Michał Gradowski „Miś”

Archiwum Historii Mówionej



  • Był pan w Batalionie „Sokół”. Formacja ta powstała już pierwszej nocy powstańczej. Proszę opowiedzieć o dojściu do swojej drogi żołnierskiej, mimo że był pan tak młody.

W Batalionie „Sokół” znalazłem się przez czysty przypadek. Batalion miał swoją kwaterę i dowództwo na ulicy Nowogrodzkiej pod numerem piątym, czyli bardzo blisko ulicy Brackiej. Mieszkałem na Brackiej pod numerem trzecim, blisko tegoż narożnika. Pierwszego popołudnia i wieczoru zaczęto budować barykady w poprzek Brackiej, w poprzek Nowogrodzkiej. Ludność cywilna i ludzie uzbrojeni z opaskami, jeszcze wtedy nikt nie wiedział, jaka to jest formacja – powstańcy. Wtedy, że tak powiem, zamarzyło mi się, że ja również bardzo chciałbym sobie przez te parę dni powojować z Niemcami. [Ile] będziemy wojować? Może trzy, a może cztery [dni], więc nie należy przegapić.

  • Co na to rodzice?

Tylko matka. W owym czasie ojciec był „spadochronowany” zupełnie gdzie indziej w charakterze cichociemnego. Wtedy po prostu dopytałem się chłopaków, gdzie jest dowództwo (było na Nowogrodzkiej 5) i udałem się tam. Głównego dowódcy, czyli „Sokoła” nie zastałem, ale był „Janek”, który był jego zastępcą. Postać charakterystyczna, bo bez nogi, chodził na szczudle. Zameldowałem się do niego i powiedziałem, że bardzo chciałbym zapisać się do Powstania i że jestem do dyspozycji. Przyjrzał mi się dość krytycznie, spytał, ile mam lat. Zełgałem, że czternaście. Przyjrzał się znowu krytycznie i powiedział: „No teraz to nie bardzo jest, że tak powiem, czas i możliwość, bo tu jesteśmy zajęci, ale może w przyszłości kiedyś, to…”. Zbył mnie dosyć delikatnie. Mógł przecież normalnie powiedzieć: „Uciekaj do mamusi” i koniec. W tym momencie przyszło mi do głowy, że powinienem jakoś argumentować, przedstawić swoje walory. Miałem dwa walory. Po pierwsze byłem miejscowy i jako chłopak znałem wszystkie możliwe przejścia, dziury, zakamarki. Oni w większości byli zamiejscowi, więc taki by im się przydał. To jest jedno. Moją drugą cechą osobistą było to, że widzę po ciemku. Miałem takie sowie oczy, zresztą mi to po trosze zostało do dzisiaj. Rzuciłem takie dwa argumenty na stół, ale nie przekonały one „Janka”. Natomiast obok niego siedziała pani w średnim wieku, która później okazała się głównym dowódcą wszystkich sanitariuszek. Wtrąciła się i powiedziała: „Wiesz co, »Janek«, weź go. Weź go, daj go mnie. On mi się przyda, będzie dziewczynom pokazywał przejścia”. Tutaj już byłem dobry. „Janek” powiedział: „To jak chcesz, to go se weź”. Od tego momentu zacząłem działać, zostałem zapisany. Spytał mnie o imię, nazwisko, chyba o adres. Później spytał: „A jaki chciałbyś mieć pseudonim?”. Gdybym był przygotowany na to pytanie, to miałbym już wymyślony jakiś pseudonim: „Tygrys”, „Orzeł”, jak przystało na prawdziwego wojownika. Zupełnie mnie tym pytaniem zaskoczył. Stanąłem z wytrzeszczonymi oczami, widzi, że mu nie odpowiadam. „A jak na ciebie mama woła?”. – „Miś”. – „No to będziesz »Miś«”. Tym prostym, domowym sposobem zostałem „Misiem”. Byłem odkomenderowany do dziewczyn, ale to trwało bardzo niedługo. Później przydzielili mnie do 1. kompanii szturmowej i tam już zostałem na zawsze od piątego dnia. Z dziewczynami z sanitariatu i z łączności miałem jeszcze wielokrotnie do czynienia. Z niektórymi bardzo się zaprzyjaźniliśmy, ale te najbliższe mi, niestety, nie przeżyły.

  • 1 września 1939 roku miał pan siedem lat. Czy coś pan z tego zapamiętał?

Zapamiętałem dosyć dużo, bo siedmioletni chłopak pamięta sporo, zwłaszcza ze spraw wojennych. Nie mieszkałem wtedy na Nowogrodzkiej, to był późniejszy, okupacyjny adres. Na wakacjach byłem u mojej babci w majątku na Pomorzu, niedaleko Grudziądza. W momencie wybuchu wojny, tak jak wszyscy w okolicy, wyruszyliśmy [na] tak zwaną ucieczkę. Byliśmy uciekinierami. Polegało to na tym, że ludzie z podręcznym bagażem jechali na furmankach i bryczkach na wschód, za Wisłę. Zakładaliśmy najgorsze, co może być, [a więc], że w najgorszym przypadku dojdą do Wisły. Byle przekroczyć Wisłę, to później człowiek będzie bezpieczny.

  • Czy to było jakoś zorganizowane?

Nie. To było na zasadzie plotki podawanej z ust do ust: „Za Wisłę! Za Wisłę! Wszyscy za Wisłę!”. Dlatego że [uważano], że tam Niemcy już nie dojdą. Niektórzy uważali, że to straszna bzdura, jechać tak daleko. Niemcy, jeżeli wejdą, to z bardzo prostej przyczyny nie pójdą więcej jak dwadzieścia, trzydzieści kilometrów: Anglicy i Francuzi natychmiast dobiorą im się do pleców. Połowę wojska będą musieli wycofać na front zachodni. Wtedy nasze wojsko zupełnie wystarczy, żeby chwycić ich za gardło. Uciekanie za Wisłę jest bzdurą, bo Niemców zatrzyma się znacznie wcześniej, ale jednak jechaliśmy. Podróż polegała na tym, że jechaliśmy wozem drabiniastym (pamiętam jak dziś) wymoszczonym sianem, [które] furman miał dla koni. Jechała moja mama, babcia, ja i jeszcze jacyś przygodni ludzie, kilka walizek. Tak podróżowaliśmy i jeszcze nasz pies, jamnik. Nie potrafię powiedzieć, czy długo, ale myślę, że to było z dziesięć dni. Całe niebo należało do Niemców. Mieli ten brzydki zwyczaj, że lekkie samoloty myśliwskie uganiały się samodzielnie po terenach na tyłach frontu i atakowały oddziały wojskowe, jeśli je widziały. Jak nie było wojska pod ręką, to ostrzeliwane były jadące drogami sznury uciekinierów. Parę razy wpadliśmy w taki ostrzał, ale nie zapisały się one szczególnie ciekawie w mojej pamięci. Natomiast pamiętam jedną rzecz. Było to koło południa, słońce stało wysoko. Był strasznie słoneczny dzień. Jechaliśmy, o dziwo, pustą drogą. Nie wiem dlaczego, bo normalnie jechało się w tłumie najrozmaitszych wozów i bryczek, uciekinierów pieszych i z rowerami. Senne południe, konie człapały. Jechał z nami nasz jamnik Tobiasz, który drzemał sobie w sianie. Raptem w tej ciszy, ni stąd ni zowąd rozległ się zupełnie szaleńczy szczek tego psa, który z potworną wściekłością zaczął szczekać w kierunku tyłu wozu. Wszyscyśmy się odwrócili zobaczyć, na co on tak ujada. Okazało się, że niziutko nad samą szosą, w zupełnej ciszy na zgaszonych silnikach, jak nietoperz płynie niemiecki samolot i już do nas dolatuje. Lotem ślizgowym, może nie na wyłączonych silnikach, ale na wyłączonym gazie, w zupełnej ciszy. [Tobiasz] go po prostu zobaczył, zaczął szczekać. Wszyscy w biegu wyskoczyliśmy do rowu. Tam gdzie [wcześniej] leżeliśmy, przez środek wozu, przeleciała seria. Szczęśliwie przeleciała pomiędzy dwoma końmi, które były zaprzężone. Postrzelali dyszel. Na szczęście już nie zawrócił. To jedna rzecz, jaką pamiętam ze śmiesznych zdarzeń, jeśli można tak nazwać. Muszę powiedzieć, że z ucieczki w 1939 roku jedna rzecz niezmiernie dramatycznie wryła mi się pamięć. Mianowicie szosą od strony zachodniej dojeżdżaliśmy do Puław. Przed sobą mieliśmy most, a za mostem Puławy. Dojeżdżaliśmy, byliśmy przed Wisłą i z odległości około dwóch kilometrów widzieliśmy, że na Puławy jest ogromny, zmasowany nalot lotnictwa. Było bardzo dużo samolotów, bombardowali ostro. Jak zbliżaliśmy się do mostu, to już odlecieli. Tak że zbliżaliśmy się już w zupełnej ciszy. Droga, którą dojeżdżaliśmy, była wysadzana starymi drzewami. Na tej drodze też byliśmy samotni. Tylko nasz wóz, nie pamiętam, żeby w pobliżu był ktoś jeszcze. W pewnym momencie usłyszałem gwizd nadlatującego samolotu. Leciał do nas od tyłu wzdłuż szosy, aleśmy go już z daleka zobaczyli. Leciał dość nisko nad drzewami. Leżałem na plecach i patrzyłem w niebo. W pewnym momencie, kiedy nadlatywał nad nas zobaczyłem, że w samolocie są otwarte dwa miejsca siedzące, dwie dziury w kadłubie (o ile tak można to określić), gdzie ci lotnicy byli widoczni do pasa. Drugi z nich miał karabin maszynowy kręcący się dookoła. Wychylił się ze swojego miejsca, lufę skierował do dołu i grzmotnął do nas serię, ale bardzo niecelnie, dlatego że poszła po rowie. Widziałem, jak trawa w rowie skakała. Później odleciał dalej i nic się nie działo. Ale nie to było najbardziej dramatyczne. Wjechaliśmy na most, który był częściowo zbombardowany. W jezdni było kilka dziur zrobionych na wylot przez bomby. Most był na tyle szeroki, a dziury na tyle nieduże, że furmanką można je było poomijać. Pamiętam, że koło jednej z takich dziur w jasnoniebieskiej sukience leżała dziewczynka może dwunasto-, czternastoletnia. Miała warkocz bardzo jasnych włosów. Nie żyła. Jak zjeżdżaliśmy z mostu, to na przyczółku mostowym było zrobione gniazdo karabinu maszynowego. Jak gdyby mały bunkier z murkiem z worków z piaskiem. W środku stał karabin maszynowy i polski żołnierz w hełmie. Trzymał za uchwyty tego cekaemu, był pochylony, a twarz miał wbitą w zamek. Muszę powiedzieć, że i to nie było najstraszniejsze, com widział, to znaczy nie zrobiło na mnie największego wrażenia. Zjechaliśmy z mostu i wjechaliśmy w ulicę między domy, które płonęły. Płonęły pełnym ogniem po obu stronach ulicy. Ze wszystkich okien walił [ogień], jako wynik świeżego bombardowania. Do tych domów, do półek, które były w murze, były powiązane konie, którym zaczynały się palić pyski. To, co te konie mówiły i robiły, to rzeczy, których się nie da opisać. Tylko jeden stał zupełnie spokojnie, bo jego tylnie kopyto wisiało na cienkiej żyłce. Tylnią nogę miał podciągniętą, kopyto leżało na ziemi, a kikut z kopytem łączył cienki sznureczek. Ten stał spokojnie. To było chyba najstraszniejsze, co widziałem, te konie w 1939 roku.

  • Straszne wspomnienia dla siedmioletniego dziecka.

Później były najrozmaitsze tułaczki, długo by o tym opowiadać.

  • Kiedy wróciliście do Warszawy?

Znalazłem się w Warszawie stosunkowo wcześnie, bo w pierwszych miesiącach 1940 roku, zaraz po Gwiazdce 1939 roku. Później jeszcze jakiś czas byłem w Lublinie u mojej babci i u krewnych na wsi na Lubelszczyźnie. Potem wróciłem do Warszawy i uczyłem się na kompletach. Odbywały się u nas w domu. Były trzy domy, [w których odbywały się komplety].

  • Wtedy zaczynał pan swoją edukację?

Nie, już przed Powstaniem skończyłem siódmą klasę szkoły powszechnej, bo wtedy nie było szkół podstawowych.

  • Kiedy pan zaczął się uczyć?

Jeszcze przed wojną, mając siedem lat. W kompletach dobiliśmy do końca szkoły powszechnej. Muszę powiedzieć ciekawostkę. Nie wiem, jakim cudem ocalało mi świadectwo ukończenia chyba szóstej klasy, nie z ostatniego roku. Nie wyniosłem tego z Warszawy, nie wiem, skąd to się u mnie wzięło. Wygląda w ten sposób, że w arkuszu bloku listowego (bo kiedyś były takie bloki) jest ręcznie napisany typowy tekst ze świadectwa: „Niniejszym zaświadcza się, że uczeń Michał Gradowski […] ukończył szkołę z następującymi ocenami…”. Pierwsza była religia [i tak dalej]. Kropka. Koniec. Bez żadnego podpisu, bez niczego. Jakby ktoś przepisał. Myślę sobie: „Boże, takie świadectwa nam dawali. Przecież to bez sensu jest, to każdy sobie mógł takie napisać”. W pewnym momencie uświadomiłem sobie jedno, że to świadectwo w całości jest podpisem mojej nauczycielki. Po co podpis i ujawniać nazwisko. Pokażesz: „Która pani cię uczyła” – Ta i ta. „Dziękuję, nie mam dalej pytań”. Tak to było.

  • Czy zapamiętał pan okupację jako szczególny okres?

Czy zapamiętałem… Najrozmaitszych łapanek, dramatycznych sytuacji był cały szereg. Pamiętam, że u nas na Brackiej była nasza daleka kuzynka, śliczna dziewczyna. Siedziała, gadała i w pewnym momencie powiedziała, że musi już lecieć, bo się umówiła ze swoim narzeczonym. Poszła. Chwilę potem słyszeliśmy jakąś strzelaninę, nawet dosyć bliską. Później przyjechały dwie tak zwane budy. To były ciężarówki, w których jeździła żandarmeria. Mieli charakterystyczną trąbkę i jak jechali, to trąbili. Zatrzymali się na Nowogrodzkiej. Strzelanina była niezbyt długa i wszystko ucichło. Normalna rzecz. Dwadzieścia minut później wróciła do nas dziewczyna strasznie zapłakana. Okazało się, że jej narzeczony, z którym była umówiona na spotkanie (mieli wspólnie wykonać jakieś konspiracyjne zadanie), przenosił broń. Miał przy sobie kilka sztuk broni krótkiej, w tym jedną na podorędziu za pazuchą. Koło „Cafe Clubu” na rogu Nowego Światu i Jerozolimskiej, gdzie był z nią umówiony, podszedł do niego pijany Niemiec. Bełkotem zaczął się od niego domagać jakichś dokumentów i zaczął go obmacywać. Chłopak liczył na to, że Niemiec jest tak pijany, że nic nie zmaca i nie zachowywał się w stosunku do niego agresywnie. W pewnym momencie Niemiec wsadził mu rękę za pazuchę i zaczął mu stamtąd wyciągać pistolet. Nie było innego wyjścia. Pistolet został Niemcowi zabrany, Niemiec zaczął grzebać koło swojej kabury. Wobec tego tamten strzelił i zaczął uciekać. Niestety, było to miejsce, gdzie zawsze było bardzo dużo Niemców. Zaczęli go gonić. Skręcił w Bracką, żeby zejść im z pola ostrzału, ale wbiegli za nim. Skręcił w Nowogrodzką, biegli za nim. Skręcił w prawo w Kruczą. Ale w tym momencie na Kruczej od strony Alej też się pojawili jacyś Niemcy. Wbiegł na klatkę schodową. Pobiegł na najwyższe piętro i tam się ostrzeliwał przez dłuższy czas, bo usiłowali wejść do niego po schodach. Kiedy wystrzelał wszystkie naboje z pistoletów, które miał, wyskoczył przez okno z piątego piętra.Na rogu Kruczej i Nowogrodzkiej był dom spalony w 1939 roku w czasie bombardowania. Został rozebrany na cegłę. Została dosyć duża kupa tynku i połamanych cegieł, które nie nadawały się już do dalszego użycia. Spalony narożnik z tym rumowiskiem był [tam] do Powstania. On wylądował właśnie na tym rumowisku. To był dramatyczny moment, który pamiętam. Łapanki jak łapanki. Pamiętam na placu Trzech Krzyży, między Hożą a Wspólną, która wtedy wychodziła na plac Trzech Krzyży. W 1939 roku zaczęto stawiać budynek z żelbetu, który nieukończony stał później przez całą okupację ogrodzony wysokim płotem z desek. Była taka sytuacja, że podczas łapanki na placu Trzech Krzyży Niemcy zaczęli pod tym płotem ustawiać mężczyzn, których złapali.

  • Do rozstrzelania?

Nie. Później podjeżdżały budy i ich zabierały. Nie wiadomo, co było z nimi dalej. Nie jest wykluczone, że gdzieś na… Gęsiówkę. Później mogli ich rozstrzelać w ruinach getta, to jest inna sprawa. W chwilę potem zabierali ich na ciężarówki. Wtedy przechodziłem przez plac Trzech Krzyży. Wracałem chyba z lekcji, z kompletów z Alej Ujazdowskich do siebie na Bracką. Byłem u wylotu Alej Ujazdowskich na plac Trzech Krzyży, zatrzymałem się i przyglądałem, co się tam dzieje, czekając, aż się uspokoi, żeby przejść dalej W rzędzie mężczyzn pod ścianą stojących z rękami do góry zobaczyłem faceta w płaszczu i kapeluszu. Grupa mężczyzn się mieszała, to przesuwał się coraz bardziej w lewo w kierunku Hożej.W pewnym momencie skoczył i zaczął uciekać wzdłuż płotu w kierunku Hożej. Niemcy byli w pobliżu i zaczęli go gonić. Padł nawet chyba jakiś strzał, ale jeden i niegroźny. Facet wbiegł za narożnik. Były dwie, trzy sekundy zanim Niemcy wbiegli za ten sam narożnik. Zamiast przebiec przez Hożą i wpaść do bramy, facet zatrzymał się, zrzucił z siebie kapelusz i płaszcz, przerzucił przez płot i w garniturku wrócił na narożnik. Tam zderzył się z Niemcami, którzy akurat wybiegli i zapytali go, gdzie jest facet w białym płaszczu. Powiedział: „A tutaj do bramy wleciał”. Polecieli tam. On spokojnym krokiem przeszedł, wszedł w Mokotowską i poszedł. Moja mama pracowała na Pradze. Zbierała opłaty postojowe na bazarze Różyckiego. W owe czasy był tam przede wszystkim handel jarzynami. O świcie chłopi spod Warszawy przyjeżdżali furmankami, wjeżdżali na plac, płacili placowe i z furmanek sprzedawali jarzyny, które przywieźli – kapustę, marchew, cebulę, kartofle i inne. Jak wszystko wyprzedali, to wyjeżdżali. Mama przyjaźniła się z tymi chłopami i często przywoziła do domu sporo jakichś jarzyn, czasem czegoś nie sprzedali, to jej dawali. Mogła się trochę podzielić z rodziną. Z tego żyliśmy. Kiedyś jechała tramwajem z Pragi na Bracką (Zieleniecką do ronda Waszyngtona, w prawo na most Poniatowskiego i z tramwaju wysiadała przy Nowym Świecie) i wiozła ze sobą duży, bardzo ciężki worek jarzyn. Jadąc Zieleniecką, tramwaj w pewnym momencie przyhamował. Motorniczy odwrócił się i krzyknął: „Na Waszyngtona łapanka!”. Jechał bardzo powoli, wszyscy wyskakiwali i tramwaj został prawie zupełnie pusty. Mamie żal się zrobiło worka jarzyn i nie wyskoczyła. Usiadła koło worka i siedzi spokojnie. Zostały jeszcze ze dwie osoby, staruszki. [Trzeba] wiedzieć, że w owe czasy miejsce zajmowane dziś przez Stadion X-lecia i tereny przyległe (kwadrat między Zieleniecką, Waszyngtona, Wisłą i torami kolejowymi) to był widok, powiedziałbym, wielce ucieszny. Był to sam środek miasta stołecznego, gdzie tak ogromny obszar był obsadzony kartoflami i obsiany żytem, a na samym środku stała klasyczna zagroda wiejska ze studnią z korbą, z oborą, gdzie [były] dwie krowy i koń. Chciałoby się powiedzieć, że chałupa prawie że kryta strzechą, ale nie była. Część z tych, którzy wyskoczyli z tramwaju, gdzieś się rozeszła, natomiast część przebiegło przez te kartofliska na skos, po to, żeby na początku mostu Poniatowskiego wskoczyć do tego samego tramwaju. Było wiadomo, że jak dojedzie do ronda Waszyngtona, Niemcy go zatrzymają. Zanim oblezą cały tramwaj i tak dalej to zejdzie z piętnaście minut, spokojnie zdążą tam dobiec i z powrotem do niego wskoczyć. Mama się nie ruszyła i jak dojechali do ronda Waszyngtona wsiadł młody oficer niemiecki. Podszedł do mamy i po niemiecku poprosił, żeby mu pokazała dokumenty. Mama urodziła się i wychowała na Pomorzu, to było jeszcze pod zaborem pruskim i szkoły oczywiście też były niemieckie, to mówiła po niemiecku tak jak po polsku. Spojrzała na niego niechętnym wzrokiem i powiedziała: „Nie, kochaneczku kochany. Piąty raz dzisiaj w ciągu ostatniej pół godziny. Nie będę ci już pokazywać. Daj mi święty spokój”. Odwróciła się nosem do okna i koniec. […] Niemiec zasalutował i poszedł dalej. Kiedy dojechali do mostu Poniatowskiego zaczęli wskakiwać ludzie. Jakiś młody człowiek podszedł do mamy i mówi: „No, jak tam pisklaki?”. – „Jakie pisklaki?”. – „No te, co pani wysiedziała na jajkach”. Na to mama mówi: „Zaraz, zaraz. Nie bardzo rozumiem pański głupi żart. Na jakich jajkach wysiedziałam pisklaki?”. – „Przecież cały czas wysiaduje pani jajka”. – „Panie, przestań pan zawracać głowę!”. – „No, nie zawracam głowy! Naprawdę!” – powiedział młody człowiek. Nachylił się i spod ławki, gdzie siedziała mama wyciągnął dużą teczkę, otworzył – wypełniona granatami w formie jajek. „No widzi pani! Jeszcze nie wysiedziały się kurczaki. Zabieram wobec tego” – powiedział z uśmiechem i poszedł. Tak że były również czasami ucieszne przygody, tak to wyglądało. Sam początek Powstania wyglądał w ten sposób. Mieliśmy przyjaciela Zygmunta. Nie jestem nawet pewien, czy nazwisko, które znałem, było nazwiskiem autentycznym. Pracował w elektrowni. Zawsze nosił służbową czapkę elektrowni, która niejako upoważniała do wchodzenia do najrozmaitszych mieszkań, sprawdzania liczników. Wszyscy się zawsze dziwowali: „Zygmunt, dlaczego ty zawsze chodzisz w czapce służbowej?”. – „Dlatego, że jak gdzieś pukam, a jest kocioł, to ja mówię, że ja tylko sprawdzić licznik i żeby się odwalili. To takie alibi”. Tenże Zygmunt dawał mi niejednokrotnie zadania na zasadzie: „Zanieś karteczkę pod taki adres, albo zanieś paczuszkę pod inny adres”.

  • Czyli konspiracja panu towarzyszyła…

Tak, ale zupełnie nie wiem, komu służyłem, jak służyłem. Po prostu dostawałem od faceta paczkę, miałem zanieść pod taki adres, zapukać, powiedzieć: „Czy jest pani Marysia?”. Na co miałem się dowiedzieć, że pani Marysia wyjechała do Grójca. Wtedy [miałem] powiedzieć: „Tu jest paczka. Do widzenia” i wyjść. Jak pani Marysia nie wyjechała do Grójca, to miałem powiedzieć: „Przepraszam, do widzenia, pomyliłem się” i odejść. Miałem jeszcze takie instrukcje, że były paczki ważne. „Jak będzie jakaś śmierdząca sytuacja, to staraj się jej nie stracić. Oczywiście w dramatycznej sytuacji tracimy paczkę, ale staraj się ją ocalić”. Była inna instrukcja. „Paczka mało ważna. Jak będzie coś śmierdziało, to się pozbądź i koniec”. Na przykład tak zwane gazetki. Typowa paczka mało ważna, jak coś nie jest dobrze, to spokojnie można to wyrzucić. Parę egzemplarzy gazetek diabli wezmą, to nie jest nieszczęście. Tak wyglądała moja konspiracja przedpowstaniowa.Kiedyś po wojnie mama mi powiedziała, że ona i ja razem z Zygmuntem mieliśmy się stawić do jakiegoś bliżej nierozpoznanego przez mamę oddziału na Wyścigi, bo Zygmunt miał to organizować. Na wyścigach mieliśmy odprawiać jakieś boje, ale żeśmy się nie stawili i nijakich bojów na wyścigach nie toczyliśmy, bo tam była strasznie krwawa jatka. Dlaczego się tam nie stawiliśmy? Dlatego że na miesiąc przed Powstaniem Zygmunt się rozchorował i leżał [w szpitalu] Dzieciątka Jezus. Ponieważ w owe czasy jedzonko w szpitalach było bardzo marne, chodziłem go tam dożywiać. Jak się później zorientowałem, miał najprawdopodobniej bardzo zaawansowaną cukrzycę. Mama się bardzo starała, żeby skombinować dla niego miód, dlatego że miód jest bardzo zdrowy na serce i wszystko. Dużo mu nosiłem tego miodu i on dużo go jadł. Toteż bardzo szybko umarł. Jak ktoś ma cukrzycę i obżera się miodem, to nic dobrego z tego nie wyniknie, ale rozpoznania takiego nie było ani zaleceń. Rano w dniu Powstania przyszedłem do Zygmunta, przyniosłem jedzonko i usiadłem na brzegu łóżka. Gawędziliśmy i w pewnym momencie przyszło dwóch młodych panów w długich płaszczach i w długich butach od konnej jazdy. Jakby miał orzełka na czapce, to by nie wyglądał bardziej dekonspirująco, niż w tym swoim stroju. Tak czy inaczej przyszli odwiedzić Zygmunta. Poprosił, żebym na chwilę wyszedł i zaczekał na korytarzu, a [potem] jak oni wyjdą, żebym wrócił. Usiedli na łóżku koło niego, poszeptali sobie cichutko i poszli. Wróciłem do Zygmunta, miał poważną twarz, przedtem sobie rozmawialiśmy na wesołe tematy. Powiedział mi, że mam nie zadawać żadnych pytań, tylko natychmiast – nie wracając do domu – iść na Nowogrodzką, wsiąść do EKD, jechać do Pruszkowa, pójść do mieszkania Kamińskich (to było miejsce, gdzie dosyć często zawoziłem jakieś rzeczy), siedzieć tam i nie ruszać się stamtąd pod żadnym pozorem. Później się dowiem, co będzie dalej. Rozkaz jest rozkaz. Ze szpitala Dzieciątka Jezus było niedaleczko do Nowogrodzkiej, do kolejki EKD. Wsiadłem do EKD, pojechałem do Pruszkowa, poszedłem do Kamińskich na ulicę Owocową – pamiętam jak dziś, tak śmiesznie się nazywała. Pukam, otworzyła mi Kamińska. Akurat robiła pranie, stała nad balią, prała i ryczała jak bóbr. Głupio mi się zrobiło i pytam: „Pani Kamińska, czego pani płacze? Co się stało?”. – „A, daj mnie spokój!”. Zbyła mnie i dalej pierze i ryczy. Usiadłem przy stole na krzesełku, czekam na dalsze wypadki i rozglądam się po mieszkaniu. Zobaczyłem, że szafa była odsunięta od ściany, a za nią zawsze stały długie buty Kamińskiego, które wkładał tylko na specjalne okazje. Nie było tych butów. Spojrzałem na szafę, gdzie zawsze leżał jego plecak i plecaka też nie było. Pytam się: „Gdzie pan Kamiński?”. Odpowiedziała mi coś wymijającego i dalej ryczy. Już od paru dni w Warszawie był nastrój, że coś się będzie działo. Myślę sobie: „No przecież nie może dziać się beze mnie, nie?”. Powiedziałem do Kamińskiej: „Na podwórko wyjdę tylko na momencik i tam z chłopakami sobie w piłkę pogram, dobra?”. Ponieważ pani Kamińska miała przez okno widok na podwórko, to przystała na to. Co mam siedzieć przy stole i się gapić, a tam chłopaki w szmaciankę kopią. Poszedłem do nich. Po jakichś dwóch minutach zakręciłem się i biegiem na dworzec. Akurat przyjechało EKD. Zygmunt dał mi nawet pieniądze na bilet, ale tylko w jedna stronę. Wobec tego usiadłem sobie spokojnie na tak zwanym cycku i podróżowałem z powrotem do Warszawy. Nie dojechaliśmy do końca, tylko… zatrzymał się ładnych paręset metrów przed końcem. Motorniczy powiedział: „Dalej nie jedziemy”. Wysiadł i się oddalił. W związku z tym wszyscy zrobiliśmy to samo. Pomykałem sobie w kierunku domu wzdłuż Nowogrodzkiej. Kolejka jechała wzdłuż Nowogrodzkiej do samej Marszałkowskiej. Zatrzymywała się przed samą Marszałkowską, tam była końcówka [trasy]. Budynek, w którym był dworzec (hala poczekalni i kasy) był narożnym budynkiem Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej z wejściem od Nowogrodzkiej. Tory dochodziły, można powiedzieć, do chodnika Marszałkowskiej. Nowogrodzką podróżowałem sobie w kierunku Brackiej, chociaż było dosyć późno i niedobry nastrój w powietrzu, to jakoś chyżo przebiegłem. Ale jak szedłem wzdłuż Nowogrodzkiej do Kruczej, to już zaczęły się ostre strzelania. Ludzie stali w bramach, naradzali się, co robić. „Iść? Nie iść? Czekać? Co się stało?”. – „Za chwilę przejdzie, przestaną strzelać, uspokoi się, to wtedy pójdziemy”. Inni mówili: „Nic się nie uspokoi, dlatego że jak takie były strzelaniny, to zaraz budy przyjadą, będą łapać, to trzeba się stąd wydostać”. Koncepcje były najrozmaitsze. Chciałem się jak najszybciej dostać do swoich. Chociaż mnie namawiali, żebym nie wychodził z bramy, bo mnie ustrzelą, to jednak wylazłem i [poszedłem] pod murkiem, drobnym kroczkiem w kierunku Kruczej. Doszedłem do rogu Kruczej, wytykam jedno oko, patrzę w prawo, patrzę w lewo – nic się nie dzieje, pusta ulica, nic złego. Natomiast na chodniku o dwa kroki ode mnie leży żandarm niemiecki. Pomyślałem sobie, że jest to znakomita historia, żeby się na nim dozbroić. Zrobiłem dwa kroczki, ukucnąłem i tu się strasznie rozczarowałem, bo pas z nabojami, z ładownicami oraz karabin już się gdzieś podział. Myślę sobie: „Boże, nic nie ma, już wszystko zabrali”. Wymyśliłem sobie, że może hełm bym wziął. Pamiętam, że miał paskudną brodę. Nie wiem, czemu wydała mi się paskudna. Chwyciłem za pasek, żeby mu z brody ściągnąć hełm i w tym momencie ktoś rzucił granat. Nawet stosunkowo niedaleko. Huk był jak jasna cholera. Następne, co pamiętam, to biegłem Nowogrodzką wzdłuż ściany, ale już po tamtej strony Kruczej. Bez hełmu. Stamtąd było już bardzo szybko do domu. Dotarłem tam. Później zaczęło się budowanie barykady. Następnego dnia byłem prawdziwym żołnierzem. Tak to wyglądało.

  • Mówił pan, że był pan wypożyczany do innych celów.

Tak. Jak się zrobiło głodno, okazało się, że na dole (boczna od Czerniakowskiej, Fabryczna… przy Cecylii Śniegockiej) są magazyny Społem. To były tereny mało zamieszkałe, raczej tylko przez lumpenproletariat w jakichś ruderach. Natomiast było dosyć dużo magazynów, podwórzy, jeździły platformy, woziły towar. Było tam podobno dużo najrozmaitszych magazynów żywnościowych i urządzano stamtąd karawany tragarzy, które przynosiły jedzenie. Był tam głównie cukier, sztuczny miód, sporo zboża. Była i mąka. Na początku było w ogóle bardzo dużo różnych produktów, między innymi [tzw.] seki, które bardzo lubiłem. To rzecz, której już nikt nigdy nie będzie pamiętał.Były to małe, sześcienne pudełeczka z kartonu, w których [było] coś, [pośredniego] pomiędzy galaretką a kisielem, ale już z cukrem. Tak że tylko wrzucało się do ciepłej wody, zamieszało i jak wystygło, była znakomita legumina. Bardzo lubiłem seki, ale bardzo szybko się skończyły. Stamtąd nosiło się jedzonko. Z tym że Niemcy, siedząc na górze w sejmie i w domach w pobliżu sejmu, urządzali polowania na te moje wielbłądy. W związku z tym postanowiono, że karawany będą się odbywały głównie nocą. Nocą [to się] mało co widzi. Poza tym, jak [ktoś] jeszcze nie zna terenu, to w ogóle nie trafi. Co najwyżej może trafić pod obstrzał niemiecki. Doskonale wiedziałem, gdzie Niemcy siedzą, gdzie strzelają, gdzie nie strzelają, gdzie są tak zwane pola martwe, że można spokojnie [przejść].

  • Skąd pan to wiedział?

Bywałem tam.

  • Magazyny nie były przez nikogo pilnowane?

Były po naszej stronie. Tylko przejście [opanowali Niemcy]. Cały dowcip polega na tym, że to było jeszcze przed katastrofą przyczółka czerniakowskiego. Tam chłopaki jeszcze siedzieli i gotowali sobie ciepłe zupki. Dlaczego chłopców ze Starego Miasta wysłano na tak zwany przyczółek czerniakowski? To było jedyne wypoczynkowe miejsce w Śródmieściu. Chłopców po Starówce wysłali tam, żeby sobie odpoczęli. Tam dosłownie była laba. Przez pierwsze dni chłopcy leżeli, opalali się na słońcu, a dziewczyny dogadzały im, przyrządzając najrozmaitsze świetne jedzonka. Później się zaczęło to, co się zaczęło. Niemniej jednak łączność między tym kawałkiem Czerniakowa a naszym Śródmieściem Południowym była tylko [ulicą] Książęcą i na odcinku bezpośrednio przy Książęcej. Była pod niemieckim ogniem, zarówno z mostu Poniatowskiego, jak z Sejmu i okolic. Było trudno przejść, ale jak się już przeszło, to po magazynach można było robić, co się chciało. Tylko później [trzeba było] znowu wrócić przez wąskie gardło. W nocy prowadziłem te karawany wielbłądów, bo wiedziałem, którędy przejść, jak przejść i tak dalej… Jedno drugiego trzymało za warkoczyk, że tak powiem i szli gęsiego, a ja to całe wojsko prowadziłem na miejsce. Później z powrotem przyprowadzałem.

  • Czyli dzięki temu nie zaznał pan głodu?

I tak, i nie. Pod koniec Powstania mieliśmy w zasadzie już tylko „plujkę”, ad libitum cukru i sztucznego miodu. Tak że nie można było umrzeć z głodu.

  • „Plujkę” mieliście już nie z magazynów, tylko od Haberbuscha?

Nie, też z magazynów. Nasze „plujki” były głównie z Czerniakowskiej, dlatego że było bliżej nosić. Była tam wielka mnogość zboża. Stamtąd więc nosiliśmy owies. Proszę pamiętać, że na Powiślu było bardzo dużo stajni – dorożkarze, wszystkie platformy właśnie na tamtym terenie miały stajnie. Stąd musiał tam być owies, było tego dosyć dużo. Z głodu nie można było umrzeć. Proszę mi wierzyć, że sztuczny miód, który Niemcy produkowali (jest zawsze aromatyzowany, żeby chociaż zapachem przypominał miód), był miodem akacjowym. Minęło sześćdziesiąt lat od Powstania, do dziś dnia jak kwitną akacje, to czasami robi mi się niedobrze. Strasznie nie lubię zapachu akacji. Miodu rzeczywiście żarłem wtedy dużo, bo byłem głodny, a nie było co jeść. À propos jedzonek powstaniowych, muszę powiedzieć, że zjedliśmy dwa psy. Może nie byłoby to nic dziwnego, bo psów w czasie Powstania ludzie zjedli sporo, więcej niż myślą. Bardzo wielu jadło psy, nie wiedząc o tym, tak jak zresztą moi chłopcy. Była starsza pani, która siedziała w piwnicy z dwoma cocker- spanielami. Jeden był brązowy, a drugi biały w czarne łaty. Kiedyś, w spokojnym momencie, wyprowadziła je na podwórko. Raptem warkot samolotów, ludzie zaczęli uciekać do piwnic. Psy odeszły kawałek dalej, chciała je odłowić, ale cały tłum uciekał do piwnicy i ją zgarnął. „Co pani będzie tu psy [ratować]!? Niech pani swoje życie ratuje!”. W czasie nalotu psy zostały [na zewnątrz]. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że postradały życie. Zostały obdarte ze skóry, miały obcięte łby, stópki i ogony. Zostały dostarczone do kuchni jako króliki dozorcy spod piątki. Jak się cocker-spaniela obedrze z futra, to jest w środku bardzo małym zwierzątkiem. Na Brackiej 5 pod murkiem dozorca miał rząd klatek, w których trzymał króliki. Na początku króliki kupowało nasze zaopatrzenie, gotowało z tego zupki dla wojska, a i pan dozorca od czasu do czasu zjadał sobie z rodziną króliczka. Króliczki skończyły się w połowie sierpnia, a to już był wrzesień. Powiedzieliśmy po prostu, że dozorca miał w piwnicy przychowane dwa króliki, aleśmy od niego wyłudzili. Zjadło się te dwa króliki, wszyscy sobie bardzo chwalili. Incydent byłby może mało godzien wzmianki, gdyby nie to, że śmieszny jest finał tego wszystkiego. Po wielu, wielu latach dowiedziałem się, czyje to były psy. Stanowiły mianowicie własność ciotki Cyrankiewicza. W latach pięćdziesiątych pracowałem w Muzeum Narodowym i w kasie siedziała starsza pani. Bardzo miła i sympatyczna, wszyscy ją bardzo lubiliśmy. Było wiadomo, że jest to ciotka Cyrankiewicza, która żyje w niezmiernie skromnych warunkach. Józio chciał jej dać piękne mieszkanie, świetną posadę i Bóg wie co, ale nic nie chciała od Józia przyjąć, dlatego że Józio jest komunistą, a ona wręcz przeciwnie. Siedziała w Muzeum Narodowym na marnej posadce, sprzedawała w kasie bilety i pocztówki. Siedziałem kiedyś u niej i [o czymś] gawędziliśmy, wspominając dawne czasy. Wtedy mi powiedziała, że miała kiedyś dwa cocker-spaniele, jednego brązowego, a drugiego białego w czarne łaty. Przepadły jej w czasie Powstania. Mieszkała na Brackiej pod piątym. Taka to była prześmieszna historia, czyje psy zjedliśmy.

  • Czy był pan świadkiem akcji zbrojnej swoich kolegów?

Oczywiście, że tak. Jednym z zadań łącznika jest przenoszenie meldunków i dostarczanie na linię granatów i amunicji w momencie, kiedy się kończą. W związku z tym, chłopaki siedziały pochowane po różnych dziurach, dzielnie strzelali, a ja musiałem wyleźć dziury i udać się na piechotę, często-gęsto po terenie otwartym. Od tego była moja głowa, żeby znać różne przejścia i zakamarki, którymi człowiek się najmniej [naraża]. Poza tym wiedziałem skąd strzelają, gdzie siedzą snajperzy, skąd co widać. Czasem jest tak, że można iść środkiem jezdni, bo jesteś niewidoczny dla [wroga], a czasami jest tak, że nie możesz przebiec pod murem, bo akurat na tym odcinku przez wypalony dom z BGK widzi cię facet z dachu i cię rąbnie.

  • BGK to było fatalne miejsce…

Tak, myśmy cały czas je obgryzali. Zresztą (tego już dzisiaj nie widać i tego już nikt nie pamięta) BGK wyglądało wtedy inaczej. Mianowicie, budynek stojący na rogu Nowego Światu i Alej, sięgający dzisiaj aż do Brackiej w owe czasy był o połowę krótszy. Była tylko polówka dzisiejszego budynku, która jest na rogu Nowego Światu i Alej, z charakterystycznymi rzeźbami. Druga część jest natomiast dobudowana po wojnie. Przed wojną, w czasie okupacji i Powstania na tym miejscu był zielony trawnik otoczony niskim murkiem, na którym były wysokie, żelazne sztachety zakończone ostrzami. Płot był bardzo ozdobny i piękny. Na środku tego trawnika był tak zwany grzyb. Był to bunkier, do którego było dojście z piwnic BGK, niski, nad samą ziemią, miał chyba mniej niż metr wysokości. Przykryty był betonową kopułą. Wyglądało to dokładnie jak grzyb. Dookoła miał szpary i stamtąd Niemcy walili z cekaemu. Niezależnie od tego na płaskim dachu BGK Niemcy mieli ustawione karabiny maszynowe, granatniki i walili w nas stamtąd jak chcieli. Łącznik musi się przedostać, a na tym polega dowcip, żeby wiedzieć co i jak.

  • Czyli wiedział pan, gdzie będą akcje, skoro dostarczał pan granaty.

Często-gęsto chłopcy po prostu zabierali mnie ze sobą. Pamiętam kiedyś [akcję] na terenie tak zwanej mleczarni (to była prawa, czyli nieparzysta strona Nowego Światu, bliżej Alej Jerozolimskich). Dwa pierwsze domy – na rogu Książęcej i następne – to domy, które ocalały i stoją. Natomiast dalej, aż do Alej Jerozolimskich był niska zabudowa, która została zniszczona, spalona w czasie działań. W głębi była szkoła, nowy budynek szkoły, po którym dziś nie ma śladu. Na tyłach po lewej stronie Książęcej, między Książęcą a ogrodami Muzeum Narodowego w Warszawie były ruiny szpitala Łazarza, o które też wojowaliśmy z Niemcami bardzo dzielnie. Pamiętam, że kiedyś z tamtych placówek wysłali mnie, żebym przyniósł chyba granaty, nie pamiętam. Przywędrowałem na Nowogrodzką, dostałem, co miałem dostać i wracałem z tym wszystkim. O ile pamiętam, „Anna” (był taki chłopak z naszej kompanii) też szedł na tą placówkę i wybraliśmy się razem.Doszliśmy do miejsca, gdzie trzeba było przebiec bez żadnej osłony. Spory kawałek, może z dwadzieścia metrów. To jest tyle, żeby akurat człowieka ustrzelić. Niemiecki cekaem stał dosyć blisko. Mówię: „Nie ma tu, niestety, innego przejścia, tylko trzeba tędy, a tam Ukraińcy przy tym cekaemie strzelają i przejść nie można”. „Anna” mówi: „Wiesz co, to ja rzucę granat, a ty biegnij, to oni się schowają. Tylko skacz natychmiast, jak ja tylko rzucę, bo inaczej dostaniesz odłamkami”. Rzucił granat, puściłem się pędem, przebiegłem. Rzeczywiście. Niemcy widząc, że w ich stronę leci granat, schowali łby. Jak wytknęli, byłem już po drugiej stronie w jakiejś wnęce i już nie mogli mnie dostać. Ale jeszcze „Anna” musiał się przedostać. Okazało się, że miał tylko jeden granat. Mówię: „»Anna«, to siedź tam!”. – „Nie, muszę iść!”. Mówię: „No dobrze, ale to cię dostaną!”. Wrzeszczymy sobie przez ten [prześwit]. Mówi: „Nie bój nic! Rzucę drugi granat!”. Podniósł pół cegłówki i rzucił. Na chwilę schowali łby i on przeleciał. Udało mu się. Takie były czasami śmieszne [historie]. 8 września brałem udział w akcji w swoim rejonie, niestety, w drodze powrotnej zostałem ranny. Odwiedził mnie w szpitalu kolega „Tygrys” i powiedział: „Zostałeś wytypowany do KSB”. A co to znaczy? „Krzyżyk za Szczeniacką Brawurę” – odparował.Długo po wojnie, bo w początkach lat 60-tych, będąc w Londynie dowiedziałem się o istnieniu biura na Quinn Street, które dysponuje wszelkimi legitymacjami i danymi na temat odznaczeń. Okazało się, że czekał tam na mnie Krzyż Walecznych, o przyznanie którego wystąpiło dowództwo Powstania w dniu 2 października 1944.

  • Pan mieszkał wtedy z mamą na Nowogrodzkiej?

Mieszkałem z mamą na Brackiej, a komenda była na Nowogrodzkiej. Najczęściej spałem z nimi. Mogłem pójść do domu, ale to nie było dobrze widziane, bo wojsko nie powinno się rozłazić. Po drugie, ja jestem prawdziwy żołnierz, to muszę spać w koszarach, a nie u mamusi. Do mamusi chodziłem bardzo często, jak tylko miałem wolną chwilę, zupełnie pozasłużbowo. Szedłem na przykład coś gdzieś zanieść, wracałem i wiedziałem, że nic się specjalnego nie dzieje, wpadałem zobaczyć, co tam słychać.

  • Co w tym okresie robiła mama?

Mama była w tak zwanej straży pożarnej i pilnowała, żeby na dachu był piasek. Pan nomina sunt odiosa był komendantem całego teamu przeciwpożarowego. Rzucono na nasz dach małą bombkę zapalającą. Zanim pożar się rozszerzył należało bombkę zasypać piaskiem, bo to były małe bombki fosforowe. Główny strażak poprosił, żebym poleciał na ten strych, żebym stłumił pożar w zarodku, bo ja pewno sobie szybciej dam radę. Akurat przechodziłem w pobliżu. Pan był znany z tego, że był potwornym tchórzem. Dwa razy mi nie [trzeba] powtarzać, myk, myk – po kuchennych schodach na górę. Wpadam na strych, rozglądam się, patrzę, pali się jak jasna cholera. Chwyciłem łopatę z piachem i biegnę w tamtą stronę, bo paliło się na końcu strychu. Dobiegam na miejsce i okazuje się, że przestrzelili dachówkę, słoneczko miga w kurzu i takie [sprawia wrażenie]. Żaden pożar, po prostu słońce świeci.

  • Bombka była?

Nie, nie było żadnej bombki, coś się komuś przywidziało. Wobec powyższego, strasznie zadowolony, że nie ma jednak pożaru, sypnąłem piach przed siebie. Wracam z łopatą niespiesznie i pomału rozglądając się dookoła, i w tym momencie słyszę charakterystyczny gwizd nurkującego samolotu. Seria leci po dachu jak cholera. Boże! Jak ja stamtąd spieprzałem! Chyba w życiu nie zjechałem po poręczy tak szybko z czwartego piętra na parter. Błyskawicznie zwiałem stamtąd. Pamiętam, że dachówki tylko pryskały na wszystkie strony.

  • Jak długo była utrzymana ta placówka?

Poszliśmy do niewoli po zakończeniu Powstania dokładnie z tych samych placówek, na których zaczęliśmy Powstanie.

  • Nigdzie nie musieliście się przenosić?

Nie, absolutnie. Wszystko utrzymaliśmy. Niestety nie zdobyliśmy BGK, ale BGK [również] nie zdobyło nas. Tym prostym domowym sposobem, wszystko, co było od początku, zostało w naszych rękach. Z tym że zaczynaliśmy wojować w normalnych kamienicach, a kończyliśmy w ruinach i pogorzelisku, bo wszystko było już spalone.

  • Straty były duże…

Tak, tak. Poginęło dość dużo ludzi. Sztandarową postacią z naszej kompanii był „Antek Rozpylacz”. Z tym, że zrobiła się z tym dziwna historia. Po wojnie rodzice go ekshumowali i ciało przenieśli na Powązki. Na ścianie budynku ktoś napisał: „Tu był pochowany Antek” czy coś takiego. Tylko nie w tym miejscu, gdzie on był pochowany, tylko w zupełnie innym, dlatego że ściana była tak postrzelana, że się nie dało na niej nic napisać. [Napisali] więc kawałek dalej. Na podwórku Brackiej 5 jest oficyna i w niej też jest brama przelotowa. Po lewej stronie bramy na parterze była biblioteka. W tej bibliotece urzędował starszy pan, bardzo sympatyczny. Pamiętam, dostałem od niego w prezencie lornetkę. W każdym razie pod oknami biblioteki nie było asfaltu ani płyt chodnikowych, tylko trawniczek szeroki na dwa i pół metra, biegnący wzdłuż ściany. Na tym trawniczku zaczęto chować naszych poległych. O ile pamiętam, Antek był pochowany w trzecim grobie licząc od lewej strony. Teraz miejsce pamiątkowe, gdzie palą mu świeczki, jest po drugiej stronie podwórka, w zupełnie innym miejscu. Był pochowany pod oknami biblioteki. Pamiętam, jak dwa czy trzy dni po pogrzebie, na jego grób przyszli rodzice. Bardzo mnie zaskoczyło, że matka stała jak Niobe, z tragiczną twarzą, w zupełnym bezruchu, jakby była wyrzeźbiona. Natomiast ojciec leżał na mogiłce, obejmował rękami i strasznie głośno płakał. Pamiętam skojarzenie, że kobieta zachowuje się jak mężczyzna, a mężczyzna jak kobieta.

  • Proszę opowiedzieć o ważnym symbolu miejsca waszej walki, o fladze.

Na barykadzie przegradzającej Bracką, broniącej wstępu na Bracką i dalej na plac Trzech Krzyży od strony Alej Jerozolimskich była wywieszona biało-czerwona flaga na jakimś drągu. Była to ważna barykada, bo na początku na Alejach Jerozolimskich pojawiały się czołgi niemieckie, które usiłowały wjechać albo w Nowy Świat, albo Bracką, albo w Kruczą. Najbardziej pchali się w Bracką, bo mieli osłonę z grzyba. Od czasu do czasu wojowaliśmy na tej barykadzie. Później skończyły się czołgi i było już, że tak powiem, tylko normalne wojowanie. Jest fotografia tej flagi zrobiona przez porucznika „Robakiewicza”. On był zastępcą dowódcy 1. kompanii szturmowej, mój dowódca. Nazywał się Staś Ciesielski. Był zawodowym fotografem. To bardzo smutna historia. Jak go odszukałem po wojnie, to powiedziałem mu, że mam tę flagę. On powiedział, że ma zdjęcie tej flagi na barykadzie. Z szuflady wyjął gruby plik dużych, pocztówkowych zdjęć. Przerzuciliśmy go szybko. Znalazł to zdjęcie z barykadą, na której powiewa nasza flaga i dał mi. Później zacząłem oglądać te zdjęcia, mówię: „Staszek, pokaż…” i obejrzałem wszystkie. Znakomite zdjęcia, robione przez profesjonalistę, więc dobre i w sensie technicznym, naprawdę bardzo fajne.Okazało się, że miał cztery filmy do aparatu małoobrazkowego i wszystkie wypstrykał. Jako zawodowiec wiedział, że przechowywanie filmu niewywołanego może się skończyć dramatycznie. Wykombinował gdzieś wywoływacz i wywołał wszystkie filmy. Zwinął je z powrotem w kasety, znalazł puszkę zamykaną dosyć hermetycznie, filmy wkitował do puszki, zalepił najrozmaitszymi paskudztwami i posmarował tłuszczem, żeby rdza nie zjadła. Jak Powstanie chyliło się ku [upadkowi], wiedział, że i tak nie może zabrać aparatu, coś z nim zrobił. Natomiast filmy ukrył gdzieś bardzo chytrze. Odnalazł je po wojnie. Oczywiście porobił z nich odbitki. Był to czas, kiedy zaczęły pojawiać się albumy, na przykład „Dni Powstania”. Mówię: „Staszek, przecież, na litość boską, z tego można zrobić… To jest cztery razy trzydzieści sześć. Przecież to jest ponad sto zdjęć. Więc to naprawdę znakomite”. – „Nie, gdzie tam będę to publikował”.Nie miał serca do publikowania, ale trzymał je jak największą świętość. Był to chłop bardzo krzepki, już niemłody. Jeszcze bardzo było widać, że przed nim długie lata życia – w sensie zdrowotności. Umarł zupełnie nagle, w najbardziej idiotyczny sposób, jak można umrzeć. Po jego śmierci wszystko przejęła dziewczyna, która w jakiś sposób mu sekretarzowała. Staszek założył bardzo duże archiwum fotograficzne, opisowe, zbierał relacje, sam spisał swoje relacje i tak dalej…

  • Umarł po wojnie?

Dużo po wojnie, chyba w latach siedemdziesiątych, nawet na początku osiemdziesiątych. Ponieważ Ania niektóre dokumenty przechowywała u siebie, porządkowała i nadzorowała, to po śmierci Staszka zabrała z jego mieszkania wszystkie zdjęcia, filmy – wszystko. Syn Staszka powiedział, że wszystko, co było związane z Powstaniem, oddał Ani. Był to czas, kiedy zaczęło się dziać niedobrze, to był czas ZBoWiD-u. Były tam najrozmaitsze animozje z tym związane, bo w jednym związku byli ubowcy, którzy rozstrzeliwali Armię Krajową i Armia Krajowa. Co tu dużo gadać, kto się będzie pchał na działacza związku kombatantów? Ten, któremu [w głowie] – że tak powiem – jakieś honory, gwiazdki na ramieniu, baretki, szyje sobie mundur, w którym będzie chodził na wszystkie uroczystości, czapka, to, tamto… Cały szereg najrozmaitszych, niedopieszczonych oficerków, którzy chcieli być teraz jakimiś ważnymi szyszkami, zaczęło się nawzajem zwalczać. Był to bardzo niedobry czas, rozwiązywali jakieś fragmenty związku, pewne środowiska były raptem delegalizowane. Chodziło o to, że nie środowisko było niedobre, tylko ten pan, który akurat był prezesem, więc rozwiązano, bo prezes im się nie podobał. Działy się najrozmaitsze smrody, śmierdzące sprawy. Ania relacjonowała, że od czasu do czasu zjawiali się jacyś panowie z wyższego, że tak powiem, zarządu prosząc albo o wgląd w jakieś papierki do zestawień, opracowań, albo nawet wypożyczali jakieś rzeczy. Ania z nagła umarła. Wtedy inni koledzy chcieli po niej przejąć to, co zostało. Okazało się, że zostało tyle, co w garstkę wziął. Ani jednego zdjęcia Staszka i ani jednego filmu.

  • Jakie są domysły?

Ktoś nie lubił Staszka.

  • Ta pani to miała, a potem ktoś przejął?

Ktoś przejął. Moje zdjęcie z flagą jest jedyne, które ocalało z ogromnej serii 150 zdjęć, bo Staszek je wyjął i mi dał.

  • Flaga nie miała szczęścia, bo sama doświadczyła straszliwej destrukcji. Proszę opowiedzieć tę historię.

Na szczęście Powstanie przetrwała nienajgorzej. Później, w Muzeum Historycznym, uległa daleko idącej destrukcji. Oddano ją co prawda do konserwacji, ale trafił tam tylko strzęp. Rozmawiałem z panią, która robiła tę konserwację. Sam zawodowo jestem związany z konserwatorstwem, więc doskonale się orientuję, jak wygląda proceder robienia dokumentacji konserwatorskiej. Generalnym założeniem jest, że robi się zdjęcia przed konserwacją i po konserwacji. Niezależnie od tego po drodze w trakcie konserwacji robi się większą lub mniejszą ilość zdjęć. Ale przed i po muszą być. Dowiedziałem się, kto robi tę konserwację. Poszedłem do niej i okazało się, że jest to wykładowca na konserwacji tkanin w akademii, czyli superfachowiec. Oczywiście nie omyliłem się. Posiadała zdjęcia przed konserwacją. Nie tylko mi je pokazała, ale i ofiarowała, bo miała zapasowe. To były zdjęcia […] flagi bardzo zniszczonej, gdzie ponad połowa części czerwonej i spory kawał części białej jest nieobecna. Reszta była tak przegniła, że po wszelkich zabiegach konserwatorskich naszyto ją po prostu na merlę i w takiej formie jest dzisiaj eksponowana.

  • Gdyby pozostała u pana, byłaby w lepszym stanie?

Tak, gdyby pozostała u mnie… Tak się akurat szczęśliwie składa, że u mnie w rodzinie jest jakiś szacunek dla tego rodzaju rzeczy. Gdybym z nagła zamknął oczy, to na pewno by nie wyrzucono flagi na śmietnik, jako jakiejś niezbyt czystej ścierki. Generalnie rzecz biorąc jest bardzo dobrze, że ludzie przynoszą swoje pamiątki do muzeum i oddają je. To może bardzo przykre, ale młodzi ludzie, jeżeli już interesują się sprawami Powstania, to jest to niewielki procent młodzieży. Natomiast dzisiaj wszystkie szuflady wypełnione wszelkiego rodzaju rupieciami po naszych dziadkach, których Pan powoła przed swoje oblicze, są przez wnuków wyrzucane na śmietnik. Nikogo nie interesują jakieś rupiecie dziadka, zdjęcia, na których nie wiadomo kto jest, notatki, które nie wiadomo czego dotyczą, drobne przedmiociki. Dziadek sobie zbierał, bo to były jakieś jego pamiąteczki, ten kasztan on dostał od tego, a tę kulę albo tę drugą wyjęli dziadkowi z nogi.

  • Jednym słowem, dzięki temu, że pan miał jedno zdjęcie flagi, zostało ono zamieszczone w książce o Batalionie „Sokół”.

Tak, tak. […]

  • Jak wyglądało zakończenie Powstania?

Jak wyglądało zakończenie Powstania… W pewnym momencie przyszła wiadomość o kapitulacji. Czytając najrozmaitsze pamiętniki można wyczytać, że ludzie wpadali w rozpacz, że to była strasznie tragiczna wiadomość, że tyle krwi i cierpień poszło na marne. Na pewno była pewna ilość osób, która tak myślała. Między nami mówiąc, jak przestali strzelać, to bardzo wielu ludzi odetchnęło. Jeśli chodzi o cywilów, to myślę, że dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent po prostu, zwyczajnie się ucieszyło, że to już koniec.

  • W końcu niewielu ich zostało.

Tak.

  • Gdzie było zdawanie broni?

Musimy dojść do tego, jak to było po kolei. Jak przyszła wiadomość o kapitulacji, to było wiadomo, że chyba za dwa dni… Było zawieszenie broni, już nie strzelamy do siebie. Wychodzi ludność cywilna, a później wojsko. Jak wiadomość o kapitulacji się potwierdziła, wiadomo [było] na jakich warunkach, dowódca wezwał nas wszystkich. Zrobił odprawę, apel. Całej gównarzerii, jak nas nazwał (młode dziewczyny, sanitariuszki, łączniczki i nas, paru szczeniaków, niedorostków) kazał wracać do domu i wyjść z ludnością cywilną. Tylko dorośli mężczyźni i kobiety, że tak powiem, sprawne i młode miały pójść do niewoli. Ranni też [z cywilami], bo muszą się wyleczyć, a nie iść do niewoli. W efekcie miałem wyjść z ludnością cywilną. Wobec tego wróciłem do domu i oznajmiłem mamie, że wychodzimy. Mama była jakaś taka… trochę się zgubiła. Nie bardzo wiedziała, co ma ze sobą zabrać, jak iść, gdzie iść, co robić dalej. Widziałem, że dopadła ją jakaś bezradność. Zawsze była kobietą szalenie energiczną i potrafiła znaleźć się w sytuacjach, w których inni tracili rezon. A tu jakoś… czy była przemęczona? Fakt jest faktem, że musiałem przejąć, że tak powiem, dowództwo. Zapakowałem, co było do zapakowania z rzeczy, które wydawały mi się być ważne. Zrobiłem mamie tobołek na plecy, sobie jakiś plecak, do którego wziąłem, co miałem wziąć. Najpierw poszliśmy na ulicę Koszykową, odwiedzić matkę mojej matki, czyli babcię. Podobno znajdowała się tam u znajomych, bo jej mieszkanie na Piusa zostało spalone. Po spaleniu mieszkania zalęgła się na Koszykowej u jakiejś kumy. Tam się raptem okazało (mama na to nie zwróciła uwagi, ja tym bardziej), że mam na ręku opaskę i orzełka. Natychmiast muszę to zdjąć, to jest oczywiste i wyrzucić. Powiedziałem, że absolutnie przekonuje mnie pomysł, żeby to zdjąć, ale absolutnie nie przekonuje mnie pomysł, żeby to wyrzucić. Na to chór starszych pań orzekł, że absolutnie trzeba wyrzucić, dlatego że Niemcy mogą zrobić rewizję i jak znajdą przy mnie opaskę i orzełka, to całkiem zwyczajnie mnie rozwalą. O! Że tutaj bandyta, polnische Bandit, który się zakamuflował. Absolutnie to wywalić. Na co ja powiedziałem: „Proszę bardzo, zdejmuję natychmiast, ale o wywaleniu nie ma mowy”. Zrobił się pat, dlatego że wszystkie panie chórem krzyczały: „Won z tym!”, a ja powiedziałem, że nie. Nie wiadomo prawdopodobnie, jakby się to skończyło, gdyby nie stara gosposia. Zupełnie obca osoba, przypadkowo znajdowała się u tych państwa. Powiedziała: „Nie ma sprawy, dajcie wy mnie, to ja to przeniese. Co to, przecież starej baby nikt nie będzie rewidował, a poza tym kto by mnie posądził, że ja jestem partyzant. Tak, dajcie, dajcie, ja to przeniosę”. Wzięła to, schowała do swojego tłomoczka. Dopiero na drugi dzień zorientowaliśmy się, że nie wiemy, jak się ta służąca nazywa, gdzie mieszka – w ogóle nic. Jej też nie było, bo znowu poszła do jakiejś kumy. Nie było żadnych wiadomości na jej temat, wszystko przepadło. Moja babcia, która dobrnęła do Pruszkowa, była bardzo starą osobą. Przymknęli oko na to, że sanitariuszka wyprowadziła ją przez szpitalik poza obóz. Niemiec może i widział, ale: „To starucha, nie nadaje się do kopania okopów. W cholerę tylko będzie żarła niepotrzebnie, niech idzie w diabły!”. Puścili babcię. Druga córka mojej babci (siostra mojej matki) mieszkała pod Warszawą w Brwinowie, więc bliziutko Pruszkowa. Babcia jakoś doczłapała do Brwinowa i u niej rzuciła kotwicę. Dwa czy trzy miesiące potem, już w zimie, poszła do kościoła na sumę i jak wracała, podeszła do niej obca babina i powiedziała: „Pani, gdzie pani mieszka, pani mnie powie, to ja bym przyniesła te opaskę i orzełka, co od tego chłopca ja wzięłam”.

  • Wróciło to do pana…

Wróciło, leży w sąsiednim pokoju. Takie bywały historie. Natomiast nasze przygody były takie. Wsadzili nas oczywiście tak jak wszystkich do Pruszkowa. Wsadzili nas do węglarki, wagonu bez dachu, ale z wysokimi, dwumetrowymi ścianami. Było tak gęsto nabite [ludźmi], że nie było możliwości, żeby część osób usiadła, nie mówiąc o tym, żeby się położyła. Byłem ranny, między innymi miałem przestrzeloną nogę, która mnie strasznie bolała. W gruncie rzeczy musiałem stać na jednej nodze. Człowiek jak długo stoi w ogóle, to go bolą nogi, a jak stoi na jednej, to w sposób szczególniejszy go bolą. Usiąść nie można było. Bardzo szybko zjawiła się charakterystyczna rzecz. Mianowicie na terenie wagonu była puszka po kilogramowej konserwie, która była podawana nad głowami z rak do rąk. W pewnym momencie znikała, później się znowu pojawiała. Z rąk do rąk szła do burty, za burtą się opróżniała, wracała i znowu gdzieś znikała, pojawiała się. Cały czas podróżowała. Bardzo to było społecznie, mądrze pomyślane.

  • Długo trwała ta podróż?

Podróż trwała mniej więcej dobę. Zaczęło mżyć i w ogóle było bardzo zimno i paskudnie. Ponieważ zarządzałem wychodzeniem z domu, wobec tego zabrałem cały szereg rzeczy, które wydawały mi się potrzebne. W momencie, kiedy się pakowałem, była śliczna pogoda, świeciło słońce, człowiek wszy wygrzewał. Przez dwa miesiące był upał i gorąco, to nie przyszło mi do głowy, że jest to początek października i że wszyscy za chwilę zaczniemy marznąć. Dlatego w ogóle nie wziąłem ciepłej odzieży. Sam wybrałem się w krótkim mundurku harcerskim, bez żadnej dodatkowej [odzieży]. Mama wyszła w sandałkach, które jej się rozleciały w połowie drogi na Politechnikę. Przez jakąś chwilę chciała iść boso, ale było bardzo dużo tłuczonego szkła, [ale] zaraz obok leżała czyjaś porzucona walizka. Powiedziałem: „Moment, zaraz znajdziemy jakieś buty tutaj”. Przejrzałem walizkę i nie było, ale zaraz obok stała czyjaś porzucona torba. Znalazłem jakieś buty dla mamy i już dalej mama podróżowała w tych innych butach.W każdym razie w pewnym momencie pociąg zagwizdał i pojechał. Gdzieś nas wiozą i raptem gruchnęła wieść podawana z gęby do gęby, że wiozą nas do Oświęcimia. Na marginesie zaznaczę, że rzeczywiście tego dnia z Pruszkowa do Oświęcimia odeszły dwa transporty. Nie wiem, czy mój, bo jak tylko się o tym dowiedziałem, postanowiłem sobie, że tego nie będę sprawdzał. Ponieważ jest podejrzenie, że jedziemy do Oświęcimia, to w tej sytuacji się nie bawię i wysiadam. [Musiałem] sobie pomalutku odpowiednio przygotować to wysiadanie. Na początku i końcu pociągu były dwa wagony bydlęce, gdzie pod daszkiem jechali Niemcy. Na daszku mieli porobione gniazda dla cekaemów. Ustawili tam broń maszynową i stamtąd nas pilnowali. Niezależnie od tego na każdym wagonie był jeden wachman. Wagony albo miały hamulec (wtedy tam jest jednoosobowa budka […], jest tam korba z hamulcem), albo były bez hamulca. Wtedy nie było żadnej budki, natomiast były dwa schodki, deska wzdłuż ściany szczytowej i znowu dwa schodki w dół, po to, żeby można było przejść w poprzek pociągu. [Służyło to temu], żeby obsługa stacyjna nie musiała przełazić przez bufory, gdzie strasznie niewygodnie – takie wygodne przejście. Wzdłuż deski był pręt stalowy. Idąc wzdłuż deski, człowiek się trzymał. Na tej desce zawsze stał wachman.Niemcy do tego rodzaju służby używali ostatniego rzutu, że tak powiem, czyli wszelkiego rodzaju gównarzerii i staruszków. Mnie pilnował stary, bawarski chłop, już dawno emeryt – pewno bohater z pierwszej wojny światowej. Widać było, że mu już się strasznie nie chce, że chętnie by wrócił do domu. Miał poczciwą gębę. W tej sytuacji pomyślałem, że może taki poczciwiec jakoś człowieka zrozumie. Pół na migi, pół jakoś tam wytłumaczyłem, że mnie bardzo boli noga, bo jestem przestrzelony i żeby on pozwolił, to ja bym sobie usiadł koło niego nogami do wagonu, na krawędzi deski. Ma mnie w zasięgu ręki. W każdej chwili może mi dać w łeb, jak będzie chciał. Mówi: Sitzen Sie. Fajnie. Jakoś się podciągnąłem na tę burtę. Usiadłem. Decha na górze była wąska, więc strasznie mnie piło w tyłek. Przesuwałem się raz w tą, raz w tamtą, jak mi ścierpło. Ale miałem view general na cały pociąg, na całą sytuację. Już czekałem cały sprężony, kiedy będzie można się oddalić. Pociąg nie zatrzymywał się na stacjach. Obserwowałem nazwy – jedziemy prosto na Kraków.Myślę sobie: „No, nie jest to chyba plotka z tym Oświęcimiem. Ja się stąd wybieram”. Pamiętam, że z tylnego wagonu ktoś wyskoczył w momencie, kiedy pociąg był na zakręcie. Wyskoczył i biegł przez kartoflisko. Zaczęli do niego strzelać. Strzelali jak na polowaniu. Ten mój Niemiec, stara poczciwina, też strzelał. To znaczy chciał strzelać. Pięć razy się składał, pięć razy robił pstryk, repetował – wyskakiwał cały nabój. Widać miał zamoknięte albo miał spiłowaną iglicę, nie wiem. W każdym razie pięć razy mu nie wystrzeliło, repetował, wyskakiwał cały nabój.

  • Już pan wiedział, że nie musi się go obawiać.

To nawet nie to. Jego akurat [nie], ale przecież na każdym wagonie [Niemiec], a wagonów ileś tam, tu dwa gniazda z cekaemami. On w ogóle nie był groźny. Jak tylko odezwały się pierwsze strzały, to [uciekinier] natychmiast zniknął w tych kartoflach. Myślę sobie: „Cholera, dostali go, albo się położył”. Wszyscy robili długie szyje, a ja najbardziej, bo siedziałem na górze i najlepiej widziałem. W pewnym momencie, jak już byliśmy daleko, na horyzoncie podniósł się mały ludek, pomachał ręką i klaps! z powrotem się położył. Miód na serce. Myślę sobie: „Dobra jest, urywamy się”. W pewnym momencie pociąg zatrzymał się na małej stacyjce. Niemcy zaczęli złazić ze swoich wagonów, łazili wzdłuż pociągu, gadali, zapalili papieroska.Jak sobie dzisiaj uświadamiam, musiałem być chyba jednak bardzo zmęczony. Dlatego że rozumek, powiedziałbym, pracował już powoli i niezbyt dokładnie. Mój wachman zszedł na ziemię, podszedł do sąsiedniego wagonu, odwrócił się nosem do ściany i tak stał. Jak mężczyzna stoi nieruchomo pod ścianą, to wiadomo, że postoi minutę i nie będzie się wiercił. Karabin odstawił, oparł go o [wagon]. Wiedziałem, że na minutę mam go z czapy. Wtedy powiedziałem do matki: „Dawaj plecak i…”. Mama natychmiast [była gotowa], ludzie ją posadzili, przełożyła nogę. Obok naszego toru były jeszcze dwa tory zarośnięte chwastami i później wysokie zbocze porośnięte trawą, a na górze był rząd strzyżonych świerczków, jak to często robią przy torach, żeby nie zawiewał śnieg. Przebiegliśmy przez te tory i biegiem pod to strome, trawiaste zbocze z wyschniętą trawą, do dziś pamiętam. W połowie zbocza uświadomiłem sobie, że przecież oni wszyscy na mnie patrzą i na pewno dziewięćdziesiąt procent już we mnie celuje. Tu już nie było odwrotu, więc ile miałem sił w nogach, tyle pomykałem do przodu i nikt nie strzelił. Cały czas biegłem z mamą, a nikt nie strzelił. Wbiegliśmy na górę i nikt nie strzelił. Nurkiem przeskoczyliśmy przez te świerczki strasznie się drapiąc i nikt nie strzelił. Przed nami odsłoniło się ogromne, puściuteńkie rżysko i na horyzoncie las. W tym momencie pomyślałem sobie: „Jeżeli zacznę biec przez to rżysko, jak oni się opamiętają, to jak który tutaj wlizie, to na tym rżysku zastrzeli mnie jak kaczkę, w ogóle nie ma gadania”. W tej sytuacji zamiast biec przez to rżysko ku lasowi na horyzoncie, zobaczyłem że w pewnym momencie (z parę metrów w bok) był wzdłuż świerków szeroki na trzy, cztery metry łan dorodnych, ogromnych pokrzyw, wysokich na chłopa. Mówię: „W te pokrzywy!”. Wbiegliśmy z mamą w te pokrzywy i bach! Tam się położyliśmy. I cisza. Nikt nie strzela, nie słychać wrzasków. Cichutko. Nic się nie dzieje,. Tylko szum rozmów na dole, tysiące gęb gada. Pociąg robi: puf! puf! puf! W pewnym momencie niemieckie wrzaski, komendy, trochę tupotu, pociąg szybciej robił: puf! i odjechał. Tak to stałem się po Powstaniu wolnym człowiekiem. Później działy się jeszcze różne przedziwne rzeczy.

  • Musieliście się gdzieś podziać.

Była sytuacja tego rodzaju, że mama pojechała szukać reszty rodziny i babci. Nie wiedziała, co się z nią stało. Zarzuciłem kotwicę w majątku osób [jakby] zaprzyjaźnionych (to duże słowo) – rodzice i właściciele tego majątku mieli wspólnych przyjaciół. Dotarliśmy tam razem z mamą. Oni tam nie mieszkali, tylko teściowa pana domu. Przyjęto nas tam bez entuzjazmu. Tym chętniej moja mama, zostawiwszy mnie tam, wyjechała, żeby [ich] nie obciążać. Dostałem spanko w malutkiej sionce na niewielkiej kanapce, gdzie spał stary wyżeł. Powiedziałem mu, że bardzo go przepraszam, niemniej jednak od dzisiaj ja tu będę sobie urzędował. Bytowaliśmy, że tak powiem, w dużej zgodzie. Po jakimś miesiącu, koniec listopada, była zima. Byłem świadkiem rozmowy. Do dworu przyszła starsza pani z córką. Mówiono do niej „pani pułkownikowo”. Poprosiła, czy mogłaby gdzieś tutaj schować głowę pod dach, bo są z Warszawy, spaleni i w ogóle. Okazało się, że: „Niestety, wszystkie pokoje mamy zajęte”. Cała jadalnia była oczywiście pusta, salon też, bo któż sypia w salonie. „Nawet sionka jest zajęta, dlatego że tu młody człowiek rezyduje”. We mnie się aż zagotowało. Mówię: „Nie, nie, proszę panią. Sionka jest wolna, bo ja się właśnie wyprowadzam. Do widzenia pani!”. Wziąłem pyndelek pod pachę, wyszedłem na wieś i myślę sobie: „No dobra, tu byłem… tylko teraz, co dalej?”. Wtedy podjąłem jedną z mądrzejszych decyzji w życiu. Kto ci da kawałek chleba? Ten, kto ma ostatni kawałek chleba. Wieś znałem już dosyć dobrze, bo jednak miesiąc już tam mieszkałem i snułem się po wsi. Wiedziałem, że pod lasem jest bardzo zapuszczone gospodarstwo. Chłop był ranny w nogę 1939 roku, jest chromy, nie bardzo daje sobie radę, dużo dzieciaków, straszna bieda. Od razu się tam udałem. Przyszedłem, powiedziałem: „Niech będzie pochwalony. Czy ja mogę u was pomieszkać? Bo się nie mam gdzie podziać”. Gospodyni natychmiast powiedziała: „A to jak pomieszkać, to ino z dziadkiem możecie spać na piecu”. W łóżkach nie było miejsca, bo były tylko dwa. W jednym spali państwo domu i w nogach najmłodsze. W drugim łóżku spało czworo pozostałych, na piecu spał dziadek. Rzucili mi jeszcze dodatkowy kożuch i z dziadkiem spałem na piecu. I tak się skończyły [problemy noclegowe].

  • Powrót do Warszawy?

Powrót do Warszawy był znacznie, znacznie później. Pojechałem na Pomorze szukać mojej rodziny. Znalazłem i przez cztery lata zostałem na Pomorzu, gdzie zrobiłem maturę. Dopiero po zrobieniu matury wróciłem do Warszawy w 1950 roku. Wtedy odnalazłem w schowku ową flagę.

  • To znaczy, że dom ocalał?

Dom ocalał. Dziwnym cudem, jeden jedyny na całej ulicy.
Warszawa, 9 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Michał Gradowski Pseudonim: „Miś” Stopień: łącznik Formacja: Batalion „Sokół”, Zgrupowanie „Sarna” Dzielnica: Śródmieście Południe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter