Marta Czosnowska-Brosowska „Marta”
Nazywam się Marta Czosnowska-Brosowska, urodziłam się w 1929 roku, w listopadzie w Warszawie.
- Pani rodzina pochodziła z Warszawy?
Nie, moja rodzina znalazła się w Warszawie po rewolucji październikowej. Byli rozproszeni po świecie, moja matka urodziła się na Krymie, a ojciec na Podolu [w majątku Bożykowce].
- Poznali się już w Warszawie?
Tak.
- Dlaczego musieli stamtąd uciekać?
Byli białogwardzistami, tak to można chyba powiedzieć. W każdym razie nie należeli do rewolucji. Odwrotnie – groziła im śmierć, byli tam posiadaczami.
- Czym zajmował się pani ojciec?
Mój ojciec wstąpił do dyplomacji i był w różnych miejscach. Zaczął swoją karierę jako attaché w Pradze czeskiej. Później kolejne jego placówki: był konsulem w Lyonie, w Strasburgu i w Brukseli. [Zmarł w 1938 roku].
- Może pani podać jego imię i nazwisko?
Wacław Czosnowski, urodzony w 1898 roku, syn Zdzisława [i Marii z domu Skarbek].
W 1917.
- Czy w czasie wojny w 1920 roku służył w wojsku?
Ojciec walczył pod sztandarem Dowbora-[Muśnickiego Józefa].
Bo marzył o powrocie na Podole.
- Czym zajmowała się pani mama?
Do śmierci ojca mama nie pracowała. Troszkę się sportem zajmowała, jeździła dużo konno, w [stajni] „Rodziny Wojskowej” w Warszawie. Poza tym była panią domu.
- Czy pamięta pani szkołę, do której chodziła przed wojną?
Tak. Do wojny skończyłam cztery klasy w prywatnej szkole na Sadybie prowadzonej przez panią dyrektor Dąbską. To była mała szkoła, klasy liczyły po dziesięcioro dzieci.
- Czy zawarła pani jakieś szczególne przyjaźnie w tej szkole?
Tak, z jedną osobą do tej pory się bardzo przyjaźnię. Dużo niestety już nie żyje.
- Jaki wpływ na pani wychowanie miała szkoła?
Ogromny. To była szkoła (tak chyba, jak wszystkie wtedy w Polsce) niezmiernie patriotyczna. Należałam do zuchów już jako małe dziecko. W zuchach byłyśmy wychowywane bardzo patriotycznie, śpiewałyśmy: „Wszystko, co nasze, Polsce oddamy, w niej tylko życie, więc idziem żyć” – i tak dalej. Poza tym były [w szkole] lekcje śpiewu, na [których] śpiewu śpiewaliśmy [najczęściej] patriotyczne pieśni, […]. To był powszechniak. Więcej nic nie mogę na ten temat powiedzie.
- Jaki wpływ miał na pani wychowanie dom rodzinny?
Kolosalny, dlatego że dom był też bardzo patriotyczny. Ojciec [jako] dyplomata, był bardzo lojalnym obywatelem, starającym się budować niepodległość, [uczył mnie poszanowania dla własności państwowej].
- Gdzie pani wtedy mieszkała?
Na Sadybie przy ulicy Morszyńskiej 33. To była kolonia wojskowa.
To był pięciopokojowy domek z ogródkiem.
- Tam mieszkała pani do wybuchu wojny?
Nie, tam mieszkałam do Powstania.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny? Była pani wtedy w Warszawie?
Byłam w Warszawie. Miałam dziewięć lat. Pierwszego września Niemcy zaczęli bombardować fort na Sadybie. Myśmy mieszkali bardzo blisko fortu. Pierwsza bomba upadła tuż przed naszym domkiem. Siedziałam z matką w piwnicy i matka wciskała mi maskę przeciwgazową, bo miałyśmy przygotowane maski przeciwgazowe. To były jeszcze wspomnienia [z] I wojny światowej, [w której zastosowano] gazy. Tak że 1 września siedziałam w piwnicy i dusiłam się w masce przeciwgazowej. Później się okazało, że to już było zaniechane w czasie II wojny światowej, ale wszystkie rodziny miały przygotowane maski przeciwgazowe w sierpniu [1939], przed wybuchem wojny.
- Czy w ostatnich dniach przed wybuchem wojny w pani domu rozmawiano na ten temat?
Tak, w piwnicy leżały maski przeciwgazowe. Miałam dziecinną, specjalną, na miarę uszytą.
- Co się działo z pani rodziną w pierwszych dniach wojny?
Miałam kochanego dziadka, który mieszkał w Śródmieściu, i miałam stryja, brata ojca, który mieszkał przy placu Narutowicza. To była cała moja rodzina, którą
notabene straciłam w czasie wojny.
- Pani tata już wtedy nie żył?
Tata mój nie żył, ojcował mi dziadek. Parę lat mnie wychowywał w zastępstwie ojca. [Został zamordowany na Pawiaku [w 1942].. Jeszcze mi pozostał stryj [Stanisław Czosnowski], który został zabity w czasie Powstania, rozstrzelany przez RONA. [11 sierpnia 1944 na Reducie Wawelskiej].
- Co działo się z panią po wybuchu wojny? Czy została pani w Warszawie z rodziną, czy opuściła miasto?
Piątego września razem z matką wsiadłyśmy do tak zwanego pociągu dyplomatycznego i uciekałyśmy na wschód, bo wierzyło się wtedy, że Francja i Anglia po wypowiedzeniu wojny pomogą nam w odzyskaniu wolności, że wojna będzie bardzo krótko trwała, że oni uderzą z drugiej strony i my się obronimy.
Dojechałyśmy aż do Sarn, już nie pociągiem, ale na własną rękę. To było na granicy rosyjskiej. To było 17 września, tak że w nocy uciekałyśmy z powrotem.
- Czy pamięta pani moment, kiedy pani rodzina dowiedziała się o tym, że nastąpił atak z drugiej strony?
Naturalnie. Byłyśmy szczęśliwe, bo trafiłyśmy na jakiś hotelik żydowski w Sarnach i po wielu dniach tułaczki miałyśmy normalne łóżka. […] Wcześnie wieczorem położyłyśmy się spać. O godzinie dwunastej właściciel hoteliku [zastukał] do nas, że granica została przekroczona, czy ma wzywać podwody. „Tak, naturalnie!”. Zerwałyśmy się z łóżek, podjechał jakiś wóz chłopski i zaczęłyśmy uciekać w drugą stronę. [Dojechałyśmy] do Chełma. W Chełmie nas już [dogonili] „wybawiciele rosyjscy”, w cudzysłowie naturalnie.
- Kiedy dotarła pani do Warszawy?
Chyba 11 października, po tej całej peregrynacji. W Chełmie zatrzymałyśmy się parę dni czy nawet chyba dwa tygodnie, bo tam się wszystko kotłowało. Okazało się, że Bug był wtedy [bardzo płytki], można było Bug przekroczyć [w] wpław. […] [Furmanką] przez Bug [przeprawiłyśmy się by wracać] do Warszawy. Warszawa już była niemiecka, już było po walkach w Warszawie.
Mój dom stał, był troszkę ograbiony przez Niemców, ale bardzo niewiele, bo Niemcy grabili tylko alkohole i taki sprzęt, jak lornetki, aparaty fotograficzne, ale nie inne rzeczy.
- Jakie wrażenie wywarł na pani pierwszy kontakt z Niemcami w Warszawie? Kiedy zobaczyła pani pierwszych żołnierzy niemieckich w 1939 roku?
Już byłam po [okropnym] kontakcie z wojskiem rosyjskim, tak że to już właściwie nie robiło na mnie wrażenia. Mogę powiedzieć, że już byłam zahartowana. [Najgorsze] było wkroczenie czołgów radzieckich do Chełma. Jako dziecko (miałam wtedy dziewięć lat) pamiętam, że wjechały czołgi i zaraz za tymi czołgami szła rzesza „czerwonej” bandy, deklarująca współpracę z Rosją, przeważnie narodowości żydowskiej, bo tam było wtedy bardzo dużo Żydów. Tak to pamiętam.
- Po wybuchu wojny kontynuowała pani naukę?
Tak.
- Czy to była ta sama szkoła?
Tak, ci sami nauczyciele, tylko tyle że na kompletach. Stworzyli komplety. W 1939 roku miałam cenzurę po czterech klasach i później piątą, szóstą robiliśmy na kompletach. To znaczy co tydzień w innym prywatnym domu zbieraliśmy się i [odbywały się lekcje]. Tak skończyłam piątą, szóstą [klasę]. Później do siódmej poszłam już do szkoły sióstr nazaretanek, które prowadziły tajne nauczanie pod pozorem szkoły krawieckiej. To wyglądało w ten sposób, żeśmy miały szycie rozłożone na ławkach, a pod ławką zeszyty.
- Gdzie odbywały się zajęcia?
Na Czerniakowskiej 137, w dawnej szkole sióstr nazaretanek. Na portierni siedziała siostra. Pilnowała, czy jest wszystko w porządku. Jak coś było nie w porządku, spodziewała się jakiejś rewizji czy jakiegoś nalotu ze strony Niemców, dawała od razu znać. Wszystkie nasze [zeszyty] szły za klauzulę i zaczynałyśmy szycie. Niemcy [na szczęście] respektowali klauzulę sióstr i nie wchodzili tam.
- Czego pani się wtedy uczyła? Czy to były wszystkie przedmioty?
Normalny program gimnazjum ze wszystkimi przedmiotami [na bardzo wysokim poziomie]. Naturalnie może bez śpiewów, gimnastyk i takich rzeczy. Na to już nie było czasu, bo trochę szyłyśmy te koszule […] wojska niemieckiego [z grubej flaneli na wschodni front]. Tak że parę godzin [tygodniowo] musiałyśmy na to poświęcać.
- Kiedy pierwszy raz miała pani kontakt z konspiracją?
We własnym domu. Chyba w drugim [czy] trzecim roku okupacji mama wstąpiła do Wojskowej Służby Kobiet i wtedy zaczęli się pokazywać różni ludzie.
Byli to ludzie, którzy po pierwsze potrzebowali noclegów, ludzie ukrywający się, nasi akowcy, którzy nie mogli nocować u siebie w domu. Zawsze ktoś się przewijał, przyjeżdżał na noc. Poza tym były jakieś spotkania i wiem, że odbywało się czyszczenie broni u nas w domu.
- Czy w pani domu była czytana podziemna prasa?
Tak, to było codziennie, dlatego że myśmy miały kontakt z senatorem Feliksem Gwiżdżem, który mieszkał cztery domy [za nami] i zawsze jak wracał z miasta z prasą podziemną, to do nas wstępował i coś albo zostawiał, albo odczytywał. Tak że codziennie były świeże wiadomości.
- Jak zapamiętała pani ostatnie dni przed wybuchem Powstania? Jaka atmosfera panowała wśród ludności Warszawy?
To były wakacje. Cała młodzież była na miejscu. Atmosfera była bardzo napięta, mówiło się pokątnie, że Powstanie wybuchnie. Dowiedziałam się już rano [1 sierpnia], […] moja mama została zawiadomiona […] [o dacie] Powstania, więc już [od rana] zdawałyśmy sobie sprawę [z sytuacji]. Mama miała przydzieloną funkcję prowadzenia kuchni żołnierskiej. W związku z tym już [od maja] do nas [przywożono]: worek soli, worek cukru, worek kaszy, te rzeczy były u nas gromadzone wcześniej. Już wiadomo było, że gęsto jest w powietrzu. Pierwszego sierpnia nasz wspaniały sklepikarz, który był niedaleko, podjechał (nie wiem, czy taczką, czy furmanką) i przywiózł całe swoje zapasy. To znaczy nie tylko do nas, bo co parę domów były kuchnie żołnierskie. Objechał wszystkie domy, wszystkie zapasy, które miał w sklepie, bezinteresownie przywiózł, to znaczy warzywa, nie wiem, co tam jeszcze miał. To był piękny gest z jego strony. Nazywał się pan Gregorczyk, miał sklep na Sadybie. Chwała mu za to.
- Pierwszego sierpnia była pani w domu razem z mamą?
Tak.
- Dowiedziała się pani o tym, że Powstanie wybuchło?
Tak.
Wielkie oczekiwanie. U nas nie było dużych walk. U nas właściwie od razu wybuchła wolność. Nasze wojska, które były skupione na Sadybie, miały za zadanie tylko zabezpieczyć Sadybę przed przyjściem Niemców i to uczyniły na ulicy Idzikowskiego. Właściwie to zagrodziły wejście Niemcom na Sadybę. Później dostały rozkaz schowania się w lasach kabackich, tak że całe wojsko przemaszerowało do lasów kabackich. Przez jakieś dwa tygodnie u nas była całkowita wolność na Sadybie. Działał tylko szpital polowy, [w którym] […] [leżeli] ranni z pierwszych dni Powstania. A tak, te dwa tygodnie były całkowitej wolności i całkowitej euforii. Nam się wydawało, że Powstanie się uda, że tak jak u nas, [będzie] wszędzie.
- Czy docierały informacje z innych dzielnic?
Naturalnie, że docierały, bo łącznicy kursowali bez przerwy [i donosili o tragedii innych dzielnic].
- Czym się pani zajmowała w czasie Powstania?
Uciekłam z domu, bo mama chciała, żebym siedziała i obiady gotowała dla żołnierzy. Mama wydawała pięćdziesiąt obiadów dziennie. Przychodziły panie z sąsiedztwa i pomagały. Mama chciała, żebym też pomagała, ale ja się urwałam, bo uważałam, że coś innego powinnam robić. Uciekłam do szpitala polowego, który był w tak zwanym sadybianym bloku. To było niedaleko. Tam siedziałam cały dzień. Zaczynałam od sprzątania, później od roznoszenia jedzenia, od karmienia, od mycia, do pomagania przy pielęgnacji [chorych. Pomagałam], jak umiałam. Jeszcze miałyśmy takie zadanie, że nas wysyłano z noszami po rannych (po cztery z noszami) albo po zabitych.
- Jakie warunki panowały w szpitalu?
Bardzo prowizoryczne, to przecież wszystko było organizowane
ad hoc.
- Szpital był zaopatrzony w leki?
Tak, dlatego że z kolei aptekarz na Sadybie [pan Kotelski] dostarczył wszystkie leki. To był nadzwyczajny zryw, wszyscy co mieli, to oddali. Nie było problemu, aptekarz oddał wszystkie leki, sklepikarz oddał wszystko, co miał w sklepie, i tak dalej. Ludzie sobie bardzo pomagali. Atmosfera była nadzwyczajna – wielkiej miłości i współpracy.
- Czy w czasie Powstania spotkała się pani z jakimiś przejawami życia religijnego? Czy w szpitalu był kapelan?
Tak. W szpitalu cały czas był kapelan, który był wikariuszem w kościele na placu Bernardyńskim, ale później przeniósł się na Sadybę. Był dzień i noc, sprawował wszystkie posługi katolickie, jakie były potrzebne, to znaczy od spowiedzi przez komunię, przez grzebanie zmarłych, przez pociechę, przez wszystko, co ksiądz mógł zrobić. Miał przy sobie ministranta, który też przez cały czas mu towarzyszył. Ksiądz się nazywał Przybyła, a ministrant się nazywał Jurek Glinka. Ksiądz chyba Edward się nazywał. Nadzwyczajny ksiądz. Przeżył Powstanie, wiem z literatury, że dopiero w 1980 roku umarł. Był inwalidą, utykał na nogę. Był cudowny.
- Czy zapamiętała pani szczególnie kogoś z personelu szpitala?
Tak. Mieszkanka bloku, pani Biernacka. Właściwie nadzorowała całą pracą szpitala i [jego] organizację.
- Co może pani nam opowiedzieć o pacjentach tego szpitala? To byli tylko Powstańcy?
To byli Powstańcy, to byli też ludzie, którzy po prostu byli ranni nie w walce. Było dwóch żołnierzy niemieckich przyniesionych do szpitala, lekarz jeden też leżał. Najstraszniejsze wypadki to były wypadki tężca. Nie było wtedy szczepionki na tężec i świeże rany z zetknięciu z ziemią powodowały, że w szalonych bólach ludzie umierali, bo to było nie do uratowania. Mieliśmy parę przypadków tężca.
- Mówiła pani o żołnierzach niemieckich, którzy byli w szpitalu.
Tak.
To byli Niemcy, którzy zostali ranni i widocznie nie zostali sprzątnięci przez swoich, tylko zostali po naszej stronie. Zostali przywiezieni do szpitala.
- Przebywali w szpitalu do końca Powstania?
Tak. Byli traktowani jak Polacy, z taką samą pieczołowitością.
- Gdzie pani mieszkała w czasie Powstania?
[Ulica] Morszyńska 33, Sadyba.
- Czyli cały czas razem z mamą?
Tak. Miałam żołnierskie jedzenie w domu.
- Sadyba była dobrze zaopatrzona w żywność?
Tak, dlatego że był kontakt z Siekierkami i tak dalej. Był dopływ żywności.
- Jak wyglądało zaopatrzenie w wodę?
To, co ja pamiętam, to było dobrze. W niektórych kranach była woda, nie we wszystkich, ale w niektórych była. U nas na przykład w domu była woda w kranie.
- Co pani robiła w chwilach, kiedy miała pani tak zwany czas wolny, kiedy nie pomagała pani w szpitalu? Czym się wtedy pani zajmowała?
Mnie się wydaje, że nie miałam chwil wolnych, dlatego że nie wychodziłam ze szpitala. Byłam potrzebna czy nie, to tam siedziałam. Jakoś nie mogłam się od tego oderwać. Tak że nie przypominam sobie. Wracałam do domu, żeby się wyspać, [legowisko miałam w piwnicy]. Nie przypominam sobie innych zajęć. Na pewno miałam jakieś zajęcia, musiałam się umyć, musiałam sobie coś uprać, ale wszystkie te chwile, które nie były związane z najkonieczniejszymi robotami, spędzałam tam.
- Czy spotkała się pani w czasie Powstania na Sadybie z jakimiś przejawami życia kulturalnego?
To wszystko trwało tylko przez jeden miesiąc, sierpień. Ale w połowie sierpnia, kiedy jeszcze u nas była wolność, to już nauczycielki mojej szkoły zaczęły organizować rok szkolny. Już się mówiło, że 1 września ruszy szkoła. To chyba najlepszy dowód, że życie kulturalne też zaczynało ruszać w czasie Powstania. Tylko tyle mogę powiedzieć. W moim domu mieszkała jedna z nauczycielek, od niej wiem, że już całe ciało pedagogiczne się organizowało. Już [były zapowiedzi], że szkoła będzie.
- Czy w czasie Powstania spotkała pani na Sadybie przedstawicieli innych narodowości?
Nie.
Nie. To znaczy na Sadybie było troszkę ludności żydowskiej, która przetrwała.
- Mieszkali tam jeszcze w czasie Powstania?
Tak, jak najbardziej.
- Czy znała ich pani osobiście?
Tak. Moja mama, chyba w drugim roku okupacji, pomogła bardzo dobrze [sobie] znanej Żydówce, z którą była związana jeszcze sprzed wojny. Tak że ona u nas rok mieszkała, a później, jak się zaczęło już robić u nas niebezpiecznie, mieszkała w willi
vis-à-vis nas, tak że całą okupację u nas bywała. Miała świetnie zrobione papiery i uchowała się.
- Czy pamięta pani, jak się nazywała?
Naturalnie. Franciszka Kirkien z [domu Martkowicz]. Była zresztą pół roku na Pawiaku i wyszła z Pawiaka, bo jej nic nie mogli udowodnić, miała tak wspaniale zrobione papiery. Myśmy mieli kapusia na ulicy, który denuncjował. Między innymi i ją zadenuncjował. Ale ten kapuś został przez naszą organizację sprzątnięty.
- Wcześniej, w czasie rozmowy, wspominała pani, że na Pawiaku znalazł się też pani dziadek.
Tak.
- Czy może pani opowiedzieć o okolicznościach, w jakich się tam znalazł?
Mój dziadek był starszym człowiekiem, ale miał dużo młodszą od siebie żonę. Była profesorką [w liceum imienia] Królowej Jadwigi, wykładała [język] polski. Później prowadziła tajne komplety, ale równocześnie była zaangażowana w tak zwanej akcji „N”. Parę dni wcześniej akcja „N” miała wpadkę, aresztowano jedną z pań. Ona (tak teraz się mówi) nie wytrzymała i sypnęła. U mojego dziadka był kocioł, wszystkich wygarnęli na Pawiak.
Pierwszego maja 1942 roku. Dziadek żył tylko pięć dni na Pawiaku, babcia dwadzieścia cztery. Dziadka [zmordowali], a babcia się powiesiła, nie dała rady dłużej i odebrała sobie życie. [Była bardzo torturowana]. Dziadek nazywał się doktor [Franciszek] Białokur. Jest napis na pierwszym planie na Pawiaku i wspomnienie o nim.
- Wróćmy do Powstania. Kiedy dowiedziała się pani o tym, że Powstanie w Warszawie upadło?
Wtedy już byłam w Niemczech – [wywieziona na roboty].
- A jeżeli chodzi o samą Sadybę? Kiedy się pani dowiedziała?
Niemcy zaczęli zdobywać Sadybę. Ruszyli od szosy Sobieskiego i od południowego wschodu. Były dwa dni bardzo silnych walk, to znaczy walili i z samolotów, i z karabinów maszynowych, i z dział umieszczonych na Służewcu. Były dwa dni bardzo silnych działań, później wszystko ucichło. Drugiego września, [około] południa, wszedł Niemiec do naszego domu i krzyczał:
Raus! Musieliśmy wyjść, opuścić dom – [tego dnia Sadyba padła].
Mieliśmy przygotowanych troszkę najpotrzebniejszych rzeczy, nieduże walizeczki, jakieś pamiątki i cukier w kostkach.
- Gdzie zostały panie skierowane?
W forcie był punkt zborny wszystkich. To trwało mniej więcej do wieczora, spędzali ludność z Sadyby do fortu do wieczora. Tych, których nie zabili, bo były ulice, które zostały całkowicie spacyfikowane, ludzie [rozstrzelani]. Tam, gdzie wchodzili „ukraińcy”, tam rozstrzeliwali. Wieczorem całemu tłumowi kazali się ustawić, już nie wiem, piątkami czy czwórkami, tłum pognali na Dworzec Zachodni. Całą noc to przejście trwało. Później nas załadowali do pociągu, do Pruszkowa. W Pruszkowie był [obóz] przejściowy, myśmy bardzo krótko były w Pruszkowie. Zaraz nas wpakowali do pociągów [w nieznanym kierunku].
- Jakie warunki panowały w Pruszkowie, w obozie przejściowym?
W Pruszkowie (to, co pamiętam) była ogromna, betonowa sala, tłum ludzi. Były jakieś punkty pomocy zorganizowane, była chyba jakaś zupa, jakaś kawa, herbata, coś takiego. W każdym razie było dużo pomocy i tłum ludzi przerażonych.
- Czy wiedziały panie, dokąd są przenoszone z Pruszkowa?
Nie, myśmy [zupełnie] nie wiedziały, co się z nami dalej będzie działo. Chciałyśmy z Pruszkowa wyjść, bo nas ten tłum ludzi przerażał. Wydawało nam się, że jak gdzieś się ruszymy, to się ten tłum jakoś trochę rozejdzie.
- Gdzie zostały panie przewiezione?
Wpakowali nas w pociąg towarowy, wieźli dwie doby do Frankfurtu nad Odrą.
- W czasie tego przejazdu dostały panie coś do jedzenia?
Nie. Myśmy miały cukier w kostkach.
Tak, pociąg [często] zatrzymywał się. Była szpara przy drzwiach, nieraz ktoś wodę podał. To była też taka szpara na siusianie. Osiemdziesiąt osób jechało, [panowała] cisza grobowa, ludzie byli bardzo poważni. Inaczej tego nie można nazwać, jak że byli bardzo poważni, skupieni. Pomagali sobie bardzo.
- Co zapamiętała pani z obozu we Frankfurcie?
Trójkondygnacyjne prycze, gołe deski, kawa z czarnym chlebem rano i wieczorem, chyba w południe zupa. Miałyśmy walizeczki, tak że myśmy z tych walizeczek codziennie [wieczorem] wszystko wykładały, żeby się na tym położyć, żeby nie na gołych deskach. Codziennie rano żeśmy to pakowały z powrotem, bo nie wiadomo było, kiedy każą ruszyć dalej. Takie miałyśmy zajęcia, a poza tym wszyscy siedzieli i czekali, co dalej.
- Ile czasu pani tam spędziła?
Dziesięć dni. Zostałam sfotografowana, dostałam
Arbeitsbuch, czyli kartę pracy, książeczkę pracy. Właściwie nic więcej […]. Była mykwa, obsługa męska w mykwie, bardzo brutalna. I znak zapytania, co dalej. Nie było powiedziane, czy do fabryki, czy na rolę, gdzie nas los rzuci dalej.
Miałyśmy szczęście, bo trafiłyśmy na roboty rolne do miejscowości Wittenberge. Punkt rozdzielczy był w Wittenberge, to jest miejscowość między Hamburgiem a Berlinem. Trafiłyśmy do wielkiego majątku, w którym akurat był zbiór kartofli. Za maszyną zbierałyśmy kartofle cały dzień, ale dzięki temu miałyśmy kartofle, nie było głodu.
- Jak zarządca majątku odnosił się do Polaków?
Właściciel majątku to był baron Gans zu Putlitz, który był wielkim antyhitlerowcem i który nam pomagał, jak mógł, w miarę ich możliwości, bo możliwości miał bardzo małe. Natomiast nadzorcy na polu byli okropni.
- Na czym polegała jego pomoc?
Po pierwsze moją mamę zatrudnił w biurze, to już [była] ogromna pomoc. Poza tym dzięki temu, że mama była zatrudniona w biurze i znała język niemiecki, miała wszystkie wiadomości. Od czasu do czasu zakradał się do nas i za pazuchą przynosił kiełbasę. Mięso to była wielka pomoc. Poza tym […] jak mógł, tak nad nami czuwał. […] Była to wielka Opaczność Boska. To był wielki pałac, myśmy mieszkały w piwnicach tego pałacu z jeszcze jedną zaprzyjaźnioną rodziną. W pięć osób miałyśmy jeden pokój. Miałyśmy drewniane łóżka, materace. W każdym razie byłyśmy wśród zaprzyjaźnionych osób. Skończyły się kartofle, zaczął się zbiór buraków. Później skończyły się buraki i była bardzo nieprzyjemna sytuacja, bo było rozrzucanie gnoju na polu. [W tym czasie] zabrali baronowi pałac i w tym pałacu zrobili przytułek dla starców zbombardowanych w Hamburgu.
Altenheim zrobili i młode dziewczyny tam zatrudnili. Mężczyźni zostali przy gnoju, a [mnie] zatrudnili w Altenheimie. W tym
Altenheimie dotrwałyśmy do końca.
- Jak wyglądało wyzwolenie?
Tak wyglądało, że przyleciały wszystkie niemry z
Altenheimu do nas, błagać, żebyśmy świadczyły, że one były dla nas dobre. Tak to wyglądało. To był jeden dzień i kompletna metamorfoza wszystkiego. Militarnie to tak wyglądało, to już był maj. Właściwie wojsk niemieckich już nie było. To już był właściwie teren bezpański. Czołgi wjechały bezkarnie. [W pierwszej linii frontowej wkroczyła dzika armia!]
Tak. Dudniły i wjeżdżały czołgi. Naturalnie zaczęli bardzo represjonować Niemców, dlatego wszystkie Niemki przyleciały do nas, żebyśmy świadczyły, że nas [nie represjonowały].
- Jak wyglądał powrót do kraju?
Naturalnie chciałyśmy od razu wracać. Wiem, że musiałyśmy dostać jakąś przepustkę na powrót. Nie wiem, od Rosjan chyba. Mam napisane: „Wydano przepustkę na powrót”. Tak że czekałyśmy trochę na przepustki na powrót. To były takie dziwne czasy, że przez Rosjan wszystko się załatwiało za zegarek, za coś. Skombinowali nam jakiś wóz, jakiegoś konia, nieraz gratisowo, nieraz za coś. [Wraz z innymi Polakami] załadowaliśmy wszystkie rzeczy, które mieliśmy na ten wóz, i ruszyliśmy na wschód bez mapy, bez niczego. To była peregrynacja, ciągle nam mówiono, że w jakimś punkcie jest już linia kolejowa, że już dalej pojedziemy pociągiem. Szukaliśmy po drodze tej linii kolejowej. Okazało się, że dopiero w Stargardzie był pociąg. […] [Poruszaliśmy się] po dziesięć kilometrów dziennie [wraz] z dobytkiem. Po drodze Niemów [nie było], były całe wsie puściusieńkie, tak że sobie wchodziliśmy do poszczególnych domówi i tam nocowali. Jeszcze w spiżarniach były jakieś zapasy, z których mogliśmy skorzystać, jeszcze krowy pasły na polach, tak że kto umiał, to [mógł je] wydoić. Tak dobrnęliśmy do Stargardu.
- Ile trwała podróż do Warszawy?
Miesiąc to trwało. Ze Stargardu dojechaliśmy do Poznania, ale w Poznaniu dostać się do pociągu do Warszawy nie było takie proste. Parę dni musiałyśmy siedzieć w Poznaniu, żeby [dostać się do pociągu jadącego do Warszawy. Warszawę zobaczyłam w pierwszej połowie czerwca].
Mój dom był wypalony. […] Wszystko było wykradzione. Troszkę lepszych rzeczy mama zakopała w ogródku, to wszystko było wykopane, ogródek był cały [przeorany].
Zamieszkałyśmy u mamy przyjaciółki, której dom nie został [spalony]. Ulica się nazywała Podhalańska, to było niedaleko od naszego domu.
- Długo panie tam mieszkały?
Do 1 września, czyli czerwiec, lipiec, sierpień.
- Dlaczego tylko do września?
Bo od września matka mnie oddała do szkoły z internatem, do sióstr [Nazaretanek] w Kielcach. Cały rok byłam w Kielcach, robiłam małą maturę.
- Gdzie mieszkała wtedy pani mama?
Moja mama dostała propozycję pracy w Krakowie z małym służbowym pokoikiem i tam wyjechała.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Wróciłam dopiero w 1949 roku. Później mama była pod Krakowem. W Krakowie robiłam maturę. [Po zdaniu matury] wróciłam do Warszawy, już z maturą krakowską.
- Studiowała pani w Warszawie.
Studiowałam w Warszawie na Politechnice Warszawskiej, aczkolwiek wcale tego nie chciałam. Chciałam [studiować] medycynę, ale o dostaniu się na medycynę wtedy [dla mnie] nie było mowy. [Medycyna była] bardzo ściśle obwarowane: tylko dla młodzieży robotniczo-chłopskiej. A na politechnikę różnymi sposobami się dostałam. [Ukończyłam wydział elektryczny w 1952 roku – bez przynależności do jakiejkolwiek organizacji młodzieżowej].
- Czy przyznawała się pani do swojej przeszłości związanej z Powstaniem?
Przyznawałam się, naturalnie, [ale dopiero dużo później].
- Była pani w jakiś sposób represjonowana?
Nie, [bo miałam zmieniony życiorys].
- Jaki wpływ na pani późniejsze życie miało Powstanie Warszawskie? To doświadczenie panią czegoś szczególnego nauczyło?
Powstanie Warszawskie miało na moje życie dwa rodzaje wpływu. Pierwszy wpływ etyczno-moralny, to znaczy zahartowałam się, zrobiłam się dorosłym, odpowiedzialnym za siebie człowiekiem, wielką patriotką. A materialnie to, że zrobiłam się z osoby dosyć dobrze sytuowanej dziadówą, bo byłam właściwie bez dachu nad głową, bez żadnego oparcia materialnego.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Wyjście na ulicę drugiego, może 3 sierpnia i ta wolność, to powietrze wolności. Po tylu latach okupacji to było niezapomniane i nadzwyczajne. Po prostu zachłystywałam się tym powietrzem wolności. Tego nikt nie zrozumie, kto tego nie przeżył.
- A jakie było najgorsze wspomnienie?
[Początkowo] złych wspomnień [nie miałam]. Byłam tak zafascynowana atmosferą powstańczą, że najgorsze wspomnienia to dopiero [gdy] się dowiedziałam, ile wspaniałych osób zginęło, bo zginęło wszystko, co najlepsze z mojego otoczenia. [Również straciłam najbliższą rodzinę].
- Czy coś szczególnie utkwiło pani w pamięci z tamtych czasów?
Chyba niepowtarzalna atmosfera [ i moje rówieśniczki, które były dzielnymi łączniczkami].
- Jak teraz, po kilkudziesięciu latach ocenia pani Powstanie?
[Nie mogę odżałować] tych ludzi, którzy odeszli, którzy zginęli, którzy życie oddali. To jest niepowetowana strata dla Polski. Ale też współczuję tym, którzy nie przeżyli nigdy [takich chwil], bo to są przeżycia bezcenne.
- Czy na koniec tej rozmowy chciałaby pani w jakiś sposób ją podsumować, dodać coś jeszcze od siebie na zakończenie?
Może tylko to powiem, że taka jestem, jaka jestem, bo przeszłam Powstanie. Takimi ideałami się całe życie kieruję i takich wyborów dokonuję.
Warszawa, 26 października 2011 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski