Mikołaj Wiekluk „Nike”

Archiwum Historii Mówionej

Mikołaj Wiekluk, pseudonim Nike, urodzony 9 maja 1919 roku w Kamieńcu Podolskim. Przynależność do oddziału: kompania O-3 pułku AK „Baszta”. [...]

  • Chciałabym teraz, żeby pan nam krótko opisał swoje życie przed wojną, przed 1939 rokiem – jak wyglądała pana rodzina, gdzie państwo mieszkali?


Mogę powiedzieć tylko tyle, że rodzice, może w formie niezupełnie oficjalnej, ale w 1921 roku dostali się na tereny polskie. Przejechali się z Kamieńca Podolskiego na tereny polskie i zamieszkali w Baranowiczach. Matka była nauczycielką, a ojciec był, [jak] wtedy to się nazywało buchalterem. Był rachmistrzem w zarządzie miasta, wtedy to się nazywało – w magistracie. Jeśli chodzi o mnie, to w Baranowiczach chodziłem do gimnazjum i tam je ukończyłem w roku 1937. Po tym roku zdałem egzamin na Politechnikę Warszawską i dwa lata tam studiowałem.

  • Pan sam przyjechał do Warszawy?


Sam przyjechałem do Warszawy, tak jest. Jeszcze w okresie [nauki w] gimnazjum były prowadzone również [przeszkolenie] wojskowe.

  • To były szkolenia, tak?


Tak. Tak było, że nawet między siódmą a ósmą klasą mieliśmy parotygodniowy obóz wojskowy. Takie wtedy było przygotowanie. To było mniej istotne, natomiast ważniejsze było, [to] że w czasie studiów już na Politechnice Warszawskiej od 1938 roku do 1939 byłem [przez] rok w tak zwanej Legii Akademickiej. Równocześnie wtedy było się studentem i przechodziło się szkolenie wojskowe. Więc miałem stąd pewne przygotowanie.
Kiedy zaczynała się wojna, byłem na praktyce w Tarnopolu, w elektrowni tarnopolskiej i dosłownie w dzień rozpoczęcia wojny wróciłem do Baranowicz. Sowieci 17 września zajęli tę część kraju, więc w okresie, kiedy była pod ich panowaniem oni tam zorganizowali własną administrację, między innymi w tym mieście. Wtedy pracowałem częściowo w tak zwanym biurze inwentaryzacyjnym. To było biuro, które zajmowało się tym, że każdy budynek w mieście - miasto było nieduże, czterdzieści tysięcy mieszkańców - był jakoś opisany. Opisywało się stan budynku i ewentualnie, jaka była możliwość zamieszkania, ile osób mogło mieszkać w budynku. Oni sobie takie informacje zbierali. Byłem jednym z pracowników technicznych w takim biurze. Jeszcze przed końcem tego pobytu wszyscy młodzi ludzie, jak ja wtedy byłem, w wieku około dwudziestu lat, zostali zmobilizowani przez Sowietów. Na trzy miesiące byliśmy wysłani pod Białystok. Była mobilizacja niby na parę miesięcy, ale ona się przedłużała, na budowę szeregu lotnisk na pograniczu z Niemcami, z ówczesną granicą niemiecką. Byłem wtedy na lotnisku jako robotnik. Ciekawostek nie będę opowiadał, bo to by było za dużo drobiazgów. Stamtąd, kiedy się rozpoczęła wojna z Niemcami, to dosłownie zostaliśmy rozpędzeni i pieszo się wracało do Baranowicz.
W Baranowiczach, kiedy już Niemcy zajęli wszystko, to pracowałem rozmaicie, dorywczo. Jako pracownik fizyczny, częściowo nawet jako tłumacz, bo nieźle znałem język niemiecki, czułem się dość dobrze w tych sprawach. Na końcu w firmie budowlanej Jana Przybylskiego. To była firma warszawska, [nazwy nie pamiętam], miała swój oddział również w Baranowiczach. Byłem tam [czasowo] zatrudniony. W międzyczasie miałem kontakty z [patriotycznymi] rodzinami, z panem, który napisał książkę [pod tytułem „Moja kompania”]. Ten pan był już mocno zaangażowany w konspirację…

  • Ludwik Kotowski.


Tak, Ludwik Kotowski. On mnie wciągnął do konspiracji.

  • Wtedy pan przybył do Warszawy, w którym roku?


Nie, wtedy jeszcze nie od razu przybyłem do Warszawy, ale już miałem kontakty z Warszawą. Były one ułatwione, ponieważ ta firma miała tam część swoich pracowników i często tam jeździli. Było trochę możliwości ruchu. Firma, która oczywiście robiła na niemieckie zamówienia, to co im Niemcy dawali do roboty.
Może tak króciutko, co o mnie napisał pan Kotowski: „Niniejszym zaświadczam, że kapral AK Mikołaj Wiekluk, syn Aleksego, urodzony 9 maja 1919 roku, był żołnierzem kompanii O-3 batalionu »Olza« Pułku Armii Krajowej »Baszta« od czerwca 1942 roku i brał czynny udział w pracach konspiracyjnych kompanii na odcinku werbowania członków, szkolenia żołnierzy i zbierania informacji o nieprzyjacielu. W czasie Powstania Warszawskiego na Mokotowie jako zastępca dowódcy drużyny już od pierwszych dni walk wyróżnił się wielką odwagą i zaciętością. W czasie natarcia niemieckiego na odcinku zajmowanym przez kompanię O-3 w dniu 25 września 1944 roku walczył do ostatniej chwili. Jako ciężko ranny w głowę i w staw łokciowy, zostaje odtransportowany z linii do szpitala. Po kapitulacji Mokotowa, 27 września 1944 roku opuszcza szpital i ukrywa się, aby w ten sposób uniknąć wywiezienia do Niemiec”. „Za wykazaną bojowość i odwagę podczas walk w Powstaniu Warszawskim został odznaczony rozkazem numer 512/BP dnia 2 października 1944 roku Komendy Głównej Armii Krajowej Krzyżem Walecznych oraz Brązowym Krzyżem Zasługi z Mieczami”. Tylko tyle napisał. [Z tym, że przedostatnie zdanie z powodu u dokładnej informacji podał niezgodnie ze stanem faktycznym].

  • Przybył pan do Warszawy?


Na stałe do Warszawy przybyłem jak już zbliżali się Sowieci, jak zbliżał się front. W związku z tym nie miałem ciągłego kontaktu z kolegami, z którymi byłem później w Powstaniu. Oni byli wszyscy z Warszawy, a ja byłem [z zewnątrz] dołączony, dlatego że działałem gdzie indziej dla potrzeb [AK]. Rozpoczęło się Powstanie.

  • Czym się pan zajmował w Warszawie, jak pan przyjechał?


Byłem w dalszym ciągu pracownikiem firmy Przybylskiego. Pracowałem częściowo jako pracownik fizyczny, a częściowo, ponieważ znałem język niemiecki, to pomagałem im w rozmaitych tłumaczeniach.

  • Brał pan udział wcześniej w przygotowaniach do Powstania?


Byłem na zgrupowaniach, które miały miejsce na początku, przed samym Powstaniem. Byliśmy dwa dni przed Powstaniem zgrupowani w podziemiach Zamku Królewskiego. Jeśliby się Powstanie rozpoczęło wtedy, to my byśmy byli na Starym Mieście, ale ponieważ to się wtedy przesunęło [w czasie], to nas przerzucono, całą „Basztę”, na Mokotów. I tak się zaczęło.

  • Przejdźmy w takim razie do samego Powstania. Gdzie pan był na samym początku, w momencie wybuchu, pierwszego dnia? Jak pan zapamiętał ten dzień?


Do działalności konspiracyjnej w AK zostałem zwerbowany właśnie przez znającego mnie jeszcze sprzed wojny porucznika AK Ludwika Kotowskiego, pseudonim „Ludwik”... On miał przedtem inny pseudonim, „Sybirak”. Trzykrotnie chyba zmieniał pseudonim, ale w tym czasie był już „Ludwik”, który wiedział o moim wcześniejszym przeszkoleniu wojskowym podczas nauki gimnazjalnej oraz o kolejnym rocznym przeszkoleniu wojskowym w Legii Akademickiej Politechniki Warszawskiej w roku akademickim 1938/1939. Moja działalność konspiracyjna została krótko scharakteryzowana przez porucznika „Ludwika” w wydanym przez niego zaświadczeniu z dnia 22 sierpnia 1984 roku. Pozwolę sobie przytoczyć treść tego zaświadczenia w dosłownym brzmieniu. To już państwu poprzednio podałem. Pomimo tak pozytywnej oceny mojej żołnierskiej postawy przez byłego dowódcę kompanii, ja jednak nie czułem się nigdy żadnym bohaterem. Byłem chyba tylko sumiennym wykonawcą rozkazów i przyjętych na siebie obowiązków oraz człowiekiem, który uznaje, że każdy uczciwy Polak będzie zdecydowanie przeciwstawiał się złu, okrucieństwu i ludobójstwu i skłonny będzie do najwyższych poświęceń dla ratowania z niewoli swojej ojczyzny. Dla ścisłości muszę wyjaśnić, że do treści czytanego zaświadczenia wkradła się pewna niezgodność z rzeczywistością w sformułowaniu przedostatniego zdania, które wynikło chyba z u możności dokładnego rozeznania i ocenienia zmieniającej się sytuacji przez byłego dowódcę kompanii O-3 w wirze trwającej przez kilka dni walki. Niezgodność ta będzie sprostowana w dalszej części niniejszego [sprawozdania].
Początkowy przebieg walk powstańczych na Mokotowie miał charakter dramatyczny. Z powodu dużych ów w uzbrojeniu i małych sił ogniowych oraz niemożności zaskoczenia załóg nieprzyjacielskich nie udało się siłom powstańczym opanować szeregu wyznaczonych obiektów. Oddziały powstańcze Pułku „Baszta” poniosły od razu duże straty, a w szczególności kompania O-1, która atakowała i przejściowo zdobyła Fort Mokotowski i zachodziła obawa, że będą zmuszone wycofać się z Mokotowa do Lasów Kabackich. Z wielką trudnością, ale udało się jednak opanować zaistniałą sytuację, zająć część terenów wojsk nieprzyjacielskich, między innymi wypierając, głównie przy pomocy kompanii O-3, silne oddziały SS ze szkoły przy ulicy Woronicza i stworzyć enklawę w zasadzie zamkniętą ulicami: Odyńca, Puławską, Woronicza i Alejami Niepodległości, nazywaną przez powstańców „Twierdzą Mokotów” oraz utrzymać się na tym terenie do ostatnich dni września. Zajęty obiekt był od pierwszych dni Powstania mocno atakowany przez nieprzyjaciela przy użyciu artylerii, broni maszynowej i czołgów, a wkrótce i lotnictwa. Kompania O-3 rozmieszczona była wzdłuż Alei Niepodległości, głównie przy ulicy Wejnerta i Pilickiej, narażona na silny, bezpośredni ogień z Pola Mokotowskiego. Broniąc między innymi nie wykończonego wielopiętrowego budynku przy Alei Niepodległości nazywanego przez powstańców „Pudełkiem” musiała szereg razy brać udział w odpieraniu ataków niemieckich czołgów, starających się wedrzeć na jej teren i osłaniających posuwającą się za nimi piechotę. W stosunkowo niedługim okresie, kiedy zmalało natężenie niemieckich bezpośrednich ataków, sytuacja wokół

Między innymi co kilka dni drużyna brała udział w patrolach formowanych, wysuwanych na tereny niczyje, względnie obsadzone przez nieprzyjaciela, dla dokonywania zadań rozpoznawczych, wiązania oddziałów niemieckich pozorowanymi atakami dla odciążenia otoczonych grup powstańczych, uwalniania żyjących jeszcze i poranionych ludzi po masakrach dokonywanych przez niemieckich oprawców na ludności cywilnej na przykład przy ulicy Odolańskiej oraz wykonywanie innych doraźnych zadań.

  • Chciałam przerwać na chwileczkę i zapytać pana. Masakry przy ulicy Odolańskiej były na ludności cywilnej, tak?


Tak, cywilnej.

  • Na jaką skalę to było?


Często spędzali ludzi do piwnic i później rzucali granatem, czasami zalewali jeszcze benzyną czy wylewali zbiorniki z benzyną i granatami i palili ludzi. To były przeraźliwe rzeczy. Czasami, kiedyś trochę spalonych ludzi, dosłownie, żyjących, spalonych ludzi przyprowadziliśmy kiedyś na Mokotów, po jednym wypadzie.


Do formowania omawianych patroli powoływano w czasie zbiórek drużyny tylko ochotników. Kiedy nic specjalnego nie stało na przeszkodzie, zgłaszałem się jako ochotnik do takiej akcji, rozumiejąc, że jest to moim honorowym i patriotycznym obowiązkiem. Muszę stwierdzić, że na ogół dopisywało mi przy tym szczęście, gdyż pomimo niejednokrotnie bardzo trudnej sytuacji, w jakiej się znajdowałem, udawało mi się zawsze wrócić. W tym miejscu chciałbym wyrazić przypuszczenie, że może moje wychodzenie naprzeciw niebezpieczeństwu miało duży wpływ na bardzo przyjazny i ufny stosunek do mnie naszego dowódcy kompanii. Oto, chyba po około tygodniu od wybuchu Powstania, przy jakiejś okazji porucznik „Ludwik” przywołał mnie do siebie i po krótkiej rozmowie powiedział, przekazuję jego myśli, a nie słowa: „Nie wiem, czy doszło do ciebie »Nike« – taki był mój pseudonim – że grupa naszych oficerów łącznikowych przeprawiła się przez Wisłę i udała do dowództwa wojsk radzieckich z prośbą o pomoc dla walczącej Warszawy. Otóż stała się rzecz tragiczna. Dowiedzieliśmy się, że oficerowie nie mogli wrócić, gdyż po prostu zostali aresztowani. W tej sytuacji nie możemy już chyba liczyć na żadną pomoc. Została nam do końca tylko walka honorowa. Trudno przypuszczać, że ktoś z nas przeżyje, dlatego, że przewaga wroga jest przygniatająca, a jego okrucieństwo i żądza mordu są powszechnie znane. Nie powtarzaj jednak, tego, co ci powiedziałem, chłopcom, nie należy ich demobilizować”. Odpowiedziałem: „Bardzo dziękuję, panie poruczniku, za zaufanie. Pańskie słowo pozostawiam tylko dla siebie”.
Uzyskane informacje unaoczniły mi wyraźnie całą beznadziejność naszej sytuacji, która sprawiła, że od tego dnia codziennie z nadejściem nocy, kiedy ucichały odgłosy walki, robiłem sobie wewnętrzny rachunek sumienia i przygotowywałem się duchowo do następnego dnia, który, jak sądziłem, może być ostatnim dniem mojego życia. Na co dzień natomiast byłem zdecydowany sumiennie wykonywać moje obowiązki i spełniać otrzymane polecenia. Na przełomie sierpnia i września w wyniku dotkliwych strat ludzkich, jakie ponosiliśmy w trakcie trwania walk, nasz dowódca drużyny został przeniesiony do innej jednostki i na pewien czas na jego miejsce zostałem powołany do pełnienia funkcji dowódcy drużyny wraz z awansowaniem mnie do stopnia kaprala.
W tym okresie spotkało mnie ciekawe wydarzenie. Otóż w czasie ostrzału naszej dzielnicy przez miotacze min, nazywane przez powstańców „krowami” schroniłem się w ostatniej chwili przed wybuchem pocisku za drzwiami najbliższej willi. Wybuch spowodował między innymi wypadnięcie górnych szybek nad drzwiami i duży kawałek szkła utkwił mi w ręce, przecinając paznokieć. Po usunięciu szkła palec zaczął wkrótce mocno puchnąć przy paznokciu i czernieć. Nasz lekarz kompanijny doktor Aleksander Laukienicki, pseudonim „Doktor Kowalski” uznał za konieczne usunięcie paznokcia, pod którym zalegała ropa. Ponieważ nie było innej możliwości, paznokieć został mi po prostu wyrwany. Zemdlałem wtedy po raz pierwszy.

W dniu 24 września Niemcy przypuścili od rana generalny atak na Mokotów, co wskazywało na ich zdecydowany zamiar złamania oporu powstańców i szybkiego opanowania dzielnicy. Zmasowany i bardzo silny ogień wszystkich rodzajów broni o nie notowanym dotychczas natężeniu stanowił przygotowanie do bezpośredniego natarcia nieprzyjacielskiej piechoty. Na naszym odcinku frontu najsilniejszym obiektem obronnym był wymieniony uprzednio gmach na Alei Niepodległości, zwany „Pudełkiem”. Wybrane oddziały kompanii odpierały z powodzeniem przez dłuższy czas ataki czołgów i niemieckiej tyraliery na ten budynek. Niemcy nie widząc możliwości łatwego opanowania budynku, skoncentrowali na nim silny ogień artyleryjski, skierowali sztukasy do jego zbombardowania, co spowodowało wzniecanie pożarów, walenie się stropów i zapadanie klatki schodowej, a tym samym zmusiło obrońców do opuszczenia „Pudełka” i zajęcia pozycji w willi przy ulicy Wejnerta.
Potem noc upłynęła w wielkim napięciu i była bardzo niespokojna. Szmery bliskich pożarów i często dochodzące odgłosy strzałów i wybuchów. Z nastaniem ranka dnia 25 września nawała ognia nieprzyjacielskiego wzmogła się jeszcze bardziej niż w dniu poprzednim i trwała chyba przez kilka godzin. W godzinach popołudniowych, gdy siła ognia znacznie osłabła i Niemcy widocznie szykowali się do ataku, znalazłem się na stanowisku wychodzących na Pole Mokotowskie okien na parterze willi przy ulicy Wejnerta. W pewnej chwili zobaczyłem w odległości kilkudziesięciu metrów wysuwający się spoza budynków przy Alei Niepodległości i z wolna posuwający się w moim kierunku niemiecki czołg oraz pancerne działo samobieżne z widocznymi na nich postaciami niemieckich piechurów. Uzbrojony w karabin mauzer mogłem raz po raz strzelać większym ogniem, mierząc dokładnie zgodnie z instrukcją z uwagi na mocno ograniczoną ilość amunicji. Moje wystrzały musiały widocznie nie przypaść do gustu nacierającym, gdyż piechota nagle znikła i kilka wystrzałów z dział zostało skierowanych w naszą stronę. W pewnym momencie pocisk z działa niemieckiego rozerwał się we framudze okna przy moim stanowisku i zostałem obsypany i naszpikowany odłamkami granatu oraz odłamkami i pyłem ceglanym z rozbitego muru. Poczułem silne uderzenie w głowę i piekący ból oczu oraz stawu łokciowego prawej ręki, który jakby został czymś nadziany i wpadłem w stan zamroczenia graniczącego z niebytem. Odłamek granatu, który ugodził mnie w czoło, nadłamał kość czaszki i zerwał do połowy głowy naskórek z włosami. Zostałem po prostu oskalpowany. Inny odłamek rozbił mi kość łuku brwiowego nad prawym okiem. Kilka innych odłamków utkwiło w stawie łokciowym prawej ręki. Pył ceglany z dużą siłą ugodził w moje oczy powodując poza dotkliwym bólem okresową ślepotę prawego oka oraz stan niepełnej ślepoty lewego oka (słabe rozróżnianie mocno zamglonych kształtów). [Drobne] odłamki cegły wydłubywałem sobie spod skóry i twarzy i szyi jeszcze po trzech miesiącach po zranieniu.


Po pewnym czasie jednak odczułem obecność kogoś przy mnie. Był to chłopak z naszej drużyny, nie pamiętam jego pseudonimu, który łagodnie starał się doprowadzić mnie do przytomności, następnie pomógł mi przenieść się na tył budynku, skąd już zostałem przetransportowany rowem łącznikowym do punktu sanitarnego.

W drodze do punktu sanitarnego nastąpiło przy trudnych warunkach transportu przecięcie tętnicy w uszkodzonej ręce tkwiącym w kości odłamkiem, które wywołało silny krwotok. „Doktor Kowalski”, który był szczęśliwie na miejscu, nałożył mi natychmiast opaskę gumową wstrzymującą krwawienie. Następnie zabrał się do mojej rany na głowie i z u wody zwykłą, niezdezynfekowaną szczoteczką do mycia rąk starł mi brud i kurz z czaszki, a potem poddartą skórę na głowie naciągnął na przednią część czaszki jak rękawiczkę. Opatrzył także moją ranę nad prawym okiem oraz zadraśnięcie na twarzy i szyi i polecił przetransportować mnie niezwłocznie do szpitala Elżbietanek. Jednak szpital Elżbietanek przy ulicy Krasickiego składający się wówczas wyłącznie z suteren, na których leżały kupy gruzu, był przepełniony rannymi i na moją kolej musiałem czekać ładnych kilka godzin. Siedząc na ławce odczuwałem okropny ból w ręce skrępowanej opaską i kilkakrotnie prosiłem przechodzące obok sanitariuszki, by choć na chwilę zwolniły nieco ucisk i pozwoliły spłynąć niewielkiej ilości krwi, co w pewnym stopniu łagodziło odczucie bólu.
Do operacji położony zostałem na stole. Nade mną trzymano jakąś rozpostartą płachtę, [gdyż] wybuchające w pobliżu pociski artyleryjskie powodowały obsypywanie się tynku na operowanych. Słyszałem jak po usunięciu odłamków czyszczono mi kości przy stawie łokciowym, tak jakby skrobano nożem po szkle, gdyż bólu już nie czułem z powodu całkowicie zdrętwiałej ręki. Zaszyto mi tętnicę, nałożono opatrunek, nie otrzymałem natomiast żadnego temblaku i chorą rękę musiałem sobie włożyć za pasek spodni. Na głowę jako opatrunek nałożono mi „koronę” z papieru higienicznego i w takiej postaci wróciłem z powrotem na ławkę.


Po jakimś czasie usłyszałem od otoczenia, że Niemcy już zajęli tę część Mokotowa, w której się mieści szpital Elżbietanek i w niedługim czasie możemy się spodziewać ich wizyty. Przeraziło mnie to ogromnie. Wiedziałem, że Niemcy spalili już niejeden szpital z rannymi i możliwość podobnego biegu wydarzeń odruchowo skłoniła mnie, żeby opuścić szpital i raczej narazić się na zastrzelenie niż spalenie żywcem. Nie zatrzymywany przez nikogo wyszedłem powoli na zewnątrz jak człowiek prawie całkiem niewidzący. Blask palących się wokół budynków na czarnym tle nocy sprawiał mi okropny ból oczu. Mocne światło było dla mnie nie do zniesienia. Postąpiłem bezwiednie parę kroków i nagle poczułem, że spadam gdzieś głęboko. Poczułem mocne uderzenie i straciłem przytomność. Po jakimś czasie wróciła mi świadomość i z wielkim trudem wygrzebałem się z dużego leju po bombie. Stanąłem wreszcie na ziemi i dosłownie nie wiedziałem, co ze sobą począć. Półświadomy, nie widzący stałem i nie wiedziałem, gdzie mam się ruszyć. W pewnej chwili usłyszałem obok siebie głos jakiegoś człowieka, który mi powiedział, że Niemcy każą całej ludności cywilnej z zajętej części Mokotowa zebrać się w określonym miejscu, skąd zostaną odprowadzeni do obozu przejściowego w Pruszkowie. Zapytał, czy mogę iść i czy byłem powstańcem. Odpowiedziałem, że iść mogę, tylko nic nie widzę i że walczyłem na Mokotowie. Zapytał mnie jeszcze, czy mam jakieś dokumenty. Odpowiedziałem, że portfel mam w tylnej kieszeni spodni. Widząc mój stan sięgnął sam do mojej kieszeni po portfel, wyciągnął z niego moją legitymację akowską, a resztę zwrócił. Następnie powiedział, że legitymację moją niszczy, gdyż Niemcy, jeśli ją znajdą, to mnie zastrzelą. Potem przywiązał mi do paska od spodni jakiś kawałek sznurka i kazał, bym trzymał lewą ręką go przed sobą. Sam wziął drugi koniec sznurka w rękę i prowadził mnie za sobą, orientując się napięciem sznurka, dokąd mam iść.
W ten sposób prowadzony przez całą noc, choć mało przytomny dostałem się w grupie ludności cywilnej konwojowanej przez żołnierzy niemieckich do Pruszkowa. Mój wybawca zostawił mnie nad ranem na peronie dworca w Pruszkowie wśród tłumu wypędzonej ludności i nie czekając na jakikolwiek gest wdzięczności z mojej strony, szybko się oddalił. Po dłuższym czasie zjawił się na peronie wojskowy lekarz niemiecki w towarzystwie sanitariusza i zadając pytania zaczął decydować o dalszym losie zebranych tam ludzi. Do mnie zwrócił się z pytaniem: Bist du ein Bandit? „Czy jesteś bandytą?” Zaprzeczyłem i odpowiedziałem po niemiecku, że byłem tylko uczciwym mieszkańcem Warszawy. Na to sanitariusz gwałtownym ruchem zerwał mi opatrunek ze stawu łokciowego, popatrzyli obaj na moją ranę i sanitariusz ponownie przyłożył mi ten sam, już tym bardziej nie sterylny opatrunek na ranę.

Zostałem zakwalifikowany do umieszczenia w znajdującym się pod strażą SS szpitalu w Tworkach, byłym szpitalu dla umysłowo chorych, zlikwidowanych już uprzednio, gdzie umieszczano ciężko poranionych, i gdzie, [jak] się dowiedziałem, że szanse przeżycia są prawie żadne. Zostałem wsadzony wraz z grupą ciężej rannych na konną furmankę i – o dziwo, bez eskorty, ale w towarzystwie polskiej pielęgniarki, ruszyliśmy w kierunku szpitala w Tworkach.
Bojąc się, że chorzy ze szpitala w Tworkach mogli być wszyscy „zlikwidowani”, zacząłem błagać w drodze konwojującą pielęgniarkę o pomoc, gdyż, jak ja powiedziałem, mam w okolicach Milanówka krewnych, do których chciałbym się dostać i mieć szansę przeżycia i wyleczenia. W rzeczywistości w jednym majątku, w Żukowie koło Milanówka, mieszkała wówczas wraz ze swoją matką zaprzyjaźniona siostrzenica porucznika „Ludwika”, a późniejsza moja małżonka, dokąd te panie wyjechały z Warszawy krótko przed wybuchem Powstania. Przejechaliśmy przez bramę wjazdową, przy której stał niemiecki wartownik i nasza pielęgniarka zaczęła przed budynkiem szpitala przekazywać rannych, którzy nie mogli chodzić, również polskiej pielęgniarce ze szpitala w Tworkach. Gdy przyszła kolej na mnie jako ostatniego na wozie, nasza pielęgniarka zwróciła się do odbierającej ze słowami: „Słuchaj, a ten ma krewnych koło Milanówka”. Pielęgniarka odbierająca odpowiedziała: „To zabierz go sobie”. I tak nie wysiadając z wozu wyjechałem z powrotem przez bramę obok wartownika, który jakoś nie zwrócił na to żadnej uwagi.
Przy podjeździe do stacji kolejowej w Pruszkowie zostałem wysadzony z wozu i nasza konwojująca pielęgniarka zwróciła się do jakichś młodych ludzi czekających na kolejkę EKD, aby mnie wsadzili do pociągu i wysadzili w Milanówku. Tak też się stało. W Milanówku doszedłem do pierwszej spotkanej po drodze willi, która okazała się domem mieszkalnym zamienionym w czasie Powstania na szpital polowy, gdzie bez żadnych formalności zostałem przyjęty. Wskazano mi leżący na ziemi worek napełniony słomą, z którego przed chwilą zabrano nieboszczyka i który miał mi odtąd służyć za posłanie. „Ordynatorem”, jak go nazywano, tego szpitalika, był jakiś doktor, dobry i znany okulista chirurg z Warszawy, który niezależnie od swojej specjalności okazał się bardzo pomocny dla wszystkich bez wyjątku poranionych i chorych. Niezwłocznie po przyjęciu mnie uprosiłem jakąś sanitariuszkę, by zawiadomiła siostrzenicę porucznika „Ludwika” o moim poranieniu i pobycie w szpitalu.
Tymczasem stan mojego zdrowia zaczął się gwałtownie pogarszać, ręka zaczęła mnie mocniej boleć i puchnąć coraz bardziej. Następnego dnia przybyła siostrzenica porucznika „Ludwika” i doprowadziła mnie do specjalistycznej przychodni na prześwietlenie ręki promieniami Roentgena, gdyż była już na to najwyższa pora. W kolejnym dniu zostałem poddany długotrwałej operacji. Przed operacją nasz przemiły „ordynator” oświadczył mi, że muszą mi rękę amputować, gdyż wytworzył się silny stan flegmony i bez amputacji grozi mi szybkie zejście. Wtedy oświadczyłem: „Panie doktorze, bardzo pana proszę, aby pan zrobił wszystko, co możliwe, ale ręki odciąć nie dam, niezależnie od tego, co mnie spotka”.
Zostałem uśpiony. Po dłuższym czasie zacząłem słyszeć dochodząc z pobliska beczenie, jakby jakaś koza stała obok mnie i beczała. Bardzo mnie to męczyło, ale gdy zacząłem dochodzić do świadomości, zorientowałem się, że to ja sam wydobywam z własnego gardła takie odgłosy. Po obudzeniu się pierwszą czynnością, jaką wykonałem, było sprawdzenie, czy mam jeszcze rękę. Na szczęście była. Czułem się jednak bardzo źle i byłem mocno osłabiony. Dowiedziałem się, że wyjęto mi jeszcze dwa odłamki granatu i wykonano szereg nacięć drenażowych dla odprowadzenia ropy. Wieczorem, gdy leżałem prawie nieprzytomny na moim posłaniu, usłyszałem głos jednego ze zdrowszych współpacjentów: „Ja się na tym znam, on nie dożyje do rana. Jutro go wyniosą”. Powiedziałem sobie z mocą: „Wam na przekór dożyję i będę żył”. Ale do rana trudno było wytrzymać z [innych] powodów. Bez mała całe moje posłanie kąpało się w ropie, a smród tej ropy był wprost nie do zniesienia. Od następnego dnia „ordynator”, który był wyraźnie zadowolony z pomyślnego przebiegu operacji zajął się mną bardzo gorliwie. Robił mi często opatrunki ręki i głowy i starał się złagodzić stan niesprawności oczu. Jeden raz tylko w czasie opatrywania mnie zemdlałem z bólu, gdy pan doktor czyścił mi przecięcia drenażowe, ale to było drobnostką w porównaniu do niektórych niedawnych doświadczeń.
I tak przetrwałem w tym szpitalu kilka tygodni, również przy pomocy Haliny Hołówko, siostrzenicy porucznika „Ludwika”, która starała się zdobywać dla mnie niezbędne leki. Z początku listopada byłem już na tyle mocny, że nadawałem się do wywiezienia, początkowo do Częstochowy, a następnie do Krakowa, do mojej rodziny, gdzie prowadzona była dalsza kuracja.
Kończąc ten krótki opis moich wojennych dziejów pragnę jeszcze raz przypomnieć ludzi, którzy w zdecydowany sposób wpłynęli na mój los, którzy żyją w mojej pamięci, do których żywię wielką, dozgonną wdzięczność. [Po pierwsze: jest to]: dowódca kompanii O-3 Pułku AK „Baszta”, porucznik AK Ludwik Kotowski, pseudonim „Ludwik”, bardzo przyjazny, życzliwy i pomocny dla swoich podwładnych. [Po drugie:] lekarz kompanii O-3, doktor Aleksander Laukienicki, pseudonim „Doktor Kowalski” oddany i pomocny w najwyższym stopniu poranionym i cierpiącym powstańcom. [Po trzecie wspominam:] nieznanego mojego wybawcę, prawdopodobnie wysiedlanego mieszkańca Mokotowa, który po stracie wszystkiego, co posiadał, zaopiekował się bezradnym, poranionym ślepcem, ocalił go od śmierci i wyprowadził z ginącego w ogniu miasta, dając tym dowód posiadanych najwyższych ludzkich wartości. Czwarta: pielęgniarka z obozu przejściowego w Pruszkowie, która narażając się na ewentualne represje wywiozła mnie ze szpitala w Tworkach jako skierowanego tam, poranionego obozowicza, narażonego na zlikwidowanie i umożliwiła mi wolny wyjazd na leczenie. Piąty: lekarz z Warszawy, kierujący szpitalem polowym w Milanówku i leczący wielu ciężko poranionych ludzi, który wykazał maksimum dobrej woli, ogromnej dbałości i poświęcenia w przywróceniu im zdrowia i pełnej sprawności do normalnego życia.
Teraz, kiedy wracam myślą do opisanych wydarzeń, rodzi się we mnie głębokie przekonanie, że przeżyłem i żyję jedynie dzięki nieprzebranej łasce wszechobecnej [i wszechmocnej] Opatrzności.

  • Chciałabym jeszcze pana zapytać o bardziej codzienne sprawy, na przykład o to, jak wyglądało zaopatrzenie oddziału?


Mokotów był w ciężkiej sytuacji, ale jeszcze nienajgorszej, jeśli chodzi o to, co słyszałem o innych oddziałach w Warszawie. Po pierwsze, sami sobie troszeczkę zdobywaliśmy żywności z pól dookoła, bo tam były pola, ogrody. Oprócz tego, wyjścia, wymarsze miały też charakter zaopatrzeniowy, tak że szło się tam, gdzie wiadomo było, że są magazyny, gdzie można było jeszcze ewentualnie czegoś poszukać. Robiło się takie rzeczy.
Na przykład była taka sytuacja, nie wiem, czy państwo wiedzą, że szpital Elżbietanek, ten na Mokotowie, to był szpital, gdzie siostry zakonne to były zasadniczo Niemki. One zajmowały stanowisko [niby] dość [neutralne]. Niby się nie wtrącały do niczego, ale stwierdzono w pewnym okresie, że gdzieś u nich, w piwnicach czy gdzieś [tam], trzymały cały szereg, już nie pamiętam ile, to były świnki czy też coś innego. One to trzymały w ukryciu dla siebie i widocznie tylko dla siebie. Gdy to stwierdzono, to im je zabrano, bo ostatecznie, tym bardziej siostry, powinny mieć coś ludzkiego w sobie, ale one były pod tym względem nie [na poziomie], te siostry Elżbietanki. One były [jednak szowinistkami]. To była jedna [taka] ciekawostka.
Była [bardzo przykra] sprawa u mnie. Byłem w jednym budynku, zresztą nawet niedaleko szpitala Elżbietanek, miałem wartę na górze, na strychu. Byłem tam koło dwóch godzin i później przyszedł kolega, który też był [studentem] na Politechnice Warszawskiej. On mnie wymieniał, ale jeszcze rozmawialiśmy razem jakiś czas. Myśmy nie mieli [własnej] broni, było jej wtedy niewiele. Dostawaliśmy przydzieloną broń, jak się szło na akcję, a potem trzeba było [ją] zdać. Nie było tak, że każdy miał jakąś swoją stałą broń. Wtedy ja miałem karabin, i on miał karabin. Nad nami wtedy krążył jakiś wywiadowczy samolot i ciągle bardzo nisko] krążył, a wiadomo, że jak samolot wywiadowczy tak krąży, to za chwilę przyjdą inne, które będą bombardować. [Gdy] on krążył bardzo blisko nas, to mój kolega mówi: „Wiesz, możemy go ściągnąć”. Wymierzyliśmy, jak on nadlatywał i wystrzeliliśmy do niego. On się poderwał. Było widać, że się [bardzo] gwałtownie [podrywał], tak że widocznie lotnika chyba żeśmy nie trafili, ale [pociski musiały] gdzieś uderzyć w samolot. Posiedzieliśmy jeszcze z dziesięć minut, zszedłem na dół. Może odszedłem ze sto metrów, może dalej, nagle przyleciały sztukasy i jeden sztukas [rzucił bombę] prosto w ten dom. Później widziałem tego chłopaka, jak leżał, wyrzuciło go, oczywiście [nieżywego]. Może nawet było głupio z naszej strony, żeśmy to zrobili, żeśmy strzelali [z takiej jednostrzałowej broni] wtedy do niego, ale było wiadomo, że oni tylko szukają [żywych] celów. Takie były [wydarzenia].

  • W którym dniu Powstania został pan ranny?


Byłem ranny 25 września. 24 września rozpoczął się bardzo silny atak na Mokotów. Pierwszy dzień wytrwaliśmy, a następnego dnia oni zajęli już większą część Mokotowa. Wtedy właśnie byłem ranny. [...]

  • Czy walcząc na Mokotowie mieli państwo dużo informacji o tym, co działo się w innych dzielnicach, czy łączność była dobrze rozwinięta?


Nie za dobrze. Nas bardzo dziwiło, kiedy przyszły oddziały, które były na Starym Mieście. To nas bardzo zdziwiło, że [dlaczego] oni są [u nas a nie w Śródmieściu], ale raczej nie mieliśmy za dobrych informacji. Natomiast mieliśmy coś innego, ciekawego. Wiem, że były rozmowy prowadzone, bo niedaleko nas były i podeszły oddziały węgierskie. Były podobno rozmowy na ten temat, aby oni poparli Powstanie. Oni się na to nie zgodzili, ale zachowali neutralność.

  • Nie podejmowali żadnych akcji?


Nie, ale były wypadki, że kupowano od nich [trochę] broni.

  • Czy zetknął się pan też z oddziałami innych narodowości, nie licząc Niemców i Węgrów, na przykład z „ukraińcami”?


Nie, tam się nie zetknąłem. Chociaż nie wiem, czy nie było ich później, po 25 września, bo tam inne oddziały też atakowały. Ci koledzy, którzy później mieli kontakty, twierdzili, że jednak byli, że byli z innych oddziałów. Między innymi w późniejszym okresie rzucili Dywizję Hermanna Göringa. Początkowo mieliśmy do czynienia tylko raczej z oddziałami normalnej piechoty, normalnego Wehrmachtu, a później były oddziały doborowe.

  • Jak wyglądały kontakty z ludnością cywilną? Czy stosunek ludności cywilnej do powstańców zmieniał się w czasie Powstania?

 

Miałem raczej dość sympatyczne kontakty z ludnością cywilną. Starałem się utrzymać chłopaków, którzy mi podlegali, żeby nie rozrabiali. Byli tacy, którzy chętnie wyszukiwali, żeby nie tyle coś wziąć, [jednak] szukali po opuszczonych mieszkaniach, czy nie ma czegoś do wypicia, raczej czegoś alkoholowego. Tego rodzaju rzeczy poszukiwali. Mówiłem: „Słuchajcie, zostawcie, ludzie [przecież] siedzą w piwnicy. A wy tutaj. Nie można tak”. Odpowiadali: „I tak to rozbiją”. − „Trudno, to już nie nasza sprawa, ale nie wypada”.

  • Czy spotkał się pan bezpośrednio z negatywnym stosunkiem ludności cywilnej?


Ludzie byli bardzo zmęczeni i niektórzy mówili: „Po coście to zrobili?!”. Były takie wypowiedzi, ale specjalnie ostrych nie słyszałem. Zresztą Mokotów miał trochę inny charakter niż na przykład Śródmieście czy Stare Miasto, tak że to może też częściowo wpływało na stosunek cywili.
Była kiedyś śmieszna historia po nalocie, kiedy przeleciały nad nami amerykańskie samoloty i zrzuciły pojemniki. Między innymi myśmy też [coś] dostali wtedy. Ja dostałem przydział – trzy tuby mleka, zagęszczone mleko w tubach. Doszedłem do wniosku: „Co mam z tym robić?”. Są małe dzieci, to oddałem tym dzieciom. Mamom oddałem, [bo czy] mnie uratują trzy tuby mleka? To były takie drobne życiowe sprawy, ale trudno określić, [czy one pomogły potrzebującym]. Szkoda mi było tych ludzi. Naprawdę, szkoda mi było okropnie.


  • Jak wyglądała atmosfera w pana oddziale? Co państwo robili, kiedy mieli trochę wolnego czasu? Jak to się układało wewnątrz oddziału?

 

Myśmy zasadniczo siedzieli w piwnicach. Muszę jeszcze coś opowiedzieć – taką ciekawostkę. Myśmy siedzieli w piwnicach i tam było kilka osób, które gdzieś wyciągnęły patefon, mieli trochę płyt. Zaczęli sobie grać... Były okresy, że niezależnie od tego, że się naokoło działy [przeraźliwe] rzeczy, tutaj była chwila wytchnienia.


Chciałem opowiedzieć [inną] ciekawostkę. Jednej nocy w willi, w której siedzieliśmy, doszedłem do wniosku, a w tym okresie byłem dowódcą drużyny, że jest spokój, że na pewno nic się nie wydarzy. Siedzenie w piwnicy to jest bardzo niewygodny sposób odpoczywania, więc poszedłem na pierwsze piętro do domu i przykryłem się porządną kołdrą. Myślę: „Raz wyśpię się porządnie, na tapczanie”. Willa była opuszczona, tylko myśmy tam siedzieli na dole. Okien w zasadzie nie było, bo wszystkie już było wyrwane. Od czasu do czasu odbywały się [wystrzały]. W pewnym momencie wpada pocisk do pomieszczenia, gdzie byłem. Pocisk wpadł, uderzył o ścianę i wiruje po podłodze, świecący. Chciałem najpierw zerwać się i uciekać, ale nie, to niebezpieczne, może w każdej chwili wybuchnąć. Wtuliłem się mocno w kołdrę i przysunąłem się jak najbliżej do ściany. On wybuchnął. Później, jak zobaczyłem, kołdra była podziurawiona [szereg] razy. Mnie się nic nie stało. Kołdra była [dosłownie] poszarpana. Odłamki poszły [gęsto], to były ekrazytowe pociski.

  • Czy mieli państwo dostęp do jakiejkolwiek prasy powstańczej czy biuletynów?


Na Mokotowie było tego mało, bardzo mało. To się zdarzało. Czasami zdarzało się, żeśmy coś dostawali, bo jednak łączniczki chodziły kanałami.

  • Ale rzadko?


Rzadko.

  • A pamięta pan, jakie to były tytuły?


Nie pamiętam, jak się nazywał ten informator. [Czy] „Biuletyn Informacyjny”? Już nie pamiętam dokładnie. Czasami było, ale to było rzadko. Natomiast na naszym terenie, tylko to było w innej części Mokotowa, to już nawet nie był Mokotów, [tam] lądowały oddziały polskie ze wschodu, te które tam się dostały, a które nie miały szczęścia. Ich tam w zasadzie wybito. Przepraszam, niestety tak mi to powychodziło z głowy, że nie mogę sobie dokładnie przypomnieć. Niektóre rzeczy sobie [tylko] czasami przypominam.

  • Chciałabym sięgnąć trochę do czasów już popowstańczych, powojennych. Czy kiedykolwiek spotkał się pan z jakimikolwiek konsekwencjami tego, że brał pan udział w Powstaniu? Czy pan się ujawniał?


Nie ujawniałem się. Natomiast chcieli mnie od razu po Powstaniu [powołać] do wojska, to było chyba w maju 1945 roku. Jak poszedłem na komisję poborową, to miałem jeszcze trochę zabandażowaną głowę, miałem jakiś opatrunek na ręce i poza tym oczy były jeszcze bardzo słabe. Badali mnie, jak i innych i pytają mnie: „Gdzie byście chcieli iść, do jakiego rodzaju broni?”. Mówię: „Jasne, że do lotnictwa!”. „Co?! Do rezerwy!”. Zobaczyli takiego nie nadającego się do niczego, już w tej chwili, człowieka. Co miałem im powiedzieć?

  • Więc pan się nie ujawniał, tak?


Nie ujawniałem się. Natomiast miałem dowody, że oni wiedzą, że należałem do AK. Miałem dowody innego rodzaju, bo początkowo pracowałem na Politechnice. Nawet pomocniczo brałem udział w organizowaniu Politechniki na terenie Krakowa. Jeden z profesorów, on wtedy był jeszcze tylko docentem w Warszawie, niejaki profesor Biernawski, rozpoczął organizację Politechniki na terenie Krakowa. Tak powstały trzy wydziały przy Akademii Górniczej: architektury, wydział, nie nazywał się wtedy mechaniczny, tylko kolejowy-lotniczy i jeszcze był trzeci [inżynierii lądowej]. Na początku myśl powołania Politechniki rzucił właśnie profesor Biernawski, on to [też] zaczął [ją] organizować. Byłem przy tym, pomagałem. To była jedna sprawa. [...] Byłem tam [po ukończeniu studiów] początkowo asystentem, później adiunktem, ale niezależnie od tego zacząłem równocześnie pracować, ponieważ tam wówczas bardzo słabo płacono. Ożeniłem się już wtedy z moją obecną żoną. Ona zaczynała też studia jeszcze przed wojną, na Uniwersytecie Wileńskim, ale tylko miesiąc tam studiowała, bo później to wszystko zamknęli. Chciała tutaj studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale nie miała wtedy warunków.
Ponieważ praca na Politechnice nie dawała możliwości, na to żeby żyć i utrzymywać kogoś jeszcze, więc poszedłem jeszcze do biura konstrukcyjnego. Było takie biuro, nazywało się Centralne Biuro Aparatury Chemicznej Urządzeń Chłodniczych. Tam nawet stosunkowo nieźle płacono. Ale oprócz tego, że się tam normalnie pracowało, to również były możliwości dostania prac zleconych. Czasami takie prace zlecone dawało wojsko. Czasami to były nawet prace bardzo proste. Jakiś zbiornik, ale dla wojska, to już jest tajemnica. Wiem, że szereg kolegów dostawało te prace do wykonania. Kiedyś zwróciłem się do kierownika tego biura i powiedziałem: „Panie inżynierze, proszę pana, czy ja też nie mógłbym dostać takiej pracy?”. Mówi: „Niech pan lepiej o to nie pyta, jak pan spokojnie siedzi, to niech pan [dalej] spokojnie siedzi”. Tak mi powiedział. To dowodziło, dawało do zrozumienia, że: „Siedź cicho [bo możesz źle trafić].”
Natomiast, cóż mogę o sobie jeszcze powiedzieć. Byłem inżynierem, tak zwanym inżynierem magistrem. Wprawdzie parę razy próbowałem robić doktorat, mam około trzydziestu wynalazków. Niektóre wynalazki proponowałem jako tematy, sugerowałem niektórym profesorom, żeby robić z tego doktoraty. Miałem je trzy razy otwierane, ale ani razu nie skończyłem, bo nie było warunków na to, żebym mógł zbudować urządzenie i je wypróbować. Ale dostałem za to później tytuł docenta w tym biurze konstrukcyjnym, tak że mam ten tytuł – docent magister inżynier, tak się to nazywa.
Poza tym, pracowałem cały szereg razy społecznie, to znaczy początkowo pracowałem w SIMP-ie i w NOC-ie. SIMP to jest Stowarzyszenie Inżynierów Mechaników Polskich. Najwyższy stopień, jaki tam miałem, to był wiceprzewodniczący oddziału wojewódzkiego SIMP-u. Oprócz tego pracowałem w organizacjach kombatanckich. Ponieważ byłem poraniony, to byłem w Związku Inwalidów Wojennych. Teraz w dalszym ciągu jeszcze tam jestem, niezależnie od tego, że jestem na długoterminowym urlopie, ale od czasu do czasu zwracają się do mnie z rozmaitymi sprawami. Jestem w Związku Inwalidów Wojennych, oddział Kraków-Śródmieście. Jestem wiceprzewodniczącym w [tym] oddziale. Oprócz tego od początku, od dawien dawna, jestem w Warszawskim Zgrupowaniu Żołnierzy Pułku AK „Baszta” i Innych Oddziałów Powstańczych Walczących na Mokotowie. Jestem jeszcze w Stowarzyszeniu Żołnierzy Armii Krajowej, w tak zwanej Radzie Naczelnej. Tyle o sobie mogę powiedzieć.


Kraków, 28 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat
Mikołaj Wiekluk Pseudonim: „Nike” Stopień: kapral Formacja: „0-3” pułku „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter