. Pocałowaliśmy się i wyszedłem.

  • Poszedł pan na Żoliborz?

Co było wtedy? Grochowską jadą te cofające się [wojska niemieckie], ci ranni żołnierze. A przede wszystkim – to nie byli ci żołnierze frontowi, tylko siedzieli „kałmuki” Własowa, Dirlewangera, jakieś niedobitki, na koniach, na sianie ranni. To był ten pierwszy sygnał, który nas omamił wtedy. Przewalało się wtedy przez Warszawę. Nie jakieś czołgi, nie jakieś z drylem maszerujące oddziały. Nie. Bałagan, takie barachło. Tak że doczłapałem się, dojechałem... Przecież, jaki Niemiec był? Obserwowałem, bo pracowałem przecież w warsztatach, gdzie pracowali Niemcy, odbierali samochody. Jak byli ubrani, co mówili. Ja nawet sporo mówiłem po niemiecku. Zapomniałem, bo jak się nie ma styczności, to tak... Oni wtedy byli butni. Ja dostawałem prezenty, bo on przychodził do mnie i mówił, zażądał sobie, żeby mu zamontować specjalną lampę, szperacza, i dostawałem. Co dostawałem? – Francuskie cukierki, jak zdobyli Paryż, francuski koniak dostawałem za to. Oni byli butni. Belgia, Holandia, Francja. Ale ja ich obserwowałem, jaki to żołnierz, bo ja się wychowałem w koszarach, jak on jest ubrany, jaką on ma broń, jak on się zachowuje.
Tak jak powiedziałem, odebrała nas dziewczyna, jeszcze do tego się wachlowała tą gazetą. Ja mówię do Gienka: „Słuchaj, czy ona pokazuje nam, żebyśmy wieli z tego przystanku, czy jej gorąco, kurdelebele. Po co ona się wachluje? Było powiedziane, żeby trzymać rulon gazety tak [prosto], a nie wachlować się”.

  • Pamięta pan, jak ona się nazywała?

Nie pamiętam, niestety.

  • I co dalej?

Zaprowadziła nas, gdzie było potrzeba. Na Krasińskiego, na Sułkowskiego, nie pamiętam, do magla. Magiel taki, co się magluje. Zamiast kamieni, którymi normalny magiel jest obciążony, to w tym maglu było zamiast kamieni [trochę] broni, granatów, automatów i tak dalej.

  • Ilu was tam było w tym maglu?

Kompania „Żniwiarz”. Pluton 230, 229 i tak dalej. Ubrali nas w kombinezony. Były takie stalowe kombinezony i każdemu dali. Ale myśmy mieli jeszcze jedną przewagę jako kompania w zgrupowaniu „Żywiciela”, że myśmy mieli hełmy polskie, nie niemieckie, gdzie trzeba było [zakładać] opaskę. Były wypadki w trakcie Powstania, że Powstaniec został przez pomyłkę zastrzelony przez kolegę przez hełm, bo mu opaska spadła, łeb wystawił gdzieś. Koledzy z kompanii, który – nie pamiętam, co, kto, jak. Pamiętam „Świdę”, redaktor gazety, recenzent – jak to się nazywa – muzyczny. Ja mam, pokażę, książkę z dedykacją. Ten, co pisał sagę rodzin... Mniejsza z tym...
Moment wyjścia w dniu wybuchu Powstania. Dla mnie to bzdura – to, że o siedemnastej. Kto podczas takiego bałaganu... Wszystko na mieście. Wielu kolegów nie dotarło do swoich jednostek przez to, że nie mogli przejechać, nie było czym. Po siedemnastej nie było zaskoczenia. Zresztą nie wiem, dlaczego to w aktach, pismach, w historii Powstania nie zostało jawnie powiedziane, że Niemcy wiedzieli o Powstaniu. Przecież mieli wtyczki, wywiad niemiecki, Abwehra, to nie jakieś gnojki. Abwehra to była Abwehra – wywiad. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że przypomnę sobie, jak z Sułkowskiego wyszliśmy na ulice Gomółki, gdzie są te jednorodzinne wille, i w ogrodzie były kobiety z dziećmi, bo to był normalny dzień, i niech sobie pani wyobraża, że zza zakrętu wychodzi kompania uzbrojona po zęby, a byliśmy oczkiem w głowie pułkownika „Żywiciela”, bo 9. kompania dywersji Armii Krajowej była najlepiej uzbrojoną kompanią na całym Żoliborzu. Wychodzimy z fasonem, w hełmach polskich, z opaskami, broń na pasach. Pamiętam do dzisiaj, kobiety klęczące w ogródku, z otwartymi oczami, żegnające się. Coś niesamowitego: wychodzi zza rogu kompania wojska, w hełmach z orłami, biało-czerwonymi opaskami, rkm-y, pistolety maszynowe, nie jakieś buteleczki z benzyną i pukawki, damskie pistolety (tak jak pokazują tego frajera, co leci w filmie z damskim pistoletem na barykadę). Idziemy na koncentrację do ataku z ogródków, bo tam jeszcze był „Żbik”, [pluton] 229, było tam tego.
Co było naszym nieszczęściem – nieszczęście, zupełny przypadek – że przez Żoliborz, przez ulicę Słowackiego w kierunku Bielan w dniu wybuchu Powstania przemieszcza się kompania czołgów niemieckich. Ja pamiętam tylko tyle: lecimy, przekraczamy Mickiewicza z ogródków działkowych i lecimy. Trzeba wiedzieć, znać Żoliborz, gdzie jest plac Lelewela i tak dalej (dlaczego nazywa się plac Lelewela, to ja nie wiem, bo tam jest taka dolinka). Na samym szczycie jest spółdzielnia nauczycielska, duże bloki vis-à-vis teatru żoliborskiego. Te duże bloki to przedwojenna spółdzielnia nauczycielska. My biegniemy. Na górze, na Kolektorskiej była szkoła gazowa, w której byli Niemcy. Tymczasem, bo to jest tak: tu stoi blok, z boku bloku jest ulica Krechowiecka obsadzona przez mieszkańców kartoflami, bo nie było co jeść. Czołg, który – tam ktoś strzelił czy coś – zatrzymał się na samym rogu budynku. Na Krechowieckiej była restauracja. „Jaskółka” się nazywała. Ten czołg się akurat, skubany, zatrzymał tak na samym rogu, że mu lufa wystawała. Ale czułem, że się wieżyczka mogła skrzywić, on strzelać z armaty mógł, natomiast karabin maszynowy, który jest zamontowany na stałe poniżej lufy, nie może się skręcić, nie było możliwości. Ja czułem, że z gazowej zasuwali. Lecimy pod górę. Obok mnie leci nie wiem kto, już nie pamiętam, i w moich oczach on dostaje serię z rkm-u i pierwszy raz w życiu widziałem, że wnętrzności się z tej serii... On trzyma wnętrzności i jeszcze prawie pięćdziesiąt metrów z tymi flakami leci. Dopiero po pięćdziesięciu metrach... Ja dobiegam do tyłu tego budynku. Na tyłach budynku jest takie tylne wyjście i [żona] wychodzi z bańką po mleko. Ja do niej dopadam i mówię: „Proszę panią, pani się cofnie”. Jestem zdenerwowany, jestem podekscytowany. Ona gały wywala na mnie, skąd ja się wziąłem. „Wybuchło Powstanie”. – „Ja się nie cofnę, bo ja idę po mleko”. No kurde bele! A ja byłem chłopak z Pragi, mówię: „No dziewczyno, bo jak gruchnę, to ci majtki spadną. Proszę w tej chwili...” – i tak dalej. Byłem łobuz, chłopak z Pragi. Uciekła tam gdzieś.
Zajęliśmy ten budynek. Ja miałem hełm, ale źle były wszyte paski. Nity, które trzymały skórzane paski, tak mnie uwierały, że nie wiem. Przydałby się beret pod hełm, byłoby lepiej. No i tam kręcimy się po tych korytarzach i spotykam tego [tzn. żonę]: „Proszę panią, pani by nie skombinowała gdzieś berecik, bo mnie ten hełm tu....”. – „Zaraz. A pan tu będzie stał?”. – „Ja tu będę zaraz” – bo tam mnie częstowali herbatą. Poszła i przynosi mi damski beret z pomponikiem czerwonym. Ja mówię: „Co pani ze mnie wariata robi?”. Przecież nie zawsze się w hełmie chodzi. W chwilach odprężenia od wojowania to się zdejmuje i chodzi się... Jak ja będę wyglądał w czerwonym berecie z pomponikiem białym? Takie było zapoznanie. Czyli jesteśmy razem od 1944 roku, od 1 sierpnia.

  • Proszę powiedzieć, jak dalej przebiegało Powstanie?

Teraz rzecz najważniejsza dla mnie, z którą ja się nie mogę pogodzić i nie mogę zrozumieć. Mam dużo książek o Powstaniu, dużo oglądam telewizji, interesuję się tymi sprawami. Już wielu moich kolegów nie żyje. Ja to jeszcze taki ostatek zostałem. Nawet ciekawy był, czy ja dobrze pamiętam, profesor Strzembosz... Na Krakowskim Przedmieściu w Domu Literatów mieliśmy jedno z ostatnich zebrań pod ciekawym tytułem: „Co by było, gdyby było?”. Dojdę do tego. Jeśli pani będzie sobie życzyła, to ja pani powiem, na czym polegało to pytanie: „Co by było, gdyby było?”. Dalszy ciąg Powstania.

  • Mówił pan o czołgach niemieckich...

Kogo mieli trafić, trafili i pojechali dalej. Oni jechali do Modlina. Taki mieli rozkaz i pojechali. Jestem już obkuty w tych sprawach. Wiadomo, Cytadela – Niemcy, Dworzec Gdański – Niemcy, budynki najbliżej Cytadeli – Niemcy. Nasz najważniejszy punkt to był na Żoliborzu „Opel”. To było w takim kryptonimie – krypto „Opel”. To były warsztaty mojej kompanii, w której byłem całe Powstanie, dwa miesiące. Róg Włościańskiej i Marymonckiej, tam jest teraz supermarket, piękne domy, a nie było. Tam były warsztaty samochodowe, warsztaty mechaniczne Niemców i to był ostatni punkt obrony Żoliborza od strony Bielan. To był „Opel”. Drugim punktem były zmartwychwstanki – klasztor zmartwychwstanek, róg Krasińskiego i obecnej ulicy księdza Popiełuszki, a to była ulica Stołeczna. Wtedy, w tamtych czasach nie było tej ulicy, tam były ogródki działkowe. Na naszych barkach spoczywało nie dopuścić, żeby Niemcy weszli do Żoliborza od strony Marymontu i Bielan. Myśmy byli w „Oplu” oraz byliśmy w straży pożarnej, która jest na rogu Marymonckiej, Potockiej. Tam Jurek siedział.
Teren Marymontu był strefą niczyją. Na tym terenie operowały patrole niemieckie, węgierskie. Nota bene... Jakbym opowiedział, co myśmy z Węgrami zrobili… Bo to nie był żołnierz [śmieje się]... Ale operowało [się]. Myśmy operowali, bo na Marymoncie był folksdojcz, który miał piekarnię, i w nocy żeśmy, owijając kopyta koniom, rekwirowali na Marymoncie mąkę dla nas u niego. To były takie punkty. Krechowiecka, Potocka... Znaczy nie Krechowiecka. „Opel”, klasztor i od strony Instytutu Chemicznego aleja Wojska Polskiego i Zajączka. O co mi chodzi? Zaznaczam, jako syn wojskowego, gdzie przychodził do mojego ojca starszy sierżant, kolega z pułku. Grali w tysiąca i o wielu wojskowych sprawach ja się nasłuchałem – o takich: „Co byś zrobił? Co byś zrobił?” – i tak dalej. Nieważne. Na drugi dzień czy na trzeci, nie chciałbym skłamać, pułkownik „Żywiciel”, dowódca okręgu żoliborskiego, około dwóch tysięcy ludzi wyprowadza z Żoliborza do Puszczy Kampinoskiej. Jest to napisane. Ja się do dziś pytam siebie samego, co spowodowało [tę decyzję]? Brak było ataku frontalnego. Niemcy, oprócz Instytutu Chemicznego, nie byli dobrze obsadzeni na Żoliborzu. Nawet podejrzewam, że Niemcy bali się nosa wysadzić. Oni nie wiedzieli jeszcze, co się dzieje, co i jak? Zresztą nie tylko oni, bo i w innych okręgach, na Woli czy coś, na razie nie było... Tyle ludzi wyprowadzonych z Żoliborza przez Piaski, przez Wawrzyszew do Puszczy Kampinoskiej, do Lasek, Wiersze, Truskaw... Później miałem piękne zdjęcie z mszy polowej w Kampinosie, gdzie stoję w pierwszym szeregu. Byli koledzy, którzy przeżyli Powstanie na Grochowie, i któryś z łobuzów mi ukradł to zdjęcie, bo też był na tym zdjęciu.

  • Mówił pan poza kamerą o zrzucaniu przez Rosjan broni.

Rosjanie już w drugiej połowie września zaczęli zrzucać. Jeżeli zrzuca się skrzynki z amunicją bez spadochronu, to... Jak ja byłem w „Oplu”, musiałem strzelać z tych pepeszy, to dałem koleżance sanitariuszce hełm. Wysypała naboje do hełmu, przebierała, bo co drugi nabój miał skrzywiony czubek. No jak można bez spadochronu zrzucić z samolotu skrzynkę z amunicją? Ja byłem w ostatniej fazie Powstania przy obsłudze granatnika, gdzie instrukcja... Skąd ja mogłem wiedzieć, chłopak dziewiętnaście lat, jak strzela się na granatnikach? To jest broń stromotorowa. Trzeba odpowiednio waserwagą i czujnikami ustawić lufę na odpowiednim pionie i poziomie, kącie, żeby wystrzelić nabój, który się wkłada przez lufę. Można strzelić na przykład przez wysoki budynek na drugą stronę budynku, ale trzeba odpowiednio ustawić. Instrukcja była po rosyjsku, a do tego były dwie skrzynki amunicji. A wiadomo, czy ta amunicja była dobra? Chodzi o to, że... Opowiadałem, że nadjechał ciężarowy samochód pomiędzy tym budynkiem, którego nie ma, w miejscu gdzie teraz jest ulica księdza Popiełuszki. Niemcy pojechali, zobaczyli rów przekopany i zaczęli się cofać. Ja poderwałem automat, zdenerwowany i oszołomiony tym smrodem, uderzyłem lufą. Chciałem do nich strzelać i ta pepesza zaczęła strzelać w mur ceglany i ten mur mnie obsypał. Gieniek przylatuje do mnie i krzyczy do „Czubaki”: „»Cichy« ranny jest! Zobacz, krew mu się leje!”. Ja mówię: „Wariacie, to jest mur z cegły”. Mówi: „Ta cholera strzela sama”.
Nie nastrzelałem się w Powstaniu, dlatego że nie miałem takiej okazji. Nastrzelałem się w „Oplu”, gdzie na parterze, takiej hali jakiejś, już nie pamiętam, w ścianie był wybity duży otwór. Wtedy, w pierwszej fazie, myśmy zajmowali portiernię. Ona była od strony włościańskiej. To był domek taki murowany. Tam myśmy siedzieli, nie kompania, tylko moja drużyna. Jak przyfasował z czołgu, to dach się zerwał i nas ten impet wyrzucił na pole. „Irydion” – taki pseudonim on miał, nazwisko mam w książce napisane, jak „Cichy” się wygłupiał, tam jest napisane – facet się nie bał. Dostał jakiegoś fioła, że matka mu się śniła i matka powiedziała: „Nie zginiesz, nie bój się, nie zamordują cię. Nie zginiesz”. I wtedy co opowiadałem o Krechowieckiej, co Niemcy czołgami [jechali], to oni do niego strzelali, ale on stał w bramie i naokoło niego pociski, tynk się obrywał, a on się śmiał i stał. Jak my w „Oplu” opuszczamy tę dyżurkę, Niemcy do nas strzelają rozpryskowymi, to znaczy szrapnelami – pocisk, który się na pewnej wysokości rozrywa, nie leci i nie wybucha, tylko rozrywa się i rani odłamkami, obok się rozrywa. Jakiś tam chłopak pada zabity, paru leci. Ja lecę obok niego, on ma granat za pasem, tłuczek niemiecki, i widzę, że ten granat ma dziurę i z tego granatu sypie się proch. A jest huk od artylerii taki, że słowa... Ja krzyczę „»Irydion«, rzuć granat?”, a on: „Oo?”, – „Rzuć granat!”, – „Ooo?!”. Ja dobiegam do niego, wyrywam mu. On nie da wyrywać, bo myśli, że ja mu chcę zabrać. Wyrywam mu ten granat, awantura, ale biegniemy cały czas, bo mamy do drugiej hali pięćdziesiąt metrów. Wyrywam mu i rzucam granat pomiędzy takie maszyny i wpadamy, padamy. Granat nie wybucha. Trochę uciszyło się, ja mówię: „Przecież do cholery, człowieku...”. – „Co, chciałeś mnie zamordować. Chciałeś mnie zamordować! To zdobądź sobie! Tam są, a nie zabieraj drugiemu.” Ja mówię: „Idziemy pod tokarnię, tam leży”. Jak jest główka granatu, taka maluteńka jest dziura, a w środku jest spłonka. Spłonka jest tak skrzywiona i nie wybuchła – skrzywiona odłamkiem artyleryjskim. Wystarczyło jeszcze pół...
  • Czyli odłamek trafił w granat zamiast w człowieka?

Trafił w granat, ale gdyby skrzywił [tor lotu] ciut więcej, granat by mu się na brzuchu rozerwał, a on myślał, że ja chcę mu zabrać. Wracając do tego właśnie, że tam sobie postrzelałem – Niemcy odbili tam jedną halę w tej dziurze. Później się okazało, to nie byli Niemcy, tylko „ukraińcy” z SS Galizien czy coś. To, mówię, trochę sobie postrzelałem, bo jak pułkownik...To w ogóle historia nie z tej ziemi. Jak nas wyprowadzili do Puszczy Kampinoskiej, w Puszczy Kampinoskiej byliśmy trzy dni, była msza polowa. W Laskach stali Węgrzy, to zresztą jest pokazane w filmie Eroica, co Węgrzy czuli do Polaków. Tam jest oficer węgierski. Ten Dziudziuś chodził do Warszawy, jak chciał, handlowali... To inne historie.
W każdym bądź razie mnie jako uczestnika Powstania to bulwersuje, że nie jest w mojej historii, mojego zgrupowania powiedziane, dlaczego „Żywiciel” wyprowadził oddziały żoliborskie do Kampinosu, kiedy nie było podstaw do tego ani frontalnych ataków niemieckich, ani nic. Oni byli tak obsadzeni dobrze i tak pewnie się czuli, że... Zresztą Niemcy zostawili Żoliborz na sam koniec. On ich nie interesował. Padł Czerniaków, Starówka, Śródmieście, wszystko i dopiero dobrali się do nas w końcu września.
I w końcu września dostałem w łeb. Mam niewyjęte w potylicy pięć odłamków. Mam zawsze hece – jak mam prześwietlenie płuc, to lekarz mówi: „Koniec, koniec z płucami”. Ja mówię: „Panie doktorze, tu jeden jest pod wierzchem, pan pomaca, ten trochę mniejszy”.

  • Jak to było? W którym miejscu?

W budynku. Żoliborzanie to mają takie nazwy Zimowe Leże, Zdobycz Robotnicza, takie nazwy osiedli. [niezrozumiałe] Dom, którego teraz nie ma, który stał vis-à-vis straży pożarnej. Powiedziałem, byłem w obsłudze granatnika. On [kolega] miał pseudonim „Żuk”. Żeby było śmieszniej, to myśmy nie wiedzieli w ogóle, jak się z tego strzela. Instrukcja była przylepiona po rosyjsku. Przyleciał „Korwin”. „Korwin” siedział na balkonie i był snajperem. Mówi: „Zobaczyłem [przez] lornetkę, szkopy mają obiad na Sadach Żoliborskich. Na Sadach Żoliborskich stała artyleria niemiecka, która nam dawała do wiwatu i wojsko w kuchni miało obiad. „Nie możecie z tej pukawki puknąć im tam po zupie?”. Ja mówię: „Możemy, tylko nie wiemy jak”. – „To przeczytajcie”. Ja mówię: „To masz, przeczytaj”. – „O cholera, nie mogli po polsku napisać?”. Ale mówi: „Broń się nazywa stromotorowa, jak – mówi – przeczytałem w instrukcji Wojska Polskiego”. Ja mówię: „Stromotorowa to jest, bo idzie stromotorowa”. – „To wiesz, ustaw tak, żeby tego...”. No dobra. Mówi: „Ja poślę chłopaka na dach, żeby obserwował, czy pocisk dobrze wybuchł”. A Niemcy jedli obiad, była przerwa, nie strzelali. Z tym „Żuczkiem” żeśmy się tam nachylili, zaczęliśmy majstrować, ale mówi – on był, zdaje się, lwowiakiem – „Mańka, ty wiesz, jak my strzelimy, to cholera ich weźmie. Nie bój się”. Ja mówię: „Abyśmy tylko strzelili”. Teraz przychodzi ten moment, gdy do granatnika wrzuca się z góry pocisk, taki z lotkami. Myśmy zapomnieli o jednej rzeczy, że my siedzimy pod drzewem z tym granatnikiem. Odpaliliśmy pocisk, a pocisk się rozerwał. Nam po hełmach [poleciały] odłamki. Mało żeśmy się sami nie zakatrupili. „Żuk” mówi: „Ty masz oko, cholera. Wiedziałżeś przecież, że tu drzewo jest”. „A tyś wiedział przecież, że drzewo. Przecież siedzimy obaj pod drzewem”. Ale żeśmy się przenieśli trochę dalej, nie wiem. To był jeden dzień.
Następnego dnia przylatuje „Antek”, podchorąży czy ktoś inny, nie pamiętam, i mówi do mnie: „»Cichy«, weź jakichś ludzi – mówi – na parterze coś się pali, cała piwnica. Dym, podusimy się, do cholery”. Ja mówię do „Żuka”: „Dawaj”. A, i jeszcze co? Ja zacząłem palić papierosy. On mi zdobył. Nie było papierosów, to „Żuk” gdzieś znalazł liście balkonowe [?] i siedzieliśmy jeszcze parę metrów przed tym granatnikiem i ja te liście balkonowe kroiłem, żeby zawinąć w bibułkę. I wtedy: „»Cichy«, wieź no kogoś jeszcze i skoczcie na parter. Coś tam się dzieje” – mówi. To ja byłem, „Żuk” i jeszcze dwóch było czy trzech, ale zabijcie, nie pamiętam. Klatka schodowa. Ja wpadam. Przedpokój, kuchnia i pokój. W pokoju jest tak jakby tu okno, tu jest tapczan [pokazuje pod okno] i dym leci, wydobywa się z tego tapczanu. Wody nie było przecież, myśmy przygotowali jeden kubeł piasku. I co ja teraz robię? Ja, żeby zobaczyć, co się dzieję, to ja podnoszę wieko tego tapczanu. Teraz dostaje się powietrze do tego, co tam w tym tapczanie – może tam coś było – i bucha to płomieniem. To była godzina szósta czy siódma, już był zmierzch. Zrobiło się jasno w tym pokoju. Okno było bez szyby już, przecież ostrzeliwali. Ja patrzę, a jakoś tak około stu metrów stoi Tiger na działkach, stoi czołg z wycelowaną lufą na plac Wilsona. Teraz zrobiło się w pokoju jasno, on zobaczył nas – pięciu nas było czy czterech – jak na ekranie. Ja patrzę, że jego laweta, wieża z takim zgrzytem [obraca się] w naszą stronę. Ja mówię do nich: „Dajemy dyla. Prędko. On wygarnie zaraz tutaj, przecież on nas tu widzi”. Tak przypuszczam, że się stało. To była nie piwnica, tylko wysoka suterena, tak jak normalne mieszkanie. Myśmy ten budynek trzymali. Niemcy nas wysadzili z „Opla”, tak że zaznaczam, „Opel” musieliśmy opuścić i zajmowaliśmy ten budynek, w którym ja zostałem ranny, z którego miałem strzelać z granatników. Okna były dobrze zabezpieczone, mieliśmy stanowiska rkm-ów, bo mi umknęło, w tej suterenie [były] worki z piaskiem, wszystko elegancko. Drzwi do klatki schodowej, do wyjścia były zabezpieczone workami z piaskiem. Pierwszy zbiegał po schodach „Żuk”, ja byłem za nim.
Tak się blacha odwinęła, bo mi ten hełm później do szpitala przynieśli. W hełmie są takie dziurki jak łepek od zapałki od malutkich odłamków, które później w szpitalu miałem we włosach. Najgrubszy był odłamek wielkości fasoli. Mam tutaj szramy. Przebija mi mięśnie szyi, zatrzymuje się milimetr od kręgosłupa. Tu [okolice karku] dostaję resztę odłamków, które w potylicy się umieszczają, ale w mięśniach, nie dochodzą do kości dzięki temu, że miałem hełm i tę pepeszę. Pepeszę, jak mi powiedzieli w szpitalu, rozniosło w najgrubsze odłamki. Ten bęben (pepesza ma taki bęben) rozniosło, kolbę drewnianą i wszystko.

  • Czyli ta broń pana uratowała i hełm, który pan miał na głowie.

Jak dostałem, przypuszczam, że ja nie upadłem i straciłem przytomność od uderzenia odłamków, tylko od eksplozji, bo ja pamiętam, że zrobiło się czarno. Pamiętam, że upadając – to będę pamiętał – zobaczyłem siebie od małego dziecka. W sekundzie. Zobaczyłem film swojego życia, od małego, ojca, małe dziecko, brata zobaczyłem. I pamiętam, będę pamiętać, że powiedziałem: „Boże, mam dziewiętnaście lat i umieram” – i straciłem przytomność. Nie wiem, czy „Halszka”, czy ta druga, czy trzecia wzięły mnie tam. W piwnicy, w tej suterenie był punkt opatrunkowy, bo… Niemcy zaczęli już wtedy atakować frontalnie Żoliborz. One mnie posadziły na krześle. Zaczęły mnie tam [badać kark]. Krew się leje z tego najważniejszego, dziurę miałem, o tu [w potylicy], tu można było palec włożyć, taka dziura. Krew się leje. Ja, bo ja jeszcze byłem w Kampinosie, więc miałem ładny mundur zrzutowy, miałem battledres. Lubiłem się ubrać. Te dziewczyny mnie tam, pamiętam, papierem toaletowym zabandażowały, bo nie było opatrunku. Przekopem ten mój kolega „Żuk” miał mnie przenieść na Krechowiecką do budynku. Tam był szpital, w którym moja żona była sanitariuszką, nie w AK, tylko w szpitalu, normalnie. Dlatego moja żona, mimo tego, że po moich zeznaniach zapisali ją do ŚZŻAK-u, to babka w środowisku moim nie chciała z nią rozmawiać. Dziewczyna, która [była] ranna podczas Powstania, podczas chowania trupów na Krechowieckiej, opatrywania rannych i mnie, narzeczonego. Ale to nieważne.
Żeby przejść z tego budynku, to trzeba było przejść tym przekopem, bardzo głębokim, przeciwczołgowym do sąsiedniej straży i później odpowiednimi przekopami, odpowiednimi dziurami – bo takie przejścia były podczas Powstania, że były już porobione specjalne dziury w każdej piwnicy, żeby można było z budynku do budynku dziurą przejść, nie wychodząc na wierzch. Śmieszna historia była, bo on mnie wziął na plecy, bo ja jeszcze nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Tak że mnie niósł na plecach, ale on mnie niósł za wysoko, że moja głowa... On mnie niósł przekopem, a głowa mi wystawała ponad wykop. I ja słyszę tak przez malignę: psi, psi, psi, psi, psi. Tak kątem oka patrzę, a ten piasek tak – psi, psi, psi. Ja mówię: „»Żuczek«, »Żuczek«, nachyl dupkę, nachyl, bo mnie ubiją. Tu mi łeb wystaje”. On mówi: „Ty żeś myślał, że będę cię na czworaka dźwigał?”. O, taki był humorystyczny. Bo on nie miał siły takiego ciężkiego [nieść], a na barana to mi głowa ponad okop wystawała.

  • Trafił pan do szpitala?

Trafiłem. To był 29 września czy 30 września, tak mniej więcej. Trafiłem do szpitala. Najpierw na salę operacyjną. Wszystko pamiętam już przez malignę. Pamiętam, że lekarz w białym fartuchu mówi: „A kogo wyście przynieśli?”. – „A co?”. Mniejsza z tym. Wiem tylko tyle, że nie ma wody, nie ma opatrunków, nie ma rentgena, nie ma prądu i nie ma nic. „Po coście go przynieśli?”. Najciekawsza historia w moich przygodach powstaniowych to to, że się nie nastrzelałem, to to, że [nie wiem] dlaczego poszło do Kampinosu z Żoliborza tyle ludzi, którzy musieli z powrotem przyjść.

  • Ale proszę powiedzieć, potem jak był pan w szpitalu i był pan ranny. Co potem się z panem działo?

To jeszcze co w szpitalu, to małe piwo. Kiedy pułkownik „Żywiciel” postanowił z powrotem przenieść oddziały żoliborskie na Żoliborz z Kampinosu, to już Niemcy coś niecoś wiedzieli. Ja nie będę [opowiadał] w szczegółach, bo to dłuższa historia. Oddziały, które się przemieszczały w nocy przez piaski żoliborskie – jak teraz Piaski, to nowe osiedle, to wszystko. Tam nic nie było, tam były piaski, [jak ulica] Żeromskiego, która idzie cały czas do huty „Warszawa”, tam nic nie było. Niemcy już się tam do nas dobrali. Mój pluton zajmował pozycję w budynku, który stoi do tej pory. To była podobno spółdzielnia żydowska, która miała nazwę „Bund”. Na pierwszym piętrze ja miałem stanowisko z „Irydionem”. Ja miałem wtedy kbk. W AWF-ie stacjonowała dywizja lotników. To byli bardzo inteligentni, młodzi lotnicy, którzy się nie dopuszczali gwałtów na Powstańcach, nie rozstrzeliwali ludzi. Dlaczego, to zaraz powiem. Tak że, co się stało? Ktoś do nas przez klatkę z tamtej strony strzelał. „Irydion” mówi: „Idź no tam, zobacz. Jakaś cholera do nas wali. Weź gammona – gammon to był taki przeciwpancerny granat – i rzucaj. Tam były fundamenty niedokończonego domu i dziura, dół. Rzuć tego gammona tam do tego, niech go tam szlag trafi”. Ja tam rzuciłem tego gammona, przychodzę z powrotem, „Irydiona” nie ma i nikogo nie ma. Ja wyglądam przez okno – nikogo nie ma, wychodzę z klatki – nikogo nie ma. Tymczasem ja przez to, że poszedłem tam, a wszystkie oddziały żoliborskie przedarły się przez Żeromskiego i przez piaski poszły od strony włościańskiej na Żoliborz, ja zostałem.
Jestem z karabinem, jestem w hełmie, a pić mi się chce tak, że bym dawał sto dolarów za ćwiartkę wody. I nie wiem, gdzie jestem. Nie wiem. Nie znałem Żoliborza, nie znałem Bielan. Wlazłem w krzaki, wyłażę na Żeromskiego. Patrzę, cisza, nie ma nikogo. Tam gdzieś od strony Marymonckiej [strzelają] rakiety niemieckie, takie oświetleniowe race. Ale widzę zarys domku. No to przełażę. Żeromskiego to była polna ulica, kocie łby po prostu, wąska. Domek. Na ganku jest babka, trzyma dziecko na ręku. Ja do niej dochodzę, mówię: „Dzień dobry pani, przepraszam bardzo...”, a ona spojrzała na mnie: „Niech pan idzie! Niech pan idzie! Niech pan stąd idzie, bo nas wystrzelają! Ja nie chcę, ja nie chcę żadnych Powstańców! Proszę stąd natychmiast!.. Uciekaj pan! Uciekaj pan!”. Ja mówię: „Niech pani się nie boi. Niech pani mi da się coś napić. Mi się pić chce”. – „Niech pan ucieka” – nie dała mi. No to uciekam, jak mi każe uciekać. Taki przypadek, że ja Żeromskiego z powrotem [idę], tu w okolicach; tu było Przybyszewskiego czy coś. I słyszę – psi psi psi. Już, już. Ja wierzę na przykład w przypadki, że jak ktoś wygrywa jedenaście milionów w totolotka, to jest przypadek, to nie jest szczęście, to jest przypadek. Okazało się, że to była łączniczka oddziałów Armii Krajowej, zgrupowanie „Bielany”. I mówi: „Panie kolego, pan się zgubił?”. Ja mówię: „No nie wiem, koleżanko. Zgubiłem się. Nie wiem, co ze sobą zrobić?”. – „Jest pana oddział tutaj na… – ulicę zapomniałem, mniejsza z tym – są chłopcy, którzy się też zgubili” – i prowadzi mnie. Ulica Kleczewska – tam są takie domeczki, dwupiętrowe, jeszcze przedwojenne. Prowadzi mnie. Jest „Wiesiek” i jest „Azot”.

  • Czyli pana oddział?

Z plutonu. Jest jeszcze trzech i nie wiem, czy od „Żubra”, nie wiem kto, bo nie pamiętam. Jest moje zdjęcie z tej akcji, redaktor [niezrozumiałe] opisał tę historię... Kobieta nam otwiera drzwi. Dziewczyna. „Co tam, tego”. Mówi: „Chłopcy są na górze”. Okazuje się, że prawie drużyna jest na górze w pokoiku – jak to się nazywa – mansarda... Nie. Że jest spadzisty dach i tylko małe okienko, ale jest pokój normalny, tylko dach spadzisty. Wchodzę tam. Chłopaki są, stół, na stole granaty, automaty leżą i tak dalej. „»Cichy«, cholera, gdzieś się podział? Gdzieś ty zginął?!”. No dobra, [opowiadam] co jest co i tak dalej. Nie wiemy, co jest, nie mamy łączności. Musimy czekać, bo może ktoś nam coś tego. Poprosili tę dziewczynę, żeby ona... Następnego dnia, bo to była noc już, ta pani przyniosła nam herbatki, jakieś „pierdzikutki” czy coś takiego, no i drzwi do tego pokoju zastawiła szafą. Rano patrzymy przez lufcik, a po jednej stronie ulicy i po drugiej idzie tyraliera Niemców i wchodzą do każdego domu. „Azot” mówi: „Koledzy, smutny widok”. Przecież gdyby nas znaleźli, to byśmy się bronili. To by spalili dom i w ogóle wszystkich. Ale to nie był Wehrmacht, to byli lotnicy w niemieckich mundurach. Nie chciałbym, żeby pani myślała, że ja kłamię. Nie chciałbym powiedzieć nieprawdę, bo wersja jest taka – ja usłyszałem to dopiero po wojnie, długo. Doszła tyraliera do tego domu i oficer – oficer! – lotnik wszedł do domu. Pierwsze pytanie: „Gdzie są mężczyźni? Wszyscy mężczyźni wyjść!”. Kobieta, właścicielka tej willi, mówi czysto po niemiecku do tego oficera niemieckiego, czysto po niemiecku to znaczy gramatycznie, że tu nie ma mężczyzn. Ona miała męża oficera, co zginął w 1939 roku. „A skąd pani tak dobrze mówi po niemiecku?”. – „A bo ja studiowałam w Dreźnie”. – „Gdzie pani studiowała w Dreźnie?”. – „U profesora… »takiego«”. – „U profesora... Przecież to mój wujek!”. Pani sobie wyobraża? „Panie majorze, nie ma tu nikogo”. – „Ależ proszę panią, gdzie by była możliwość, ja mogę przyjść z koniakiem, porozmawiać. Profesora...” – wie pani. Żołnierze chcą wejść, on ich nie puszcza, że wszystko w porządku. A my tam siedzimy na beczce prochu. Zaznaczam, ja się tego dowiedziałem, to nie jest opisane, ja to Rodzkiemu opowiadałem, Rodzki mówi: „Ja o tym nie słyszałem. Ja tam nie mogę napisać. To musi być sprawdzone. Nie można, ot tak, napisać”. On był redaktorem dziennika, zapomniałem [nazwy].
  • Czyli tutaj szczęśliwie się uratowaliście. Ale wróćmy już do tego momentu, kiedy pan jest w szpitalu, jest pan ranny. Co się potem działo?

Wszystko zależy od przypadku, od trafu. Szpital na Krechowieckiej też był w suterenach. Nie było normalnych piwnic, tylko tak jak pokój, z tym że niżej terenu i okna normalne. Okna były zasłonięte workami z piaskiem. Cztery łóżka nas leżało. Po tej stronie były drzwi, po drugiej stronie była szafka, na szafce stał krucyfiks i dwie gromnice. I była siostra zakonna. Ja mogłem chodzić, tylko nie mogłem się obracać, ale iść mogłem. Oddanie moczu w takich warunkach... Ja nie potrafiłem do żadnej kaczki czy jakiejś innej gęsi oddać, musiałem się iść wysikać normalnie jak człowiek, a nie można było, bo te ubikacje już były tak zapchane, bo wody nie było. Tak że wstałem z tego łóżka, siostra mówi: „A gdzie? Gdzie?”. Ja mówię: „Idę za swoją potrzebą”. – „Ja ci dam to...”. – „Nie, ja idę”. Wyjście na podwórko było po schodkach niedaleko. Myślę, tam gdzieś tego. Wychodzę i od strony Krechowieckiej, z tej bramy od Krechowieckiej widzę, jak wchodzą Niemcy, nachyleni, z automatami, rękawy pozawijane, jak to oni, hełmy zielenią mają... I słyszę pierwsze strzały, jakieś tam: Halt, Halt! Raus. Pierwsze strzały. Okazało się... Wiadomo, że w oddziałach niemieckich były oddziały Dirlewangera, Własowa, „ukraińców”, SS Galizien, więc wszystkiego można było się spodziewać. Ja się później dowiedziałem, że w Powstaniu została zgwałcona dziewczyna na oczach stu rannych – gwałcona przez pięciu „ukraińców”, jeden po drugim. Dziewczyna czy kobieta – one miały woreczki ze złotem na piersiach pochowane. Ona myślała, że jak tu schowa, to jej nie zabiorą. Dostała parę razy w łeb i Ukrainiec jej wyrwał to. Mniejsza z tym. W każdym bądź razie cofam się, jestem podekscytowany, poddenerwowany. Cofam się. Siostra zobaczyła mnie w drzwiach i mówi: „Co się stało? Co się stało?”. Ja mówię: „Niemcy zajmują szpital”. Wrażenie kolosalne, bo biuletyn, który wychodził wtedy, wiadomości, które wychodziły w czasie Powstania mówiły, co się działo na Woli, że w Szpitalu Wolskim na Płockiej rozstrzelali, zabili cały personel, włącznie z rannymi. Pięćset osób. Człowiek wiedział, co może być. No więc ja się kładę, koc [podciągam pod nos]. Obok mnie leżał któryś z chłopaków, już nie pamiętam. Żonaty, bo miał obrączkę. Ja miałem papierosy zrzutowe z Kampinosu. Miałem zegarek, jak skończyłem szkołę, od ojca dostałem. Nie miałem żadnego złota. Miałem zegarek i miałem amerykańskie, zrzutowe papierosy z Kampinosu, z lasu. Nareszcie słychać jest – buty podkute i kopnięcie w drzwi i drzwi na oścież. W progu staje dwóch. Ja czekam, bo normalnie rzucali granaty. A oni trzymają automaty. Ja tak dotąd [do samych oczu przykryty] kocem. Wchodzą. Jeden z nich mówi: Banditen, Schweinen... Ten drugi podchodzi do siostry i butem jej [podnósł] sutannę (czy jak to się nazywa) do samych majtek i śmieje się. Automatem przewraca krzyż. Odzywa się: „Załoto, dawaj. A ty, skubany. A ty, skubany”. Podszedł do tego, który leżał obok mnie. W łeb go uderzył, w głowę, spod poduszki mu coś zabrał i na siłę mu tę obrączkę jeszcze chciał, mało palca nie urwał, tak ściągał mu tę obrączkę. Siostra stoi, modli się, widzę. Ten drugi stoi z automatem nad nami. Do mnie podchodzi, pod poduszkę łapę wsadził, zabrał mi te wszystkie papierosy, zerwał mi zegarek, bo to był taki parciany pasek, obrobił wszystkich i mówi: „My się prejdziem, kawam, prijdziom” – i poszli.
W tym czasie grają wszystkie patefony w tym szpitalu, jakie były, i wszystkie pianina, wszystkie pijackie wrzaski i tak dalej. Ordynator, tak trzeba nazwać, major jakiś czy kapitan, już nie pamiętam tego szpitala, wojskowy, który perfekt mówił po niemiecku – to też z opowiadania, bo nie byłem w tym miejscu, tylko z opowiadania, zaznaczam; może to być inaczej – spotyka majora wojska niemieckiego i mówi: „Proszę pana, co się tu dzieje? Nas chroni konwencja genewska. To jest szpital Armii Krajowej Wojska Polskiego”. – „Bandytów nie chroni żadna konwencja. To nie są żołnierze, to są bandyci”. Lekarz się odzywa: „Żeby pańskim żołnierzom, których ja mam u siebie w szpitalu, nie stała się krzywda”. – „Moim żołnierzom? Wyście rozstrzeliwali wszystkich”. – „To wasza propaganda”. – „Prowadzić!”. Było to pięciu wermachtowców, łącznościowcy, ci, co druciki zakładają na patykach. Oni zostali na Gdańskiej postrzeleni, bo to takie stare dziadki, po sześćdziesiąt parę lat. Zaprowadzony [został] tam oficer. Tam podobno oni dryl niemiecki, że się od razu zameldowali. Regiment taki a taki, kompania taka, numer taki, proszą, błagają o zajęcie się tym szpitalem, bo oni mieli wszystko, opiekę lekarską, medykamenty, jedzenie, czuli się bezpiecznie, opiekowali się nimi Powstańcy. Proszą. Nie wiem – cały czas dopowiadam – czy to prawda. Jest wątek prawdy, zaraz powiem dlaczego. Dostaje się [informacja] do generała dywizji – bo na nas nacierała Dywizja Pancerna „Hermann Göring” – o tym. Tych wszystkich łobuzów wycofują. Bo to było wojsko pierwszej linii, ci, którzy zajęli szpital. Zabierają ich wszystkich i obstawiają takimi z pospolitego ruszenia dziadkami, że karabin był większy od niego. Wypędzają. Żonie mówię: „Nie zdejmuj opaski”. Wobec tego, że na tym terenie mieszkała matka żony i dwie młodsze siostry, to moja żona zamiast na moją prośbę, żeby poszła z dziewczynami z kompanii do obozu jenieckiego, to poszła z matką i do Pruszkowa, i do obozu karnego.

  • A z panem, co się działo dalej?

Mówię dalszy ciąg. Po trzech dniach przywożą zupę, czarny chleb, papierosy, kawę. Przychodzi komisja lekarska. Jest trzech polskich lekarzy i trzech niemieckich oficerów w białych fartuchach, lekarzy. I teraz tak, ja to obserwuję na sali. Chłopak leży, który ma w gipsie [rękę]: Zum Stalag, zum Stalag. „Do stalagu”. Noga w gipsie – Zum stalag. Idą do mnie. Ja jestem zabandażowany tak [usztywniona szyja, pokazuje, po brodę]. Do mnie dochodzą. Pyta się [Niemiec] po niemiecku tłumacza: „Co jemu jest?”. Wie pani, jak się lekarz odzywał? – „Przestrzelone płuca”. Niemiec: Scheiße!. Życie z przypadków. Przestrzelone płuca, do grobu niedługo – kit. Może dlatego, że ja tak byłem zawiązany [po głowę], a może dlatego, że ten polski lekarz cwaniak. Może mnie znał, bo ja na Krechowieckiej parę razy się kręciłem za jedzeniem. Kręciłem się, dlatego że żeśmy konia ubili, mięso było.
Teraz tak: cywilnej ludności już nie ma, zostali sami akowcy. Niemcy stawiają ciężarowe samochody, bo nie mieli innych. Ewakuacja. Zezwalają dziewczynom z opaskami, które zostały, żeby dać [okrycie] tym żołnierzom [co byli słabo ubrani], bo niektórzy byli w samych koszulach, a to się już chłodno robiło, bo to już był wrzesień. Dziewczyny biegają po piętrach tego budynku. Mnie przynoszą jakieś takie gacie, koszulę jakąś. Chcą mi zabrać beret z orzełkiem. Ja mam jeszcze beret z orzełkiem i chcą mi zabrać! Ja nie daję. Hełm mi zabierają – hełm stał koło łóżka, żeby pokazać, jak wyglądał po tym postrzeleniu. Jakiejś bielizny mi dali czy coś... A nie! Damskie futro przywiozła „Halszka”. Z byka spadła?
Opuszczamy szpital. Część rannych sanitariuszki niosą na noszach. Niemców szpaler jest rzadki. Stoją też przy samochodach. Do mnie „Halszka” mówi: „»Cichy«, ty się powieś na mnie – bo ja mogłem iść, ja się nie mogłem skręcić – bo jak zobaczą, że idziesz, to pojedziesz do Niemiec”. Zawołała małą, „Dusię”, nie „Dusię”. Ja się zawiesiłem i one mnie tak ciągną do tego samochodu. Wysoko jest platforma, stoi krzesło, żeby wejść, a po tej [drugiej] stronie stoi Niemiec. Może miał metr pięćdziesiąt w furażerce, stary. Oni mnie tam podsadzają, za tyłek, ja udaję, że spadam, bo patrzę, tam jakiś oficer się przygląda. Już kit w ogóle ze mnie jest, a ten Niemiec (potem okazało się, że Ślązak) mówi – pamiętam jak dziś, jak on powiedział: „Ciule sakramenckie! Po co wam to było? Tyle was naginęło młodych. Hitler jeszcze mocny jest, jeszcze mocny. Po co wam to było, ciule, no? Właź! Właź prędzej, bo zobaczysz. Jeszcze spadniesz, mordę se rozbijesz”. I te dziewczyny już tak na siłę mnie wepchnęły na tę lorę. Tam już „Zamber” [?] leżał, tam już leżało paru chłopaków i mnie tam posadzili. Ja usiadłem w kucki. Żeśmy stali, stali i kawalkada tych samochodów ruszyła do – pamiętam – do Okopowej, przez Wolę. Jak się później okazało, wiozą nas do Tworek, do tego szpitala wariatów, ale wariatów już tam nie było. Aha, bo to jeszcze taki moment był, że na Wolskiej, jak jest wiadukt i kościół (znany kościół, bo jak teraz się czyta historię Woli, to tam za kościołem były olbrzymie paleniska, gdzie palili tych pomordowanych na Woli ludzi cywilnych, gdzie pociągi chodzą na Wolską), jest zator, zator się zrobił i zatrzymaliśmy się vis-à-vis tego kościoła. My siedzimy jak trusie na tej platformie. Przed kościołem są olbrzymie barykady z worków z piaskiem i zza tej barykady wychodzi pijany żandarm z automatem, ale pijany, bo chwieje się. Dochodzi do samochodu, do szoferki. W szoferce jest kierowca i feldfebel. Ja sporo wiedziałem i rozumiałem po niemiecku, jak pracowałem, ale sobie przypominam, że zrozumiałem, że on mówi: „Gdzie bierzesz tych bandytów?”. On mówi: „Do szpitala”. – „Daj ich tu. My ich tutaj wyleczymy. Daj, ja ich tu zaraz załatwię”. A ten feldfebel mówi do Niemców: „Ch... Porządek musi być”. Jak byłby rozkaz generała, to umarł w butach, po trupie. „Ja mam rozkaz tam taki a taki i spieprzaj. Uciekaj”. Odszedł.
Drugi moment. Przyjeżdżamy do tych Tworek i jadłem kaszę z robakami i glistami. Byłem taki głodny, że już nie patrzyłem na glisty. Byłem głodny jak cholera. Samochód się zatrzymuje przed brama szpitalną, wybiegają siostry zakonne, Niemiec otwiera klapę, ale spokojnie mówi: Raus, weg. Ale nie, to nie chodzi mi o klapę, nie chodzi mi o siostry. Obok szpitala jest tor kolejowy do Grodziska. Poza torem są stragany, a na nich leży kiełbasa, chleb, pomidory, szynka. Siostry zabierają nas, ktoś mnie pod pachę bierze, jakaś siostra, na teren tego szpitala. Ja tam złapałem murek, siadam pod tym murkiem, żeby się rozprężyć i siedzę. Przychodzi jakaś siostra do mnie i mówi: „Pan ma jakieś naczynie, to panu dam jakiejś takiej zupy?”. Ja mówię: „Do kieszeni niech mi siostra da. Skąd ja mogę mieć. Jak mnie wieźli, co ja mogłem wiedzieć?”. – „Zaraz pomyślę”. Poszła, tam się zakręciła, przynosi puszkę po ogórkach konserwowych czy po czymś. „A łyżkę pan ma?”. Mówię: „Może się siostra jeszcze zapyta, czy ja mam łyżkę, nóż, widelec i serwetkę? Nie mam nic. Jestem z Powstania. Nie mam nic”. – „To ja też nie mam. Musi pan wypić”. To ja wypiłem, a kartofle palcami wyjadłem z puszki.

  • Proszę powiedzieć, jak długo był pan w Tworkach?

Zaraz. To niedługo. W tym szpitalu to nas tam... To wszystko w szpitalu to nie byli Powstańcy. Mnie został tylko beret z orzełkiem i siostra mówi: „Proszę pana, może by pan, wie pan, mimo wszystko... Niech pan zdejmie nasze godło”. Ja mówię: „Komu?”. – „Pan zdejmie. Pan wie, jak oni są nastawieni. Tu wszyscy są bez opasek. To jest szpital cywilny. Pan widzi, same kobiety i dzieci, i trochę młodych mężczyzn”. Ja mówię: „Tych młodych to ja widzę, ja z nimi niedawno w okopie siedziałem” – mówię. „Ale tak jest. Dlatego mamy ochronę szpitala, że to wszystko cywilne”. Niech cię krew zaleje! Dobra. To ja tego orzełka odpiąłem i do kieszeni schowałem. Sam beret. To był dzień. To było przed południem.
Ale muszę tak zacząć: w Żyrardowie miałem ciotecznego brata, czyli syna rodzonej siostry mojego ojca, który był fotografem. Miał tam zakład fotograficzny. U niego byłem raz czy dwa razy tylko w życiu, ale wiedziałem, gdzie on mieszka, blisko cmentarza. I tak siedzę i myślę, jak tu się dostać do tego Żyrardowa, bo nie wiem czym, czy pociągiem, czy autobusem, czy piechotą.
  • Bo pan mógł wyjść z tego szpitala?

Czy ja mogłem wyjść, to ja nie wiem. Ja cały czas siedzę i myślę. Ja nie wiem, co ja mam robić. Nareszcie idzie kolejarz, wchodzi na teren szpitala. Ja chłopak z Pragi, to ja muszę przecież troszeczkę pokombinować. Idę do tego kolejarza, mówię: „Proszę pana, wie pan, jestem chłopakiem z Pragi, z Warszawy, z Powstania i mam w Żyrardowie brata. Chciałbym się do niego dostać”. – „A pan z Pragi? Ja mam brata na Pradze”. Ja mówię: „Gdzie pan ma?”. – „Na Stalowej”. Ja mówię: „Panie! Na Stalowej? Ja na Kowieńskiej do szkoły chodziłem”. – „A tak! A o co panu chodzi?”. – „O co mi chodzi? Mi chodzi o to, żeby się stąd wyrwać, bo mam brata w Żyrardowie”. On mówi: „E, kochany. Proszę pana, o godzinie dziesiątej wieczór Niemcy organizują pociąg towarowy, którym wywożą kobiet z dziećmi, cywilów do Generalnej Guberni do chłopów” – jak większość uchodźców z Warszawy, co się dostała w Krakowskie, tam gdzie Niemcy pozwolili i siedzieli do [końca] wojny. „Jak pan chce ryzykować, ale nie radziłbym panu, nie radził dojeżdżać do Żyrardowa, bo – mówi – Żyrardów, stacja obsadzona przez żandarmerię i mało takich wyłapują jak pan, młodych kowbojów z Powstania. Sprawdzają wszystkie kenkarty. Mało tego. Masz pan jakieś dowody?”. Ja mówię: „Nie mam nic. Kurtka została z dowodami w Warszawie. Nie mam” – ani kenkarty nie miałem, ani legitymacji AK, ani nic. „O, to gorzej, kochany. Hm. Proszę pana, pociąg będzie jechał do Żyrardowa. Pociąg, jadąc do Żyrardowa, wjedzie w Jaktorowie pod górę. Zwalnia, zresztą towarowe zwalniają. Urwij się pan z tego pociągu. Przecież jak pójdziesz pan na Sagę przez pola... Idź pan przez pola, dojdziesz pan do cmentarza żyrardowskiego. Gdzie brat mieszka?”. Ja mówię: „Koło cmentarza”. „No i koło cmentarza będziesz pan u brata. Ma się rozumieć, uważaj pan, bo tam jest po prawej stronie osiedle folksdojczów, osadników niemieckich, żebyś pan na szkopa nie trafił”.
Tak że w końcu wyskoczyłem z tego pociągu w Jaktorowie. I dotarłem. Ciemno, nic nie widać. Gdzie ja jestem? Widzę światełko, pali się. Idę. Furtka, pies na łańcuchu mało mnie nie pożarł, szczeka. Chłop wychodzi z lampą: „Kto tam?”. Ja mówię: „Swój”. – „Jaki swój?”. I co ja powiem? Że ja nie wiem, kto to jest? Ja mówię: „Jestem zmęczony podróżny. Chciałem się trochę napić – pić mi się chciało – Ma pan się co napić?”. „Mleko. Napije się pan?”. Przyniósł dzbanek mleka. Tak mi świeci [w twarz lampą]: „O, pewno z Powstania znowu. Przed chwilą jeden był. Niemcy was szukają tu wszędzie”. Ja mówię: „No dobra. Nie kombinuj pan. Chcę się dostać do Żyrardowa, tam jest ulica Limanowskiego przy cmentarzu”. „Panie – mówi – To będzie pańskie szczęście, ale – mówi tak – musi pan dojść do... Jest rów przeciwczołgowy wykopany, tylko – mówi – widoczny, bo jest biały piasek. Rowem pan wyjdzie na mostek. Na mostku może być dwóch Niemców, bo tam jest garbarnia. Oni pilnują garbarni. I później, jak pan przejdziesz na drugą stronę tego wykopu, to będzie Biały Bór, to będzie cmentarz. Lepiej pan przejdź cmentarzem na Limanowskiego”. No i dobra.
Tak się mówi: „Dobra”. Idę. Całe szczęście, że z daleka widziałem ten wykop. Idę. Nareszcie widzę mostek, a na mostku siedzący na tym obramowaniu [niezrozumiałe]. I słyszę, o czym rozmawia. To ja złażę do przekopu. Wody tyle [około 30–40 centymetrów]. Boję się, że mnie zobaczą, to siadam. Mokre spodnie, tyłek mokry, buty mokre. Chcę iść kawałek pieszo, to słyszę chlup chlup. To się boję, że chlupię za bardzo tą wodą, zresztą oni siedzą. Człowiek chciał ocaleć jakoś. Wtedy nerwy puściły. Jeszcze w Powstaniu człowiek miał, ale to wszystko puściło. I całe szczęście, że oni zapalili po papierosie, pogadali i rozeszli się. Mur cmentarny, biały kolor, pomalowany na jaskrawo wapnem. Jak ja wylazłem z tego przekopu, to mnie widać na tym murze jak cholera. Siedzę na tym przekopie i tak myślę sobie: „Jak ja się mam tutaj pokazać?”. Mam tak ze dwadzieścia metrów do tego muru. Ja mówię: „Maniek, rybka-pipka. Dobiegać do muru”. I złapałem się i przerzuciłem się. I mnie ktoś z tyłu za bluzę trzyma! A mnie nikt nie trzyma, tylko wieniec taki metalowy mnie złapał, bo to był grób. Kiedyś takie wieńce były, metalowe. Patrzę, że to wieniec. Bokiem, tym cmentarzem. Godzina była druga w nocy, pukam. Otwiera mi brat zaspany: „Maniek? Maniek!?”. Ja mówię: „Maniek, nie Moniek. Tylko Marian”. W nocy o drugiej zdzierają ze mnie wszystkie ubrania i ja mam takie wszy [jak pół wskazującego palca], ja mam obok tej dziury, co to mam na plecach, zaropiały ropień, zakrwawiony i takie wszy siedzą naokoło tej dziury. W ubraniu wszy, we włosach wszy. Brat zabiera moje ubranie, wydziera mi ten beret, orzełka mi zabiera, ja mu nie daje. Ona szykuje, jak to było przed wojną, balię drewnianą, sypie jakiś proszek, jakieś coś, i mnie na nagusa. On to ubranie zabiera i w nocy zakopuje w ogródku te moje wojskowe ciuchy, pas. Ona mnie w tę balię i do piątej rano mnie szorują. Łeb mi zmywają ze wszami, jakąś sabadylą czy czymś, zawiązują mi turban i kładą mnie na kozetce. I ja śpię dwadzieścia cztery godziny i nie mogą mnie obudzić. Po dwudziestu czterech godzinach jej teściowa stawia talerz lanych klusek, duży, pyzów takich, dużo kapuchy i okrągły bochenek chleba. Ja mieszkałem na Grochowie to per pedes trzeba było z Żyrardowa… Pociągi nie chodziły.

  • Czyli kiedy wybrał się pan do Warszawy?

W 1945 roku, w styczniu, jak Warszawę oswobodzili. Od razu przymaszerowałem, bo nie wiedziałem, co z ojcem, co z rodziną, czy ojciec wrócił. Ojciec się ożenił drugi raz z rodzoną siostrą mojej matki i z tego małżeństwa był o cztery lata młodszy chłopiec, syn. Ojciec z nim został wywieziony z Grochowa przez Niemców na roboty do Niemiec. W jakiejś tam niemieckiej fabryce pracowali. Nie wiedziałem, co z ciotką, czyli moją drugą matką przyszywaną, co w ogóle w domu. Myśmy szli pieszo z Żyrardowa – nie było mostów, przez krę – aż do placu Szembeka, bo ja tam mieszkałem. Trzeba było się zająć pracą. Od razu zacząłem [nawiązywać] kontakty. Mój wuj, który był samochodziarzem, nawinął się. Okazało się, że jego znajomy otworzył warsztat samochodowy. Już trzeba było kombinować. A w warsztacie nie chodziło o naprawy samochodów, tylko o ściąganie z pogorzelisk części takich samochodów, które zostały przysypane gruzem, co można było jeszcze wykręcić, wyrwać i tak dalej. Chodziliśmy po Warszawie, po Starym Mieście, obserwowaliśmy. Samochód przywalony gruzem odgruzowywało się; co było zdatne, odkręcało się.

  • Tak pan pracował?

Tak pracowałem. Jakiś czas później, jak powiedziałem, wobec tego, że inżynier Rychter nauczył nas, jak jeździć... Zresztą [w okresie okupacji] dostałem mocno po mordzie od Niemca. Wybił mi dwa zęby, bo coś mi strzeliło do głowy. Mam takie zdjęcie, gdzie kolega prowadził, jedzie, ja stoję i tak [pokazuję gest powitania hitlerowskiego], trzymam rękę, a Niemiec to widział z biura i później zawezwał mnie. „Du Schweine, to jest – mówi – pozdrowienie naszego wodza”. I mnie buch, buch, buch....
Zająłem się samochodami. Od 1954 roku zostałem taksówkarzem. Od 1954 roku do 1965 roku jeździłem jako kierowca taksówki w Miejskim Przedsiębiorstwie Taksówkowym. Od 1965 roku miałem swój samochód. Osiem lat temu zlikwidowałem taksówkę ze względu na zdrowie i na wiek.

  • Czy po wojnie miał pan jakieś kłopoty ze względu na to, że był pan w AK?

[Trzeba było mądrze pisać życiorys]. Chwileczkę, przypomnę sobie. W Alejach Ujazdowskich, gdzie obecnie jest albo była ambasada bułgarska, był punkt związku ZMP, Związek Młodzieży Polskiej. Oni chodzili w zielonych koszulach, czerwonych krawatach. Tam był oficer Armii Ludowej z „Czwartaków”, który był kobieciarz, pijaczek i dyrektor tego całego bałaganu. Bo oni dostawali masę sprzętu z UNRRA [i paczek żywnościowych], znaczy nie oni, tylko Polska dostawała, a oni tam zawsze... Mieli masę motocykli i łazików wojskowych amerykańskich, willisów, harleyów, tylko nie umieli nic naprawić. Ja przez swojego wuja... Wujo mówi: „Słuchaj, przyjdź tam. Ja powiem temu kapitanowi, że ty znasz się na elektryce” – bo ja pracowałem za okupacji w dziale elektrycznym, tak że jak miałem taksówkę, to żaden ode mnie nie zarobił w warsztacie. „Taka znajomość w tych czasach... Ty, akowiec, to lepiej znać takiego cwaniaka”. No i tak było. Tam była wódka, dziewczyny. Ale ja tak: naprawiłem i na motorze sobie pojeździłem przyzwoitym, harleyu i ponaprawiałem potem. Tak że ta praca, ta znajomość, czuję, że tam pomogło coś niecoś. Później była prywatna inicjatywa. Prywatna – to było dopiero. Przecież nas taksówkarzy dopiero ubezpieczyli w ZUS-ie w 1965 roku. Ja nie miałem lekarza ani ubezpieczalni. Żona prywatnie, dzieci prywatnie, bo byłem „zaplutym karłem” i [niezrozumiałe]. [We wszystkich dokumentach, które musiałem składać w instytucjach pisałem, ze wywieziono mnie do Niemiec razem z warsztatem, w którym pracowałem i wróciłem do warszawy w styczniu 1945 roku. Za namową kolegów dopiero w latach sześćdziesiątych zapisałem się do ZBOWiD-u, zatem ujawniając, że byłem w AK].

  • Ale nie miało to nic wspólnego z pana wcześniejszym życiorysem, myślę tutaj o Powstaniu.

Ja przypuszczam, że lepiej jest zapominać i dobre rzeczy, i złe, żeby człowieka nie męczyły jakieś wspomnienia, jakieś wizje, coś.

  • Czy chciałby pan coś jeszcze powiedzieć na temat Powstania, czego do tej pory nie było w ogóle, o czym się do tej pory w ogóle nie mówiło, ewentualnie pan nie powiedział?

Powiedziałem na samym początku, mieliśmy spotkanie z profesorem Strzemboszem. Pytanie było: „Co by było, gdyby było?”. Odpowiedzieć na to pytanie?

  • Proszę.

Bo i profesor nie odpowiedział. Pytanie dotyczyło: „Co by było, gdyby Powstanie nie wybuchło?”. Co by było, gdyby nie wybuchło Powstanie? Jak nas tam było na sali ze trzydziestu, każdy chciał odpowiedzieć, co by było.

  • I każdy z panów brał udział w dyskusji?

Brał udział, odpowiadał, bo profesor: „Pan jak uważa? Pan jak uważa, co by było?”. Więc jeden powiedział: „Wkroczyłaby armia radziecka, nastąpiłyby aresztowania” – czy coś takiego. To było znowu o zachowaniu ludności, jakie by było zachowanie ludności wtedy w stosunku do władz wkraczającej komuny. Ale były ciekawe zapytania: Jak przeliczyć wartość euforii, patriotyzmu Powstania na liczbę ofiar cywilnych w Powstaniu? Drugie pytanie: Powstaniem kierowali przedwojenni wojskowi, nie jakieś cymbały; pułkownicy, generałowie. Co wiedziała nasza służba wywiadowcza Armii Krajowej o stanie wojska, uzbrojeniu, do pewnego stopnia zamiarach wojsk niemieckich w stosunku do ludności, do Warszawy? Takie pytania. Co przebijało: wartość euforii Powstania czy wartość ofiar? Czy to warto było?

  • Jakie jest pana zdanie?

Moje zdanie to jest zdanie mojego ojca, wojskowego. Tak jak powiedziałem, on mi tak powiedział: czy się nie zastanawiają, że ze wschodu cofa się armia milionowa – bo taka była – która przegrała wojnę z Rosją tylko przez zimę. Tak mówią historycy. A Napoleon, dlaczego przegrał? Przez zimę Napoleon przegrał z kacapami. A Niemcy rozciągnęli dwa tysiące frontu od Morza Bałtyckiego do Kaukazu, a dla wojskowego zaopatrzenie to jest ważna rzecz. To jest wyższa nauka, wyższa technika – zaopatrzenie armii w amunicję, w żywność, w ubranie. Niemcy nie byli nawet ubrani. Oni na stojąco zamarzali w tych płaszczykach, co mieli. Oficerowie byli w kożuchach, bo byli ważni.
Nie można nie doceniać kacapów. Nie można nie doceniać Stalingradu. Ja, akowiec, jestem pełen podziwu dla żołnierza rosyjskiego, który nie jadł tydzień i krzyczał: Za Stalina, za rodinu! Doceniam. Kusoczok słoniny zjadł i kusoczok chleba i zasuwał. Przecież – na pewno tu jest w książce, nie pamiętam – rzucili na spadochronie kacapa, chłopaka, porucznika. Dziewiętnaście lat. Na placu Wilsona siedział na dachu, żeby korygować ogniem artylerii z Pragi, jak Pragę zajęli Rosjanie. I on korygował. Tylko że oni nie strzelali. Oni nie chcieli strzelać. Strzelili jeden pocisk na dzień z ogrodu, z zoo, tam artyleria stała. Jak poddał się Żoliborz, to rozkazem pułkownika „Żywiciela” ubrali go, tego pułkownika kacapa w mundur AK, w kombinezon, dali mu opaskę Armii Krajowej, żeby go Niemcy nie wysłali gdzieś do obozu jenieckiego, bo przecież Rosjanie ginęli z głodu w obozach. On poszedł do niewoli jako akowiec, ten porucznik, dziewiętnaście lat, radista. To był rozkaz „Żywiciela”.

  • Czyli, reasumując, właściwie nie ma jednej, jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, co by było gdyby?

Odpowiedzi są. To są wypowiedzi osobiste. Ja nie chcę mówić, żeby moi koledzy nie powiedzieli, że ja głupoty opowiadam czy coś, ale co ja bym chciał powiedzieć, to ja tylko wiem. Mogę powiedzieć zresztą. Mnie się wydaje, że za dużą cenę żeśmy zapłacili. Za dużą. Bez żadnej korzyści ani politycznej, ani wojskowej. Na pierwszym miejscu zawsze wtedy, kiedy wybucha Powstanie czy coś takiego, jest korzyść wojskowa. To jest cel. Korzyść wojskowa. Powstanie nie miało łączności, a łączność w wojsku to jest pierwsza rzecz. Wysyłało się łącznika, który ginął po drodze trafiony przez snajpera; dziewczynę młodą czy chłopaka, żeby doniósł meldunek. No jak to?! My, Żoliborz, ze Śródmieściem rozmawialiśmy przez Londyn, przez BBC. Jak się nie zatroszczyć?! To ja byłem w dobrej kompanii, uzbrojonej, bo kompania była oczkiem w głowie pułkownika, ale jak spojrzałem: niektóry miał damski pistolet i butelkę z benzyną. A tam stał czołg z armatą.



Warszawa, 22 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Marian Ziółkowski Pseudonim: „Cichy” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żniwiarz”, 9. kompania dywersyjna, pluton 230 Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter