Olgierd Lubiński „Sztubak”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Olgierd Lubiński. Pseudonim miałem „Sztubak”, bo wtedy chodziłem do szkoły, no to sztubackie żarty i tak dalej, więc tak sobie wybrałem.[...][Urodziłem się] 4 stycznia 1928 roku, więc jestem już starszym panem, ale jeszcze jako tako sobie radzę z tym, że dwa lata temu miałem udar mózgu, bo byłem ranny w Powstaniu i miałem kłopoty z głową ciągle – to znaczy z bólem głowy, ale to nie wpływało na pamięć. Na przykład miałem wykłady po świecie w czterech językach: angielskim, niemieckim, rosyjskim i włoskim.

  • Chciałabym, żebyśmy zaczęli od opowieści o pana rodzinie. Proszę powiedzieć jaka była pana rodzina? Jakie są tradycje patriotyczne w pana rodzinie?

Tradycje patriotyczne były u nas bardzo rozbudowane, bo jeden z moich przodków był husarzem w Inflantach, służył pod hetmanem Chodkiewiczem i jak tradycja rodzinna głosi – brał też udział w bitwie pod Kircholmem, gdzie trzy tysiące polskich husarzy rozbiło „w puch” siedemnaście tysięcy doskonałej szwedzkiej piechoty. Bo husaria to było najlepsze wojsko świata w ówczesnym czasie.

  • A inni członkowie rodziny?

Dziadek był w Legionach i znalazł się w Murmańsku i stamtąd wrócił do Polski z wojskami generała Hallera.

  • Proszę opowiedzieć o pana rodzicach, matka i ojciec...

Ojciec był „piłsudczykiem”.

  • Skąd pochodził, z jakich terenów?

Z województwa ciechanowskiego. Był w POW, czyli w Polskiej Organizacji Wojskowej w czasie zaborów i później studiował w Warszawie.

  • A pana matka?

Matka była nauczycielką i też znała rosyjski, bo chodziła do rosyjskiej szkoły.

  • Od rodziców się pan nauczył języka rosyjskiego?

Od rodziców się nauczyłem dobrych początków niemieckiego i rosyjskiego i to mi bardzo się w życiu potem przydało.

  • Proszę opowiedzieć o edukacji w szkole. Jak pan to zapamiętał?

Przed wojną chodziłem do szkoły powszechnej, skończyłem pięć oddziałów. Za okupacji, w kompletach organizowanych przez Mazowiecką Chorągiew Szarych Szeregów, przeszedłem naukę w zakresie gimnazjum z naciskiem na język niemiecki i naukę czytania i pisania gotykiem.

  • Brał pan udział w tajnych kompletach?

Tak.Jak to wyglądało?

  • Gdzie te komplety się odbywały?

To było w gminie Cząstków, w województwie warszawskim. Jednocześnie pracowałem, bo tam, gdzie mieszkałem – w Kazuniu, była tak zwana Rzesza i nie było oczywiście żadnych szkół i tam Niemcy łapali do pracy. Wszystkich – od dzieci, tak że ja już w wieku czternastu lat pracowałem w dobrach ziemskich w Kazuniu. To się nazywało: Gutsverwaltung Kazuń, a że znałem niemiecki, to jeździłem często w różne delegacje i miałem przepustkę do poruszania się po całym powiecie Płońsk, bo to wtedy był powiat płoński. Z tego majątku woziłem nieraz różne dary dla szpitali niemieckich. Na przykład w Modlinie był szpital i tam była stacja kolejowa, więc szły transporty na wschód. Miałem za zadanie odczytywać z tych kartek – bo Niemcy byli bardzo systematyczni i na każdym wagonie był adres – skąd jedzie i dokąd. Głównie szły transporty do Kijowa – napis Kijew, do Orła - Orel i do Kurska. Za zadanie miałem meldowanie o tych transportach – skąd, dokąd i co wiozą.

  • Kiedy został pan zaprzysiężony?

Zaprzysiężony zostałem 3 maja 1942 roku.

  • Pamięta pan jak to się odbyło?

Tak. To było w kościele w Kazuniu. Bardzo przeżyłem tą przysięgę.

  • Czym zajmował się pan później, od tego momentu do momentu wybuchu Powstania?

Właśnie pracowałem w tych dobrach ziemskich w Kazuniu – tam też był ciekawy układ, bo to był majątek ziemski, którego właścicielem był baron von Nolken. Potem to Niemcy przejęli pod swój zarząd i to się wtedy nazywało Gudsverwaltung Kazuń i tam sekretarką w kancelarii była córka tego barona Danuta von Nolken. Ona miała korzenie niemieckie, ale serce polskie. I ona właśnie wystawiała mi te przepustki, [dzięki] którym mogłem poruszać się swobodnie po tym terenie i przy okazji zbierać informacje, które interesowały AK.

  • A kiedy znalazł się pan w Warszawie? Czy to było bezpośrednio przed Powstaniem, czy wcześniej?

Były szkolenia. Byłem za młody, żeby się dostać do Agrykoli, bo Agrykola to była taka szkoła wojskowa. Ale były też organizowane takie kursy w Szarych Szeregach – w Laskach na przykład, w zakładzie dla niewidomych. To był fantastyczny zakład, który właściwie był ostoją dla nas, bo tam był i szpital, tam – później to powiem – poznałem przyszłego prymasa Polski. On tam był kapelanem, miał pseudonim „Radwan II”.

  • Jakie szkolenie pan otrzymał?

Szkolenie z taktyki, troszkę z minerki. I dostałem za zadanie rozszyfrowywanie komend niemieckich. Jak byłem w partyzantce, to dowódca kompanii porucznik „Zetes” trzymał mnie przy sobie, bo ja mu tłumaczyłem niemieckie komendy, które do nas dochodziły. Na przykład: Handgranade abschrauben! , to znaczy „odkręcić zabezpieczenie granatów ręcznych!” – to mówiłem, że będą rzucać granatami.

  • Pamięta pan jeszcze inne takie kody?

Tak. Z tym, że mieliśmy tego pecha, że natykaliśmy się na największych drani z armii niemieckiej. Przede wszystkim rzucali na nas esesmanów... Jeszcze jedną chciałem uwagę wnieść, że są dyskusje: potrzebne było Powstanie, niepotrzebne, i tak dalej. Jeżeli wybuchło, to było potrzebne. My już nie mogliśmy wytrzymać tego terroru, tej pogardy dla narodu.

  • Proszę powiedzieć, gdzie pan się znajdował w momencie wybuchu Powstania?

Gdy wybuchło Powstanie, to byłem w Warszawie.

  • A dokładnie gdzie?

Na Woli.

  • Wiedział pan, że Powstanie wybuchnie? Był pan zorganizowany?

My to przeczuwaliśmy, bo naród już był tak zdeterminowany, że gdyby nawet nie było rozkazu, to i tak jakieś Powstanie by wybuchło. Poza tym Hitler nienawidził Polaków i powiedział, że: Warschau wird grad rasiehrt, że „Warszawa będzie gładko wygolona”, to znaczy będzie zniszczona do korzeni. Bo zawsze to było miasto nieujarzmione. Wiedzieli o tym i Rosjanie i Niemcy.

  • Do jakiej formacji pan wstąpił?

Podczas Powstania byliśmy – ta cała młodzież – w formacji „Waligóra”. To były głównie oddziały Kedywu, czyli Kierownictwa Dywersji, nieźle wyszkolone, nieźle uzbrojone, do rzucania na pierwszy ogień.

  • Czy pan dostał broń na samym początku?

Miałem swoją własną broń, bo gdy do Powstania poszedłem miałem karabin i visa rodzinnego, potem powiem o tych wisach, bo jest [o nich] piosenka...

  • Proszę powiedzieć jakie miał pan zadania wyznaczone?

Ale kiedy.

  • Gdy był pan w formacji „Waligóra”.

Głównym zadaniem była walka z Niemcami, którzy chcieli za wszelką cenę przebić się przez Wolę do mostu Kierbedzia, żeby otworzyć drogę na wschód. Dlatego na Wolę rzucono dobrze wyszkolone oddziały, bo wiedzieli, że tu będzie nacisk ogromny. I był ten nacisk, z tym, że na Wolę rzucono dywizję Dirlewangera, która była właściwie dywizją kryminalistów, wyrzutków społeczeństwa, którzy za karę zostali przydzielani do walki o Warszawę, bo [Niemcy] wiedzieli, że będzie to ciężka walka.

  • Pamięta pan akcje, w jakich brał pan udział?

Pierwsze zetknięcie było właśnie na Woli i tam, na ulicy Okopowej miałem pierwszą zdobycz wojenną. To znaczy na podoficerze SS zdobyłem karabin mauzer nowego typu, dziesięciostrzałowy. Niemcy to nazywali mehr laden gewehr, czyli „więcej ładowany karabin”. On miał magazynek na dziesięć naboi, bo normalny karabin miał tylko na pięć. I właśnie zdobyłem ten karabin...

  • A jak udało się to panu zrobić?

Ustrzeliłem Niemca, bo podoficerowie mieli srebrne galony na kołnierzu. Zdobyłem karabin, hełm w pokrowcu, lornetkę Zeissa polową - mam ją tutaj - i jeszcze trzy granaty ręczne, jeden zaczepny i dwa obronne i słuchawkę do podsłuchiwania telefonów polowych.

  • Później brał pan też udział w bezpośrednich starciach z Niemcami?

My bez przerwy byliśmy w ogniu. Nawet nie było czasu spać, czy odpoczywać. Tyle lat, to jest ogromny kawał czasu z tym, że jeszcze się rozpoznajemy.

  • Trudno jest opowiadać, bo dużo rzeczy się przypomina.

Tak...

  • Czy był pan, tam właśnie na Woli, świadkiem zbrodni niemieckich?

Oj, tak. Tam właśnie ci kryminaliści od Dirlewangera mordowali ludność masowo. Mieli rozkaz wszystkich zabijać, bez wyjątku! Czy dzieci, czy kobiety... Na przykład siostry Szarytki ze Szpitala Polskiego też zostały wymordowane i dlatego później miałem też spór z jedną siostrą zakonną, która mną się opiekowała w Kostowcu, jak byłem ranny.

  • Pan widział na własne oczy te zdarzenia?

Tak i dlatego my się troszkę już tak zacięliśmy, że to nie będzie walka rycerska, tylko po prostu – na śmierć i życie. Bo Niemcy nie brali jeńców, [tylko] naszych zabijali. My braliśmy jeńców i nikt do nich nie strzelał, a oni mieli rozkaz Warszawę zniszczyć. Przecież w Warszawie zginął generał Kutschera – człowiek, który był niesamowicie pilnowany i Niemcy w ogóle nie byli pewni dnia, ani godziny. Przecież oni po Warszawie chodzili bez przerwy z bronią gotową do strzału.

  • Kiedy wycofał się pan z wojny i gdzie pan przeszedł?

Nie wycofałem się, tylko chcieliśmy się przebić do Żoliborza, bo tam były zrzuty w Puszczy Kampinoskiej, nie było amunicji i różnych rzeczy, ale...

  • Pan widział te zrzuty?

Tak, potem widziałem.

  • Co się w nich znajdowało?

Zaraz powiem. Jest piosenka: „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola, bronią się chłopcy spod ‘Parasola’ i na Tygrysy mają visy...”. To nie jest prawda. Owszem, visy mieliśmy, bo vis to był polski pistolet, „dziewiątka”, bardzo dobry, przedwojenny. Do tego stopnia, że jak Niemcy zdobyli fabrykę w Radomiu, to te visy dalej produkowali, tylko były już bez orzełka, ale były doskonałe. [Natomiast] na Tygrysy to mieliśmy butelki zapalające. To była broń prymitywna, ale bardzo skuteczna. To się głupio nazywa „koktajl Mołotowa”. U nas to by ta nazwa nie przeszła, bo to by się kojarzyło z Ribentroppem. Były to butelki zapalające, które miały naftę lub benzynę i wlany kwas siarkowy, a na nalepce była mieszanina zwykłego kalichlorku tak zwanego (co się strzelało na Wielkanoc) i siarki, albo cukru. Jak się butelka zbiła, to kwas stykał się z tą nalepką, z tym chloranem potasu, z cukrem lub siarką i się zapalało. Jeżeli butelka była rzucona na przykład na kratkę wentylacyjną czołgu, to obojętne jaki czołg – czy Pantera, czy Tygrys – natychmiast się zapalał. Silnik był zawsze nasmarowany olejem i paliwem i nie było już wtedy ratunku dla załogi. Czołg był niszczony. Te butelki były na początku Powstania używane, i z dobrym skutkiem. Nawet młodzi chłopcy rzucali je na czołgi. A później dostaliśmy piaty ze zrzutów – piat, to jest skrót z angielskiego: projector infantry anti-tank, czyli granatnik przeciwczołgowy piechoty. Był to taki przyrząd szesnastokilogramowy, w który się zakładało pocisk i który był bardzo celny. Pocisk był kumulacyjny – to jest wynalazek angielski, który potem przejęli też Niemcy i pancerfausty, czyli „pięści pancerne”, to były właśnie pociski kumulacyjne, z tym, że piaty były dużo lepsze od pancerfaustów, bo były bardziej celne. Jak je dostaliśmy ze zrzutów, to Niemcy wtedy już bali się nas bardziej, bo wiedzieli, że te piaty mamy.

  • A oprócz piatów, co znajdowało się jeszcze w zrzutach?

W zrzutach były pistolety maszynowe, głównie steny. Zrzucono nam zdobyczną broń niemiecką, którą Polacy zdobyli na Monte Cassino, więc [były tam] niemieckie pistolety maszynowe szmajsery – bardzo dobre i bergmany. Te zrzuty bardzo nam pomagały. Zrzucano też plastik – materiał wybuchowy, piekielnie silny, który był plastyczny.

  • Ile takich zrzutów dostało się w państwa ręce w tym czasie?

W Puszczy Kampinoskiej to zrzuty były właściwie co jakieś trzy noce. Przylatywały wellingtony brytyjskie z Brindisi we Włoszech i zrzucały w Puszczy pojemniki na spadochronach i ta broń przechodziła na Żoliborz, a potem dalej kanałami do Warszawy.

  • Brał pan udział w ataku na Dworzec Gdański, proszę opowiedzieć, jak to wszystko wyglądało?

Chcieliśmy zdobyć Dworzec Gdański, bo to był cierń. Nie było komunikacji z Żoliborzem, tylko kanałami...

  • Do jakiej formacji potem pan wstąpił?

Wtedy byłem w „Zośce”.

  • Proszę powiedzieć, czy odbywały się przygotowania do tego ataku?

No, normalne wyposażenie mieliśmy – granaty.

  • Pamięta pan, jakie instrukcje pan dostał przed atakiem?

Przebić się na Żoliborz. Duży atak szedł przez boisko „Polonii” tam za mostem, ale tam było też straszne... duże straty. Tam Niemcy byli bardzo silnie umocnieni, tak że przebicie się na Żoliborz było raczej niemożliwe. Było umówione ze stroną radziecką, że miała być nawała artyleryjska na Dworzec Gdański, ale oczywiście nawały nie było i musieliśmy bez przygotowania artyleryjskiego zdobywać ten Dworzec, co było zupełnie niemożliwe. Bo tam stał i pociąg pancerny i były bunkry i strzelali z Instytutu Chemicznego tak, że naszych tam dużo zginęło. Był też wtedy atak od strony Żoliborza – [uderzyły] oddziały „Żywiciela” i oddziały z Puszczy Kampinoskiej, te wileńskie oddziały „Cecylii”, którymi dowodził porucznik „Dolina”.

  • Pamięta pan, jak ta cała akcja przebiegała?

Obrzuciliśmy Niemców granatami i staraliśmy się przebić do Żoliborza i niektórym się troszkę udało, ale otworzyć bezpiecznej drogi nie mogliśmy.

  • W tym ataku został pan ranny, tak?

Zostałem tam lekko ranny w nogę i nasza sanitariuszka pomogła mi się przeczołgać przez tory na stronę „Żywiciela” i tam następnie zostałem z oddziałami, które się wycofywały do Puszczy. [Udało mi się] przejść do Lasek i tam po lekkim wyleczeniu - bo nie chciałem leżeć w szpitalu - przeszedłem do grupy „Kampinos”, do kompanii porucznika „Zetesa”. To był bardzo dzielny oficer, dawny nauczyciel – Zygmunt Sokołowski, [stąd] jego pseudonim [Z.S.] „Zetes”.

  • Został pan ranny w głowę. Kiedy się to stało?

W głowę zostałem ranny już na końcu Powstania. To było 5, lub 6 października jak już Warszawa padła, a my jeszcze w Puszczy się broniliśmy.

  • Jeszcze o tym porozmawiamy, a proszę opowiedzieć o szpitalu w Laskach. Pamięta pan jakie tam były warunki? Jak dużo czasu pan tam spędził?

Byłem tam tylko na opatrunku i zaraz, chyba na drugi dzień, prosiłem o wypisanie...

  • I wtedy pan wrócił do Puszczy Kampinoskiej?

... i wtedy z rannymi żołnierzami z „Cecylii” wileńskiej i z grupy „Kampinos” przeszedłem na Wiersze tam, gdzie była główna siedziba AK. Tam było dowództwo, tam nawet było zdobyte działo, broń maszynowa...

  • I do końca Powstania był pan już w Puszczy Kampinoskiej, tak?

Tak. Potem Niemcy nas zbombardowali na Wierszach sztukasami i przyszedł rozkaz wymarszu do Gór Świętokrzyskich.

  • Czy brał pan jeszcze udział w akcjach zbrojnych w tym czasie?

No tak, na terenie Puszczy Kampinoskiej mieliśmy sporo starć z Niemcami. Później pokażę broń zdobytą na Niemcach w tamtym okresie.

  • Czyli moment, kiedy znalazł się pan w Puszczy Kampinoskiej, to jaki to był okres Powstania?

W Warszawie trwało Powstanie, a my walczyliśmy z Niemcami, którzy atakowali od strony Modlina.

  • To był początek września, tak?

To był sierpień i początek września, to był wymarsz „nieszczęsny” do Gór Świętokrzyskich i mieliśmy niestety wtedy złe dowództwo, bo nasz dobry dowódca – pułkownik Szymon Krzeszowski był ranny i zamiast niego dowodził major „Okoń”. On źle dowodził, bo na przykład pod stacją Jaktorów nakazał postój, zamiast przejść przez tory, a tory wysadzić. A nad nami latał bez przerwy Focke Wulf – dwukadłubowy samolot i widział całe nasze ruchy. I ten postój za torami był tragiczny, bo chociaż przegonilliśmy z torów pancernych grenadierów – to były doborowe jednostki hitlerowskie, w czarnych mundurach –zaraz nadjechał pociąg pancerny i się sytuacja diametralnie zmieniła, bo wtedy nie mieliśmy najmniejszych szans na przejście przez tory. I tam właśnie otoczyło nas chyba pięć dywizji niemieckich – SS, Wiking, Totenkopf, Herman Goering, SS-Galizien i oddziały Rona-Kamińskiego.

  • I co się stało wtedy, jak państwa Niemcy otoczyli?

Wtedy jak nas Niemcy otoczyli, to dwie doby z nimi walczyliśmy. Chcieli wszystkich wyniszczyć. Wiedzieli, że idziemy do Gór Świętokrzyskich. A mieli też dobry wywiad – jakiś oficer niemiecki uciekł z naszej niewoli, on znał kierunek marszu. I tam właśnie, w czasie walki pod Jaktorowem zostałem ranny w głowę, straciłem mnóstwo krwi. Miałem szczęście, że znalazł mnie oficer węgierski, bo tam były też oddziały węgierskie, które szły z Niemcami, ale nasze dowództwo się z nimi porozumiało i było umówione, że strzelamy „Panu Bogu w okno”, nad głowami sobie. Ci Węgrzy chcieli się nawet przyłączyć do Powstania, ale nic z tego nie wyszło.

  • Ten podoficer się panem zaopiekował?

Ten oficer węgierski podniósł się z pobojowiska, wziął mnie na jakiegoś „łazika” i zawiózł do klasztorku w Kostowcu. Spytałem się go, jak troszkę oprzytomniałem, bo byłem kilka godzin nieprzytomny, jak on wiedział, że ja żyję? A on mówi, że miałem zamknięte oczy. Dopiero potem się dowiedziałem, że jak człowiek jest martwy, to ma oczy otwarte, a jak żyje, to ma zamknięte...

  • Kto tam się panem opiekował w tym klasztorze?

On właśnie zawiózł mnie do tego klasztorku. Tam był szpitalik zorganizowany przez AK i zwrócił się do mnie ubersetzer – tłumacz i kazał przywołać jakąś siostrę, która się będzie mną opiekowała. Siostra przełożona wyznaczyła siostrę Cecylię do opieki. Więc ten Węgier – ja tłumaczyłem – powiedział, że to jest polski powstaniec ranny w tej bitwie, co tu była i jak oprzytomnieje, to proszę mu oddać jego pistolet. Do tego stopnia, że on wziął mój pistolet i oddał siostrze.

  • Wie pan, co z tym Węgrem się później działo? Zna pan jego losy?

Tak. Mamy czasem spotkania w Laskach. Tam jest msza polowa. Nasz kapelan, który przeżył odprawia mszę i na tych spotkaniach raz spotkaliśmy tych Węgrów właśnie, którzy nami się opiekowali i przepuszczali naszych przez swoje linie z bronią nawet.

  • Kiedy to było, gdy pan się z nim spotkał?

To było kilka lat temu. Ale się serdecznie przywitaliśmy, nadal w języku niemieckim. Niektórzy Węgrzy teraz znają rosyjski, ale nie chcą nim mówić, tak że rozmawialiśmy po niemiecku. Mam wielki szacunek do Węgrów, bo rzeczywiście oni bardzo nam pomogli.

  • I wtedy w tym klasztorku jak długo pan został?

Do końca Powstania. Tam było ciężko, bo jak stwierdził lekarz, straciłem ponad dwa litry krwi. Ocalił mnie ten Węgier i hełm, bo się zrobił ogromny skrzep i zatamował dalsze krwawienie.

  • Co się działo później, gdy wyszedł pan z tego klasztoru?

Mhm, ... to dygresja, ale ciekawa. Ta właśnie siostra Cecylia, jak odzyskałem przytomność mówiła: „Jeszcze ci mało walki i wojny? Jeszcze pistolet chcesz?” Ja mówię: „Szkoda, że siostra nie widziała swoich przyjaciółek, które my widzieliśmy, pogwałconych, pomordowanych na Woli”, bo w szpitalu na Woli, to wszystkie sanitariuszki zostały pomordowane, obojętne czy zakonnice, czy nie. I siostra przyznała mi rację, do tego stopnia, że nawet z tego hełmu wymyli skrzepniętą krew i hełm mi przyniosła. Ja mówię: „Siostro kochana, po co mi ten hełm? Przecież tu wszędzie są Niemcy. Nasi poszli do Gór Świętokrzyskich, przecież ja nie będę już chodził w hełmie.” Ale pistolet mi oddała...

  • Gdzie się pan wtedy udał?

Byłem mocno wycieńczony, bo wtedy nie było możliwości transfuzji i mnie na miejsce utraconej krwi wpompowano sól fizjologiczną, więc mi było bez przerwy zimno i duszno. Po prostu nie było czerwonych krwinek do przenoszenia tlenu.

  • Wyszedł pan z tego klasztoru i gdzie pan poszedł?

Jeszcze z kolegą jednym, z którym się nie spotkałem po wojnie, szliśmy w kierunku Warszawy, która już padła i Niemcy się tam panoszyli, wysadzali miasto.

  • Gdzie dokładnie pan dotarł?

Piechotą – to było ze trzydzieści kilometrów – dotarliśmy do... tam, gdzie nasi rodzice byli, do Kazunia koło Modlina. Wtedy tam jeszcze byli Niemcy, ale już wystraszeni, bo już się front zbliżał rosyjski.

  • I tam się pan wtedy zatrzymał, tak? Został już pan, czy jeszcze gdzieś się pan przenosił?

[Podjąłem] przerwaną naukę, co była w tajnych [kompletach]...

  • Ale został pan już w Kazuniu wtedy?

Tak, tak.

  • Czy tam się znajdowała wtedy pana rodzina?

Tak.

  • Kontynuował pan naukę, poszedł pan na studia...

Na studia to jeszcze nie. Na razie byłem [zajęty nauką] z zakresu liceum w Boernerowie .

  • Jakie studia pan wybrał potem?

W moim życiu dużo decydowały przypadki. Po Powstaniu była bieda, więc musiałem pracować, żeby mieć się z czego utrzymać. Zacząłem pracować w przemyśle farmaceutycznym. To był przypadek, po prostu dostałem skierowanie i pracowałem na Karolkowej w wytwórni, która do dzisiaj istnieje. Tam raz wybuchł pożar, bo pękła ogrzewana kolba ze spirytusem w pracowni, gdzie robiono narkotyki. To się zaczęło piorunem palić, a straż przemysłowa powiedziała: „Co, narkotyki się palą? Nie mamy masek. Nie idziem!” Ja jeszcze z kolegą, który też tam ze mną pracował – też akowiec, miał jeszcze gorszy życiorys, bo był na zachodzie w polskich siłach zbrojnych, a to już był w życiorysie straszny hak, ja nie byłem na zachodzie, tylko tu w Polsce –byliśmy z pożarami mocno obyci, więc wzięliśmy gaśnicę i pobiegliśmy tam i troszkę przygasiliśmy ten pożar. Przyjechała straż z Polnej i go dogasiła. Kierownictwo zakładu powiedziało: „Koledzy, za waszą postawę kierujemy was na studia farmaceutyczne.” Ja mówię: „Farmaceutyczne? Niech będzie...” I dali nam mocne papiery, bo z takimi życiorysami nie było szans, więc ja też dostałem zaświadczenie, że byłem aktywny i tak dalej... Ale dzięki temu, że byłem obkuty i zdałem egzamin na studia bardzo dobrze i że dziekan, świętej pamięci Olszewski, miał też syna w Powstaniu, spojrzał w mój życiorys, pokiwał głową i jeszcze obecna moja szefowa profesor Bożenna Gutkowska... dzięki ich wstawiennictwu dostałem się na farmację i bardzo mi to odpowiadało, bo studia były bardzo ciekawe, chociaż ciężkie.

  • Czy był pan represjonowany w związku z udziałem w Powstaniu?

Tak. Badał mnie oficer Informacji Wojskowej, który potem, żeby mi się lepiej przypomniało, to mi przebił bębenek zaostrzonym ołówkiem. To było bardzo bolesne.

  • Jakie informacje chciał od pana dostać?

Gdzie jest dowódca, jaki, gdzie mieszka, jaki adres? Adres znałem, ale oczywiście nie powiedziałem. Do tej pory to pamiętam – ulica Kleczewska na Żoliborzu, major „Szymon”, już nie żyje, niestety...

  • A inne formy prześladowań?

Na „trzy razy tak!” byłem zamykany na milicji jako potencjalny wróg, zresztą ci wszyscy z Kedywu byli traktowani jako potencjalne szpiony i element zbrodniczy. To jest dygresja: jak pracowałem w Instytucie, to była współpraca z wieloma krajami i jak mnie wysyłali pierwszy raz na zachód, to z wielką litanią, bo, na przykład, na przejęcie metody wytwarzania kwasu itakonowego, który był potrzebny do produkcji gorzowskiego stylonu. Wtedy byłem w Anglii w Coventry i przejąłem tę metodę i uruchomiłem ją [później] u nas w Instytucie, to badało mnie na lojalność trzech towarzyszy – czy ja czasem nie ucieknę? Byli pewni, że ja zwieję na zachód, jak tylko się tam znajdę. Efekt był taki, że wróciłem i budowałem socjalizm, a tych trzech, co mnie badało – zwiało! Potem, jak mnie próbowano przy następnym wyjeździe znowu inwigilować, to powiedziałem: „Towarzyszu, nie wygłupiajcie się...” i powiedziałem, jak było z tamtymi. Miałem też z polskimi emigrantami spięcie, bo u nas był stalinizm, ale jak się było za granicą, to człowiek bronił tego kraju, bo Polska jest Polską. Dali mi adres do polsko-szkockiego pensjonatu, gdzie jest tanio i dobrze. Ci emigranci na mnie popatrzyli: „Pan to sam przyjechał?” - „Tak.” - „I co, i wraca pan?” Ja mówię: „Oczywiście.” To mi dali do zrozumienia, że jestem lepszy s...syn, jeżeli mnie tu z zaufaniem puścili do Anglii! Ale takie było życie...

  • Czy później również zdarzały się represje? Kiedy to się skończyło?

Jak mnie wysłali do Rzymu, to troszkę tam zarobiłem pieniędzy i zaprosiłem żonę Basię, żeby przyjechała i zobaczyła Włochy. To było w latach sześćdziesiątych. Oczywiście, odmówili żonie paszportu. Dyrektor do mnie dzwonił, a miałem fantastycznego, mądrego dyrektora. On był partyjny i były wiceminister, ale bardzo rzeczowy człowiek i on mi zaufał, bo wiedział, że ja nie ucieknę. Nie wiem skąd, ale wiedział. Wstawił się, żona dostała paszport i przyjechała do mnie do Rzymu i Włochy objechaliśmy naokoło. I oczywiście wróciliśmy oddzielnie, żeby nie jednym samolotem, w razie czego. Potem już mi nie odmawiali paszportu. Byliśmy kilkanaście razy we Włoszech i zawsze wracaliśmy. Synowi też załatwiłem praktykę w Stanach, bo byłem też w Stanach kilka razy. A Basia mówi: „Czy on tam czasem nie zostanie?” Ja mówię: „O ile znam swojego syna, to na pewno nie zostanie.” I oczywiście wrócił i powiedział: „Co? Ja mam zostać tam, w tym domu wariatów?” Tam rzeczywiście, życie łatwe, ale mentalność tych ludzi jest straszna...

  • Po tej wizycie we Włoszech skończyły się już nękania, tak?

Tak, tak. Już wtedy byłem zaufany, ale tym nie mniej dostałem przydział pracy na wyrąb tajgi pod Workutą, to znaczy już byłem w transporcie w Rembertowie, ale rodzina mnie wykupiła za biżuterię od enkawudzistów. I wypuścili mnie. A ja sobie mówię: „Jak mnie wywiozą, to ucieknę”, ale stamtąd bym nie uciekł...
Warszawa , 10 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Olgierd Lubiński Pseudonim: „Sztubak” Stopień: strzelec Formacja: „Waligóra” Dzielnica: Wola, Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter