Roman Garbaczewski „Wit”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Roman Garbaczewski, urodziłem się 25 września 1928 roku. Skończyłem już 83 lata, poważny wiek, nie myślałem, że można tak długo żyć, ale jakoś się żyje. Mieszkałem cały czas w Warszawie na placu Zbawiciela róg Mokotowskiej. Ojciec w momencie gdy brał ślub, był zawodowym oficerem, po kompanii 1921 roku, gdzie został odznaczony Krzyżem Walecznych, był ranny. Mama – ziemianka z Kresów, z Wołynia, przed wojną nie pracowała. Można powiedzieć z perspektywy czasu: dzieciństwo wymarzone, dzieci dopieszczane, coroczny letni wyjazd nad morze albo do jakiegoś pensjonatu w Polsce.

  • W jakim stopniu ojciec był przed wojną?


W momencie ślubu był w stopniu porucznika, w momencie wybuchu wojny był w stopniu kapitana. Wyszedł z wojska zaraz po ślubie, w międzyczasie kończył prawo, aplikanturę i zaraz po wyjściu z wojska założył kancelarię adwokacką, był adwokatem.


Cóż można powiedzieć o naszym dzieciństwie? Byliśmy rozpieszczani: wyjazdy, w niedzielę tradycyjne spacery, potem cukiernia Lardelli na rogu Polnej i Mokotowskiej. Bardzo lubiłem ciastka, natomiast męczyły mnie śmiertelnie koncerty. Melomanem nie zostałem i już to się zapowiadało wtedy. Tyle, jeśli chodzi o ogólne dane. Jeśli chodzi o problemy, które mnie wtedy interesowały: swoją szkołę bardzo lubiłem, chodziłem do szkoły imienia Ziemi Mazowieckiej. Świetny zespół nauczycieli Pieńkowski, Kierst, Ostrowski, Jarzębski, Mioduszewska. Bardzo miły zespół, koleżeński. Wyrazem pewnym była sytuacja, kiedy przyszedłem jako nowy – w ciągu pierwszych dziesięciu minut dwóch kolegów zostało oddelegowanych do mnie, zostałem oddany pod ich opiekę, przedstawiali mnie, zapoznawali z innymi kolegami, z tajnikami szkoły, z budynkiem szkoły. Szkoła mieściła się na Klonowej, chyba teraz tam się mieści gimnazjum Żmichowskiej. Z nauką nie miałem kłopotu, nie przykładałem się specjalnie, łatwo mi to przychodziło, nie było problemu. Natomiast jeżeli chodzi o zainteresowania, to niesłychanie wcześnie, bo przed olimpiadą berlińską w 1936 roku, zaraziłem się bakcylem sportu. Nie wiem, skąd to się wzięło, bo rodzice ze sportem nie mieli nic wspólnego ani zawodniczo, ani jako kibice. Natomiast ja już od olimpiady berlińskiej z uchem przy radiu śledziłem wszystkie występy naszych sportowców: Wajsównej, Kwaśniewskiego, Walasiewiczównej, Gierutto, Kucharskiego, wioślarze: Koserka, Ustupski, a jeszcze trzeba wspomnieć o jeźdźcach, którzy zdobyli medal, i o strzelcu. Wszystkie te wyniki mnie fascynowały. Potem oglądałem dwa czy trzy [razy] film z olimpiady, doskonale zrobiony. Pamiętam tam takie ujęcie: bodajże odbywa się bieg sztafetowy, prowadzi sztafeta niemiecka. Hitler podekscytowany wstaje z fotela, zaciśnięte pięści, w tym momencie sztafeta gubi pałeczkę. Wyraz złości, zdenerwowania i ciężkie siadanie z powrotem na fotelu. To taka dygresja. Ale sport w ogóle zaczął mnie bardzo pasjonować. Po olimpiadzie śledzę uważnie wyniki naszych bokserów, którzy mają duże sukcesy, zdobywają tytuły mistrzów drużynowych Europy. Potem znany mecz Polska–Niemcy, gdzie Kolczyński nokautuje asa drużyny niemieckiej Muracha, a Rotholz z Makabi też zwycięża w wadze muszej, bije swego przeciwnika Niemca. Również zaczął mnie interesować tenis, pamiętam dokładnie ostatni mecz z Niemcami. Gramy w składzie: Tłoczyński, Borowski (był emigrantem z Austrii, okazał się później oficerem Abwehry i zginie pod Staliningradem), Hebda jako trzeci. Niemcy to potęga: Manset Henkel. Toczymy bardzo wyrównaną walkę, przegrywamy, ale jesteśmy z tego spotkania bardzo zadowoleni. Już jest bardzo blisko przed wojną. Ostatni przedwojenny element sportowy to mecz z Węgrami, ówczesnymi wicemistrzami świata, gdzie wygrywamy 4:2, chociaż Węgrzy prowadzą 2:0. Do dziś pamiętam cały skład reprezentacji. Nie chcę cytować wszystkich nazwisk, natomiast trzeba wspomnieć o asie atutowym Widmowskim, który wtedy strzelił bodajże trzy bramki.


Inne zainteresowania: jestem zdecydowanym kinomanem, oczywiście Shirleyka, oczywiście Deanna Durbin, oczywiście Flip i Flap, Pat i Pataszon, ale także duże wrażenie robi na mnie „Znachor”, „Wrzos”. Lubię bardzo polskie komedie z Fertnerem, Ćwiklińską, Wolańskim. Był jeszcze znany aktor, Sielański się nazywał. Chodzę do kina bardzo często. Rodzice w ramach edukacji prowadzą mnie do teatru. Mniejsze wrażenie w tym okresie robi na mnie teatr. Pamiętam, że między innymi jestem w teatrze „8.15” na Śniadeckich, gdzie śpiewa Lucyna Szczepańska, tak zwany Słowik Warszawy: „Cesarzu, cesarzu, ja Krysia kocham cię”. Tytuł sztuki: „Krysia leśniczanka”. Bardziej już mi się podoba parawojskowy program „Gałązki rozmarynu”. Ale zdecydowanie w tym okresie wolę kino. Dużo czytam. Oczywiście też typowe książki: „Serce” Amicisa, „Chłopcy z placu broni”, Kiplinga, oczywiście Sienkiewicza (jeszcze nie trylogię, ale „Quo Vadis”, „W pustyni i w puszczy”). Sięgam również do literatury takiej jak „Ryby śpiewają w Ukajali” Fiedlera czy „Kanada pachnąca żywicą”. Również interesują mnie wszystkie rysunkowe gazetki: „Wędrowiec”, „Świat przygód”, „Karuzela”. To też studiuję. Jednocześnie w tym okresie ojciec jako oficer rezerwy dostawał „Bellonę”, magazyn wojskowy. W magazynie tym znajduję mnóstwo rzeczy, które mnie zainteresowały, począwszy od składów etatowych plutonu, kompanii, pułku, dywizji, poprzez składy armii, nazwiska generałów, a nawet były tam uposażenia, gaże związane z poszczególnymi stopniami, obowiązujące karencje miedzy awansami. Wiem, że bardzo mnie to pismo interesowało. Dużo czasu poświęcałem, studiując, pytając się ojca o wiele spraw. Poza tym dużo jeździłem na rowerze, spacery. Po prostu dobre, spokojne życie.
Ostatnie dni przedwojenne. Wracamy wcześniej znad morza, ojciec skraca urlop. Zostaje zmobilizowany, powołany do wojska, skierowany do pracy w Ministerstwie Obrony Narodowej. Zawsze przysłuchuję się z zainteresowaniem rozmowom starszych. Przeważa opinia, że wojny nie będzie. Jesteśmy silni, zwarci, gotowi, przecież mamy sojusze z Francją, z Anglią. Ojciec jest raczej innego zdania, robi duże zapasy. Pamiętam, że zajadam się w tym okresie doskonałymi sucharami wojskowymi. Później już się nie spotkałem z nimi. Armia polska była wyposażona w te suchary. Ciekawe jest (później się zastanawiałem i dzisiaj się zastanawiam), że w rozmowach starszych zupełnie nie pojawiał się czynnik obawy związany z paktem Ribbentrop–Mołotow. Tę rzecz zupełnie pominięto. Zdecydowanie orientacja zachodnia, spojrzenie na Zachód, wiara we własne siły. Coś tam się dzieje na uboczu, ale się o tym nie mówiło. To nie była refleksja chłopca mającego wtedy jedenaście lat, raczej późniejsza refleksja, w miarę rozwoju historii.

Pierwszy września. Ojciec jak zwykle poszedł do ministerstwa, mama jeszcze spała. Telefon od ojca, że to nie ćwiczenia, że to wojna. Pierwsze dni wojenne nie zarysowały mi się w pamięci jakimiś wydarzeniami, z wyjątkiem 3 września: wypowiedzenie wojny przez Francję i Anglię. Mama zabiera nas pod ambasadę brytyjską na Nowy Świat, pod ambasadę francuską na Frascati. Tłumy wiwatujące, euforia. Niektórzy mówią: „To trochę niebezpieczne, bo może być nalot”, ale ludzie nie zwracają uwagi, przeważa nastrój nadziei, euforii, zadowolenia. To pierwszy zapisek pamięciowy z września. Drugi zapisek (nie wiem, czy to było dzień, czy dwa, czy trzy później): rano ojciec wpada, idzie do swojego gabinetu, wyjmuje rewolwer, wyjmuje dokumenty, budzi mamę, mówi: „Ministerstwo się ewakuuje, jest już podstawiony pociąg na Dworcu Wschodnim. Przygotuj małe walizeczki, jak tylko będę mógł, to po was wpadnę”. Wychodzimy na balkon, machamy ojcu. Ojciec ginie za zakrętem 6 Sierpnia, obecnej Nowowiejskiej. To jest ostatni raz, kiedy widzimy ojca. Następnym razem zobaczę ojca dopiero po dziewięciu latach, kiedy będzie schodził trapem ze statku „Medina Victory” przywożącego zdemobilizowaną armię polską.

 

  • Jakie były losy ojca?


Ojciec dostał się na Węgry. Pierwsza wiadomość (działała skrzynka poszukiwanych Czerwonego Krzyża) około 20 października: „Kapitan Garbaczewski jest cały i zdrowy na Węgrzech, poszukuje rodziny”. Później przez Czerwony Krzyż mama nawiązała kontakt na Węgrzech. W 1940 roku przez Jugosławię, Turcję [ojciec] dostaje się na Bliski Wschód. Przez prawie cały czas okresu wojennego jest przy korpusie Kopańskiego, później, w ostatnich miesiącach, przeniesiony jest do Szkocji. Do Polski, tak jak mówiłem, wraca ze Szkocji. To był drugi moment, który pamiętam z wybuchu wojny.

Trzeci moment to apel o opuszczaniu Warszawy. Mama jest zdezorientowana, myśli: „Może trzeba opuścić, może się spotkamy z ojcem”. Na szczęście rodzina chyba odmawia organizacji tego programu, zostajemy w Warszawie, z tym że przenosimy się do babci i ciotki na Wilczą. Nie wiem, czy mama uważała, że tam jest bezpieczniej, czy to instynkt stadny w tym okresie działał, że lepiej być razem. W każdym razie całą kampanię wrześniową przebywamy na Wilczej. Pamiętam dwa drobiazgi, dosyć charakterystyczne i trochę może nawet śmieszne. Jest u nas pomoc domowa, ładna dziewczyna Marysia. Zaczyna flirtować z żołnierzem z pułku artylerii, który stacjonuje w Łazienkach. Któregoś dnia ten żołnierz pyta się mamy, czy może by chciała gęś. Oczywiście łakoma rzecz w okresie oblężenia Warszawy, mama mówi, że tak. Następnego dnia żołnierz przychodzi z wielkim workiem. Zaczyna wyciągać. Okazuje się, że to łabędź z parku Łazienkowskiego. Tak w moim życiowym menu znalazł się łabędź, co było zresztą przysmakiem bardzo znaczącym w tym okresie. Drugi fragment: akurat 25 września, w dzień nieustannego bombardowania Warszawy, są moje urodziny. Na dzień urodzin dostaję od ciotki w prezencie jajko. Trzymam to jajko przez pół dnia. Później zrobię z tego kogel-mogel, ale to jajko jako prezent pamiętam do dziś. Mimo że dostałem w życiu wiele pięknych prezentów, to ten prezent jest najbardziej przemawiający do mnie. Najbardziej o nim pamiętam.
Kapitulacja Warszawy. Gdzieś na przełomie września i października idziemy z mamą z Wilczej do domu na plac Zbawiciela. Idą dwie kolumny armii. Z jednej strony uzbrojone po zęby, wyekwipowane, pałający butą kolumny wojsk niemieckich idące w stronę placu Saskiego, w drugą stronę, w tym samym czasie, żołnierze polscy już bez pasów, w nie bardzo twarzowych owijaczach na nogach, które wtedy w Wojsku Polskim obowiązywały. Ktoś dobrze pomyślał, żeby to wyreżyserować. Mama płacze, wiele osób na ulicy też płacze. Bardzo mi to utkwiło w pamięci. W tle palący się budynek na rogu chyba Pięknej i Marszałkowskiej, na dole była chyba kawiarnia Pomianowskiego.


Pierwsze dni po wojnie. Szyby wybite, mieszkanie ocalało, więc trzeba zabezpieczyć. Wszyscy są zszokowani, wszyscy są w pewnym sensie załamani, ale wydaje mi się, jak dzisiaj pamiętam, że przechodzi to dosyć szybko, że optymizm i nadzieja w sojuszników – Francję i Anglię – jest tak duża, że wydaje się, że to jest przegrana bitwa, ale wojna musi się szybko skończyć inaczej. Kursuje powiedzonko „Słoneczko wyżej, Sikorski bliżej”. Oczywiście mnóstwo różnych plotek, anegdot, wiadomości, że Anglicy wylądowali w Gdyni, że Berlin doszczętnie zbombardowany. Dosyć charakterystyczny jest żartobliwy krótki wierszyk, pozwolę sobie zacytować: „Jedna pani, J.P.P., powiedziała, że jest źle. Bardzo smutna to nowina. To nas jedno tylko cieszy, J.P.P., że będzie lepiej. W całym świecie wojna płonie, wszyscy są po naszej stronie. A sam Gangi [??] w Honolulu wstąpił w poczet polskich królów. I na wiosnę, daję słowo, zjedzie z armią kolorową. Niemożliwe? Skąd pan wie? No, przysięgam, J.P.P.”. Tego typu różne opowieści chodzą. Jak już wspomniałem, pierwszą wiadomość od ojca (przez radio) mamy chyba w trzeciej dekadzie października.
Pojawiają się pierwsze pojedyncze plakaty o pojedynczych jeszcze wtedy wyrokach śmierci za sabotaż, za posiadanie broni. Właściwie pierwsze gwałtowne zderzenie z tym, co to znaczy okupacja i terror, to jest rozstrzelanie w Wawrze – koniec grudnia, gdzie rozstrzelano, jak wiadomo, ponad stu Polaków za jakiegoś zabitego (podobno przez bandytę) Niemca. Poznajemy bliżej, co to znaczy okupacja.

Do szkoły zaczynam chodzić w październiku. Budynek naszej szkoły jest zajęty przez wojsko niemieckie, szkoła przeniesiona jest na Bagatelę razem z Popielewską i Roszkowską (żeńską szkołą), z tym że my jesteśmy jako szkoła Ziemi Mazowieckiej osobno. Charakterystyczny moment pamiętam, swoją decyzję, że nie będę uczył się niemieckiego. Wtedy gimnazjum oficjalnie nie było, tylko była siódma klasa. W momencie wybuchu wojny skończyłem [piątą] klasę. Byłem konsekwentny do końca roku, nie wziąłem niemieckiej książki do ręki. Ponieważ byłem niezły w innych przedmiotach, to jakoś się upiekło, nie było z tym problemu. Dalsze lata nauki to już na kompletach, później mała matura i czwarta klasa gimnazjalna u Goldmanównej, która w pewnym sensie przejęła kadrę nauczycielską od Batorego. Tyle jeżeli chodzi o szkołę.


W dalszym ciągu dużo czytam. Kontynuuję grę w tenisa, której zacząłem się uczyć tuż przed wojną. Już nie mogę kontynuować nauki jazdy konnej, którą zacząłem przed wojną. Dużo jeżdżę na rowerze, robimy wycieczki z kolegami po okolicach Warszawy. Często do Zalesia w lecie, na kąpiel. Minęła pasja szczypiorniaka, która przeważała przed wojną w szkole, zaczynamy się pasjonować grą w piłkę nożną, gramy na Polu Mokotowskim. Mniej więcej sto metrów od nas jest Flak, pozycja niemieckiej obrony przeciwlotniczej z artylerią przeciwlotniczą, różnymi urządzeniami, reflektorami. Często przychodzą, patrzą, jak gramy, ale nie przepędzają nas, nie komentują. Przychodzą, popatrzą, odchodzą. My też na nich nie zwracamy uwagi, przechodzi to spokojnie.

  • Z czego utrzymuje się rodzina? Jak mama sobie radzi bez ojca?


Ojciec zostawił troszkę zapasów, które ułatwiły. W pierwszym okresie zablokowane były wszystkie konta, można było brać drobne kwoty z tych zablokowanych kont, które zresztą na pewno by nie wystarczyły na życie, ale jakiś zastrzyk pomocy stanowiły. Z biegiem czasu zaczęły przychodzić paczki z Portugalii i od czasu do czasu pokazywali się jacyś nieznani nam ludzie, którzy przekazywali matce dolary od ojca. Jacyś cichociemni […]. Nie było to często, nie był to jakiś stały zastrzyk, który by stanowił podstawę utrzymania. W każdym razie jakaś pomoc to była. Natomiast mama wchodzi ze swoimi koleżankami w spółkę produkcyjno-dystrybucyjną ciastek. Co to były za ciastka? Dzisiejsze ciastka się w ogóle nie umywają do tych ciastek. Wspaniałe torty boka, wspaniała fedora, wspaniałe kruche rurki z kremem. Skąd producenci, którzy oczywiście robili to domowym sposobem, znajdowali i dostawali surowiec na ten wyrób? Nie wiem. W każdym razie do dziś wspominam, że to były naprawdę doskonałe, wspaniałe ciastka. Sprzedawane były w małych sklepikach, kawiarenkach, które powstawały wtedy dość nagminnie w Warszawie.

W okresie okupacji dwa razy do nas przychodzi gestapo, Geheime Staatspolizei, tajna policja niemiecka. Pierwszy raz ma to nawet akcent humorystyczny. Akurat w tym momencie po Warszawie przechodzi wiadomość, że na bocznicy Dworca Wschodniego stoją pociągi z dziećmi wysiedlonymi z Zamojszczyzny. Mama prowadzi iks rozmów telefonicznych w sprawie zorganizowania jakiejś pomocy. Dobijanie się do drzwi. Jednocześnie w tym czasie było dużo napadów bandyckich, między innymi był napad bandycki na naszej klatce. Mówią: „Otwierać, gestapo!”. Mama mówi: „Nie wiem, czy to gestapo, przyjdźcie z dozorcą, to wam otworzę”. Po chwili przychodzi dozorca. Mama ich wpuszcza. Wydają się być bardziej rozśmieszeni tym faktem niż zezłoszczeni. Ja, ja, ist besser vorsichtig zu sein – cytuję wypowiedź, może niedokładną, jednego z nich. Przechodzą po mieszkaniu, sprawdzają z meldunkiem, czy są ci sami, którzy są zameldowani. Wychodzą właściwie bez żadnych konsekwencji. Okazuje się, że dwa domy dalej zastrzelono jakiegoś Niemca i po prostu sprawdzali, kto jest zameldowany, a kto jest w tym domu.


Druga wizyta – chyba w 1943 roku, znowu gestapo. To była jakaś wpadka związana z kolportażem gazetek podziemnych, w który zaangażowana była moja siostra starsza o trzy i pół roku ode mnie. Przychodzą, robią pobieżną rewizję, zachowują się spokojnie, grzecznie. Aresztują siostrę. Mama ich prosi, żeby zamiast siostry aresztowali mamę. Bez oporu się zgadzają. Zostawiają siostrę, aresztują mamę. Następnego dnia są afisze na mieście, że poprzedniej nocy aresztowano [trzysta] osób, aktywistów politycznych czy społecznych, już nie wiem, którzy traktowani będą jako zakładnicy. Szczęśliwie po jakichś czterech, pięciu miesiącach (przez ten czas mama przebywała na Pawiaku), mama zostaje zwolniona. Wraca do domu z żółtaczką, ale to już jest drobna konsekwencja znacznie poważniejszej historii.

Nie wiem dokładnie, kto mnie wciągnął do harcerstwa. Znajduję się w 21. Warszawskiej Drużynie Harcerskiej. Mamy zajęcia typowo harcerskie, zdobywanie sprawności, uczymy się Morse’a, trochę wyjazdów w teren, trochę nauki topografii, trochę kartografii. Z bronią nie mamy nic wspólnego, jesteśmy jeszcze za młodzi do tego. [Zdaje egzamin – Otrzymuje krzyż harcerski].

 

  • Czy wbił się panu w pamięć okres likwidacji getta?


Wbiły mi się dwa czy trzy momenty wskazujące w pewnym sensie na moją głupotę. Jeden w okresie łapanek. Chciałem zobaczyć, jak to wygląda. Wymknąłem się z domu, pojechałem przez plac Unii, Aleje Ujazdowskie, Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście i wróciłem Marszałkowską. Oczywiście byłem w ognisku dwóch łapanek. Byłem dosyć drobnej budowy, dziecinnie wyglądałem, więc wygarnęli z tramwajów dorosłych mężczyzn, mnie nawet nie zahaczali, ale była to niewątpliwie głupota z mojej strony. Drugi nie bardzo rozsądny akt działania – to było na rogu Rakowieckiej i obecnej Wołoskiej. Był nieukończony budynek szkoły Wawelberga. Chodziliśmy tam często pobawić się. Nie wiem, dlaczego nam się ten budynek podobał, ale nam się podobał. Któregoś dnia patrzymy: na dole są Niemcy. Dwóch Niemców lotników w ogródku coś robi. No to rozsądni chłopcy wzięli kamienie i zaczęli w Niemców rzucać. No i rzucali. To jedna rozsądna decyzja była. Druga rozsądna: potem sobie spokojnie z tego budynku schodzimy i wpadamy na trzech już Niemców, którzy nas za kark łapią i prowadzą do koszar lotników niemieckich, które znajdują się w najbliższym sąsiedztwie. Tam nas biorą w kółko, w magiel. Nie było to bardzo bolesne, ale w każdym razie parę razy żeśmy dostali. Potem, otwierając drzwi, wyrzucają nas. Nie spisali żadnych danych. Uciekamy jak szaleni Rakowiecką w aleję Niepodległości, tam mieszka Witek Chajewski, z którym między innymi dostaliśmy się do tych koszar. Trzeci taki wypadek: jak już wspomniałem, byłem kibicem sportowym, interesowałem się niemiecką piłka nożną, znajdowałem dużo polskich nazwisk w drużynach niemieckich. Któregoś dnia mecz miał się odbyć: Schalke 04 z Garnizonem Warszawskim. Do głowy strzeliło, że pójdziemy na ten mecz. Poszliśmy we dwójkę z przyjacielem, Wojtkiem Borkowskim. Dostaliśmy się. Chyba byliśmy jedyni cywile wśród pełnej trybuny żołnierzy niemieckich. Nawet cywili niemieckich (dość charakterystycznych) się nie widziało. Ale popatrzyliśmy, nic nam nie zrobili, nikt nas nie zahaczył i żeśmy wyszli. Potem, z perspektywy czasu, nie uznaliśmy tego za mądry wyczyn. Na pewno nie był to wyczyn odwagi, bardziej głupoty.

Ciekawe jest też w tym okresie to, jak Francja skapitulowała. Druga połowa czerwca, pamiętam dokładnie tytuł w „gadzinówce”, w Nowym Kurierze Warszawskim: „Dziś o godzinie czwartej trzydzieści pięć stanęły czołgi, umilkły działa, ucichły kulomioty. Francja skapitulowała”. Tytułowy napis na całą stronę. Na pewno nie mówię o nas, bo myśmy byli za młodzi, żeby to tak przeżywać, natomiast słuchając rozmów [wiem, że był to] okres dużego załamania. Ale znowu, jak obserwowałem, to trwało dosyć krótko. Znowu, mimo całego terroru, mimo że wszystkie zwycięstwa Niemiec nie wskazywały na to, jednak wierzy się w Anglię, wierzy się, że będą dostawy, czy przystąpią do wojny, czy nie, ze Stanów Zjednoczonych. Wierzy się w Kartę Atlantycką, Roosevelta i Churchilla, nienaruszalność granic sprzed 1939 roku. Okres załamania, pesymizmu, dość szybko minął. Moment optymizmu zwycięża. Czy był on uzasadniony? Trudno dziś na to pytanie odpowiedzieć. Wszystkie okoliczności raczej wskazywały, że nie było podstaw do tego optymizmu.


Muszę powiedzieć też, że jak to młodzi, na sumieniu mieliśmy dwa wypady do kina. „Tylko świnie siedzą w kinie” – ale skusiło nas. Poszliśmy na dwa filmy niemieckie jeden z Mariką Rökk, drugi z komikami – Max Linder i Hans Moser. Potem, w ramach ekspiacji, jak wracaliśmy z kina, małą satysfakcje dało nam to, żeśmy zbili jedną witrynę u fotografa jakiegoś, gdzie była wystawiona fotografia żołnierza niemieckiego. Akcja samodzielna, nie inspirowana przez nikogo, to była samopokuta. Ale szczęśliwie się wszystko skończyło. Potem przestrzegaliśmy zasady, żeby nie ulegać pokusie.

  • Jak pan zapamiętał okres przed Powstaniem?


Przede wszystkim pamiętam olbrzymią satysfakcję: wycofującą się armię niemiecką, którzy mi przypomnieli jeńców polskich z października czy września 1939 roku. Na biednych takich wozach, już bez buty, już byle jak kolumny szły przez most Poniatowskiego. Byliśmy wszyscy nastawieni, że musi coś być. Mieliśmy zadania harcerskie, śledzenia transportów idących na wschód i idących ze wschodu, czy jest trend wycofywania się, czy raczej trend wzmacniania sił na prawym brzegu Wisły.

Rozkazy mobilizacyjne do nas nie dotarły. Pierwsze godziny Powstania zaskoczyły mnie na Marszałkowskiej. Przeszliśmy na Wspólną. Tam mieliśmy starszego kolegę z konspiracji, podhorąży „Kuba”, który zajął stanowisko strzeleckie na Barbary, a był dobrym snajperem. Tam przebiegali Niemcy między budynkiem poczty na Nowogrodzkiej, a sąsiednim budynkiem, gdzie też mieli jakieś urządzenia. Tam zaczaił się i kilku Niemców położył. Później zaczęli ostrzeliwać granatnikami ten kawałek, gdzie byliśmy. Wycofaliśmy się.


Dwa czy trzy dni później zostaliśmy wcieleni do regularnego oddziału lotniczego w zgrupowaniu „Zaremba”. Trzymaliśmy linię ulicy Wspólnej, nieparzystą chyba, parzysta była po tamtej stronie. Uzbrojenie naszego oddziału było dosyć dobre, bo oddział przyjmował zrzuty. Byli to świetni chłopcy, w większości studenci tajnej Politechniki Warszawskiej. Razem z tym plutonem była drużyna świetnych dziewcząt, pięć czy sześć. Była przepaść wiekowa, myśmy mieli po piętnaście lat, a panie po dziewiętnaście, dwadzieścia, więc oczywiście tylko idealistycznie można było podziwiać ich urodę. Dostaliśmy na spółkę z moim przyjacielem Wojtkiem „siódemkę”, więc dla takich młodych chłopców to była wielka zdobycz, byliśmy bardzo z niej dumni. Nasza służba polegała na obserwacjach z dachu, na działaniu przeciwko bombom zapalnym przez dyżury na dachu, na funkcjach wartowniczych (ale nie na pierwszej linii, tylko od zaplecza), na funkcjach łącznikowych.

Pewnego dnia bardzo nam się we znaki dawała druga strona Wspólnej, która nie była na stałe obsadzona przez Niemców, ale Niemcy przychodzili z gmachu poczty i mieli świetny ostrzał na nasze pozycje. Zapadła decyzja dowództwa, że trzeba budynki po drugiej stronie spalić, ludność ewakuować, o ile tam jeszcze jest. Pierwsza akcja to było rzucanie butelek zapalających, ale nie dała efektu. Nie udało nam się wzniecić pożaru po drugiej stronie. Parę dni później oddział (byłem wtedy tylko jako łącznik) zrobił wypad na niespodziewających się zresztą niczego Niemców. Uważali, że to jest ich wewnętrzny, bezpieczny teren. Położyliśmy kilku Niemców, ewakuowaliśmy ludność z tej strony. Niemcy jeszcze ich nie wypędzili. Przeszli na naszą stronę i podpaliliśmy te domy.

W międzyczasie częściowo spłonęły nasze frontowe domy. Była taka sytuacja, że linię frontową mieliśmy w bramach, w murach zewnętrznych. Po tym spaleniu było strasznie ciepło, nie sposób było wytrzymać, szczególnie w nocy nie zamknęły się oczy. Dowództwo postanowiło, że będą składy dwu-, trzyosobowe, żeby zachować właściwą czujność. Składy trzyosobowe mieszane, dwuosobowe męskie. Byliśmy też wykorzystywani jako ci, którzy mieli czuwać, aby zastęp nie zasnął.
Któregoś dnia (stanowisko mieliśmy na balkonie, umocnione wałkami z piaskiem) Marek wpada do dowództwa i mówi: „Jedzie jakiś miały czołg. Nie wiem, co to jest, nie zetknąłem się z tym”. Ale porucznik „Polny”, który był dowódcą plutonu, zapoznał się z tym, wiedział, że to jest „goliat”. W międzyczasie potężny wybuch zwalił całą frontową ścianę, miedzy innymi z balkonu poleciał sten, ale odzyskaliśmy go. Wieczorem ściągnęliśmy go z powrotem z ulicy. Ponieważ porucznik znał system działania, ustawił snajpera i jak drugi „goliat” szedł, przestrzelił mu linię napędu elektronicznego i już do nas nie dotarł.
W pierwszych dniach Powstania zetknąłem się z pierwszymi zabitymi. Zrobiło to na mnie duże wrażenie. Nigdy poprzednio nieżywego człowieka nie widziałem. Nasz odcinek był dosyć spokojny. Miedzy innymi dostaliśmy nietypowe zadanie wypadu.

Na terenie ziemi niczyjej, kościoła Świętej Barbary, były jakieś odgłosy. Dostaliśmy rozkaz zbadania, co tam jest. Poszliśmy. Okazało się, że stoi tam krowa, koń i prosiak, o czym żeśmy zameldowali. Poszedł drugi rozkaz: „Musicie zabić tego prosiaka i ściągnąć go do nas”. Pamiętajmy, że były duże trudności żywnościowe. Przyznam się, że rozkazu tego żeśmy nie wykonali. Poszliśmy, umówiliśmy się tak, że ja będę próbował siekierą go ogłuszyć, a Wojtek będzie nożem operował dalej, ale prosiak zaczął kwiczeć, uciekać, nam się żal zrobiło jego i żeśmy się wycofali, zadania żeśmy nie wykonali. Wykonali później za nas starsi koledzy. Jadłem zresztą tego prosiaka w ramach kolacji.
À propos jedzenia, zupełnie nie pamiętam, jak wyglądało wyżywienie w czasie Powstania na naszym odcinku: czy nam dziewczyny gotowały, co się jadło. Nie przypominam sobie, żebym był głodny, ale fragment wyżywienia zupełnie wyleciał mi z pamięci. Wiem, że były pod koniec zupy „plujki”, wiem, że sam chodziłem wzdłuż ulicy Kopernika na Powiśle po worki z owsem czy jęczmieniem, co tam się przynosiło z magazynów. Pamiętam dosyć dokładnie, że 15 sierpnia, w dniu Wojska Polskiego, w dowództwie był zorganizowany uroczysty obiad. Jak na układ stanu aprowizacji w zgrupowaniu, ten obiad był bardzo wytworny, bardzo syty. To utkwiło mi w pamięci.


Mój podchorąży „Kuba”, który też był w oddziale, plutonie „Polnego”, w czasie pierwszej akcji rzucania butelek zapalających, w momencie kiedy się zamachnął butelką, dostał postrzał. Butelka rozbiła się przy nim, on sam stanął w płomieniach. W tym momencie Niemcy na ten pokój otworzyli taki ogień, że nie można było w ogóle wejść. Był bardzo ciężko poparzony, parę dni później niestety zmarł. Bardzo imponował nam, tak jak i wszyscy chłopcy, był bardzo dzielny. To wszystko, pamiętajmy, byli starsi od nas chłopcy, którzy naprawdę nam imponowali swoim zachowaniem.

  • Czy w czasie Powstania miał pan kontakt z rodziną?


Luźny. Mama się przeniosła tradycyjnie do babci na Wilczą. Dwa czy trzy razy miałem przepustkę i piwnicami przechodziłem do mamy i do siostry na Wilczą, ale były to sporadyczne wizyty.

  • Jak pan zapamiętał stosunek ludności cywilnej do Powstańców?


Właściwie trudno postawić wspólny mianownik. Zupełnie coś innego działo się na początku Powstania, a coś innego pod koniec Powstania. Na początku Powstania entuzjazm, szczególnie młodzi chłopcy z opaskami. Później dostawaliśmy jednolite umundurowanie, kombinezony drelichowe w kolorze lotniczym. Wszędzie byli owacyjnie witani, częstowani. Diametralnie sytuacja się zmieniła pod koniec Powstania, gdzie przeważało, najdelikatniej mówiąc, zrezygnowanie, szczególnie jak się przechodziło przez piwnice, a nie szło na wprost, tylko okrężnymi drogami. Jak szedłem do mamy, to zupełnie okrężnymi piwnicami.

  • Czy było w oddziale przekonanie, że Sowieci się ruszą, czy nie?


W oddziale było przekonanie, chociaż było wiadomo, co się stało w Wilnie, co się stało z Dywizją Wołyńską, ale uważano, że tu jest tak zorganizowana siła i pod takim parasolem ochronnym Zachodu, że oni jednak przyjdą. Z biegiem dni ta nadzieja malała. Znowu pojawiła się w momencie, kiedy w połowie września dotarli do Wisły, zdobyli Pragę, ale dość szybko wygasła.

  • Zapamiętał pan jakąś pomoc, zrzuty sowieckie?


Tak, pamiętam zrzuty. Miałem wtedy służbę obserwacyjną i dwa zrzuty zaobserwowałem, spadły na Poznańską. Potem się dowiedziałem, że to były suchary i amunicja. Zresztą bez spadochronu, wskutek upadku straciła swoją wartość użytkową. Potem się słyszało o „berlingowcach”. Słyszało się, że dzielni chłopcy, ale zupełnie nieprzystosowani do walk w mieście, że ginęli jak muchy, głównie na Czerniakowie.

  • Zetknął się pan z jeńcami niemieckimi?

 

Z jeńcami niemieckimi się zetknąłem. Byli kwaterowani na Hożej w kinie, „Urania” chyba się nazywało, było miedzy Marszałkowską a Kruczą. Zresztą później wpadła tam bomba i bardzo duża część jeńców zginęła od tej bomby.

  • Jak pan ich zapamiętał?


Przeważała chyba ciekawość. To już było wygłodzone, wymizerowane. Nie było tej nienawiści, która właściwie przez cały okres okupacji tkwiła w człowieku. Widocznie Polacy mają zbyt miękkie serce. Potem byli skierowani do prac fortyfikacyjnych ci więźniowie, ale to nie robiło na mnie jakiegoś wrażenia. Ot, po prostu satysfakcja, żeśmy wzięli jeńców. Oczywiście nie było wśród nich esesmanów ani policji czy gestapowców. To był Wehrmacht, trzeba o tym pamiętać.

 

  • Zetknął się pan z oddziałami pomocniczymi innej narodowości?


Nie zetknąłem się. Zetknąłem się dużo później, w obozie w Stargardzie. Przyszli agitować do wstąpienia do oddziałów pomocniczych służby lotniczej. Ta agitacja nie odniosła żadnego skutku, nikt się nie zgłosił. Przyszli wypucowani, umundurowani i agitowali, żeby wstąpić do służby pomocniczej. Miałem też incydent, jeżeli mówimy o jeńcach niemieckich. Wiele lat po wojnie byłem służbowo w ówczesnym RFN. Jakaś większa kolacja, zgadało się, czy byłem kiedyś w Niemczech. Mówię, że byłem jako jeniec. Odzywa się jeden z uczestników, mówi: „Ja też byłem w Warszawie podczas Powstania, to jesteśmy Kameraden”. Drobny, śmieszny incydent. Po latach już inaczej się patrzyło na wiele spraw. „Kolegę” z drugiej linii frontu spotkałem parę lat później w Niemczech.
Rosjanie stali nad Wisłą, było wiadomo, że to jest istotny podmiot gry powojennej. Natomiast o ile sobie przypominam, to we wszystkich dyskusjach w środowiskach, w których obracała się moja mama (ojca nie było, rozmowom się przysłuchiwałem), Związku Radzieckiego jako podmiotu polityki w układzie powojennym w ogóle nie brało się pod uwagę. Ciągle się wierzyło w Zachód, wierzyło się w Kartę Atlantycką. Wierzyło się, że przecież nasi żołnierze wnieśli swój wielki wkład w tę wojnę, że będzie dobrze. Ten optymizm miał istotne znaczenie w ciągu całej wojny, podbudowywał psychicznie. Oczywiście mogę mówić o narodzie w sensie wycinkowym, tak jak się stykałem, ale sądzę, że to było zjawisko podbudowujące psychicznie w okresie okupacji.
Wielkich wyczynów wojennych w czasie Powstania nie miałem. Linia była dosyć spokojna, były tylko wypady. Pozycję utrzymaliśmy do końca, do kapitulacji. Potem myśmy wychodzili przez bramę, z drugiej strony, gdzie byli Niemcy, [wychodzili] Niemcy. Patrzyliśmy na siebie, kontaktów osobistych nie było, po prostu wzajemna obserwacja. Po kapitulacji Lamsdorf . Tam zabierali wszystkie części umundurowania.

  • Wychodziliście przez Śniadeckich?


Tak, przez Śniadeckich. Zabierali części umundurowania, wszystko to, co było pochodzenia niemieckiego w obozie w Lamsdorfie. W Warszawie tylko broń się zdawało, w kosze się rzucało pistolety, broń się kładło. W Lamsdorfie byłem stosunkowo niedługo.

  • Zapamiętał pan warunki w obozie?


W Lamsdorfie były ciężkie, ale jeszcze cięższe były później, w Stargardzie Szczecińskim pod Szczecinem, gdzie już głód dawał się mocno we znaki, gdzie dwudziestodolarówkę złotą zamieniłem na bochen wojskowego chleba i byłem z tej zamiany szczęśliwy.

Gdy tam byłem, raz nas wzięto na jakieś dorywcze roboty na wieś, do bauera. Podobało mi się u tego bauera, dał porządny obiad. Mówię do niego, że może mnie wyreklamować, mogę u niego zostać. Rzeczywiście, wyreklamował mnie, zostałem u niego. Trzeba powiedzieć, że (w kategorii oceny Niemców) to był dobry Niemiec, nieźle nas żywił, niezłe warunki mieszkaniowe były. Jako pracownik byłem bardzo słabiutki, bo uważałem, że jak jest deszcz, to nie można w polu pracować, tak że w momencie kiedy musiał dać pewien kontyngent ludzi do budowy wału wschodniego (z punktu widzenia niemieckiego – wału wschodniego), to między innymi wytypował mnie i dwóch niewiele starszych ode mnie pracowników. Znaleźliśmy się w dosyć otwartym obozie pracy, gdzie była duża grupa Włochów, z którymi się bardzo zaprzyjaźniłem.

  • To były okolice Szczecina?


Okolice Gorzowa Wielkopolskiego. Włosi zawsze śpiewali. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy.

  • To byli żołnierze włoscy?


Tak, żołnierze internowani przez Niemców po kapitulacji Włoch. Była duża grupa Rosjan.

Charakterystyczna rzecz, że gdy się już szykowała ewakuacja obozu, to Rosjanie woleli iść z Niemcami na zachód, niż być wyzwolonymi przez swoich ziomków. W końcowym momencie (to już było około 20 stycznia, ofensywa już docierała w okolice Gorzowa) zdecydowaliśmy się we trójkę uciec. Zaszyliśmy się w bogato wyposażonym majątku z inwentarzem. Wszystkie krowy ryczały, bo je trzeba było wydoić, nie wiedzieliśmy, jak to zrobić. Były konie, jakieś inne zwierzaki. Tam przesiedzieliśmy parę dni, zanim nie pojawili się pierwsi żołnierze radzieccy. W ciągu tych paru dni przyszła do nas kiedyś w nocy kompania wojska niemieckiego. Przedarli się przez linię frontu. Trochę nas pytali, czy wiemy, gdzie są Sowieci, jak to wygląda, ale było raczej umiarkowane zainteresowanie. Posiedzieli, odpoczęli, poszli dalej. W spadku nam zostało dwóch dezerterów z tego oddziału, Ślązaków świetnie mówiących po polsku płynną, dobrą polszczyzną. Oczywiście nie było problemu ze znalezieniem dla nich ubrań, wyekwipowaniem ich i już byliśmy w piątkę. Pierwsze spotkanie z żołnierzem radzieckim było aż banalne. Pyta mnie się, która godzina, to w dobrej wierze patrzę: godzina ta i ta. No to dawaj cziasy. To było pierwsze spotkanie. Wieczorem zadekowaliśmy się w jakiejś willi.

  • Wiedzieli, że jesteście Polakami?


Wiedzieli, że jesteśmy Polakami, ale musieliśmy im to mocno tłumaczyć w nocy, bo w nocy przyszedł patrol, nie patrol, szabrownicy (nie wiem, jak to określić), żołnierze rosyjscy na dużym gazie, pijani. Chodzili po willach i rabowali, co się dało. Myśmy we trzech mieli papiery, dowody, natomiast tych dwóch dezerterów niemieckich żadnych dokumentów nie miało, ale mówiliśmy, że oni są razem z nami. Wyprowadzili na podwórko i kazali stanąć pod ścianą stodoły. Nie miałem poczucia zagrożenia śmiercią, taki optymizm życiowy, naiwność. W każdym razie potrzymali nas pod ścianką i puścili nas, i tych dezerterów niemieckich. Pomału zaczęliśmy iść w stronę domu, w stronę Polski, omijając Poznań, który jeszcze był wtedy w ogniu walk, jeszcze był oblężony. Dość charakterystyczne, że spotykaliśmy się z dużą serdecznością i bezinteresownością ludzi w województwach zachodnich, a im bliżej Warszawy, tym bardziej merkantylizm wychodził. Ale to może dlatego, że inne warunki przebywania. Trudno może krytykować, bo olbrzymie fale uchodźców się przewalały w tą i tamtą stronę. Jeżeli mogę wspomnieć (z zakresu menu): ponieważ się przyjaźniłem z Włochami, przydawała mi się łacina, bośmy się porozumiewali po łacinie (włoski ma trochę podobieństw do łaciny) i trochę po niemiecku. Często bywałem w ich baraku. Właściwie nie wolno było, ale nikt tego nie przestrzegał. Któregoś dnia mówią, że upolowali zająca i proszą mnie na kolację. Poszedłem. Ze smakiem zjadłem zająca, ale potem (wychodząc, wracając do swego baraku) patrzę: łeb pieska leży. Tak że miałem drugi dziwny przysmak w swoim życiowym menu, psie mięso, ale sobie nie zdawałem z tego sprawy.
Miałem duże szczęście do ludzi – poprzez zespoły koleżeńskie i zespół powstańczy, przez zespól jak byłem na Panzergraben, kopaniu przeciwpancernych rowów. W sąsiedniej wsi zaprzyjaźniłem się z dwoma Polakami z Warszawy, z których jeden pracował u piekarza, drugi pracował u masarza i mnie wzięli pod swoją opiekę. Co to oznaczało w zakresie zaopatrzenia, łatwo sobie wyobrazić. Dostawałem od nich i pieczywo, i wędliny. Ich opieka była więc bardzo istotna. [Miałem wtedy szesnaście lat].
Wracając do Polski, wiedziałem, że mama z siostrą najpierw były wywiezione do województwa krakowskiego, później skontaktowały się z rodziną i mieszkały na terenie szpitala Dzieciątka Jezus. Stryjek był dyrektorem naczelnym tego szpitala. Wiedziałem, że trzeba ich szukać w Piastowie. Jak jechałem już ostatni odcinek towarowym pociągiem, to przespałem Warszawę, obudziłem się gdzieś za Warszawą Wschodnią, miałem dodatkowy marsz od Warszawy Wschodniej. Wisła była zamrożona, przez Wisłę wtedy wszyscy szli. Pamiętam, idę Marszałkowską, zbliżam się do placu Zbawiciela, myślę, czy stoi nasz dom, czy nie stoi.

  • Jaki to był miesiąc?


To był luty. Wychodzę z ulicy Marszałkowskiej na plac Zbawiciela, mury stoją, ale dom jest spalony. Ale wiedziałem, że mam gdzie iść – do Piastowa.

  • Mieszkaliście w Piastowie?


W Piastowie, później szpital wrócił do Warszawy, na tereny szpitala Dzieciątka Jezus i mieszkaliśmy na terenie szpitala, przy Lindleja. Do szkoły zacząłem chodzić chyba w maju, przyśpieszony kurs robiliśmy. Do Powstania zaliczyłem cztery klasy gimnazjalne. Wakacje były skrócone, ale i tak były to dwa skrócone lata szkolne, nawet nie przerobiliśmy całego programu. Maturę zdawałem w 1946 roku, w Gimnazjum imienia Słowackiego. W tym samym roku dostałem się na prawo i zacząłem studiować.

  • Po ojcu?


Tak, po ojcu zacząłem studiować prawo. Oczywiście zainteresowania się w międzyczasie zmieniły, nie szczypiorniak, nie piłka nożna, ale już zaczynały koleżanki interesować, już w tym kierunku szły zainteresowania. Zacząłem namiętnie grać w brydża sportowego i – jak na nasze studenckie kieszenie – ostrego. Ojciec mi przesyłał papierosy, sprzedawałem. Sam nie paliłem, więc miałem jakieś drobne kapitały. Jak mówiłem, ojca zobaczyłem schodzącego ze statku „Medina Victory”. Chyba był 1948 rok, po dziewięciu latach.

  • Czy miał pan w nowym ustroju nieprzyjemności z powodu tego, że pan był uczestnikiem Powstania? Jak potoczyła się dalej historia rodziny? Miał pan niewłaściwe pochodzenie społeczne.


Pisało się w ankietach: inteligencja pracująca. Od pierwszej chwili, konsekwentnie w ankiecie pisałem: żołnierz AK. Była rubryka przynależności w czasie okupacji. Z tego tytułu nikt się właściwie do mnie nie czepiał. Może kwestia wieku.
Pierwszą pracę zacząłem jeszcze w okresie studiów, w Centrali Handlu Zagranicznego. Ojciec przywiózł trochę atrakcyjnych na owe czasy rzeczy, w których chodziłem. Potem chciałem odejść, nie bardzo chcieli puścić i kadrowiec wysmażył opinię, która mnie potem prześladowała przez dłuższy czas, zanim jakiś rozsądny szef nie wyciągnął jej i nie zniszczył: że reakcjonista, że ukryty wróg i tak dalej. Przy czym było to raczej na kanwie mego konfliktu osobistego z personalnym Jasińskim. W 1955 roku ożeniłem się, [żona też uczestnik Powstania]. Minęło 57 lat, jesteśmy razem z żoną do tej chwili. Nie przypadkiem (bo zawsze tematyka sportowa była mi bliska, może już nie tak pasjonująca, żebym pamiętał składy reprezentacji, jak pamiętałem w 1939 roku) zacząłem pracować w Głównym Urzędzie Kultury Fizycznej czy w Głównym Komitecie Kultury Fizycznej. Tam zajmowałem się zagadnieniami prawno-ekonomicznymi. Nie tyle wyszkoleniem sportowym, ile zagadnieniami – departament ekonomiczny prowadziłem, departament inwestycji, gabinet przewodniczącego. Właściwie nie miałem żadnych kłopotów z tytułu działalności akowskiej.

  • Czy w pana ocenie Powstanie było konieczne? Było potrzebne?


Pytanie jest bardzo trudne. Niejednokrotnie (nie tylko ja) myślimy nad tym, dyskutujemy na ten temat. Można właściwie snuć myśli dalej. Może niepotrzebnie upieraliśmy się o Gdańsk? Może trzeba było wejść w układ przymierza z Niemcami i nie walczyć o Gdańsk? Może przyjąć bardziej ugodową politykę, tak jak Czesi? Natomiast w warunkach okupacyjnych, w warunkach tego, co żeśmy przeżyli w Powstaniu, dla mnie osobiście jest to piękny okres. Okres najgłębiej wryty w pamięć. Okres, do którego w pamięci często wracam. Jeżeli chodzi o aspekt ogólnospołeczny, to jest trochę tak, że jak się jest kibicem w brydżu, ogląda się wszystkie karty, to wiadomo, jak zagrać, w co wyjść, jak zaimpasować. Przecież tych wszystkich kart myśmy nie mieli. Znowu zwyciężył, moim zdaniem, optymizm polityczny, że Sowieci się nie zatrzymają, że Sowieci wejdą. Były przesłanki, żeby tak myśleć. Natomiast mam zastrzeżenia co do strategii działań wojskowych w czasie Powstania, rozczłonkowania na wiele obiektów, bez dodatkowego zabezpieczenia, zamiast większego skoncentrowania sił na niektórych obiektach, szczególnie takich, w których można było wzbogacić uzbrojenie. Ataki kompanii na dom akademicki na placu Narutowicza, gdzie na kompanię było kilka pistoletów, a tam forteca uzbrojona w karabiny maszynowe, to czyste szaleństwo. Nasz oddział miał zdobywać Okęcie. Mimo że był dobrze uzbrojony, szczęśliwie nie doszedł, bo przetrzymali przeszło dobę w snopkach niedaleko Flaku (stanowiska niemieckiej obrony przeciwlotniczej), koło którego graliśmy w piłkę nożną. Potem przedostali się przez aleję Niepodległości do Politechniki i pierwsze dwa dni trzymali Politechnikę. Potem przeszli na odcinek, na którym ja byłem. Było to szaleństwo, ale czasami szaleństwa w życiu są potrzebne, nawet w ujęciu ogólnonarodowym. Mam (bardziej szczegółowo) krytyczny punkt spojrzenia na niektóre formy działania, ale w tym nastroju, patrząc na wycofujące się wojska niemieckie, biorąc pod uwagę narastanie nienawiści, to dobrze, że do tego doszło. Pewno, że tyle ludzi by nie zginęło, ale też dużo by zginęło. Też mam argument, że bodajże w Jaśle czy Krośnie, już nie pamiętam, które było miastem frontowym, też cała ludność została wyrzucona i całe miasto zostało spalone. Oczywiście inna skala wielkości Jasła, inna skala wielkości Warszawy, ale jak by się losy potoczyły, trudno powiedzieć. Nasza rodzina w zasadzie miała szczęście, bo zginął tylko (11 sierpnia) mój cioteczny brat Konrad Okolski „Kuba”, zresztą przyjaciel „Anody” z „Zośki”, z tego samego plutonu. A tak to jakoś cała rodzina przetrzymała. Byli na Wilczej, parę dni przed końcem Powstania rodzina przeniosła się na Śniadeckich. Następnego dnia spadła bomba na budynek na Wilczej. Gdyby tam byli, na pewno by nie ocaleli. Tak że dużo szczęścia w tym było. Zresztą to był paradoks, że im bliżej linii frontu, tym było bezpieczniej, im bliżej środka miasta, tym dla ludności cywilnej było mniej bezpiecznie. Zawsze była obawa, że z tytułu ostrzału mogą trafić w swoich.

Warszawa, 13 marca 2012 roku
Rozmowę prowadził Piotr Ziółkowski

strzelił bodajże trzy bramki.

Roman Garbaczewski Pseudonim: „Wit” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun”, 2. kompania, IV pluton Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter