Mirosława Jezierska „Barbara”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Mirosława Zofia Jezierska, z domu Karbowniczek. Urodziłam się w Warszawie. Mieszkam w Warszawie od urodzenia do dzisiejszego dnia – z małą, krótką przerwą popowstaniową, kiedy nie mogłam być w mieście. Pochodzę z rodziny rzemieślniczej. Przed wojną chodziłam do podstawówki, to była bodajże piąta klasa szkoły powszechnej. Jak wybuchła wojna, szkołę zlikwidowano. Przeniesiono mnie do Podstawowej Powszechnej Szkoły numer 7. Mieszkałam na Chłodnej, ulica Chłodna 32 a, a szkoła była na Waliców 11.

  • Jak wyglądała sytuacja przed wybuchem wojny? Czy docierały do pani jakieś symptomy?

Nie, nie. Nic do mnie nie docierało. Byłam w harcerstwie. To znaczy, nawet nie wiedziałam, jakie to harcerstwo, kto to jest i co to jest. To wszystko mnie nie interesowało, byłam zadowolona, że powiedzieli, że będę musiała chodzić w mundurku. Ale ponieważ nowy rok szkolny zaczynał się od września, a wojna wybuchła we wrześniu, więc już wszystko było skreślone. To już było nieaktualne. Pierwsze dni wojny… Znaczy, tuż przed wojną rodzice zmienili mieszkanie. Mama otworzyła sklep z konfekcją dziecięcą i automatycznie zmieniłam środowisko. Ale szkoła została ta sama, bo jeździłam do szkoły. To nie było daleko, mieszkałam wtedy na placu Kazimierza – w tymże samym budynku było mieszkanie i sklep. Gosposia zajmowała się domem, a mama zajmowała się pracownią i sklepem. Czasem wpadałam zobaczyć, co się dzieje, no i często mnie mówiono: „Gdybyś ty wiedziała, co to jest wojna, inaczej byś się zachowywała. Nie zostawiałabyś jedzenia na talerzu czy – przypuśćmy – zjadałabyś wszystko, bo byś wiedziała, co to jest głód”. Jak usłyszałam, że wojna, to pierwsza myśl, jaka mi przybiegła – no, też przeżyję wojnę i nie będą już mnie mówili, że oni przeżyli. Też przeżyję wojnę. Miałam wtedy dwanaście lat. Normalnie szkoła, normalnie… Znaczy, szkołę też zlikwidowali. Miałam już sześć klas szkoły podstawowej, więc poszłam do… Nie było już żadnego gimnazjum, bo Niemcy zlikwidowali wszystkie szkoły gimnazjalne, tylko były szkoły zawodowe. Nie było więc innej szansy, jak zapisać mnie do Miejskiej Żeńskiej Szkoły Handlowej. Zapisano mnie do tej szkoły. To była prywatna szkoła na ulicy Złotej, imienia Kaniowczyków i Żeligowczyków. Ale po kilku miesiącach szkoła ta też została zlikwidowana i przeniesiono mnie do państwowej szkoły publicznej handlowej, Krakowskie Przedmieście 6. Do tej szkoły już musiałam jeździć, bo to było stosunkowo daleko. To jest już okres wojny.

  • Czy w czasie obrony Warszawy była pani w mieście? Pamięta coś pani z tego okresu?

Wszystko pamiętam. Wtedy byłam bardzo młoda jeszcze i niewiele… Ale do kościoła chodziłam na ulicę Chłodną. Bo mieszkałam na Chłodnej wtedy i chodziłam do szkoły. Tam byłam chrzczona, tam miałam pierwszą komunię i bierzmowanie. Byłam związana z tym kościołem. Pierwsze wielkie wrażenie, jakie mnie uderzyło i zakodowało w moim umyśle, to była olbrzymia platforma, na której były ręce, nogi, głowy, tułowia ludzi z pierwszych dni wojny, po zbombardowaniu tej dzielnicy, właśnie Wolskiej, ulicy Chłodnej. Nie było gdzie tych ludzi chować. Do cmentarza było za daleko, więc taki duży skwerek jest przed kościołem na Chłodnej. Rozkopali cały ten [teren] i to wszystko wyrzucili do jednego rowu i zakopali. To było moje pierwsze uczucie, jak wygląda wojna i jak się ceni ludzkie życie. Nie było nawet ludzi, którzy towarzyszyliby tym umarłym, po prostu wykopali, pozbierali, wrzucili do dołu, zamknęli i koniec. To było pierwsze uczucie. Wtedy bunt we mnie powstał – coś trzeba robić, nie można tak czekać, przecież z wojny trzeba jakoś się wymknąć. Uciec nie ma gdzie, wynieść nie ma gdzie.
W szkole handlowej była koleżanka, miała pseudonim „Irma” – Halina Szulakowska się nazywała. Miała brata, który… Nie wiem, który to był rok, w każdym razie to już był 1941, tak przypuszczam. Było tworzone jakieś podziemie, o czym nie miałam zielonego pojęcia. Ale powiedzieli: „Czy byś chciała pracować dla Polski?”. – „No jasne, że bym chciała”. – „Wiesz co, u nas się odbywają spotkania raz w tygodniu”. – koleżanka mówi. To było na ulicy Kleczewskiej (ona mieszkała) i jej matka była położną. Ojca nigdy nie widziałam. Widziałam tylko brata, starszy był od niej – pewnie był bardziej zaawansowany aniżeli ona, która mnie proponowała, żeby mnie tam wciągnąć. Tak się też stało. Tak że spotkania były raczej rzadkie, ale już powąchałam, czym to pachnie, i uważałam, że powinnam coś robić. Już miałam dwanaście lat, przypuśćmy trzynaście – to już głowa pracowała. Mama prowadziła sklep. Ojcu oczywiście zabrali samochody, jakie miał, nie tylko ojcu, ale i bratu, w ogóle wszystkim. Brat był wtedy jeszcze bardzo młody. Nie, w każdym razie ojciec miał samochody. Co w rodzinie było, to wszystko było zabrane. Kiedy już się mama dowiedziała, że mamy zbiórki i że jeżdżę aż na Bielany (na spotkania), to postanowiła… Mówi: „A ile was jest?”. Było nas w sumie pięć, już zorganizowanych. To znaczy się [ktoś ściągnął] jedną, tamta koleżanka znów jedną, ktoś tam – i w ten sposób było nas pięć dziewczyn. Dowiedziałyśmy się, że musimy przejść jakieś przeszkolenie, oczywiście sanitarne w pierwszym etapie. Były organizowane spotkania, tak jak powiedziałam, na Bielanach. Moja mama powiedziała: „To jest daleko, to zgodzę się, żeby te zebrania odbywały się u nas”. To było prawie centrum Warszawy, bo między ulicą Żelazną a Towarową – plac Kazimierza. Później powstał „Dom Słowa Polskiego”.
W każdą niedzielę były nasze spotkania. Każdy wchodził po cichu, spokojnie. Dowiedziałam się jeszcze, że w tym domu są inni, którzy robią to samo, co i ja, ale nigdy nie rozmawialiśmy – nigdy się nie chwaliłam, oni się nie chwalili. Puszczaliśmy do siebie oko po cichutku, wiedzieliśmy, o co chodzi i był spokój. Gdy przyszły wakacje, to jest 1940 rok, i właściwie czas płynął, każdy uczył się, każdy robił, to co mógł i wpajano nam, że cokolwiek robimy, to jest dla dobra ojczyzny. Naszymi wykładowcami byli chłopaki już po maturze, każdy z nich miał już jakieś aspiracje – jeden chciał być lekarzem, więc chodził na kursy tajnej medycyny i uczył nas, jak się tamuje krew, co należy robić, jak ktoś traci przytomność, jak należy przenieść czy jak należy podnieść głowę, kiedy ma takie czy inne objawy. Jak osłuchać, czy serce bije, czy jest puls. Co zrobić z takim delikwentem, z którym nie wiedziałyśmy – stanąć nad nim i co robić dalej. Było, na przykład, bandażowanie. Bandażowanie bandażem. Oczywiście później nie było bandaży. Ale opaska kłosowa, co to jest? Pokazali nam. Jedna usiadła, nogę wyciągnęła, nogę żeśmy jej bandażowali. Uczyliśmy się coś robić. No i oczywiście zachować higienę.
Kiedy już minęło kilka tygodni, organizacja się już ustabilizowała i wiedziałam, że to jest Batalion „Kiliński”. Ponieważ 1. kompania już była zamknięta, bo była dostateczna ilość osób przyjętych, później zbierano osoby do 2., a nas już segregowano do 3. kompanii. Miałyśmy być pierwszą sekcją sanitarną w 3. kompanii. Wtedy kiedy powiedziano, że tego i tego dnia (to był styczeń 1943 rok) musicie złożyć przysięgę na wierność ojczyźnie, przyszedł ksiądz, odbyło się to wszystko bardzo uroczyście, złożyłyśmy przysięgę i od tej pory już się czułam żołnierzem. Że już wiem, kim jestem i co powinnam robić.

  • Pamięta pani, gdzie i komu składała pani tą przysięgę?

Księdzu, w mieszkaniu u mojej mamy. Tak że wszystko było… Nikt nam nie przeszkadzał. Mama postawiła wody sodowej, tylko syfon był inny trochę, i było bardzo przyjemnie, towarzysko. Później każdy wychodził oddzielnie, nigdy nie wychodziłyśmy wszystkie razem. Żegnałyśmy się: „Do widzenia, do następnego spotkania”. Jeżeli rozmawiałyśmy przez telefon, to też konspiracyjnie: „Wiesz, a u mnie jest coś ciekawego, może byś przyszła i zobaczyła?” – o, w ten sposób. Z jedną z tych koleżanek spotykałam się w szkole, więc ona znów z tą drugą spotykała się, bo mieszkały w okolicy. W ten sposób była utworzona sekcja sanitarna. W 1943 roku, podczas wakacji… Nie powiedziałam jeszcze, że mam siostrę – wtedy była małym dzieckiem. Ona miała pięć lat, więc trzeba było zachować tajemnicę przed nią i mówiliśmy, że nie wolno wchodzić do tego pokoju, bo tam się odbywa narada koleżeńska. Ona nie wiedziała, ani co to jest narada, ani co to jest koleżeństwo. Ale latem mama załatwiła nam wyjazd do Świdra, żebym pojechała razem z siostrą, bo ona miała wtedy pięć lat. Pojechała ciocia, mamy siostra, która nie widziała na jedno oko, które straciła w Rosji po zesłaniu dziadka do Rosji – podczas zeszłej wojny. Babcia zabrała dwoje najstarszych dzieci, syna i córkę, i wyruszyła za dziadkiem. Ale tam nie było warunków na to, żeby się leczyć, żeby coś. To była „hiszpanka”, nazywała się, i to było przyczyną, że ona na jedno oko zaniewidziała. Do końca życia nie widziała na to jedno oko, ale na drugie widziała. Po prostu czas spędzałam dosyć leniwie: na rowerze, w Świdrze się kąpałam, ile i kiedy chciałam, bo było bardzo blisko do Świdra. Pilnowałam się, żeby się tylko młodsza siostra nie utopiła, bo była chętna zawsze do wody, jak ryba. Było bardzo przyjemnie, aż pewnego dnia zjawia się mama, niespodziewanie, bo normalnie przyjeżdżała w sobotę, niedzielę z ojcem. Ale przyjechała sama i mówi do mnie: „Mirusiu, dostałam telefon. Jest naznaczona godzina »W«. Ty wiesz, co to znaczy?”. Mówię: „Tak”. To była godzina gotowości, czyli coś się zacznie. „I masz się stawić…” – powiedziała mi, gdzie i kiedy. To było dzień przed wybuchem Powstania. Zapytała się: „Czy ty jedziesz?”. Mówię: „Mamo, jadę”. – „To zabierz swoje rzeczy”. Zabrałam to, co było na wierzchu. Następnego dnia przyjechał ojciec i zabrał całą rodzinę, tak że wszyscy byliśmy w czasie Powstania z powrotem na placu Kazimierza.
Godzina „W” była na ulicy Górskiego 3, w szkole na trzecim piętrze. A Górskiego 2 to była szkoła… Górski, jak on miał na imię? Tam stacjonowali Niemcy, to były koszary niemieckie. Trzeba więc było zachować się cicho, spokojnie, żeby się nikt nie dowiedział, że tutaj coś się dzieje, że tu ktoś jest. W ciągu półtora dnia zgromadziliśmy dosyć dużo butelek, byleby były szklane – nie było wtedy jeszcze plastikowych. Do tych butelek nalewaliśmy płyn. Nie wiem, czy to była benzyna, czy to była nafta – to było coś i dowiązywałyśmy torebki z trotylem. To był pierwszy rzut, gdzie wiedzieliśmy, że tym należy zaatakować wojskowych, którzy mieszkają po przeciwnej stronie ulicy. Noc spędziłam w ciszy i spokoju. Spałam na kuchni, takiej normalnej, gdzie się gotuje, na wierzchu. Po prostu siedziałam, przytuliłam się i czekałam, kiedy zaczną strzelać. No i tak też się zaczęło. Wiem, że to nie było rano, a zaczęło się później. Okres oczekiwania też był bardzo ciekawy i do pewnego stopnia dla mnie bardzo przykry, ponieważ w pewnym momencie zjawia się jeden z kolegów („Boleszczyc” miał pseudonim) i mówi: „Słuchajcie, mamy zrzuty! Zobacz, dostałem pistolet, patrz jaki”. Zademonstrował pistolet. Zobaczyłam, że rzeczywiście piękny. „Siódemka” to już nie jest taki mały, bo oglądałam „piątki” przeważnie. Na damską rękę było bardzo dobre, ale to można było muchy na ścianie zabijać. Ale „siódemką” można się już było bronić. Siedziałyśmy w klasie, gdzie były ławki i siedziałyśmy na wierzchu tych ławek, nogi miałyśmy na siedzeniu ławki. On stanął pomiędzy mnie a koleżankę moją, przekręcił coś tym pistoletem, przycisnął na język spustowy i wypaliło. Okazało się, że magazynek był pusty, a jedna kula była w lufie. Oczywiście był strzał. Wszyscy żeśmy zamarli. Jeszcze nie ma Powstania, a niemieckie wojsko jest po przeciwnej stronie. Blady strach więc na nas padł. Chodziliśmy prawie że na czworakach, żeby nie było nas widać. My byliśmy na trzecim piętrze, a tamta szkoła miała tylko dwa piętra, więc i tak my żeśmy byli wyżej, ale mimo wszystko mogli coś podejrzeć. Dopiero jak żeśmy znaleźli kulę we framudze okna, to odetchnęliśmy z lekka, że to nie jest takie groźne, bo do nich nie przeszła. Bo mogła przejść przez szkło (przez szybę) i u nich już byłoby wszystko jasne. Ale później żeśmy stwierdzili, że oni się tak samo bali jak i my. W każdym razie trzeba było tą [ranną?] koleżankę usunąć stąd.
Dużo ludzi, dużo Niemców na ulicach, bo to już jest wielkie napięcie, wszyscy wiedzą, że się coś święci. Jeden z naszych kolegów, nazywał się Jacek Myszkowski, bardzo prawy, serdeczny, koleżeński człowiek, który zarabiał na życie, mając rikszę, mimo że pochodził z hrabskiej rodziny. Z czegoś trzeba było żyć. On ją więc zniósł ze schodów, z tego trzeciego piętra, ona jego niby obejmowała za szyję, on ją wsadził do rikszy, a do mnie powiedział: „Będziesz biegła za tą rikszą, tylko tak, żeby cię nikt nie widział”. Jak tu biec, żeby nikt nie widział? Coś doszepnęłam: „To nie jedź tak szybko, zwolnij”. Dokąd jedzie? Okazuje się, że on ma taki punkt, który był bezpieczny. Z ulicy Górskiego trzeba było przejechać na ulicę Piusa 1 b. Oczywiście on ją wniósł z powrotem do pokoju na parterze, no i to była moja pierwsza ranna, przed Powstaniem. Nie było ani bandaża, ani żadnych… Nikt nie był przygotowany na to, że będzie. Oczywiście podarłam natychmiast jakieś prześcieradło, zawinęłam jej…

  • Rozumiem, że ona została ranna przy strzale?

Przy strzale. Przez dwie nogi miała przestrzelone. Dobrze, że tylko mięśniowo. Jak usłyszałam strzał, ona się osunęła, tylko powiedziała: „Och, noga”. Odsunęłam sukienkę i zobaczyłam krew, cieniutką smużkę, płynie. To był wypadek. Nogi jej zabandażowałam, prześcieradłem znaczy się, podarłam – nie swoje, bo nie wiedziałam, u kogo jestem, ale trzeba było coś robić, ratować tę dziewczynę. Rano ona mówi: „Słuchaj, nic nie mam. Pójdź do mojej mamy, tylko nie piśnij, że mnie coś jest. Powiedz, że wszystko jest w porządku, i przynieś mi trochę bielizny. Nie mam majtek, koszuli nocnej – mówi – nie mam skarpetek, kapci, coś w tym rodzaju”. Pierwsza więc poprzeczna… W każdym razie to jest na Powiślu. Przeszłam przez Frascati, które było niebezpieczne, bo tam już byli Niemcy. Ale gdzie taka dziewczyna – przeleciała sobie i koniec. Poszłam do mamy i mówię: „Anna nie może przyjść, ponieważ ma dyżur dzisiaj w sanitariacie i czekamy na jakieś akcje, które będą. Tylko prosiła, żeby pani dała jej trochę takich i takich jej osobistych rzeczy”. Mama naszykowała i z powrotem przez Frascati na górę, przez największe centrum przeszłam do szkoły. Nikt mnie nie zaczepił, tylko widziałam dużo Niemców, ale nic nie miałam przy sobie. Majtki, koszulę, coś jeszcze – zawsze mogłam powiedzieć, że idę do cioci i zostanę na noc. Tak zostałam, przeczekałam noc.
W dalszym ciągu były butelki wiązane i dowiązywane to, co się dało. Stawiane było wszystko pod oknem. Przed czwartą po południu była pierwsza… A więc zaczynamy. Były pierwsze wyrzucone butelki, później Niemcy strzelili parę razy do nas. Nasi chłopcy próbowali coś na siłę, ale wrota były zamknięte, a nie wiedzieliśmy, ilu jest ich w środku. Tak że trochę było strzelaniny – na przemian: trochę jedni, trochę drudzy. Aż się ściemniło. Jak się ściemniło, była głucha cisza, a rano wyważyli drzwi, w oknach zbili szyby, weszli do środka i okazuje się, że wszyscy Niemcy uciekli, nie ma nikogo. Nie było więc co walczyć, byliśmy szczęśliwi, mogliśmy wejść do środka. Od razu się rozsegregowało. Powiedzieli: na pierwsze piętro idą ci, na drugie piętro idziesz ty, pokój sanitarny będzie na parterze. No i towarzystwo zostało rozlokowane. Już wtedy… Oczywiście nigdy się nie wtrącałam do pułkownika, do szefa kompanii, to nie było moje zadanie – tylko pilnowałam sanitariuszek.
Bardzo dużo dziewczyn zgłosiło się. Kilka dziewcząt nie przyszło, mogło nie dojść po prostu ze względu na niebezpieczeństwo. Może bały się przejść, czekały na jakąś okazję, żeby mogły się przedostać tego pierwszego dnia. W każdym razie przyszły dziewczyny i mnóstwo chłopaków. Chłopakami się nie zajmowałam, ale wiedziałam, że przyjmowali, jeżeli umieją się zachować, umieją chodzić z bronią, wiedzieli, kim są i po co są, i że chcą rzeczywiście walczyć z Niemcami. Ale tym się zajmowała już wyższa kadra, nie ja. Starałam się już rozlokować w sanitarnej części te dziewczyny, żeby miały jakąś tam pościel czy koce, żeby po prostu jakoś je zagospodarować. Kto inny zajmował się kuchnią, była nawet pani doktór, był ksiądz na początku, tak że wszystko zdawało się, że będzie szło normalnym trybem. Po kilku dniach zainstalowano nam… Oczywiście nie dla nas, tylko ci, którzy się na tym znali i byli do nas przydzieleni… Mieli sprzęt radiowy. Można było słuchać „Londynu”, można było słuchać zagranicy i można było nadawać jakieś informacje. Oczywiście nie bardzo nas tam wpuszczano, ale chociażby uszy człowiek ma, więc podsłuchiwał, czy robił, co mógł, żeby się czegoś dowiedzieć z szerokiego świata.

Oczywiście wszyscy już wiedzieli, już w Polsce, w Warszawie, wybuchło Powstanie. Pierwszym obiektem do zdobycia był… W tej chwili Narodowy Bank Polski, teraz jest poczta, wtedy to była duża poczta i był lombard, i było dużo małych przedsiębiorstw użytku publicznego. Nie brałam tam udziału, byłam tylko… Odbierałam tych, którzy byli ranni. A że było blisko na ulicę Górskiego, bo to było przejście po prostu tylko przez Widok, przez poprzeczną ulicę i między domami, wszyscy wybijali dziury między piwnicami – z jednego domu do drugiego – żeby było przejście, żeby nie trzeba było chodzić po ulicy. Bo Niemcy siadali jak ptaki na dachach, w oknach wyższych pięter, i mieli karabiny maszynowe i jak się tylko pokazywał człowiek na zewnątrz, strzelali. Było więc bardzo niebezpiecznie chodzić chodnikiem, chodzić ulicą czy gdziekolwiek wytknąć nos na zewnątrz. Później nawet przebijali mieszkania, dziury robili z pokoju do pokoju. Na przykład można było zrobić dziurę i przejść do tamtego pokoju. W tamtym pokoju były drzwi, można było otworzyć i u sąsiada, które były otwarte, i dalej były dziury i znów można było przejść. Tak nasze przejścia, dostanie się z jednego do drugiego… Na przykład na Nowy Świat tak się przechodziło. Jeżeli trzeba było już na drugą stronę, to było bardzo trudno.
Było mi szalenie przykro, bo pierwszego dnia doszedł do mnie mężczyzna, młody, i mówi: „Miruś, mnie poznajesz?”. Spojrzałam, ale od tamtej pory minęło ze sześć lat, jakiś okres czasu, i mówi: „Maciuś jestem”. Wtedy zrozumiałam, kto to jest. To jest sąsiad z tego samego podwórka, tylko on się wtedy razem ze mną bawił. On grał w piłkę, a ja bawiłam się lalką. Ale sześć lat w takim młodzieńczym wieku, jak on miał wtedy, załóżmy, jedenaście czy dwanaście lat, a później miał siedemnaście czy ileś – to jest szalona różnica. Mówi: „Ty się jeszcze o tą lalkę gniewasz?”. Bo niechcący stąpnął nogą na lalkę i zgniótł jej brzuch – była przed wojną. Poszłam na skargę do jego mamy, że Maciek mi popsuł lalkę. Matka mówi: „No widzisz, co ja zrobię? Może coś zrobimy, może da się zreperować?”. Nic już nie powiedziałam, tylko wyszłam zapłakana, a moja mama do mnie mówi: „Ty się nie martw. Zaniosę ją do reperacji, zaleją jej brzuch takim samym materiałem, z jakiego jest ona zrobiona i powiesz, że miała ślepą kiszkę reperowaną i już. Że była w szpitalu”. Uśmiechnęłam się już, byłam zadowolona, że było dobrze. Teraz wracam do momentu, kiedy on [Maciek] podjął meldunek i niesie ten meldunek. Ale odwraca się do mnie i jeszcze mówi: „Ale chyba o tą lalkę to się nie gniewasz już?”. Mówię: „Wstydziłbyś się, tyle lat i jeszcze bym się miała gniewać”. To było wszystko, co z nim rozmawiałam. A na placu Napoleona zastrzelił go jakiś… Jeszcze dreszczy dostaję, jeszcze do dziś, jak myślę o tym. Chłopak, który dopiero… Pierwsza jego czynność, jaką uczynił, i już nie żył. Później będę opowiadała o niej, o matce [Maćka]. No i tak się zaczęło.
Najpierw chłopcy poszli walczyć razem do 2. kompanii, żeby zdobyć Pocztę [Główną]. Zdobyli. Następnie był Prudential, czyli hotel na placu Powstańców Warszawy obecnie – kiedyś się nazywał plac Napoleona. Było też dosyć trudno, bo to był wysoki budynek, dużo osób było, dużo ludzi. W każdym razie nasi po trzech dniach zawiesili flagę na tym budynku. Już więc plac Napoleona (dawniej), dalej Poczta i wojsko należało do nas, wiedzieliśmy, że to nasi. Trochę nas nie omijali, za to zaczęli nas atakować samolotami – gdzie się dało, to nam kilka podrzucali. Później powstały ostrzały z tak zwanej Berty. To był bardzo duży pocisk. Prawdopodobnie źródło, z którego były wystrzeliwane… Nie znam się na tym, czy to była armata, czy jaki to był sprzęt, z którego oni korzystali, ale pociski widziałam. Były tej wielkości i mniej więcej sześćdziesiąt centymetrów obwodu. To nawet nie jak kula armatnia, tylko jeszcze większe. Jak taki uderzył siłą w budynek, no to dziura była mniej więcej dwa na trzy metry i to wszystko się sypało dookoła. Oglądałam tak niechcący… Byłam u braci Jabłkowskich na ostatnim piętrze i zobaczyłam… Była tak szwalnia niemiecka, szyli plecaki dla Niemców z pokryciem na wierzchu, z futra. Oczywiście doszłam do okna zobaczyć, co się dzieje i zobaczyłam wojsko. Zobaczyłam wojsko z drugiej strony Wisły, ale nie miałam lornetki, nie mogłam na tą odległość odróżnić, czy to byli nasi, czy to byli ruscy, czy to… Kto to jest. W każdym razie mówię: „Chłopaki, widzę już wojsko, tylko nie wiem, jakie”. Nikt nie miał przy sobie takiego sprzętu, żeby… Czy się cieszyć, czy się martwić? W każdym razie, schodząc na dół, było wszystko porozwalane, zmieszane, podniosłam dwie gry dla dzieci – „Chińczyk” i jedna też malutka – bo były zamknięte. Wzięłam więc te dwie gry i tak sobie pomyślałam – jak dojdę do mamy, to może dam siostrze. Bo ona miała wtedy sześć lat czy coś koło tego, to już by umiała się bawić, a na pewno nic nie ma, bo przecież w piwnicy nic nie było. Nawet bali się wejść na górę, żeby ich po drodze ktoś nie ustrzelił.
Z jedzeniem było bardzo krucho. Za to papierosów było skolko – ile kto chce. Miałam magazyn pod swoją opieką. Dali mnie klucz, bo wiedzieli, że nie palę i nie piję, więc jest bezpieczny. Jeżeli przyszedł do mnie chłopak i mówi, że rodzice są głodni, a u sąsiada jest dużo chleba, ale nie ma papierosów i gdybym tak mogła paczkę papierosów mu dać, to on by im mógł bochenek chleba załatwić. Nie patrzyłam na nic, tylko otworzyłam magazyn, brałam paczkę papierosów, dawałam mu tą paczkę papierosów i mówię: „Idź, niech nie będą głodni. Bo – mówię – dla ciebie to jeszcze mam”. Było jakoś tak załatwiane, że był ktoś z zaopatrzenia, że się troszczył o jakieś tam… Były sklepy przecież, które rozbijane były i wszystko z tych sklepów wynoszono. Ludzie byli głodni.
Moment taki, kiedy następnym punktem… Aha, nasza siedziba została zburzona. Zburzona samolotem, zrównana z ziemią. Byliśmy takie „czujki”, gdzie chłopcy pełnili wartę na Nowym Świecie, więc [byliśmy] między Nowym Światem a ulicą Górskiego w piwnicy. Niemcy byli w BGK, to było bardzo blisko (przez jezdnię bez mała tylko) i w Muzeum Narodowym. Tam był duży obszar, mogły samoloty lądować, broń zrzucali, wszystko, co chcieli. Nie byłam tam, ale byłam po prostu przez ścianę – bardzo blisko. Było dwóch braci, którzy byli w jednym oddziale. Wiem, że matka ich prosiła, żeby nie byli w jednej jednostce, tylko żeby jeden był w jednej, na przykład, drużynie, a drugi w innej – żeby nigdy nie szli razem. „Jeżeli się cokolwiek w życiu stanie, to – mówi – niech mi chociaż jeden z was zostanie”. Oni zrobili to – jeden był w innej drużynie i drugi był w innej drużynie, ale byli w tym samym batalionie. Finał taki, że to był 2 września, to były imieniny Marii, no i jeden do drugiego przyszedł, pogadać trochę: „Co u ciebie słychać? A u mamy pewnie jest ciasto upieczone albo coś jeszcze”. Mama mieszkała na Żoliborzu, miała bardzo ładny dom. Ojciec był oficerem. To była dzielnica wojskowych przy placu Słonecznym. Plac Słoneczny jest chyba do dziś. Kiedy biesiadowali obydwaj, padła bomba i obydwaj zostali zabici. To był nalot na ulicę Górskiego. Kiedy bandażowałam chłopaka, to ktoś krzyknął: „Bomba padła! Są ranni! Nosze dajcie!”. A kończyłam bandażować jednego z nich, więc złapałam za nosze i mówię: „Ty możesz poczekać z tym bandażem”. Ale doskoczyła koleżanka (Anna) i mówi: „Daj mnie”. Ona wzięła nosze i przeleciała blisko, a ja skończyłam tego chłopaka. Ale bombardowanie się nie skończyło, walili strasznie. Kiedy zburzyli już i naszą szkołę i kiedy wyszłam z tej szkoły i zobaczyłam, że ona z noszami nie doszła do celu, bo wielki głaz spadł i rozmazał po prostu ją – wystawały tylko nosze i kawałek włosów z warkocza. Obiecałyśmy sobie, że pościnamy włosy, jak się Powstanie skończy, ale już miałam ścięte. Oczywiście nie było szansy na jakikolwiek ratunek i radiostacja, i to wszystko zostało zasypane. Dół był na dwa piętra i ludzie wołali: „Ratunku!”. Nie byliśmy w stanie odkopać tego. Każdy robił, co mógł – odrzucali cegły, jeden cegły, drugi odbierał, przerzucał dalej, tamten jeszcze… To, co można było. Ale oczywiście byli tacy, którzy zginęli.
Stamtąd przeniosłam się na… Część przeszła na ulicę Złotą, część przeszła ulicę Bracką 23. Pamiętam, usłyszałam, że bombardują „Colosseum”. „Colosseum” to było kino, była restauracja, wejście od Nowego Światu, a kończyło się… w głąb wchodzi tych zabudowań. Oczywiście przez dziurę w murze przeszłam, bo usłyszałam, że nasz dowódca jest ranny. Pomyślałam więc sobie: „Jeszcze pewnie tam nie mają sanitariuszek, a może mają, nie wiem. Ale mogę sprawdzić, mogę zobaczyć”. No i poszłam. Oczywiście padła bomba i wyleciałam w powietrze. Widziałam kwiatek w doniczce, na oknie. I koniec, nic więcej. Ocknęłam się, to leżałam na słomie jakiejś powichrzonej, połamanej, w piwnicy. Było ciemno. Pierwsze to jest, czy żyję? Wzięłam się za ręce – żyję. A czy jestem ranna? Ruszyłam nogą jedną, nogą drugą, ręce – nie. Spojrzałam w bok, leży taki jakiś delikwent jak ja i nic nie mówi, też nic nie mówię. Zobaczymy. Ciemno, nic nie było widać. W pewnym momencie widzę smugę światła: „E – mówię – to jest dzień. A może to reflektor? Zobaczę”. Przeruszyłam się na jeden bok, na drugi bok i na czworakach wyczołgałam się z tego [dołka] w kierunku światła. Zobaczyłam, że to jest dzień, że to są… Dziura po prostu. Wyszłam stamtąd na czworaka, podniosłam się, stanęłam i poczułam, że mogę oddychać. Pomyślałam: „Boże, dzięki Ci – jedyne słowo – nic mi nie jest, przejdzie”. W tym momencie dochodzi do mnie jakiś mężczyzna i mówi: „Mirusia?”. Starszy pan, nie znam go. Mówię: „Tak”. – „A co ty tu robisz?”. – „A pan?”. A on mówi: „Jestem ojcem Bożenki z ulicy Chłodnej”. Jak przychodziłam do niej, to on mnie widział, ja jego też, ale nie było momentu, żebyśmy mogli… Spojrzał się na mnie i mówi: „Wygląda, że jesteś głodna. Może byś coś zjadła?”. Mówię: „Nie wiem, kiedy jadłam, ale wody bym się napiła”. – „Chodź, u mnie jest coś świeżego”. Wziął mnie pod rękę, mówi: „Co tobie? Coś ci się nogi kręcą”. – „Tak, bo dopiero wstałam”. Co miałam z nim rozmawiać?
Weszliśmy do środka. Pachniało mięsem, a w ogóle jestem mięsożerna. Mówi: „Daj jej kawałek”. Dał mi kawałek, jakiejś bułki czy suchara do tego. Ugryzłam, a ten który mi podał to, zaczął miauczeć. Mówię: „Czy jemu coś dolega, że tak miauczy?”. – „Nie, tylko dał ci kota i dlatego miauczy”. A drugi odpowiada: „Ty się nie martw – mówi – bo konie już dawno zjedli, psy też są zjedzone, koty się kończą, teraz za ptaszki pewnie się weźmiemy. Zobaczymy”. To niby był dowcip, niby coś smutnego. Nic, spuściłam głowę, podziękowałam za poczęstunek i wyszłam i pomyślałam sobie – gdzie jestem i czy trafię? Gdzie są moi? Po omacku, po omacku odszukałam swoich. Powiedzieli mi wtedy, że powinnam na parę dni iść do domu, do rodziców znaczy się, jeżeli dam radę przejść. A szło się tylko pod ziemią. Poprosiłam więc którąś z koleżanek, żeby mnie odprowadziła do mamy, do ojca, do siostry. Pod pachy wzięłam dwie gry, które miałam od braci Jabłkowskich, jedzenia żadnego i tak żeśmy doszły do rogu ulicy Siennej i placu Kazimierza. W pewnym momencie (byłam bardzo słaba) zobaczyłam, że idzie dozorca, ten, który pilnował kiedyś naszego domu, w którym mieszkaliśmy. Zobaczył, że jestem słaba, więc podniósł dwie ręce do góry i krzyknął: „Nie martw się, nie martw się! Oni żyją, nic się nie stało!” – bo pół domu zjechało, zburzone, ale druga połowa stała. Oni byli w piwnicy i szczęśliwie im się nic nie stało. Dozorca więc myślał, że się tak przestraszyłam, że zemdleję, więc podniósł ręce i krzyknął: „Nie bój się! Nie bój się! Oni żyją!”. On chciał mnie już dać znać, żebym stanęła duchem, no i tak rzeczywiście się stało. Doprowadzili mnie do mamy, koleżanka się umyła, mama coś naszykowała. Ojciec często chodził, bo na ulicy Grzybowskiej był „Haberbusch” i tam mieli duże ilości jakiegoś ziarna, tak że ojciec, jako że mama w ciąży, dostawał jakiś przydział. Mama mieliła to na młynku, robiła z tego mąkę, później smażyła jakieś placki, jak mówię, na kosmetycznym tłuszczu czy jakimś innym. Ale już coś było. Tak przespałam noc. Rodzice zrobili w piwnicy… Ojciec zbił z desek murek jak gdyby, na to powrzucał węgla, bo nie było centralnego, tylko paliło się węglem, później były położone dywany i to był taki tapczan, gdzie żeśmy spali na przemian – jedni nogami, drudzy głową – żeby się jak najwięcej osób na tym posłaniu zmieściło. Wstałam, wyszłam na świeże powietrze i zobaczyłam samoloty. Zobaczyłam taką ilość, niebo było pokryte samolotami. A to były pierwsze alianckie zrzuty. Podniosłam się, czułam, że mi się pierś rozpiera – byłam szczęśliwa. Mama mówi: „Musisz odpocząć trochę, tak nie można”. Mówię: „Mama, ale muszę”. – „Gdzie musisz? Zobacz, jak ty wyglądasz”. – „A jak wyglądam, przecież to wszystko jedno”. Pożegnałam się i poszłam. Wróciłam do swoich. To już był końcowy etap Powstania. Po połowie września podpisali upadłość naszego Powstania. Wtedy zaczęli mnie radzić, żebym wyszła razem – nie z wojskiem, tylko razem z cywilami. Tak że wzięłam dziecko, siostrę za rękę, mama była w ciąży, więc i tak była nietykalna. Jak żeśmy wychodzili z Warszawy, to podzielili nas na grupy po prostu.
  • Czy będąc w Batalionie „Kiliński”, brała pani udział przy zdobywaniu PAST-y?

Byłam. To były najcięższe chwile życia. To był 17 sierpnia, kiedy nie wiedzieliśmy, jak się obronić przed PAST-ą. To był bastion nie do zdobycia. Co zrobić? Jak zrobić? Siedemnastego sierpnia zrobili taki zaczepny wyskok, że tak powiem, ale musiał się rozpaść, ponieważ dali nam w kość i koniec. Nie, to jeszcze wcześniej było jak 17 sierpnia. W każdym razie osiemnasty to już był zorganizowany. Był tak zorganizowany, że dziewiętnastego byłam już w pogotowiu i na ulicy Zielnej – z drugiej strony PAST-y, bliżej kościoła, czyli bliżej placu Grzybowskiego – byliśmy w takiej asekuracji, gdzie każda grupa miała swoich iluś żołnierzy. Było nas piętnaście osób chyba, ja byłam jedna – sanitariuszka. No i czekaliśmy na hasło, że już. Rozpoczęli walkę po południu. Jak my żeśmy doszli, to budynek PAST-y był oblewany przy pomocy pompy naftą, środkami zapalającymi. Później podpalano po prostu i szedł żywy ogień w okna, żeby framugi okien, drzwi się zapaliły. Ale tuż przed tym nam powiedzieli: „Wymarsz”. Truchcikiem więc, jeden za drugim, jeden za drugim, żeśmy przeszli przez pierwszy blok, który dzielił nas od PAST-y. Ominęliśmy i zachodzimy z drugiej strony PAST-y. Nie wszystkie okna były… Jedno okno było nieokratowane, wybito więc szybę w tym jednym oknie – chłopcy działali pierwsi, ja byłam na końcu. Bo sanitariuszka jest potrzebna wtedy, kiedy coś komuś [się stanie], ale nie idzie pierwsza, tylko czeka, jak komuś coś się dzieje. Położyli deskę, do deski przybili jakieś patyki (rodzaj deseczki), żeby można było po tym przejść. Szłam z kolegą „Smuga” (pseudonim). Nawet mnie przytrzymał, bo to zaczęło się kołysać, zanim przeszła jakaś ilość naszych chłopaków. Stanęłam w pustej sali – to był pierwszy pokój, stojąc twarzą do PAST-y, po lewej stronie. Było duszno, gorąco, ciemno. Pełno dymu. Niemcy byli na górze i przez otwór windy, nie jeden granat rzucali, tylko nawet całe skrzynki z granatami. Oni mieli broń, a my tego nie mieliśmy. Wreszcie ten chłopak mówi do mnie: „Weź ze mną ten stół i – mówi – chodź, podsuniemy go do okna, to będę miał dobre pole widzenia. Będę widział – w języku, że tak powiem niecenzurowanym – to będę mógł do nich łatwiej strzelać”. – „Dobra, dawaj”. On wziął za dwa rogi, ja za dwa, do stołu dostawiłam. Skoczył na stół, wyjął z kieszeni magazynki, rzucił mi na stół i mówi: „Ty tylko ładuj”. – „Dobra”. Miałam głowę przy jego nogach, gdzieś na poziomie ud, widzę, co on się tak kiwa? On się zachwiał i leci. Złapałam go za barki, żeby nie upadł głową o ziemię. Za ramiona podciągnęłam go bliżej ściany, rozdarłam wszystko i jeszcze był ślad po wyjściu kuli – taki w literze V, lekko zarysowany. Wzięłam za puls, cicho. Nachyliłam się, nie oddycha. Po twarzy, koniec. Stanęłam nad nim i dziwiłam się, że tak szybko się umiera, że tak szybko się człowiek zmienia. Podciągnęłam go pod ścianę, osłoniłam jego sobą, bo strzelano w dalszym ciągu. Żądali ciszy, spokój, żeby uczcić śmierć kolegi „Smugi”. Trwało to trzy sekundy, cztery. Baczność. Cześć koledze. Do widzenia. Jego już się więc zsunęło, żeby nie przeszkadzał w przejściu, no i jeszcze trwała walka. Później była chwila ciszy i jak grom z jasnego nieba [wiadomość] – Niemcy się poddali. Ile to radości było, ile to było satysfakcji. Wiem, że jeden z kolegów zawiesił flagę na budynku PAST-y. Płakałam ze szczęścia i z żalu, że „Smuga” tego nie doczekał. Wyszłam na zewnątrz i zobaczyłam, jak wychodzą Niemcy z piwnicy, z rękami podniesionymi do góry. Serce mi biło – nie wiedziałam, z żalu, z radości, ze szczęścia, czy z bólu. To jest niesamowite uczucie i tego się nigdy w życiu nie zapomni. W ten sposób wzięli chłopaka na nosze, zanieśli do nas, gdzie mogli, pochowali. Tak się skończyło ze „Smugą” i z PAST-ą. Od tej pory PAST-a należała już do nas i można było bardziej śmiało chodzić po ulicy, chociaż strzelali tak zwani gołębiarze z różnych stron. Dopiero po podpisaniu można było jakoś żyć. To tyle o budynku PAST-y.

  • Wróćmy do tematu, jak wychodziła pani z Powstania.

Wyszłam więc razem z siostrą za rękę jako opiekunka nieletniego dziecka, bo przecież ona była dzieckiem. Rozdzielono nas: jedni w prawo, drudzy w lewo. Ci w prawo, tamci w lewo, ci do środka. W ten sposób nas doprowadzono do fabryki traktorów w Ursusie. Tam żadne warunki – jedna wielka hala, połowa dla tych, połowa dla tamtych. Nie wiem, jedni starsi, drudzy może ranni, może chorzy, w każdym razie na dwie grupy. Tak żeśmy przeczekali, bez jedzenia, bez picia, bez szaletu – nic, po prostu. W ten sposób żeśmy przeczekali półtora dnia. Półtora dnia minęło, przyjechały pociągi. Wagony zostały podstawione ciężarowe, takie w których przewożono bydło. Nam się trafił wagon, którym wozili węgiel – był wysoki, ale nie miał dachu. Było nas dużo. Nie wiem, myślę, że około pięćdziesięciu osób. Nie było jak stać, jeden na drugim się opierał, bo nie mieliśmy siły. No i pociąg ruszył. Ile czasu jechał, nie wiem. Zdaje mi się, że to było półtorej doby. Albo dla mnie to było tak długo, albo… Nie wiem, dlaczego to tyle trwało. W każdym razie gdzieś się zatrzymał. Nie wiedzieliśmy gdzie, bo nie było widać gdzie, a nie było żadnego napisu na suficie przecież, ani na niebie, żebym wiedziała, gdzie jestem. I nie było po czym poznać, gdzie jestem – stacji nie widać, nic.
Pociąg stał i zjawił się dróżnik, który opukiwał koła. Stukał, pukał, znów tam pukał. Wreszcie mówi: „Macie pusty wagon, otwarty”. Dopiero ktoś się odzywa: „Panie, nie pusty, nas tu jest pełno”. A on mówi: „No i co? Na co czekacie? Przecież jak macie otwór do nieba, to szurajcie stąd”. Oczywiście dał bodźca. Urwali jedną deskę, panowie stanęli jeden na drugim, na ramiona, a my żeśmy włazili po tej desce do końca. Deska była opuszczona ku dołowi i po tej desce zjeżdżaliśmy na dół, bo inaczej to byśmy sobie nogi i ręce połamali – to było dosyć wysoko. A tam był dół i górka. My żeśmy wszyscy do tego dołka dążyli, żeby się dostać. Na wagonach, które były zakryte, były dwa razy wystawione karabiny maszynowe, ustawione ukośnie. Przypuszczam, że nie mieli szansy ruszania tym karabinem, bo nie strzelali do nas, a my żeśmy wyskakiwali pojedynczo, co jakiś czas. Każdy chciał, żeby jak najprędzej. Cicho żeśmy siedzieli w dołku, dopóki pociąg nie ruszył. Pociąg ruszył i wszyscy wyskoczyli. Byli tacy, co powiedzieli: „Trudno, zobaczymy, co będzie dalej”. Jak dróżnik zapukał i powiedział, że pociąg jedzie na Oświęcim, to oczywiście my już wiedzieliśmy, co to jest Oświęcim.
Brałam także udział, kiedy żołnierze nasi ze Starego Miasta chcieli przedostać się do Śródmieścia. Niemcy byli oczywiście w Ogrodzie Saskim, trzeba było stworzyć jakąś sytuację, żeby im przeszkodzić, zająć Niemców czymś. Zaproponowano więc, żeby stworzyć jakiś atak, jakiś ruch duży w okolicy Ogrodu Saskiego, żeby odciążyć Stare Miasto, żeby miało szansę wydostania się stamtąd. Jedni chcieli przejść kanałami, a inni chcieli przejść górą. Z kanałami było różnie. Oczywiście znalazłam się w samym centrum ataku, który był. To było na ulicy Skórzanej – nie ma takiej ulicy dzisiaj, nie słyszałam o niej teraz. Tam było tak zwane Wielopole, czyli drugi… Jak Hala Mirowska, ale to był taki dom handlowy jak gdyby, z odzieżą. Zobaczyłam, że dziewczyna została ranna. Została… Trudno powiedzieć, że została ranna. Byłam już pewna, że ona nie żyje. Miała olbrzymią dziurę w jamie brzusznej. Jakiś chłopak ją podniósł, doszłam, żeby pomóc, no i przenieśliśmy ją przez środek ulicy do bramy. Ona mnie pyta: „Czy ty mnie będziesz ratowała?”. Odpowiedziałam jej: „Wiesz, tyle ile mogę. Nie jestem chirurg, ale postaramy się, żebyś jak najszybciej dotarła do szpitala”. Nie wiedziałam, jak się do niej odzywać, nie wiedziałam, z jakiego ona jest oddziału, bo tam się nie jeden „Kiliński”, tylko były różne oddziały. Ona za to, że tak koło niej chodziłam, mówi: „Wiesz, chciałabym ci dać jakąś pamiątkę po mnie”. Mówię: „Co po tobie?! Zaszyją ci brzuch i będzie wszystko w porządku. Tylko, wiesz, nie mam igły do cerowania, ani nici i tego nie umiem, ale ci to zrobią. Poczekaj chwilę. Patrz, jesteś przytomna”. Ona mówi: „Tak, wszystko wiem i czuję”. Gdzieś z kieszonki wyjęła pudełeczko. To był róż, a nigdy nie używałam ani szminki, ani różu, więc nie mogłam powiedzieć, że mnie to nie interesuje, że dziękuję, tego nie chcę. Powiedziałam: „Jestem ci bardzo wdzięczna, dziękuję. Ale bądź spokojna, tym różem może obydwie się wymalujemy już po Powstaniu, jak już będzie po wszystkim”. Ona się roześmiała i przestała mówić. To pudełeczko trzymam do dnia dzisiejszego jako pamiątkę.
Później żeśmy się wycofali i znalazłam się na ulicy Wareckiej – na rogu Wareckiej i Nowego Światu, gdzie kończył się przemarsz z dzielnicy Żoliborz, przejścia do Śródmieścia. W Śródmieściu właśnie było wyjście, na rogu Wareckiej i Nowego Światu. Otworzyliśmy właz, długo żeśmy czekali i wyglądali jak ludzie z piekła – wymęczeni, zziębnięci, brudni, zmoczeni. Każde z nas starało się nawet z siebie coś dać innym. Nie wiem, miałam na sobie to, co najpotrzebniejsze, i fartuch. Ale miałam bluzkę, którą prędko zdjęłam i dałam jakiejś, która była już w samym biustonoszu. Dałam jej tą bluzkę, niech zdejmie biustonosz i bluzkę założy, przynajmniej będzie miała coś suchego na sobie. Każdy co mógł, to starał się coś dać. Chłopak koszulę zdjął z siebie i też dał. Innych zaczęli rozprowadzać po różnych punktach, a to żeby się umyli, a to ktoś mówił, że ma niedaleko do jakiejś rodziny, ktoś mówił, że ma znajomych. Szli do nas, na Górskiego, żeby też coś ze sobą zrobić. Mieliśmy dwóch Niemców, którzy nam pompowali wodę, więc można było wykorzystać, żeby się umyć, na przykład. Nie zawsze, ale wtedy już nie było Górskiego. Tak że to były takie fragmenty, które się człowiekowi zdarzały, czasem raz na dzień, czasem dwa razy w ciągu dnia. Czasem było dłużej cicho, a czasem nie było w ogóle chwili spokoju. […]

  • Co się stało, jak już pociąg odjeżdżał i siedzieliście państwo w dołku?

Jak się rozwidniło, zaczęli się ludzie rozchodzić z dołka. Nie było Niemców dookoła. Nie wiedzieliśmy, czy oni przyjadą po nas samochodami, czy każdy ma… Każdy chciał już uciec z tego. Moja mama zobaczyła domek i mówi: „Chodź, dojdziemy do tego domku, to wody się napiję”. Mama doszła do domku, okazuje się, że to jest domek dróżnika, który nas poinformował i w środku była jego żona z małym dzieckiem przy piersi. Ona więc była bardzo wyrozumiała, bo wiedziała, co mamę czeka za kilka dni. I tak rzeczywiście było. Brat się urodził w Częstochowie. Ponieważ znaleźliśmy się w Częstochowie, tam ileś kilometrów żeśmy szli, czasem żeśmy na jakąś furę się dosiedli, żeby przewieźć. Inni byli przychylni, inni byli tacy, co: „Zachciało wam się walki, to teraz macie”. Nigdy nie było takich ludzi, którzy chcieli wyrównać nasze tragedie. Nie spotykałam się. Mama chodziła od drzwi do drzwi, od bramy do bramy i pytała się, czy ktoś z państwa jest gotów nas przenocować, zatrzymać na dwa, trzy dni, dopóki sobie czegoś nie znajdziemy. Ale każdy wolał umyć ręce i mieć święty spokój. Ale trafiła na stolarza i warsztat stolarski w alei Najświętszej Maryi Panny – to jest główna ulica od klasztoru, aż do samego końca Warty. Ten pan, który miał warsztat, mówi: „Mogę was do warsztatu przyjąć. Chcecie nocować, możecie, ale o szóstej rano musicie wyjść”. Trudno było wyjść i szwendać się po ulicy. Co ze sobą zrobić? No więc mama w dalszym ciągu… Umówiliśmy się w klasztorze. Zabrałam to całe towarzystwo do klasztoru, bo tam nie było łapanek, więc można było usiąść, można było posiedzieć, można było coś pooglądać. Czasem coś dali zjeść, tak jak dziadom. Umawiałam się z mamą o określonej godzinie w określonym miejscu. Wracamy do stolarza, który mówi, że rozmawiał z synem, syn ma duże mieszkanie i może nam jeden pokój odstąpić. Chwała ci Panie, bardzo byliśmy wszyscy szczęśliwi, no i wprowadziliśmy się do syna, który też pracował w tej samej stolarni. Ale robili tylko drzwi i okna, wszystko to, co jest proste. Równe drzewo było.
Nastaje 17 stycznia, wchodzą Rosjanie do Warszawy i osiemnastego są już w Częstochowie. No i słyszę strzały. Jesteśmy już u państwa Sącińskich – gospodarz nazywał się Sąciński. Miał też dwoje dzieci, żonę i teściową w swoim mieszkaniu, no i nas przyszło. Tato się już znalazł, bo tato nas odszukał. Też uciekł. W ten sposób już byliśmy kompletem. Później ojciec znalazł pod Częstochową jakieś mieszkanie, przenieśliśmy się i tam żeśmy już trwali. Ale – muszę skończyć tą opowiastkę – że mówię: „Mama, jak wchodzą ruscy, chcę ich zobaczyć”. Mama mówi: „Tobie jeszcze mało? Gdzie ty się tam pchasz?”. – „Ale mama, ja tylko chcę zobaczyć”. – „To nie idź tam, gdzie strzelają. Nie muszę się znów o ciebie martwić”. – „Nie martw się o mnie, mama. Na pewno mnie się nic nie stanie”. Oczywiście pędem do alei Najświętszej Maryi Panny i tam zbiegowisko ludzi, tłum. Wjeżdża czołg, na wierzchu, na samym środku czołgu stoi żołnierz, trzyma sztandar ruski. Dreszczy dostałam ze złości, ale to nie zmienia postaci rzeczy. Tłum się zachwiał i wszyscy ruszyli wprzód, w tą stronę. Byłam w środku, w tym towarzystwie, nie mogłam się, że tak powiem, wydostać. Ale zobaczę, dokąd mnie wypchnęli. Wypchnęli mnie do jakiejś bramy. Weszłam do tej bramy, mówię: „Po co do tej bramy? Może będzie łapanka”. Tak sobie rozmaite, przez moją [głowę] myśli przechodzą. Później gdzieś na klatkę schodową. Wreszcie jakiś mężczyzna tobołek wcisnął mi w rękę i mówi: „Trzymaj to! Trzymaj! Przyjdę po to!”. Nic nie rozumiałam. Stanęłam i stałam. Ludzie schodzili, schodzili, schodzili – strasznie dużo ludzi. Jak już przestali schodzić, to wyszłam. Rozglądam się, nie ma tego faceta, co mi tobołek wcisnął w rękę. Zobaczę, co to jest. Zaczęłam kombinować, co to może być. Palcem zrobiłam dziurę w papierze – to nie było w celofanie czy jak teraz się pakuje, tylko papier. Zrobiłam dziurę, coś miękkiego. Namacałam, puch. To poduszka. Już wszystko wiem, poduszka się przyda. Mama w ciąży, urodzi się zaraz dziecko, będzie na czym położyć, bo na razie nie ma na czym. Zobaczę. Ale dalej pcham palec, twarde. Wsuwam rękę, pistolet. Sobie pomyślałam – dobrze trafił, ale jak mnie z tym pistoletem przyhaczą teraz, to nie tylko ja, ale wszyscy po kolei, ile nas jest, to pójdą pod broń. Od razu nad Wartę i wrzuciłam do rzeki pistolet, pozbyłam się. Później ukłułam się czymś. Okazało się, że jest… Już doszłam do domu, mama się pyta: „Coś przyniosła?”. Mówię: „Mama, na szabrze byłam”. – „Gdzieś ty była?”. – „Bo ludzie mówili, że idą na szaber – mówię”. Nie wiedziałam, co to znaczy, a to chodzi: idę na złodziejstwo, na kradzież. Mama podrapała się w głowę, mówi: „Tego jeszcze nie było”. Przez noc się przekoczowałam, rano sumienie mnie ruszyło i mówię: „Mama, idę do klasztoru”. – „Tak?”. – „Idę księdzu powiedzieć, że ukradłam”. – „Co ty będziesz zawracała księdzu głowę”. – „Nie, mama, to nie po mojemu. Wolę się pozbyć tego kłopotu”. Poszłam do kościoła, uklękłam przed konfesjonałem, spowiadam się. Mówię: „Proszę księdza, ukradłam”. – „Coś ukradła?”. – „Poduszkę”. – „Poduszkę?”. Odsłonił firankę, wychyla się i mówi: „A coś ty, z Warszawy?”. – „Tak”. – „No to po coś tylko poduszkę wzięła?”. Tyle usłyszałam, to się uśmiechnęłam, że to było rozgrzeszenie. Podziękowałam i odeszłam. Pomyślałam sobie – jednak ksiądz dla Warszawy miał jakiś szacunek. To należało do tych śmiesznych rzeczy.

  • Jak potoczyły się dalej państwa losy? Wrócili państwo do Warszawy?

Trzeba było jeść. Trzeba było za coś kupić. Nie mieliśmy nic. W związku z tym przyjechałam z ojcem, jako najstarsza. W międzyczasie urodziło się dziecko. Ojciec miał dobry zmysł orientacyjny, zobaczył, że tam jest huta szkła i robili szkła do lamp naftowych. W Warszawie nie było światła, więc zaczęłam z ojcem jeździć na handel, handlując szkłami do lamp naftowych. Trzeba było kupić w Częstochowie i przywieźć do Warszawy, i zawieźć na Grochów, albo na bazar Różyckiego, albo na bazar przy kościele [na placu] Szembeka. Albo więc tam, albo tu – ojciec sobie dwa takie miejsca upatrzył, nawiązał z nimi kontakt i prawie codziennie jeździłam z ojcem, przywożąc szkła. Nawet było tak, że kiedyś jechałam na wierzchu, na wagonie, na dachu. Było tak, że ktoś spadł, zatrzymali pociąg, był bałagan. Później nie dali, żeby już nikt nie siadał.
Do Warszawy, jak puścili tramwaje, to też tramwaje były oblepione jak winogrona, tak ludzie jeździli. To na pewno nie była tęsknota, tylko nie było żadnej innej szansy dojścia. Przejście było trudne. A barykady były budowane ze wszystkiego – na Marszałkowskiej był tramwaj przewrócony do góry nogami. Jak chowali ludzi i nie było już gdzie, bo nie było ziemi, to wykopywano z chodników płyty, żeby się dostać do ziemi. Ziemię tą wykopywano i nawet tam chowali ludzi. A jeszcze nie powiedziałam, że kolega, który mi lalkę zepsuł i później się po tylu latach spotkałam, on się pyta: „Czy ty jeszcze się gniewasz o tą lalkę?”. Mówię: „Nie. Skądże”. Wiedziałam, że zginął, no i chciałam dociec gdzie. Dowiedziałam się więc, gdzie zginął. Okazuje się, że nie było gdzie go pochować, więc go pochowali na tarasie, na ulicy Chmielnej 24 albo 26. Na tarasie.
  • Na betonowym tarasie?

Nie. Była ziemia na tarasie, tyle co go tylko można było zakryć. Przecież nie było trumny, zawinęli w koc czy w coś i zakopali. Później, jak ekshumację już robili, bo nie można było trzymać dłużej takiego ciała, to go zagrzebali na placyku przy ulicy Zgoda, tu gdzie jest PKO. Od Marszałkowskiej Złota, Chmielna, Zgoda – w tym odcinku, na ulicy Zgoda, przed samym bankiem. A później, jak jeszcze był ekshumowany, to pochowali go na Woli, na cmentarzu we wspólnej mogile. Nie mogłam znaleźć, bo przy wspólnej mogile nic się nie znajdzie.
Teraz kilka spraw może jeszcze [wspomnę], jak wróciłam do Warszawy. Ponieważ ojciec dbał o to, żebyśmy mieli co jeść, bo się w jedną stronę wiozło szkła, a w drugą stronę… Tu się kupowało jakąś żywność. Wszystko jedno co – wszystko było potrzebne. Żeśmy to zjadali w Częstochowie. Kiedy już zaczęłam wychodzić, kiedy już umeblowali nam nasi rodzice z powrotem, jakoś zarządzili, zorganizowali to, bo mieszkanie było puste, wszystko było wyniesione. Została z tego szafka, która stoi w przedpokoju, i tapczan, który stoi w kuchni (to jest większość przedpowstaniowe), gdzie nie było góry, tylko był sam spód od tapczanu. Spód więc ojciec przywiózł tam, gdzie były konie – bo później to i koni nie było w czasie Powstania, nic nie było – słomę od koni i mama jakiś koc gdzieś wygrzebała i żeśmy go przywieźli do Warszawy. Koc się położyło na to wszystko i pokotem spałam: ojciec, ciotka i ja. Żeby do rana doczekać. Takie było życie.
Chcę powiedzieć, że jak wróciłam do Warszawy, to pierwsza rzecz, to pomyślałam, że należy odszukać matki po poległych dzieciach. Bo jeżeli takie dziecko by żyło, to tej matce na pewno nie byłoby tak ciężko, jak jest jej w tej chwili i jest sama. To są jakieś obciążenia dla człowieka, żeby matka nie była głodna, żeby miała kawałek mydła, żeby się mogła umyć czy coś, czy wody przynieść. Wodę przywoziłam z Filtrów na plac Kazimierza. To znaczy miałam wózek dla brata, brat zostawał w domu, brałam wózek. Do tego wózka wstawiałam kocioł od prania i wiadro. Jechałam z tym na Filtry i na Filtrach brałam wodę – na ulicy Filtrowej, tam gdzie były Filtry – i wiozłam to, żeby było co ugotować i żeby dzieciaka można było umyć. To był taki krzyż pański, o jakim trudno nawet myśleć.

  • Rozumiem, że powrót do Warszawy był podyktowany względami ekonomicznymi.

[Myśleliśmy o tym,] że było mieszkanie, i każdy wiedział, że to trzeba będzie odbudować.

  • A czy względy psychologiczne, tęsknota za miastem – było coś takiego?

Po tym wszystkim człowiek się czuje jak spętany, związany z Warszawą. Po prostu nie umiałabym żyć gdzie indziej. Mnie się wydawało, że to jest jedne, jedyne miejsce. To nawet nie jest sentyment, to jest dużo więcej od sentymentu.

  • Miłość?

Może do pewnego stopnia, tak. Mnie wszędzie jest źle – jak gdziekolwiek wyjadę, to tęsknię za Warszawą i chcę, po prostu, tu być. Chcę być przydatna, chcę służyć ludziom. Tak jak powiedziałam, do dzisiejszego dnia jestem związana. Był jeden z kolegów, nazywał się Marek Peszke, który bardzo o nas dbał. On organizował, odszukiwał, tak jak ja szukałam ludzi. Jak z jednym z kolegów szłam ulicą, na przykład on po jednej stronie, ja po drugiej – i kiedyś to były listy lokatorów, którzy mieszkają w tym domu. Dzisiaj tego nie ma, ale kiedyś można było wejść do bramy i przeczytać taką listę i nazwiska już się zna. Ponieważ nazwiska znałam, to szukałam właśnie matek po poległych dzieciach. Wtedy starałam się nabrać jakiegoś kontaktu, wtedy wykorzystałam sytuację… Jedna z koleżanek… Aha, wtedy zaczęli przysyłać paczki z RGO [UNRRA?] i to już, że tak powiem, z całego świata – z Ameryki przychodziły paczki. Najczęściej przychodziło do takich jednostek jak właśnie Rada Główna Opiekuńcza albo kościół. Jedna z pań, która też pracowała bardzo społecznie, zaprowadziła mnie do archikonfraterni literackiej przy katedrze Świętego Jana, do tych całych prałatów, nie prałatów i innych, i mówi tak: „Słuchajcie, to jest Mirka Karbowniczek. Odpowiadam za nią i macie udostępnić jej wszystko to, co będzie jej potrzebne i na co was stać”. – „Ależ dobrze, dobrze, dobrze. Nie ma problemu”. Przychodziłam do nich.
Jak znalazłam taką mamę… Na przykład odszukałam mamę „Wawra”, tego chłopaka, który pierwszy zginął, tego łącznika. Raz, że mieszkała kiedyś razem ze mną w tej samej kamienicy, dwa, że ten chłopak mnie popsuł lalkę, trzy, że się z nim spotkałam znów na punkcie „W”, no i teraz tej matce należy jakoś pomóc. Ona miała jeszcze jednego… Ten był normalny, ten syn. A miała jeszcze jednego, który był niewidomy. A ponieważ tego niewidomego też znałam, tylko on mnie nigdy nie widział, ale słyszał i wiedział o mnie. Dowiedziałam się pantoflową pocztą, że on jest… Matka zawsze nosiła skrzypce za tym chłopakiem, on się uczył muzyki, grać na skrzypcach. Ale jedna z moich koleżanek, jeszcze z podstawówki, powiedziała mnie, że u niej, na placu Reńskiego, na Pradze, jest przychodnia lekarska i tam jest masażysta. Mówi: „Słuchaj, wszyscy są zachwyceni tym masażystą, ale on jest niewidomy”. – „To jak on masuje? Chyba to niemożliwie, bo on był przecież grajkiem. Skąd on się wziął teraz masażystą?”. No i poszłam sprawdzić. Okazuje się, że rzeczywiście to jest Józio, czyli brat rodzony „Warwa”, który zginął. Mówię do niego: „Dobrze, że ciebie znalazłam. Powiedz mi, gdzie jest matka?”. A on mówi: „Nie mam żadnego adresu do mamy, bo my żeśmy zerwali wszelkie stosunki rodzinne”. Mówię: „Jak ty mogłeś?”. – „Mogłem. Bo chciałem się ożenić, a mama nie chciała, żebym się żenił”. Wtedy namówiłam jednego z kolegów od nas, z 3. kompanii, i mówię: „Słuchaj, chłopie, pomóż chociaż tak. Ty będziesz szedł po jednej ulicy – na Pradze, nie pamiętam, Łosieńska ta ulica się nazywa – ja po drugiej. Do każdej bramy będziemy wchodzili i sprawdzali na liście, żebym znalazła Wawer”. Żeśmy przeszli całą ulicę. W pewnym momencie on wyskakuje z bramy, ręką macha, krzyczy: „Mam! Mam!”. Pomyślałam sobie – znalazł. Pytam się: „Coś znalazł?”. – „Listonosza”. – „A no to świetnie. No i co ten listonosz?”. – „Listonosz jej zanosi rentę – mówi – jej nie ma na liście”. I w ten sposób znalazłam. Poszłam do niej na górę, zapukałam, ona się pyta: „Kto?”. Spokojnie mówię: „Mirusia z Warszawy”. Jak jej miałam powiedzieć? Przedstawiłam się tak, jak ona mnie znała. Ona mi otworzyła, wpuściła i od tej pory nawiązałam z nią bardzo ścisły kontakt. Ona już nie żyje i Józio nie żyje, i wszyscy już poumierali. Tak że nie tylko z panią Wawer utrzymywałam kontakt, ale po prostu te osoby, które zgłaszały się do nas, mówiąc, że syn był, przypuśćmy, w AK czy jego córka była w Batalionie „Kiliński” – dostaliśmy jakieś dane, wciągało się tych ludzi na listę. Batalion też starał się dbać, jak mógł oczywiście. Nasze możliwości były bardzo małe, ale do dzisiejszego dnia, jeżeli możemy, to staramy się pomóc. Tak, jak mówiłam, mam ścisły kontakt z kolegami z mojej kompanii, z tymi z zagranicy. Zżyłam się z nimi, tak jak matka zżywa się z dziećmi. Wszystkich szanuję, do wszystkich mam dużo ciepła, dużo serca – z całego Batalionu „Kiliński”. Ale 3. kompania to jest moje „wykolioczko”. Po prostu wiem, że o każdym coś wiem, znam ich rodziny, koresponduję z nimi. Jak przyjeżdżają na 1 sierpnia, przynajmniej do tej pory przyjeżdżali, ale teraz już wszyscy mają mniej więcej około dziewięćdziesięciu lat albo i ponad. Na przykład przedwczoraj dzwonił kolega „Bil” (pseudonim), który mieszka w Kanadzie i który teraz już nie przyjeżdża, ale przyjeżdżał chyba przez dziesięć lat, co roku. Co roku żeśmy chodzili razem, co roku robiłam im jakąś herbatkę, to posiedzieli, pogadali. Opowiadali swoje wspomnienia. Prosiłam, żeby coś napisali. Mam jeszcze dużo ich wspomnień.



Warszawa, 19 kwietnia 2011 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Mirosława Jezierska Pseudonim: „Barbara” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Kiliński” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter