Roman Feill „Tański”
Nazywam się Roman Feill, urodzony 7 lutego 1918 roku w Krakowie. Mój pseudonim to podporucznik „Tański”.
- Gdzie pan walczył w czasie Powstania?
W czasie Powstania walczyłem na Mokotowie – 1. Pułk Szwoleżerów, już w konspiracji.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych.
Urodziłem się w Krakowie, ale mieszkałem w Poznańskiem. Szkołę podstawową i gimnazjum ukończyłem w Państwowym Gimnazjum imienia Jana Kasprowicza w Inowrocławiu, to Kujawy. W 1936 roku zdałem maturę. Mój ojciec i matka mieli majątek ziemski w powiecie inowrocławskim o powierzchni około czterystu hektarów, blisko cukrowni. Ziemie były bardzo bogate, pszenno-buraczane, więc produkowano głównie pszenicę i buraki cukrowe.
- Skąd wywodzi się pana rodzina?
Moja matka pochodzi, powiedzmy, z południa Polski. Mianowicie urodziła się na Ukrainie, gdzie mój dziadek […] był właścicielem majątków w rejonie bardzo bliskim Czarnobyla. Stracił wszystko w 1917 roku. Uszedł z życiem, ale stracił cały majątek łącznie z wszystkimi pamiątkami, meblami i tak dalej… Tak że z tego okresu nie mam żadnych pamiątek. Mój pradziad był powstańcem 1863 roku skazanym przez cara na karę śmierci. Tułał się do końca życia. Konfiskata majątku i tułanie się po całym świecie, dlatego że miał zakaz zamieszkania w byłej Rosji, bo oczywiście to był zabór rosyjski.
- Jakie było panieńskie nazwisko matki?
Matka miała [na nazwisko] Buszczyńska.
To daleka historia. Mój prapradziad był obywatelem francuskim. Posiadał wielkie dobra w Alzacji i Lotaryngii, to jest południowa Francja. Na skutek rewolucji napoleońskiej był skazany na karę śmierci i musiał opuszczać Alzację i Lotaryngię, i osiedlił się w Wiedniu. Uratowawszy dużą część fortuny, założył sobie jakieś fabryki nie fabryki w Wiedniu. Zakochał się w pannie Olszańskiej – Polce z pochodzenia. Oświadczyła mu, że owszem, wyjdzie za niego za mąż, ale pod warunkiem, że on przeniesie się spod Wiednia pod Kraków. Kupił tam klucz majątków ziemskich od rodziny Lanckorońskich. Wiadomo, że to była arystokratyczna rodzina Lanckorońskich, która miała bardzo duże dobra w rejonie Krakowa.
Panna Olszańska urodziła chyba sześć córek i sześciu synów. Córki zostały wyposażone, bo taki był zwyczaj w dawnych czasach, natomiast wszyscy mężczyźni wyemigrowali. Część osiedliła się w Polsce, część w Wiedniu, część wyemigrowała jeszcze dalej. Sprawdzałem te rzeczy i doszedłem do tego, że jeden z moich prapradziadów był między innymi profesorem w Wiedniu. W aktach rodzinnych mam nawet fotografię generała wojsk austriackich polskiego pochodzenia.
- Czy nazwisko Feill brzmiało cały czas tak samo?
Moje nazwisko zostało w pewnym sensie nawet, powiedziałbym, spolszczone. Litera „F” w języku niemieckim bezpośrednio nie istnieje, pisze się przez „Ph” albo „Pf”, a tutaj jest pisane przez „F’. W każdym razie mam dokumenty mojego dziada, który miał majątek pod Gdowem, to jest piętnaście kilometrów od Krakowa. Ten mająteczek, zresztą bardzo nieduży, był w rękach mojego stryja (brata mojego ojca), który opuścił go w 1939 roku na skutek inwazji niemieckiej. Potem mająteczek został rozparcelowany, to wszystko sprzedane. Istnieje jeszcze dworek. Usiłuje to odzyskać moja stryjeczna bratanica na podstawie zwrotu majątków.
- W 1936 roku zdał pan maturę. Co pan robił po maturze?
Byłem studentem na SGGW w Warszawie. Dwa lata studiowałem, potem wybuchła wojna w 1939 roku. W 1939 roku straciliśmy wszystko.
- Został pan zmobilizowany?
Oczywiście, na powszechną mobilizację w 1939 roku. Miałem zieloną kartę mobilizacyjną. Miałem obowiązek zgłosić się 1 września w Garwolinie, w ośrodku zapasowym kawalerii. Dużym wysiłkiem dojechałem przez Warszawę do Garwolina i tam oczekiwałem na dalsze rozkazy. Zostałem dowódcą plutonu ciężkich karabinów maszynowych z zadaniem obrony mostu w Maciejowicach pod Warszawą. Zainstalowałem się tam, jeszcze nim Niemcy rozbili cały front zachodni i broniły się właściwie tylko poszczególne jednostki. Broniłem mostu w Maciejowicach do czasu, kiedy dostałem rozkaz wycofania się. Niemcy zbombardowali to lotniczo, całkowicie zniszczyli most, uniemożliwili przeprawę nawet już regularnych wojsk. Miałem obowiązek wycofania się. Wycofywanie się to była tragedia, bo to było stale pod ogniem ostrzału artyleryjskiego i bombardowania. Wszystko się więc rozbiło, zniszczyło, tak że dowlokłem się z resztką trzech czy czterech żołnierzy i starszym kolegą, który był wtenczas rotmistrzem.
Byliśmy świadkami, jak generał był brany do niewoli – z samochodem, z asystentami, w generalskim mundurze. Nie pamiętam w tej chwili, jak się nazywał, już tak dawno [to było]. Byłem schowany w lesie. Leżeliśmy na pograniczu lasu i obserwowaliśmy to mało ciekawe zjawisko. Potem zniszczyłem dowody osobiste, to znaczy książeczkę wojskową. Korzystając z tego, że miałem dwadzieścia dwa lata, tłumaczyłem się, że nie wojowałem, że nie byłem żołnierzem, że nie brałem udziału w wojnie. Uciekałem jak każdy inny przed inwazją niemiecką.
- Musiał się pan przebrać w cywilne rzeczy.
Cywilnym ubraniem była koszula. Zdjęte dystynkcje i [jest cywilne ubranie]. W końcu dobiegłem do majątku w Krasnobrodzie (taka wioska Krasnobród) i tam byli właściciele majątku, którzy mnie po prostu ubrali. Położyłem się w Krasnobrodzie w stodole u gospodarzy, żeby wypocząć. Rano wstałem i zobaczyłem działa, czołgi radzieckie, żołnierzy radzieckich. Zrozumiałe, że nie miałem zamiaru wyjeżdżać dalej poza granice Polski, a specjalnie do Katynia, Starobielska czy innego Kozielska. Wobec tego podałem, że jestem po prostu, najzwyczajniej w świecie uciekinierem. Nie brałem udziału w wojnie, książeczki wojskowej nie miałem, bo zdążyłem ją zlikwidować, broń krótką, którą miałem, zakopałem w lesie. Tak zakopałem, że może ktoś tam pistolet odnalazł, zresztą mój prywatny.
- Dostał pan powołanie. Czy wcześniej odbył pan służbę wojskową?
Oczywiście. Skończyłem podchorążówkę. Po maturze poszedłem do wojska. Odbyłem obowiązkową służbę wojskową w Grudziądzu w Szkole Podchorążych Rezerwy Kawalerii. W 1936 roku zdałem maturę, miałem osiemnaście lat. Jako ochotnik poszedłem do szkoły podchorążych, która trwała rok, zasadniczo. Od 20 września 1936 roku do 15 sierpnia 1937 roku byłem w wojsku.
- Czy wszyscy po maturze szli wtedy na ochotnika?
Tak, można było pójść jako ochotnik i odbyć obowiązkową służbę wojskową bezpośrednio po maturze. Skorzystałem z tego. Chodziło mi o to, żeby mieć swobodną głowę, nie być powoływanym na ćwiczenia obowiązkowe i jakieś wojskowe sprawy, kiedy będę na uniwersytecie. Te dwie rzeczy kolidowały. Służba wojskowa i studia na uniwersytecie, na SGGW – Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego. Tam się zapisałem 1 września 1937 roku. Dwa lata byłem studentem Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Stale mieszkałem w Warszawie.
- Jaka była przedwojenna Warszawa dla pana jako studenta? Kawiarnie, teatry, kina?
Bardzo. To nie był komunizm ani nie był socjalizm. Moi rodzice byli ludźmi bardzo zamożnymi. Wobec tego nie owało mi pieniędzy na zabawy, teatry, bale, znajomości, przyjaźnie i tak dalej. Uczciwe mówiąc, bijąc się w piersi, muszę stwierdzić, że więcej się bawiłem w ciągu tych dwóch lat aniżeli uczyłem. Ale co się nabawiłem, co przeżyłem, to moje, tego mi nikt nie zabierze. Tak było, miałem cały szereg kolegów, którzy żyli może trochę podobnie jak ja. Myśmy z moim bratem mieszkali w budynku YMCA. Istniała taka organizacja amerykańska, która nazywała się YMCA, czyli
Young Men’s Christian Association – Chrześcijańskie Młodzieżowe Stowarzyszenie. Mieli tutaj rozmaite urządzenia, między innymi mieli dom, w którym można było za dość znaczne, ale nie za bardzo duże pieniądze mieszkać, jednocześnie studiując. Żeśmy razem z moim bratem mieszkali we dwóch w jednym pokoju, wspólnie go opłacając. Mój brat zapisał się na SGH, Szkołę Główną Handlową, a ja na SGGW. Tak przeżyliśmy dwa lata.
- Gdzie była pana ulubiona kawiarnia, ulubione miejsce?
Bardzo trudno wymieniać. Kawiarni było dużo, miejsc do zabawy było bardzo dużo. Nie byłem w korporacji, ale mój brat był korporantem. Korporacja to dobrowolne stowarzyszenie przyjacielsko-wychowawcze, nazwijmy nawet. Zgromadzenie rozmaitej młodzieży. Korporacje, to były stowarzyszenia, do których się dobrowolnie zapisywało, ale obowiązywał pewien status i towarzyski, i naukowy, i kulturalny. To były patriotycznie nastawione zgromadzenia klubowe, przyjacielskie młodzieży akademickiej. Jednym z założycieli stowarzyszenia akademickiego na terenie Rosji był mój dziadek, ojciec mojej matki. Korporacje były tam organizowane głównie dla podtrzymania patriotyzmu i utrzymania polskości, bo przecież w Rosji było bardzo dużo Polaków, zresztą nawet bardzo bogatych i bardzo patriotycznie nastawionych.
Korporacje miały właśnie to zadanie w czasie, kiedy Polska nie istniała. Potem to się przerzuciło na Polskę i wśród studentów było bardzo dużo tak zwanych korporacji, czyli stowarzyszeń, które miały swoje lokale, swoich przyjaciół, swoich ludzi. Były kierunki pomocy naukowej, pomocy kulturalnej, w bardzo wielu przypadkach nawet pomocy finansowej. Pomoc finansowa była bardziej zamożnych rodziców w stosunku do przyjaciół mniej zamożnych czy ograniczonych [finansowo], bo to było dość drogie.
Nie należałem, byłem wolnym strzelcem. Natomiast mój młodszy brat należał do korporacji.
- Pamięta pan coś takiego, jak „getto ławkowe”? Zaczęło się przed wojną?
Nie. Był organizowany przez Piaseckiego prąd nacjonalistyczny, który był zresztą bardzo nieciekawy, bo to był antysemityzm. Studenci byli podjudzani, mieli bojówki antysemickie – nie było to ciekawe. Nie należałem do tego, nigdy nie pochwalałem, ale było kilku moich znajomych, którzy się angażowali w te nacjonalistyczne kierunki. To było nie tyle finansowane, co lansowane czy pochwalane przez nacjonalizm.
- Czy u pana na uczelni było coś takiego, że nie chciano siedzieć razem z Żydami?
W jednym roku, ale akurat w tym okresie czasu nie byłem. W 1938 roku, kiedy były tego rodzaju zamieszki, rozmaite burdy, byłem powołany na ćwiczenia wojskowe. To była jedna z nieprzyjemnych [rzeczy], utrudniających – powiedzmy sobie – wypoczynek. Szkoła podchorążych trwała niecały rok, bo już 15 sierpnia byłem w domu, po szkole. Zameldowałem się w pułku, dostałem przydział do 16. Pułku Ułanów w Bydgoszczy i poszedłem, nazwijmy to, do cywila.
Byłem zwolniony ze służby wojskowej, ale po roku zostałem powołany na ćwiczenia, które trwały sześć tygodni. Ogromne marsze, bardzo męczące, byłem dowódcą plutonu – dwadzieścia koni, dwudziestu ludzi, dwudziestu żołnierzy. Prostych oczywiście, to nie była elita, powiedzmy, naukowa. To byli ludzie nieraz ze wsi, miasteczek, miast powołani na ćwiczenia. Dowódcą takiego plutonu był podchorąży, który przychodził na okres ćwiczeń. Półtora miesiąca byłem na ćwiczeniach jako dowódca plutonu. Nie czyściłem konia, nie siodłałem, ale jeździłem wierzchem na koniu przez sześć tygodni. Częściowo na piechotę, a głównie wierzchem na koniu.
Majątek w Poznańskim był momentalnie zakwestionowany, zarekwirowany przez Niemców. Nie będę opowiadał tego fragmentu, bo to jest zbyt osobiste. Odpowiednio dostałem w kość. Skończyłem działania wojenne pod ruskimi, gdzie w Krasnobrodzie spotkałem się z dywizjonem artylerii radzieckiej, z żołnierzami i oficerami radzieckimi, którzy mówili tylko i wyłącznie po rosyjsku, w mundurach rosyjskich i tak dalej. Pożegnałem ich i udało mi się przeszmuglować do Krakowa. W Krakowie nie było już mojej rodziny, wobec tego powiadam sobie: „Pojadę w Poznańskie”. Pojechałem w Poznańskie i tam mnie natychmiast aresztowali, siedziałem prawie miesiąc w strasznych warunkach, a że żyję, to cud boski. Mniejsza z tym.
Niemcy, tak. Przecież oni tam likwidowali Polaków. Albo obozy koncentracyjne, albo przesiedlenia, albo obozy pracy, albo do ziemi. Jeżeli złapali działaczy antyniemieckich z okresu przedwojennego, międzywojennego, między pierwszą a drugą wojną światową, to likwidowali, bardzo dużo ludzi wymordowali. Zginęło bardzo dużo wartościowych ludzi właśnie w Poznańskim. To był przecież zabór niemiecki. Polacy zamieszkujący w rejonie Poznania i Gdańska, i obecnych Ziem Odzyskanych byli bardzo negatywnie nastawieni do Niemców. Oczywiście jak wkroczyli hitlerowskie Niemcy, to bardzo wielu ludzi poszło do obozów koncentracyjnych, do obozów jenieckich i do ziemi.
- Po miesiącu pana wypuścili?
Były takie i inne konfrontacje, między innymi badania przez gestapo. W pewnym momencie tak się złożyło, że zostałem wywołany imiennie przez gestapowca. To jest opisane w aktach Inowrocławia, bo to było w Inowrocławiu. W więzieniu w Inowrocławiu siedziałem przez cztery tygodnie. Po czterech tygodniach byłem imiennie wywołany przez gestapo. Było szereg ludzi wywołanych, między innymi ja. Kilku zginęło, zastrzelili, zamordowali. W pewnym momencie: „Jak ty się nazywasz?”. Powiedziałem nazwisko. „Ty nie mówisz po niemiecku?”. – „Nie, nie mówię”. Reakcja była dość nieprzyjemna. W końcu nie wiem dlaczego – to już cud boski, że żyję – wypuścili mnie, ale na moich oczach zginęło kilku ziemian, moich sąsiadów, ludzi, których znałem. Trzy czy cztery tygodnie temu widziało się ich na ulicach w Inowrocławiu czy byli na takich czy innych spotkaniach koleżeńskich, ziemiańskich. Każdy coś przeżył, a potem niechętnie się już do tego wraca. Ani moja matka, ani mój ojciec nie wiedzą, co tam przeżyłem. Miałem przecież niecałe dwadzieścia dwa lata. Urodziłem się w 1918 roku, a to był 1939 rok. Mam pamiątki po tym spotkaniu. Wypuścili mnie, nie wiem dlaczego. Nie umiem powiedzieć. W każdym razie dostałem tęgo… z przykładką: „Ty polska świnio! Ty nie mówisz po niemiecku?!”. Nie umiem mówić, nigdy nie mówiłem, nie uczyłem się języka niemieckiego. Owszem, uczyłem się języka francuskiego i jako tako znam francuski. Niemieckiego nigdy się nie uczyłem. Wyszedłem na wolność. Każdy to przeżył. Ja dostałem tylko raz mocniej, parę zębów poleciało, ale przeżyłem, a inni nie przeżyli. Tu muszę powiedzieć, że mam obłędne szczęście i do dnia dzisiejszego nie umiem powiedzieć, dlaczego wtenczas wyszedłem z życiem.
- Jak to się stało, że trafił pan do Warszawy?
To by już trzeba było głębiej powiedzieć. Moja matka kończyła Uniwersytet Jagielloński, ojciec kończył Uniwersytet Jagielloński, tam się poznali, tam się pobrali. […] Byłem pierwszym wnukiem mojego dziada, a moja mama była jego ukochaną córką. Miał dużo dzieci, ale tak bywa, że ojciec zawsze sobie wybierze jedno dziecko, które specjalnie nosi w sercu. Też mam taką [osobę]. Tam się spotkaliśmy. Wiadomo było, że Kraków nie jest okupowany. W pierwszej fazie wojny żadna armia niemiecka nie wkroczyła do Krakowa. Nie było armii, nie było defilady, tak jak w Warszawie po zakończeniu wojny. Hitler odbierał defiladę w Warszawie, a do Krakowa nie przyjechał, nikt nie był w Krakowie, oczywiście z wyjątkiem gestapo i policji. Tam był punkt zborny, myśmy się wszyscy zjechali. Tam się rozpoczęła praca zawodowa. Wspólnymi siłami odtworzyliśmy firmę, którą zakładał dziadek Konstanty Buszczyński. Częściowo została przeniesiona do Warszawy, centrala była w Warszawie.
Hodowla nasion dla rolnictwa. Ogromne przedsiębiorstwo, którego kapitał zakładowy był ogromny. Był zakładany jeszcze przez Konstantego Buszczyńskiego. Była tworzona na Podolu rosyjskim.
- W którym roku przyjechał pan do Warszawy?
W 1941 roku. W końcu 1941 roku ożeniłem się z panną Agnieszką, córką Witolda Hulewicza z rodziny ziemiańskiej. Był dyrektorem radia w Wilnie. Literat, pisarz, tłumacz, który został zamordowany w potworny sposób przez gestapo. Aresztowany chyba… w październiku czy listopadzie 1940 roku i 12 maja 1941 roku rozstrzelany. Leży na Palmirach.
- Jak wyglądał ślub okupacyjny? Gdzie pan brał ślub?
Na Chłodnej. Ślub dawał mi ksiądz prałat Fajęcki, przyjaciel rodziny Karpińskich – od mojej żony. Katolicki, normalny ślub na terenie późniejszego getta, przecież to kościół na Chłodnej. 29 listopada 1941 roku brałem ślub z Agnieszką Hulewicz.
- Było później jakieś wesele?
Było oczywiście przyjęcie weselne u dziadka mojej żony, Stanisława Karpińskiego. Był w latach dwudziestych prezesem Narodowego Banku Polskiego i twórcą Banku Polskiego.
- To były niespokojne czasy. Nie chcieli państwo poczekać, aż skończy się wojna?
Na co? Na koniec wojny? Albo się dożyje, albo się nie dożyje. Jest bardzo dużo przyczyn, dla których człowiek żyje. I tak samo dużo przyczyn mogło być, że człowiek nie będzie żył. Trzeba było wierzyć w cuda.
Opowiem śmieszną historię. Byłem wykładowcą broni. Uczyłem budowy ciężkich karabinów maszynowych, pistoletów, pistoletów automatycznych, pistoletów zwyczajnych. Eksponaty musiałem rozebrać, złożyć, tłumaczyć działanie i tak dalej… Zresztą musiałem się do tego przygotować, bo przecież nie wszystka broń była dostępna, kiedy byłem w podchorążówce. Uczyliśmy głównie ciężkich karabinów maszynowych, a to była broń stacjonarna, zakopana w miejscu, nie nosiło się jej. Trzeba było nauczyć młodzież, przeważnie studentów – byli już na pierwszym, drugim, trzecim roku studiów uniwersyteckich, na rolnictwie, na prawie, tu i tam… Często miałem trudności, że byłem starszy niż uczniowie, których uczyłem, no ale to był fach. Był egzamin w prywatnym mieszkaniu na drugim piętrze na placu Zbawiciela. Przyszedłem na drugie piętro, dzwonię, wchodzę. Stoi rządek studentów czy tam moich uczniów, których będę egzaminował. Podchodzi do mnie [jeden] i melduje: „Panie poruczniku, melduję posłusznie sekcja taka a taka, do egzaminu takiego i takiego”. – „Dobra. Siadajcie, egzamin”. Patrzę po twarzach i w pewnym momencie widzę zdumienie. Gęba otwarta, oczy w słup. Mój kolega ze studiów, zresztą o rok starszy ode mnie przyszedł na egzamin, a ja musiałem go egzaminować. Były też takie historyjki. To wszystko było tajne.
Nie, tłumaczyło się przecież, uczyło.
- Jak pan wstąpił do konspiracji? Jak to się stało, że został pan wykładowcą?
Po pierwsze wykładowcą, dlatego że przecież miałem skończoną szkołę podchorążych i jeszcze do tego służbę w ciężkich karabinach maszynowych. Były rozmaite specjalizacje w szkole podchorążych w Grudziądzu. Był pluton łączności i był pluton karabinów maszynowych. Byłem w ciężkich karabinach maszynowych. Wobec czego konstrukcje wszystkiej broni automatycznej musiałem przerobić w Grudziądzu. Tam mnie uczyli. Potem ja musiałem kogoś uczyć. To była normalka. A że oni byli dokształceni… Gdzie tam byli dokształceni! Formalności były, a nie [nauka]. Uczyli się dopiero na froncie.
- Jak to się stało, że pan zaczął działać w konspiracji?
Wiedziałem, że są ludzie, którzy siedzą w konspiracji. Przyjechałem z Krakowa i nie miałem kontaktów konspiracyjnych. Trzeba było zrobić to tak, że po pierwsze ten, który mnie wprowadzał do konspiracji, musiał być wiarygodny i musiał gwarantować za tego, którego wprowadza. Przecież mógł się wkręcić jakiś agent gestapo. Bardzo często się zdarzało, że pod wpływem terroru… jak się dostał w łapy gestapo, to [sypał]. Trzeba było mieć bardzo dużo charakteru, żeby wytrzymać to, co oni wyrabiali z ludźmi.
- Do konspiracji wprowadził pana kolega?
Oczywiście. Ten, do którego miałem zaufanie i powiedziałem mu: „Słuchaj, masz kontakty z AK?”. – „Mam”. Więcej mi nie było potrzeba, nie potrzebowałem wiedzieć, co on robi w Armii Krajowej. Pytałem się tylko, czy ma kontakty. „No to w takim razie możesz mnie skierować do jakiegoś ugrupowania? Wiesz, kto ja jestem, co ja umiem, co ja robiłem, gdzie, jaką podchorążówkę skończyłem” – i tak dalej. „No dobra, oczywiście”. Dali mi adres. „Przyjdzie pan tutaj, Marszałkowska numer taki i taki”. Kto? Jak się nazywa? Tak się nazywa. Wiedziałem jego imię, nazwisko i on wiedział moje imię i nazwisko, ale reszty nazwisk nikt już nie wiedział, to były tylko pseudonimy.
- Czy oprócz wykładów brał pan udział w akcjach zbrojnych w czasie okupacji?
Nie, [tylko] w Powstaniu.
- Długo był pan wykładowcą?
Trzeba by policzyć. Do 1 sierpnia, do wybuchu Powstania w 1944. Od połowy 1942 roku do Postania.
- Gdzie się odbywały te wykłady?
W mieszkaniach prywatnych.
- Czy odbywały się codziennie? Jak to wyglądało?
Nie codziennie. Miałem łącznika, który dokładnie wiedział, gdzie jestem, jak się nazywam i kto ja jestem. Dawał mi polecenie przeprowadzenia takiego i takiego wykładu, tu i tu, pod takim i takim adresem. Koniec. Przeważnie to nie był jeden wykład, tylko było kilka – dwa, trzy czy cztery. To zależało od tego, jaki był materiał do przeprowadzenia wykładu.
- Czy przychodził pan na wykłady z bronią?
Nie.
- Czy broń już tam była, że pan mógł pokazywać?
Tak, ale był tylko jeden egzemplarz broni, oczywiście bez amunicji.
Przede wszystkim konstrukcji broni, umiejętności postępowania z bronią. Nie uczyłem, oczywiście, strzelectwa, dlatego że strzelanie było już zupełnie specyficzną sprawą. Powiem zabawną historię. Ćwiczenia strzeleckie i akcje były prowadzone, ale dopiero w 1944 roku przed Powstaniem. W Kielecczyźnie był zaprzyjaźniony jeden majątek ziemski. Nie będę mówił nazwiska, bo to nieważne. Przyjeżdżały niewielkie grupy uczniów uczących się działalności wojennej. Nie tylko o broni i amunicji, ale całej sprawy wojennej – ćwiczenia wojskowe. Przyjeżdżali sekcjami, najwyżej sześciu, siedmiu ludzi pod dowództwem porucznika czy podchorążego.
Przyjeżdżali do określonego majątku ziemskiego, byli zakwaterowani i wyżywieni, i mieli ćwiczenia wojskowe z ostrym strzelaniem w danym majątku. Oczywiście ostre strzelanie odbywało się sporadycznie, w bardzo niewielkiej ilości, ale w dużej odległości od jakichkolwiek zgrupowań niemieckich, względnie nawet mieszkańców polskich. Tak, żeby nie stwarzać jakiegoś niebezpieczeństwa w stosunku do tych ludzi. Miałem jechać z moją sekcją (z plutonem czy częścią plutonu) w sierpniu w 1944 roku na ćwiczenia z ostrym strzelaniem do jednego z majątków na Kielecczyźnie. Wybuchło Powstanie i nie pojechałem.
- Jak pan zapamiętał dzień 1 sierpnia 1944 roku? Miał pan rozkaz, żeby przyjść gdzieś na zbiórkę?
Najpierw 25 lipca była mobilizacja i została odwołana, dlatego że były tam jakieś niedopracowania, zresztą bardzo poważne. Nie było kontaktów, nie było sprawdzone […] Miałem być na ćwiczeniach, zostałem odwołany i zostałem wyznaczony na punkt zborny na ulicy Łazienkowskiej, naprzeciwko kościoła, w bezpośredniej bliskości stadionu Wojska Polskiego. Za ulicą Łazienkowską była wytwórnia wódek Jankowskiego. Dalej była ulica Cecylii Śniegockiej, przecznica od Rozbratu. […] Tam był punkt zborny 1 sierpnia 1944 roku. Zebrał się tam cały szwadron 1. Pułku Szwoleżerów dowodzony przez „Górala”, czyli Tyszkiewicza. Był dowódcą szwadronu, a ja byłem dowódcą II plutonu. Był I pluton, II pluton i III pluton. Dostałem ten punkt zborny i dostałem rozkaz ataku koszarów 1. Pułku Szwoleżerów na tyłach Stadionu X-lecia.
Narwaliśmy się tam oczywiście na bardzo silny ostrzał karabinów maszynowych z bunkrów nie bunkrów... Jatka była straszna. Byłem ranny i odprowadzono mnie na ulicę Cecylii Śniegockiej, gdzie dwa dni później zajął się mną lekarz i tak dalej… Zostałem wyłączony z akcji. W tym momencie moja akcja w Powstaniu się skończyła.
Miałem przestrzał w nogę. Jak zawsze groziło zakażenie, groziło przecięcie tętnicy. Gdyby poszła, to bym dziś nie rozmawiał. Lekarz stwierdził, że postrzał jest nieszkodliwy. Dwa dni później założył mi bandaże i nie pozwolił mi chodzić, bojąc się krwotoku. W każdej chwili mogła pęknąć tętnica, bo wszystko zakończyło się na ułamki milimetra. Zagoiło się.
- Do szpitala zaniosły pana sanitariuszki?
Nie zaniosły, a odprowadziły, bo szedłem o własnych siłach. Zrobili bandaż uciskowy, krwawiło, ciekła mi krew, buty miałem pełne krwi, ale mogłem iść, nie musiałem być noszony.
- Jakie dostaliście uzbrojenie?
Pistolet.
- Jako porucznik nie zdawał pan sobie sprawy, że z takim uzbrojeniem nie ma szans?
Zdawałem sobie sprawę. Na cały szwadron był jeden ciężki karabin maszynowy, który obsługiwał wolontariusz, mój brat. W efekcie wyszedł z Powstania Warszawskiego bez zadrapania. Dwukrotnie miał przestrzeloną marynarkę i raz przestrzeloną kurtkę pod pachą.
- Pana brat zgłosił się jako ochotnik 1 sierpnia?
Tak, bo był u mnie na wakacjach. Byłem już żonaty i miałem dziecko. Najstarszą córkę, która nie żyje od bardzo dawna.
- Wychodząc na Powstanie, pożegnał się pan z żoną? Powiedział pan, że idzie do Powstania?
No a co miałem powiedzieć? Oczywiście, że tak. Wiedziała doskonale. Wiedziała, jakie jest uzbrojenie, wiedziała doskonale, czym to grozi.
- W której dzielnicy zostawił pan żonę i dziecko?
Na placu Narutowicza.
- W jakim wieku była wtedy córka?
Trzynaście miesięcy.
Tak, dzięki mojej żonie. Wyniosła dziecko z placu Narutowicza. Zabrała wszystko, co można było zabrać. Zabrała bardzo mało, a zostawiła dość dużo rozmaitych, wartościowych i pamiątkowych rzeczy, bardzo cenne rzeczy. Mniejsza z tym, ale uszła z życiem. Doszła do Pruszkowa, przeszła przez Pruszków, przeszła przez całą, olbrzymią (słynną zresztą) katorgę, wyczyny „ukraińców” i kałmuków, i rozmaitych bandytów. Moja siostra cioteczna była czterokrotnie zgwałcona w Pruszkowie. [Żonie] udało się przejść z dzieckiem i udało jej się wagonem towarowym przejechać z samego Pruszkowa do Krakowa, do moich rodziców.
- Na „Zieleniaku” gwałcili wszystkie kobiety…
Niektóre ocalały. Między innymi moja żona. Może dlatego, że miała dziecko na ręku, nie wiem. Moją cioteczną siostrę zgwałciło czterech. Zresztą była bardzo przystojna i atrakcyjna, miała dziewiętnaście lat, bo była w 1920 roku urodzona.
- 1 sierpnia przyłączył się do pana brat.
Dostał zgodę dowódcy szwadronu, czyli Tyszkiewicza, żeby się włączyć do akcji. Powiedziałem Tyszkiewiczowi: „Leszek, tak i tak. On nie ma przeszkolenia wojennego, nie ma szkolenia z bronią, ale strzela wspaniale. Jest starym, doświadczonym myśliwym i przyda się na pewno”. Przydał się.
„Petri”, bo w Krakowie miał dziewczynę, którą była panna Petri. Przyjął to nazwisko. Pracując w Krakowie, przyjechał do mnie na urlop i mieszkał u mnie.
- Ile czasu spędził pan na Cecylii Śniegockiej, będąc rannym?
Siedem dni.
- Co się potem z panem stało?
Zacząłem szukać kontaktów. Potem to już dość ciekawe przejścia. Proszę sobie wyobrazić, że przeżyłem tam ostrzał słynnej „Grubej Berty”. Niemcy strzelali z mostu kolejowego pociskami artyleryjskimi, które miały 600 milimetrów średnicy. Ważyło to około półtorej tony. Leciało z mostu kolejowego w moim kierunku, a ja byłem w rejonie magazynów społemowskich na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Taki pocisk upadł koło mnie w odległości dwunastu, trzynastu czy czternastu metrów. Jak uderzył, to ściana poszła do góry, a ja siedziałem osiem czy dziewięć metrów pod ziemią obsypany oczywiście tynkiem i ziemią, i rozmaitymi rzeczami. Potem nie było już tam żadnych działań. Niemcy nie byli w stanie prowadzić wszędzie wojny, na wszystkich odcinkach, tak jak to opisuje Davies. Opisuje cały szereg wycinkowych spraw, ale tam opisał tylko sprawy kanałów.
- Tutaj był pan z cywilami?
Nie, tam był jeden oficer, porucznik, który był dowódcą, powiedzmy, magazynów. Administrował tam wszystkim, nie był związany z armią, z wojskiem, z działalnością. Nie był przeszkolony jako żołnierz, jako oficer. Nie przeszedł szkolenia, wobec czego był jako wolontariusz. W końcu coś trzeba było robić.
Czekałem na okazję, żeby połączyć się ze swoim oddziałem. Nie mogłem się włączyć do jakiegokolwiek innego oddziału. Nie miałem ani broni, ani stanowiska. Nie mogłem udokumentować, że jestem akowcem i że jestem Polakiem, działaczem patriotycznym. Nie mogłem udowodnić, jaki jest mój stopień wojskowy, jaka jest moja przynależność wojskowa. Taka była sytuacja. Były oddziały, które były obsadzone, powiedzmy, na ulicę Rozbrat, cały szereg stanowisk, dlatego że na Rozbrat była linia obronna. Jednocześnie Niemcy byli na wzniesieniu w rejonie Sejmu i tamtych ulic. W pewnym momencie dostałem się nawet do tego rejonu, szukając kontaktów przez Książęcą. Doszedłem do Książęcej, Książęcą poszedłem na górę i stanąłem na placu Trzech Krzyży. Przeżyłem bombardowanie kościoła na placu Trzech Krzyży. Stałem w bramie na narożniku Nowego Światu i placu Trzech Krzyży i widziałem jak trzy sztukasy, jeden po drugim, zrzuciły dziewięć bomb na kościół. Podobno zginęło tam ponad 120 osób. Straszną tam zrobili miazgę.
Wróciłem na Wybrzeże Kościuszkowskie do magazynu i w pewnym momencie przyszła do mnie łączniczka z Centrum. Powiadam: „Co pani [tu robi]?”. – „Jestem łączniczką, mam obowiązek dostania się na Mokotów. Panie poruczniku, pan mi musi koniecznie pomóc”. Powiadam: „Zaraz, zaraz. Tutaj są specjaliści od kanałów. Oni mają za zadanie przebić kanałami przejście, udrożnić, udostępnić przejście kanałami z Czerniakowa na Mokotów”. – „A to ja z nimi pójdę”. Powiadam: „Zaraz, zaraz. To muszą oni mi odpowiedzieć, czy oni panią wezmą, bo oni mają inne zadanie. Oni idą po raz pierwszy. Oni znają budowę kanałów, ale nie wiadomo, jak te kanały wyglądają, czy one nie są uszkodzone. Jest ryzyko”. – „Ja idę, absolutnie ja idę”. – „No dobra, no to niech pani idzie”. Kanalarze powiadają: „Pójdziemy, ale to jest kanał bardzo specyficzny, dlatego że to jest kanał, który ma dwa szesnaście na dwa”.
Proszę sobie wyobrazić wysokość na dwa szesnaście, szerokość dwa metry. Oczywiście woda idzie, wobec tego jest to śliskie. Idziemy. Oni powiadają: „Nie, proszę pana. Ja mogę przyjąć tylko pięciu czy sześciu ludzi, czy dziesięciu ludzi, bo to jest przebicie. Musimy wiedzieć, co i jak”. Schodzimy. Powiadam: „Ja idę. Idziemy”. Wybrałem pięciu czy sześciu ludzi, którzy zdawali mi się odpowiedni do tego i ta łączniczka. W jednej czwartej drogi powiedzieli, że zaczynamy wchodzić pod Ogród Łazienkowski. W pewnym momencie otworzyły się światła. Niemcy otworzyli właz do kanału. Do kanału zszedł Niemiec i strzelił z pistoletu maszynowego w jedną stronę, odwrócił się i w drugą stronę. Zrobił serie na postrach. Nie wiedział, co tam jest, nie wiedział, że my tam jesteśmy, dlatego że światła zostały wyłączone, latarki pogaszone. Wrócił. Zebrali cywilów z Łazienek i znieśli chyba kilkanaście worków z cementem. Zrobili z tego zaporę. Myśmy się wycofali i tylko kanalarze zostali, żeby zobaczyć, co ci Niemcy robią. Wycofali się i powiedzieli: „To teraz trzeba będzie odczekać dwa czy trzy dni, żeby ten cement można było po prostu zsunąć (to był cement w workach papierowych), żeby zrobić takie schody.
Powiedzieli: „To teraz możemy pójść” – i poszliśmy po raz drugi. Droga była względnie ciężka, ale – jak cię mogę – można było dojść. Worki już były ściśnięte. Ta biedna dziewczyna prawie że się tam utopiła, bo była mała, drobna, szczupła, a to było jednak dość wysoko poukładane. Wody miała zebranej po piersi. Ściągnęło się parę worków, zrobiło się schody i doszliśmy. Połączyłem się z moim oddziałem, spotkałem się ze wszystkimi kolegami, z bratem i tak dalej… Objąłem z powrotem dowództwo II plutonu, bo byłem wyleczony. Zaczęła się właściwie walka stacjonarna na ulicy Belgijskiej, a Niemcy byli za pałacykiem Szustra. Była wymiana strzałów, ci strzelali, tamci strzelali. Nic nieznaczące przepychanki, które trwały gdzieś od 10 sierpnia prawie do końca Powstania. W pewnym momencie zapadła decyzja: „Wycofujemy się”. Dostałem rozkaz wyprowadzenia całego oddziału tą samą drogą, bo ten kanał w dalszym ciągu istniał. Niemcy atakowali go od czasu do czasu, ale był udrożniony. Jednak nie do końca, tylko do tej krzyżówki, która szła w bok kanału w kierunku Sejmu.
Dostałem rozkaz przeprowadzenia części tego oddziału, I i II plutonu, bo druga część pozostała na Mokotowie. Mieli pójść następnym rzutem. Doszedłem do dołu i było tak straszliwie duszno, taki kompletny tlenu, że ludzie ginęli jak muchy. Miałem trzydzieści lat, byłem bardzo silny, bardzo zdrowy, nic mi nigdy nie owało, więc przeżyłem i brat tak samo. Ale szliśmy po trupach, które układało się w poprzek, bo inaczej nie można było przejść. Ludzie ginęli po prostu na serce, organizmy nie wytrzymywały. Doszliśmy do bocznego kierunku metodą… gąsienicy. Jeden za drugim, jeden za drugim, jeden popycha drugiego. W ten sposób przeszliśmy z dołu aż pod sejm, a właściwie jeszcze dalej. Wyszedłem z kanału na rogu Alej Ujazdowskich i Wilczej. Tam są cztery włazy. To jest olbrzymie pomieszczenie, jest tam zsyp śmieci i śniegu. Tam mnie wyciągnęli 2 października 1944 roku.
- Ile godzin szedł pan kanałami?
Zeszliśmy o godzinie w pół do dziesiątej wieczorem, wyszedłem o w pół do dwunastej w południe. Przeżyłem, bo miałem płuca jak miechy, serce jak pompę ssąco-tłoczącą i doszedłem. Mój brat zszedł na dół i jeszcze uratował dziesięciu ludzi. Pogubili się, dostali obłędu, pomieszania zmysłów. Doszli do Wisły i znaleźli się za kratami. Tam są kraty uniemożliwiające wypływ jakichkolwiek części stałych do Wisły. Tam leżały już tylko trupy, z tych ludzi już nikt nie przeżył. 5 października [wsadzili nas] do żelaznych wagonów i do niemieckiej niewoli.
W Sandbostel i w Lubece. W Sandbostel przeszedłem oczywiście mykwę, odwszenie, dezynfekcję, dezynsekcję. Niewola niemiecka o pięciu kartoflach i zupce tudzież kawałku gliniastego chleba, do czasu, kiedy moja ukochana mama nie zadbała o synalka i nie wysłała mu odpowiedniego furażu. Natomiast mój brat wyszedł jako cywil, bo nie przyznał się do tego, że brał udział w akcji. Wyszedł [z kanału] razem ze mną, spotkaliśmy się na rogu Wilczej i Alej Ujazdowskich. Tam już nie było żadnych działań wojennych. Powiedział: „Ty jedź do niewoli, bo to jest pewne, że dożyjesz, a ja pójdę w świat”. Wydostał się jako cywil, legitymując się dowodem osobistym z Krakowa i kartą urlopową. Przeszedł, ale dostał się do obozu koncentracyjnego i jechał do Oświęcimia. Z kolegami wyrwali deski z wagonu, [pociąg] jechał powolutku, to zdążyli wyskoczyć. Niemcy strzelali, ale to stare pryki, którzy niesprawnie strzelali. Ot, dlatego że trzeba było strzelać. Nikomu nic nie zrobili. Uciekli w którymś z lasów po drodze do Krakowa na linii Warszawa-Kraków. Dojechali do Krakowa.
- W którym roku wrócił pan do Polski?
Już nie pamiętam… w 1947 roku. Dwa lata byłem we Francji w armii polskiej. Miałem tam znajomości. Ściągnęli mnie do [armii] i byłem na południu Francji. Tam przyjechała moja żona z dzieckiem przez zieloną granicę. Z najstarszą córką, która miała wtenczas dwa lata. Tam się urodziła moja druga córka, 20 lutego… 1947 roku.
- Dlaczego wrócił pan do Polski?
Po pierwsze zginął mój brat. To była szalona tragedia dla moich rodziców i musiałem się nimi zająć. To była pierwsza sprawa. Po drugie przeszedłem amok strachu, bo nie wszyscy jechali na dzikie niedźwiedzie, na Sybir. Część ludzi nie była zaangażowana w jakąkolwiek działalność polityczną, ja nie byłem zaangażowany w żadne polityczne sprawy. Nie bawiłem się w politykę, mnie to nigdy nie interesowało. Właściwie warunki były bardzo ciężkie. Armia polska została rozwiązana. Miałem do wyboru jechać w świat daleki, szeroki, ale [miałem] dwójkę małych dzieci (bo jedno miało chyba cztery lata, a drugie cztery czy pięć miesięcy) – zdecydowaliśmy z żoną, że nie ma sensu.
- Pana brat zginął już po wojnie?
Mój brat zginął dokładnie w nocy 7 czy 8 sierpnia 1945 roku po Krakowem w drodze na motocyklu z Myślenic do Krakowa. Zastrzelony, bo zdaje się, że była na niego zrobiona zasadzka. Zatrzymali go i po prostu zastrzelili.
- Skąd wziął się pana pseudonim „Tański”?
Nie wiem, Tyszkiewicz tak wymyślił. Powiadam: „Róbcie, co chcecie, napiszcie, co macie ochotę”. Właściwie do Tyszkiewicza powiedziałem: „A niech pan zapisze to, co [pan uważa]”. Jeszcze byliśmy na „pan”, potem byliśmy oczywiście po imieniu, bo to śmieszne rzeczy. On był o rok ode mnie młodszy wiekiem i o rok młodszy stażem wojskowym. Nie kwestionowałem jego zdolności dowództwa, absolutnie nigdy. Nie miałem nigdy smykałki do dowodzenia wojskiem.
- Gdyby pan znowu miał dwadzieścia sześć lat, czy poszedłby pan do Powstania?
Nie [poszedłbym]. Co innego walczyć, a co innego robić głupoty.
Warszawska, 13 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama