Roman Oziemski

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Roman Włodzimierz Oziemski. W chwili wybuchu Powstania Warszawskiego miałem skończone sześć lat.

  • Jakie najwcześniejsze wydarzenie okupacyjne zostało w pana pamięci?

Trudno o chronologię. To są niepowiązane z sobą przypadki. Jedynie jeden przypadek mogę zlokalizować, bo to było po upadku powstania w getcie, więc musiał to być koniec maja lub czerwiec 1943 roku. Wtedy to, idąc z ojcem na spacer ulicą Zakroczymską w kierunku Starego Miasta (przez plac Muranowski w kierunku Konwiktorskiej jeździła tak zwana ciuchcia, kolejka wąskotorowa), zobaczyłem w gruzie, który był przewożony z getta gdzieś dalej, wystającą nóżkę dziecka. To się pamięta do końca życia.

  • Kolejką wywożono ten gruz?

Tak, z getta. Od ulicy Stawki przez plac Muranowski, dalej w Konwiktorską, na Rybaki prawdopodobnie. To mogę umiejscowić w czasie. Natomiast inne przypadki, fakty, które mi się pierwsze utrwaliły, to wszystko było przed Powstaniem z całą pewnością. Idąc z ojcem ulicą Łucką w kierunku Towarowej, prawą stroną… Ulica Łucka to były baraki, a Towarowa z kolei była wąziusieńka. Tu, gdzie w tej chwili jest upamiętniona egzekucja, to była szerokość ulicy Towarowej. Wychodząc z ulicy Łuckiej w ulicę Towarową, zauważyliśmy po prawej stronie grupę mężczyzn. Po przeciwnej stronie stali żołnierze Wehrmachtu, więc szybko uciekliśmy na przeciwną stronę ulicy Łuckiej. Ojciec tam miał znajomego kowala, więc się schowaliśmy. Za chwilę rozległy się strzały. Z tym że tablica upamiętniająca jest w tej chwili na byłym murze oddzielającym rampę kolejową od ulicy Towarowej. Natomiast ci nieszczęśnicy stali po przeciwnej stronie. Być może… Samego faktu rozstrzelania nie widziałem, ale oni stali po przeciwnej stronie. Dopiero po latach gdzieś wyczytałem, że to były ofiary z Pawiaka rozstrzelane. No ale kto mógł wówczas przypuszczać? Sądziliśmy, że uniknęliśmy najgorszego.

  • Czy pamięta pan z lat dziecinnych strach?

W tym momencie – na pewno.

  • A tak w ogóle?

Nie. Jakoś nie potrafię skojarzyć strachu. Nie, w żadnym wypadku.

  • Jakie to było dzieciństwo? Pan nie miał porównania z innym, ale czy to było normalne dzieciństwo?

Było to dzieciństwo. [Mieszkaliśmy] na Żoliborzu, a dokładniej – ulica Dymińska róg Krajewskiego, to jest tuż przy Cytadeli. Co jest istotne – to były dwupokojowe mieszkania na pierwszym piętrze, z tym że jedno mieszkanie wychodziło na bramę wjazdową do Cytadeli, okno drugiego pokoju – na ulicę Krajewskiego i na Dworzec Gdański, co się później okaże bardzo istotne i tragiczne w skutkach. Tak że dzieciństwo… Przed blokiem był basen na przykład. Lata były upalne, więc się kąpaliśmy, ganialiśmy na rowerze. To nie było jakieś straszne dzieciństwo. Uważam, że na pewno jakieś brzemię to odcisnęło, ale nie wydaje mi się, że było tragiczne.

  • Czy pan pamięta jakieś zakazy, nakazy związane z Niemcami na ulicach?

Dymińska ulica to były spółdzielcze bloki wojskowe. Z jednej strony tak zwane podoficerskie, z drugiej strony tak zwane oficerskie. W tych oficerskich blokach (część lokatorów wysiedlono) zamieszkiwali po części Niemcy. Jak to brzdące: ktoś rzucił myśl, że tam szkopy mieszkają, więc ich atakowaliśmy kamieniami, były bójki tego rodzaju.

  • Dzieci niemieckie?

Trudno powiedzieć, w tej chwili nie pamiętam, czy to były dzieci niemieckie. Wystarczy, że po tamtej stronie mieszkały. Tak że to trudno mi powiedzieć. Już po wielu latach jeden z moich ówczesnych kolegów, starszy o trzy lata ode mnie Jurek Janiszewski, powiedział, że w tych właśnie blokach mieszkał pułkownik Franciszek Niedzielski, przyszły „Żywiciel”. Przyjąłem to na wiarę, nie biorę odpowiedzialności za to. Może miał jakieś źródła, o których nie mam pojęcia, ale tak twierdził: że tam właśnie mieszkał pułkownik Niedzielski. Nie wiem, na ile to jest prawdziwe.

  • Pan wiedział, że tam mieszkali Niemcy?

Taka plotka była. [Byłem] dzieciak przed Powstaniem, miałem maksymalnie sześć lub mniej lat. Ktoś tam rzucił i człowiek podjął to wszystko. Ale jak było, trudno mi powiedzieć. Z mamą lub z ojcem nie wracaliśmy do tego po Powstaniu.

  • Czy ktoś z rodziny należał do konspiracji?

Ojciec od 1940 roku. Był zawodowym wojskowym. Oczywiście o tym nie wiedziałem i dowiedziałem się w czasie Powstania, że należał. Ale że „Żywiciel” był na Żoliborzu, to kto to [wiedział]? Byli Powstańcy i tyle. Przynajmniej w moich dziecięcych kategoriach nikt ich nie umieszczał w „Baszcie”, w „Krybarze” czy w „Żywicielu”. Był bo był. Wielu innych znajomych, ojca kolegów, było. Ale to już dotyczy Powstania.
Natomiast kolejna rzecz, która mi utkwiła w pamięci… Też nie podam roku, prawdopodobnie był to rok 1943, lato z całą pewnością. Ja z siostrą i mamą (mama się wybierała na ślub jakiegoś kuzyna do Kobyłki) jechaliśmy na Dworzec Wileński tramwajem. Na wysokości szpitala Przemienienia Pańskiego tramwaj się zatrzymał. Słyszałem strzały, ale strzały jak strzały, wtedy się słyszało różne rzeczy. Tramwaj się zatrzymał, postał jakiś czas, na pociąg się spóźniliśmy. Jak później mi mama powiedziała, jakiś chłopak się ostrzeliwał i uciekł do parku Praskiego. Nie wiem, co tam mama myślała, przecież do Kobyłki jest kawałek drogi. A to był ulubiony kuzyn, znacznie młodszy od mamy. Ruszyliśmy pieszo, obecna Trasa W-Z w kierunku na Targówek, Marki. Tuż przed wiaduktem zatrzymał się kabriolet z oficerem niemieckim, który zapraszał nas, żebyśmy wsiedli. Matka speszona opierała się. Mama była ładną kobietą, widzę na zdjęciach. Wsiedliśmy więc i podwiózł nas do Strugi. Nie wiem, gdzie on jechał. Wysiedliśmy, ale co dalej, nie wiem. Do Kobyłki w dalszym ciągu był kawał drogi. Takie to przypadki, które mi się utrwaliły. No i nieszczęsne dziewczyny, które zadawały się z Niemcami. Na naszym podwórku pamiętam dwie takie, które chodziły w chustkach, wytykane palcami.

  • Dlaczego w chustkach?

Bo były ogolone czy ostrzyżone, jak kto woli. Kolejny przypadek (też wszystko umiejscowione jest pewnie w 1943 roku, bo stosunkowo nieźle pamiętam). I tu jest istotny rozkład naszego mieszkania: jedno okno na Cytadelę, drugie na Krajewskiego. Na naszym piętrze po sąsiedzku mieszkał niejaki pan Wiśniewski, miał córkę w moim wieku, przyjaźniliśmy się, rodzice, matka szczególnie. U nich w mieszkaniu pierwszy raz w życiu widziałem wyświetlane filmy z projektora. Ale to jest mało ważne, ważne jest to, że na panu Wiśniewskim, ojcu tej mojej koleżanki, w wyniku wyroku sądu podziemnego, została egzekucja wykonana na rogu Dymińskiej i Krajewskiego. Ktoś krzyknął: „Wiśniewskiego zabili!”. No to przez okno od Krajewskiego się wychyliłem. Widziałem tylko trupa, to znaczy leżał człowiek. Okazało się, że to był Wiśniewski, sąsiad.

  • Czy stosunek sąsiadów do tej rodziny się zmienił?

Tego nie pamiętam. To było małżeństwo z córką w moim wieku. Nie wiem, po prostu nie wiem. Zresztą to można przeczytać u Dunina: „Żoliborz 1939–1944”. To jakiś dziennikarz i on ten przypadek opisuje właśnie, że wykonano wyrok na nim. To były przypadki przedpowstaniowe, które mi się utrwaliły. Jeden przypadek z tą dziecięcą nóżką, to jest pewne, że to był rok 1943.

  • Czy pan rozmawiał z ojcem wtedy na ten temat, czy nie mówiliście?

Nie pamiętam, żebyśmy rozmawiali, byłem spłoszony mocno, a ojciec w ogóle nie komentował. Tylko mnie później zastanawiało na przykład, co myśmy robili na Łuckiej. Nie wiem. Wiem, że ojciec był mocno zaangażowany w konspirację i był instruktorem na różnych kompletach podchorążackich. To wiem, ale [dowiedziałem się] po wojnie. W tej chwili mogę więc zakładać, że byłem poniekąd jako alibi. Nie wiem. Na Pradze na przykład… Po wojnie mi to powiedział, na Floriańskiej pokazał mi mieszkanie, w którym szkolenia się odbywały. I tam z ojcem przed wojną też byłem, ale nie wiedziałem po co. Ojciec miał sporo znajomych jako wojskowy zawodowy. Zawód żołnierz, a co można robić cywilu? Handlował więc czym się dało.

  • Nie był poszukiwany?

Nie. Widocznie był faktycznie bardzo dyskretny. Kolegowali się z tymże Wiśniewskim, więc skoro nie wpadł, to nic nie powiedział na temat swojej działalności w konspiracji. Na pewno nie powiedział, bo sądzę, że jeśli się współpracowało z Niemcami (tylko nie wiem, z jakimi służbami, czy z gestapo, było tych służb trochę), to nie było litości, na pewno by powiedział o ojcu.
Jeszcze może jeden przypadek. Mieliśmy rodzinę już w Reichu – w Łodzi, w Katowicach. Szczególnie ciotce w Katowicach się dobrze wiodło. Poprzez swojego znajomego Ślązaka (nazywał się Ulfig, był wcielony do Wehrmachtu) przekazywała nam paczki żywnościowe. Pamiętam tegoż Ulfiga, jak przyszedł do nas z paczką w mundurze Wehrmachtu. To budziło trochę zdziwienie. Po wojnie, ale to już późniejsza historia, jak pierwszą klasę w Katowicach kończyłem, to tego Ulfiga już w cywilu widziałem. Ale co się z nim dalej stało, nie wiem. Wiadomo, jak Ślązaków traktowano po wojnie, ale w tym czasie, kiedy mieszkałem w Katowicach u ciotki, on był.

  • Czy pan pamięta, z czym te paczki były?

Nie.

  • Czy pan chodził głodny w czasie wojny?

Nie.

  • A wybuch Powstania? Czy jakoś szczególnie ta data zapisała się panu w pamięci?

Tak, bardzo.

  • Czy przed Powstaniem pan widział, że atmosfera gęstnieje?

Absolutnie nie.
  • Czy pan widział uciekających z Warszawy Niemców?

Nie. My nie mieszkaliśmy przy trasach wylotowych. Wiadomo, że obecna Trasa W-Z, Wolska lub Aleje Jerozolimskie, to były te szlaki, którędy się oni przemieszczali. Ale tutaj nie.
Natomiast w dniu wybuchu Powstania, w godzinach południowych mniej więcej, na pewno przed wybuchem oficjalnym, na skrzyżowaniu Dymińskiej i Krajewskiego rozległy się strzały. Przez lufcik wysadziłem głowę na zewnątrz i zauważyłem, że żołnierze niemieccy w gwiazdę się rozrzucili i ostrzeliwali się przed kimś, przed Powstańcami pewnie. Jak zaznaczyłem, tuż obok jest Dworzec Gdański, więc wszelkie zaopatrzenie dla Cytadeli było na Dworcu Gdańskim i były transporty. Tak że to mi się utrwaliło. I to, że w tym dniu mama wybierała się do znajomej na Mokotów. Była już prawie ubrana, kiedy wpadła znajoma mieszkająca w bloku naprzeciwko, pani Janiszewska, i powiedziała: „Pani Mario, gdzie pani się wybiera? Powstanie za chwilę!”.

  • Jeszcze przed Powstaniem?

Tak. [Powiedziała]: „U mnie już zainstalowali karabin maszynowy”. Od jej okien do bramy wjazdowej od strony Dymińskiej było nie więcej jak siedemdziesiąt, osiemdziesiąt metrów. Tak że matka struchlała. Miała nas zamknąć na klucz i pojechać na Mokotów. To kawał drogi teraz jest, a co mówić wtedy. Mówi: „Szybko do piwnicy”, więc co tam pod ręką i do piwnicy. W piwnicy były poprzebijane mury działowe, był ciąg przejść, można było przechodzić. Już wtedy w tejże piwnicy młodzi ludzie z opaskami na rękach biegali. To był jedyny, jak się później okazało… Nie wiem, chyba któryś z pododdziałów u „Żywiciela” ten rejon opanował. Ludzie mówili (też zasłyszana historia), że taki chłopak, Tadeusz Nowogórski, wtedy miał szesnaście lat, zaatakował i zniszczył dwa czy trzy samochody ciężarowe z zaopatrzeniem dla Cytadeli. To się później okazało faktem. On nigdzie nie należał.

  • Musiało nie być tak trudno.

Nie wiem. On granatami ich zaatakował, o ile dobrze pamiętam. Nie wiem, chłopak sprytny, szesnastolatek, radził sobie.

  • Jak pan postrzegał Powstańców, tych chłopaków z opaskami?

Może powiem, bo był taki przypadek… Rano matka zabrała nas, mnie i siostrę, pani Janiszewska też miała dwoje dzieci, Teresę i Jurka, i wybiegliśmy. Miała znajomych ludzi na Czarnieckiego. Obawiała się, że tu Niemcy zaatakują i wszystkich zabiją granatami, obojętne czym. Krajewskiego, Śmiałą przez plac Inwalidów… Plac Inwalidów to było w owym czasie kartoflisko, kartofle rosły. Przez ten plac od Czarnieckiego i od Mickiewicza, kobiety rozpoznały sąsiada, niejakiego pana Korola. Niemcy ze strony Czarnieckiego pruli do niego z broni maszynowej, te kule, jak to broń maszynowa (to było kilkadziesiąt metrów), bzykały między nami i nikogo nie trafiły, ani tego Korola, ani nas, na szczęście. Tuż obok na Śmiałej matki pukały, po lewej stronie była niby weranda. Otworzył nam mężczyzna bez nogi, o kuli, nie chciał nas wpuścić. No ale kobieta nas wpuściła. Żeśmy przeczekali, nie wiem, jak długo. Wyszliśmy z tego lokalu i przeszliśmy do Mierosławskiego, i z Mierosławskiego w Czarnieckiego. Czarnieckiego 40 to jest drugi, trzeci budynek po prawej stronie od Mierosławskiego, licząc z tej strony, jak szliśmy. To byli znajomi pani Janiszewskiej. Jak się okazało, zostawili tam kogoś na posterunku, a sami byli w Rumunii. Pamiętam, że było nas troje (mama i ja z siostrą), pani Janiszewska z dwojgiem, też dziewczyna, i chłopak, i jeszcze ktoś, ale nie pamiętam kto. Jeszcze tam było parę osób. Tego samego dnia (mieszkaliśmy po parzystej stronie) po nieparzystej, jakąś godzinę, może półtorej po naszym przybyciu na ten adres, przechodziła w kierunku Mierosławskiego grupa około dziesięciu ludzi, mężczyzn. Ktoś powiedział: „O, alowcy”. To zdziwienie budziło, bo nikt o nich wcześniej nie słyszał. Kolejne dni (był ogród, wiadomo – sierpień, ciepło było) matki zakazywały nam zabawy w ogrodzie, bo Cytadela tuż. Ale kto to upilnuje? I tak dzień za dniem. Matka parokrotnie bywała na ulicy Dymińskiej.

  • Wracała do mieszkania?

Bo nic nie mieliśmy ze sobą, nic kompletnie. Przynosiła jakieś zdjęcia, których się trochę zachowało, jakieś ciuchy, jakieś [artykuły] spożywcze, które się jeszcze ostały w tym mieszkaniu. W owym czasie człowiek sobie nie zdawał [sprawy]. Poszła przynieść, ale przecież plac Inwalidów od wałów Cytadeli jest góra sto ileś metrów, jak się idzie, Śmiałą przecina. Nie więcej. Jakoś jej się udawało. Ale z tego, co już po wojnie fragmentami trochę było podsłuchane (bo nigdy z nami na ten temat nie rozmawiała), to było usłane ciałami (w części – kobiet). Tu gdzie w tej chwili jest teren Polskiego Komitetu Olimpijskiego, koło Spójni, na dole na Żoliborzu, rodzice mieli działkę, a to był sierpień, więc [rosły] pomidory, inne płody rolne. Matka tam też chodziła, cudem jej się udawało. Nie tylko matka, bo pani Janiszewska i pewnie któraś. Tam były jeszcze jakieś [kobiety], ale nie przypominam sobie, kto to był. Jej się udawało, a przecież tam szczególnie Niemcy polowali. To było usłane szczególnie kobietami, mężczyźni też, ale jako Powstańcy. Dziewiątego sierpnia jest dzień moich imienin, więc poprosiłem matkę, że jak będzie szła, żeby mi… Miałem ulubioną [zabawkę], ojciec mi przyniósł samolot mechaniczny, nakręcany. Imitował serię z karabinów maszynowych, więc to była na owe czasy zabawka cudo. Przyniosła mi tę zabawkę. Takie człowiek miał życzenia w tym czasie.

  • Czy pan pamięta, co pan jadł, jakie były warunki bytowe?

To nie był duży domek, szeregowiec tak zwany, Żoliborz Oficerski. Spaliśmy na podłodze, gdzie popadło. Gdzie szczególnie, nie wiem. Wiem, że mama zachorowała w pewnym czasie na czerwonkę. Leżała w piwnicy parę dni. Nie wiem, czy czerwonka może minąć, w każdym razie parę dni była w piwnicy.

  • Jakiś lekarz był?

Nie pamiętam, być może. Opieka na Żoliborzu… Życie było w miarę zorganizowane. Obok obecnej (zresztą wówczas też tak to się nazywało) Cytadeli Sokolnickiego była szkoła i tam często chodziliśmy z kankami po zupy, bo wydawali.

  • Kto wydawał te zupy?

RGO, Rada Główna Opiekuńcza. Oni to zorganizowali, ktoś tym zarządzał. Nie wiem kto. W każdym razie dzieciakom, bo to było dla dzieci przede wszystkim, wydawali. Wielokrotnie chodziłem, siostra chodziła. Tak że to była jedna z podstawowych możliwości żywienia. A tak, to pomidory… Przysłowiowo się mówiło, że zupa z niczego. Jakieś warzywa były, bo przecież o mięsie mowy nie było. Kiedyś, jak ojciec (chyba w połowie sierpnia) się pojawił… Najpierw pan Janiszewski przyszedł i powiedział, że ojciec żyje, a byli w różnych oddziałach. Później się okazało (po wojnie, bo przecież nie w tym czasie, nie w czasie Powstania), że ojciec był w „Żubrach”, był dowódcą 34. plutonu [pluton 234 w Zgrupowaniu „Żyrafa”, 3. kompania Zgrupowania „Żubr”, plutony 247–250 – przyp. red.] 3. kompanii. Ojciec się pojawił z kolegą, a kilka dni później przyszedł z olejem, bo Powstańcy rozbili olejarnię na Marymoncie i pewnie cały Żoliborz wszystko smażył, gotował na oleju. Tych zapasów było mnóstwo i co jakiś czas dostarczał nam w bańkach czy w czymkolwiek olej.

  • Przychodził jeszcze?

Przychodził, był parokrotnie.

  • Czy pan pamięta, kiedy ojciec wyszedł przed Powstaniem?

Tego nie pamiętam. Już po Powstaniu się dowiedziałem, że go nie było około tygodnia przed wybuchem Powstania, ale matka była, to ojciec niepotrzebny.

  • Pamięta pan, jak pierwszy raz przyszedł, jakieś rozmowy na temat walk?

Nie, gdzie z dzieciakiem? Wiem, że dostał burę od matki, bo dał mi do pobawienia się pistolet, visa miał chyba. Pamiętam, miał lornetkę, granat F1 zaczepny, w kostkę posiekany, granat obronny i ten pistolecik. To uzbrojenie Powstańca. I tak dobrze, że to miał. Tak że nie, skąd, mowy nie było.

  • Czy pan pamięta jakieś uczucia, jak pan widział ojca? Był pan zdziwiony?

Byłem zafascynowany bronią przede wszystkim. Naprzeciwko naszego mieszkania kwaterował pododdział… Pseudonim „Hrabia”, pamiętam, że „Hrabia” miał pseudonim i tyle. Natomiast na Czarnieckiego 42 też był posterunek Powstańców, ale już inny. To młodzi chłopcy oczywiście i dali mi karabin do potrzymania, więc się załamałem pod nim, bo to ciężkie dla takiego człowieka jak sześcioletni chłopak. Byli z dwóch stron, to znaczy „Hrabia” naprzeciwko, a ci po tej samej stronie, tylko troszkę dalej.

  • Czyli pan to wiedział, obserwował?

Tak, oczywiście. Największe zagrożenie było z Cytadeli, to jest po przeciwnej stronie, a tutaj było opanowane przez akowców. Pamiętam, do posiadłości naprzeciwko Czarnieckiego 40 był okop i barykada. Ale tam walk w owym czasie specjalnie nie było. Plac Wilsona jest tuż, tuż co prawda, ale to jednak trochę dalej. Natomiast na samej Czarnieckiego – nie. Już w końcówce było gorąco. Kolega ojca, który nas chyba dwukrotnie, trzykrotnie odwiedzał… Któregoś dnia ojciec mówi, że trafił go jakiś ciężki pocisk i urwało szczękę temu facetowi. Byłem na pogrzebie tegoż faceta, tegoż Powstańca, w parku Żeromskiego, od strony Mierosławskiego. Po wojnie go ekshumowano i [pochowano] na cmentarzu Powązkowskim.

  • Zapamiętał pan ten pogrzeb?

Zapamiętałem, tak. Dużo ludzi było, Msza święta. Tuż obok jest parafia, nie pamiętam, pod jakim wezwaniem.

  • Dzieciątka Jezus.

Tak, na Czarnieckiego między placem Inwalidów a Mierosławskiego. Nie byłem na żadnej mszy, ale chodzili tam ludzie. Tak że ten fragment Żoliborza w czasie całego Powstania był spokojny.
Największe zagrożenie było od strony Cytadeli. Podczas jednej z zabaw… Nie pamiętam imienia tego chłopaka, jakieś dwanaście lat miał. Dostał w skroń, to znaczy obok, bo w skroń, to by nie żył, a on przeżył. Widziałem tegoż chłopaka w czasie, jak nas już wypędzali. Szedł o własnych siłach, tylko że był niewidomy. Po tym zdarzeniu tym bardziej nam zabroniono biegać po ogródku. Tam, pamiętam, śliwka (jedna z tych, których nazwę zapamiętałem, ulena, taka zielonkawa) już dojrzewała w tym czasie, więc na te śliwki się chodziło. Ale często gęsto z Dworca Gdańskiego biły tak zwane krowy, ryczały. W pewnym momencie mieszkańcy… Bo ona, jak ryczała ileś razy, to [znaczy, że] na Żoliborz i wtedy się wszyscy chowali. Już było wiadomo, że jeśli tyle razy, to Żoliborz. Niektóre padały właśnie w ogródku, nie wybuchały, ale padały. No i walki powietrzne Rosjan z Niemcami. Jak było pogodnie, to wszystko było widać pięknie, gołym okiem, ale też matki ciągnęły do domu. Pewnego dnia pojawiło się u nas dwóch młodych Żydów.

  • Skąd pan wiedział, że to Żydzi?

Słyszałem, ktoś powiedział albo oni się przedstawili, ale chyba raczej dorośli to poznali i wiedziałem, że to Żydzi. Byli u nas chyba ze dwa dni tak na garnuszku matek, aż któraś im powiedziała: „Jak chcecie tutaj pomieszkać, być, to proszę bardzo, na ogródki po warzywa, po ziemniaki”. Potem oni się ulotnili, więcej ich nie widziałem. Tylko stąd zapamiętałem, że jeden z nich miał kalejdoskop, pierwszy raz wtedy zobaczyłem. I tak było do ostatniego dnia. To już był koniec września. Ktoś mówił, że słychać Niemców gdzieś w ogrodach, bo to wszystko posesje z ogrodami, mniejsze, większe, ale ogród. To chyba w nocy było, bo były pociski świetlne, ekrazytowe. Nie wiem, jakim cudem człowiek się przemknął (pomimo okopu). Jak świetliki bzykało. Przeszliśmy na drugą stronę Czarnieckiego, do piwnicy. A matki, pani Janiszewska i moja mama, właśnie pichciły. Jak pamiętam, to był żur. W ostatniej chwili wpadły, Niemcy tuż za nimi, rano. No i wychodzić, jak kto stał. Pamiętam, w krótkich spodenkach, nic więcej nie miałem. Część tak zwanego dobytku matce udało się przenieść z naszego mieszkania na Czarnieckiego (nie wiem, jaki to numer był), a część została, już po przeniesieniu, na Czarnieckiego 40. Wyszliśmy. Tam więcej [ludzi] było, nie tylko czasowi mieszkańcy z Czarnieckiego 40, też z okolicznych domów. Nie wiem, dlaczego akurat tam, ale tak było, tłoczno było w tej piwnicy. Jak kto stał, tak wyszedł.

  • Jaka panowała atmosfera w pana otoczeniu przez cały czas Powstania? Co ludzie mówili?

Przede wszystkim strach, co z nami będzie. A poszła pogłoska, że rozstrzeliwują wszystkich bez różnicy wieku, płci, wszystkich równo sieką.

  • Czy pan pamięta opinie dorosłych na temat Powstania, na temat tego, że Rosjanie są po drugiej stronie?

Były same kobiety. One były wystraszone nie mniej niż my, tylko pewnie minami nadrabiały. Mężczyzn nie było w tym otoczeniu, a jak przychodzili, tak jak ojciec, to raczej matka z nim rozmawiała, a nas to pogłaskał i tyle. Przecież z dziećmi na ten temat się nie rozmawia raczej. Po co? Zresztą co takiego dzieciaka obchodziło? Nie kojarzę nic. Był totalny strach.
Jak pamiętam, Rosjanie zrzucali (nie wiem, od którego [dnia]) zasobniki z amunicją przede wszystkim, suchary. Tylko że rzucali to bez spadochronów. Nasza willa miała taras na piętrze. Jedna z tych skrzyń spadła bez spadochronu na ten balkon, to się okazała amunicja, więc wiadomo, jaki to ciężar. Balkon pękł, to wszystko się rozsypało. Tych naboi trochę nabrałem, jak to chłopak, po kieszeniach. Pamiętam, że ojciec za jakiś czas zebrał, bo to było powyginane, ale część była dobra, do użytku, więc rozebrali to piorunem, ale ja też coś załapałem. Jak nas zabierali z tej piwnicy, [powiedzieli], że będą rozstrzeliwać, jeśli znajdą u kogoś amunicję albo broń. Od razu pod ścianę. To strach. Człowiek się rozglądał i po jednej, po dwie wyrzucałem, jak mogłem. Co charakterystyczne, szliśmy Mierosławskiego do Mickiewicza, i w górę.
Pamiętam trupy leżące, jak jest technikum elektroniczne w tej chwili koło Dworca Gdańskiego po prawej stronie, za Zajączka. Od wiaduktu kolejowego – kompletna przerwa. Trochę mi się kojarzy odpoczynek w kościele, chyba Świętego Wojciecha, róg Wolskiej i Sokołowskiej, jest taki kościół na Woli. Tam był odpoczynek. Później również przerwa i dopiero w Pruszkowie. Jakim cudem, nie wiem.

  • Pan szedł cały czas na piechotę?

Na pewno szedłem na Wolę, bo innej możliwości nie było. Dalej – nie mam pojęcia, nie wiem. Pruszków pamiętam, ileś godzin tam spędziliśmy i [pamiętam], jak segregowali.
  • Jak Pruszków pan zapamiętał?

Ktoś coś nosił, ale kto, co, nie wiem, nie pamiętam. Były jakieś próby podkarmienia nas. To znaczy było coś, ale co, nie wiem – czy to kawa, czy to zupa. Gdzie kto mógł, leżał na podłodze, siadał. Przecież to tłum ludzi. Matki się bały, żebyśmy się nie pogubili w tym tłumie. Tak by się stało w pewnym momencie, kiedy już wyprowadzali nas na rampę, segregowali. Matki z dziećmi lewą bramką, a mężczyźni, którzy też byli, lub chłopcy, tak jak jeden z tych, którzy byli wśród nas na Czarnieckiego. Miał dwanaście lat, jak później się dowiedziałem, ale był wyrośnięty, więc go chcieli na roboty czy do obozu, nie wiem, prawą bramką. [Kobiety] jakoś Niemców ubłagały, że w naszą bramkę wszedł. To był jeden z tych chłopców, którzy zostali sami w Powstanie, jedno z rodziców gdzieś tam było, drugie gdzieś tam było.

  • Sąsiedzi się nim opiekowali?

Mama między innymi, bo to był chłopak z podwórka z Dymińskiej. Po latach mama, już po wojnie, spotkała jego matkę i ta szukała go, pytała, czy [mama] coś nie wie. Miała szczęście, bo matka powiedziała, co jest, że przeżył, że tu jest i tak dalej. To był jeden z wyjątkowych przypadków, mogła matki nie spotkać.
Wywieźli nas. Pamiętam, że dawali dziecku puszkę skondensowanego mleka, pamiętam to, tylko nie wiem, czy to było na dwoje, czy na jedno dziecko. Na pewno była to puszka mleka słodkiego, skondensowanego. I po jabłku. No i do wagonów bydlęcych, lory odkryte. Matka chciała nabrać wody. Kiedyś przecież nie było elektrycznych ani spalinowych [lokomotyw], więc były [krany] do nalewania. I by została, już w ostatniej chwili pomogli jej, wsiadła.

  • Jak pan zapamiętał Niemców z czasów tej drogi, wypędzenia z domu. Czy pan pamięta, jak oni się zachowywali?

Ci, którzy w czasie wypędzania stali łukiem przy piwnicy, z której wychodziliśmy, to było najgorsze, bo plotki się szerzyły, że będą rozstrzeliwać na miejscu. One swoje robiły, człowiek był w potężnym strachu. A po drodze były poszturchiwania. Oprócz tego, że się bałem przez naboje, które miałem po kieszeniach, to specjalnie nie. Tylko to, że Niemcy, to z urzędu trzeba się bać.

  • Nie pamięta pan żadnych gwałtownych zachowań?

Nie, żadnych bić, żadnych kolbą, nic z tych rzeczy. Ale samo to, to był obraz nędzy i rozpaczy, przecież ludzie w różnym wieku, ranni, jak ten chłopak, co szedł obok mnie niewidomy. Przeżył, tylko po co? Przecież zdrowy chłopak. Tak nieszczęśliwie dostał.

  • Gdzie pan dojechał?

Dojechaliśmy do Jędrzejowa. Nie wiem, ile to trwało. Deszcz, pamiętam, w nocy lał. Ludzie po drodze rzucali, co się dało, owoce, bo to przecież był koniec września, jak nas wypędzili.

  • Czy przed wyjściem z Żoliborza widział pan ojca?

Bezpośrednio przed wyjściem – nie. Trudno mi powiedzieć, który dzień przed wyjściem był. Bywał kilkakrotnie u nas. Później się dowiedzieliśmy wszyscy… „Żywiciel” w różnych miejscach stacjonował, ale ten w owym czasie, od któregoś września… To były bataliony, a później „Żywiciel” był 8. Dywizją Piechoty imienia Traugutta. Bataliony stały się pułkami. Tak że „Żubr” to był pułk i stacjonował w gmachu szkoły pożarniczej, w tym budynku. Trudno powiedzieć, gdzie [ojciec] był w tym czasie. I na ile dni przed opuszczeniem przez nas Czarnieckiego [był u nas]. Nie wiem, ale w czasie Powstania był kilkakrotnie i przynosił, co mógł. Zapamiętałem szczególnie olej po rozbiciu olejarni. To wszyscy, jak się później okazało, korzystali z tego, bo tego oleju było [dużo]. Zresztą ojciec tam rozbił gniazdo karabinów maszynowych i za to dostał Krzyż Walecznych.
Do Jędrzejowa żeśmy dojechali, tam czekały nas furmanki, tak zwane podwody. Nam z mamą się trafił sołtys ze wsi Przyłęczek. [Mieliśmy] z mamą dobrze, bo u niego byliśmy, natomiast siostra była…

  • Siostra była gdzie indziej?

Tak. Dziesięcioletnia dziewczynka, pojęcia nie miała o pracy na wsi, a gonili ją do roboty. Kazali (widziałem to) nosić wiadra z wodą ze studni. Przecież ona pojęcia nie miała o tym, więc mama, jak mogła, to pomagała, ale nie zawsze to widziała, nie zawsze mogła. Wszechobecne pluskwy i wszy – to była tragedia. Siostrze musiała mama obciąć… Miała duży warkocz, gruby. Musiała, taki wymógł był.

  • A z Powstania nie pamięta pan robactwa?

Nie.

  • Dopiero na wysiedleniu.

Dopiero na wysiedleniu, tak.

  • A ubranie? Pan mówił, że pan był w krótkich spodniach?

Tak było. W krótkich spodniach i to chyba jakieś drelichowe były. Gospodarz był sołtysem i dawał mamie… Gdzieś po cichu ubijali różną trzodę chlewną czy nie chlewną i matka jeździła czy chodziła do Jędrzejowa parę kilometrów na targ. Czy do Wodzisławia? Sprzedawała, oddawała mu jakąś część, a jakieś resztówki miała. Chyba coś mi kupiła, ale już nie pamiętam co. Tak jakiś czas to trwało. Korespondowała w międzyczasie. W Krakowie mieszkała rodzona siostra żony mojego nieżyjącego wówczas stryja, który był legionistą. Bardzo dobre stosunki łączyły moją mamę ze swoją szwagierką czy jak to nazwać. Obie Marie. Ta Maria miała rodzoną siostrę w Krakowie i w jakiś sposób zezwolono matce odwieźć mnie do tej siostry, która się nazywała Kubczykowa. Mieszkała, pamiętam, tuż przy Wawelu. Tam mnie odwieziono. Pierwsze wrażenie… To było pierwsze piętro, mieszkanie duże, jeden pokój po prawej stronie otwarty, a tam pełno Niemców, czarne mundury, zielone mundury. Poszedłem na lewo wypłoszony. Co się dzieje? Pani Kubczykowa miała pomoc Helenkę, młoda dziewczyna, która się mną zaopiekowała, taki byłem wypłoszony. Jak później się dowiedziałem, oni po prostu tam kwaterowali. Była jakaś biba w tym czasie.

  • Czy pan pamięta, jak ludzie na wsi się do was odnosili?

Gospodarz, sołtys był bardzo przyjazny. Tam operowali tak zwani „Jędrusie”, pododdział później wcielony do AK. Pamiętam, któregoś wieczoru twarze poprzyklejane do szyb. Powstańców przyszli oglądać, sensacja dla nich. Różnie to było. Tam nas porozdzielali, pani Janiszewska była też rozdzielona z dziećmi. Jej córka to też dziecko, ona wówczas miała jedenaście lat, rok albo dwa starsza od mojej siostry, 1932 albo 1933 rocznik. Jurek był trzy lata ode mnie [starszy], miał dziewięć lat, to już chłopaczek. Nie było specjalnych narzekań.

  • Musieli pomagać w gospodarstwie?

Nie wiem. Wiem, że moją siostrę gonili do roboty, bo widziałem z okna, jak z wodą się potykała i niosła, a nigdy przecież tego nie robiła.

  • Kiedy pan wylądował w Krakowie, jeszcze w 1944 roku?

W 1944 roku, to pewnie musiało być gdzieś na przełomie listopada i grudnia 1944 roku. Ale nie pamiętam świąt Bożego Narodzenia, gdzie to było, czy w Krakowie, czy w Gostyninie. Natomiast wyzwolenie z całą pewnością miało miejsce któregoś stycznia w Gostyninie. Tam mnie i rodzinę moją, oprócz ojca, zastało wyzwolenie, 1 Armia Wojska Polskiego wyzwoliła. Nie ruscy, tylko Polacy.

  • Coś pan zapamiętał z tego momentu, kiedy oni weszli do tej miejscowości?

Oczywiście. Utkwiło mi w pamięci. To musiał być wyborowy strzelec. To jest bardzo stare miasteczko z prawami miejskimi gdzieś z XIII, XIV wieku, ale na pograniczu wsi. Ludzie świnie mieli, szczególnie na obrzeżach miasteczka. Byłem świadkiem, jak jeden z żołnierzy Polaków trzymał ucho świni, drugi w [niedużej] odległości i w to ucho, świnia padała, dopiero ją oprawiali. [Pamiętam] skwarki z tejże świni. Oni mieli jakieś samogony, jakieś przydziały mieli, ale pamiętam te skwarki, takie na pół palca. Zajadaliśmy się i oczywiście się pochorowaliśmy, pamiętam.
Tenże Gostynin to jest miejsce urodzenia mojego ojca. Dziadek nie żył, ale babcia ściągała wszystkich, a ojciec miał trochę rodzeństwa, sześcioro ich było. W tym czasie przebywała tam rodzina z Łodzi, Ninka, najstarsza wśród rodzeństwa stryjecznego, była panną w tym czasie. To był 1945 rok, miała z osiemnaście lat. Zakochał się w niej jeden z żołnierzy. Nie pamiętam, czy był oficerem, miał na imię Włodek, to jest pewne. Mieli się ku sobie i to mocno. Ruszył dalej z frontem. Ale zanim nas wyzwolono w Gostyninie, byli jeszcze Niemcy i folksdojczów trochę. Pamiętam, jak uciekali, ale to już na przysłowiowy zbity łeb, bo to tuż, tuż. Nie wszyscy zdążyli uciec. Widziałem, jak rozstrzeliwali. Był jeden szczególnie okrutny. Nie wiem, czy to folksdojcz, w każdym razie współpracownik gestapo. Jemu się nie udało uciec. [Widziałem], jak go pędzono już po wyzwoleniu, bito, kamieniowano jak się dało, kopano.

  • Kto brał udział w tym?

Polacy, miejscowa ludność, bo tak się im dał we znaki. Sądzę, że specjalnie na sądy nie czekano. On się tam podobno mocno przysłużył miejscowym. Tylko nie wiem, czy to był Polak. Nazwisko Sitek zwodzi człowieka, że mógł to być Polak, ale był okrutnik. W tym czasie, w tymże Gostyninie, ktoś mi powiedział, że będą ekshumowali zwłoki. Część tych wyłapanych Niemców (teraz już nie pamiętam, czy w Gostyninie, pod Gostyninem raczej) w rowach leżało rzędem, rozstrzelani. Smród niesamowity.

  • Kiedy się pan spotkał z ojcem?

To może później. Matka jeździła z Gostynina, bo w końcu wszyscy, oprócz ojca, który był w obozie, ściągnęliśmy do Gostynina. Tam mieszkała babcia, dwóch braci ojca, większość rodziny ojca. A mama była ulubienicą teściowej, to znaczy babci. Tam czasowo się zatrzymaliśmy. Matka podjęła jakąś pracę, ale myślała o powrocie do Warszawy oczywiście, jako że urodzona warszawianka, nie wyobrażała sobie, że tam zostaniemy. Przechowało się zezwolenie na wyjazd z Gostynina do Warszawy, w szpargałach to mam. Dostała zezwolenie, przepustkę na kilkudniowy pobyt w Warszawie i przyjechała do Warszawy. Mieszkanie splądrowane oczywiście. Była w Warszawie w marcu 1945 roku. Dziadek ze strony matki mieszkał na Pradze, na Środkowej. Mama poprosiła ojca, żeby przypilnował mieszkania na Dymińskiej. Wróciła z Warszawy i powiedziała, że cud mnie i siostrę uratował, jako że w pokój od strony Krajewskiego trafił dużego kalibru pocisk z Dworca Gdańskiego. Tam stały pociągi pancerne, które się przemieszczały. Akurat w nasz pokój [trafił], tak że został zdemolowany kompletnie, tak że gdyby nas zamknęła i poszła do tej znajomej na Mokotów, to byłoby to ostatnie nasze widzenie. [Wróciła] do Gostynina. Siostra została, bo miała tam kuzynkę w swoim wieku, no i była starsza. A ja w dalszym ciągu chłopaczek. Moja chrzestna mieszkała w Łodzi, na krótko podrzucono mnie do Łodzi. Nie pamiętam, ile to trwało, ale jakiś czas. Z tejże Łodzi zabrała mnie ciotka do Katowic i kończyłem pierwszą klasę szkoły podstawowej w tychże Katowicach. Tam zobaczyłem po raz wtóry pana Ulfiga, który jako żołnierz Wehrmachtu przywoził nam paczki od ciotki na Żoliborz.
Ojciec wrócił z niewoli w grudniu 1945 roku. Do Katowic przyjechał. U ciotki schowałem się za spódnicę, jak zobaczyłem ojca. W końcu ile to czasu minęło? Nieco więcej jak rok. Niebywałe, ale tak było. W lipcu 1946 roku, staraniami matki i ojca, przenieśliśmy się do Zielonki pod Warszawą. Tam z kolei była willa kolegi mojego wuja, drugiego chrzestnego, w Zielonce mieszkał. Tam mieszkałem, zameldowany byłem, gdzieś do 1959 roku.

  • Do tego mieszkania na Dymińskiej pan już nie wrócił?

Nie, bo dziadek na kłódkę zamknął czy jakiś inny skobel i poszedł. Ile w tym czasie dziadek mógł mieć lat? Był drobny, jak pamiętam. Gdyby to był chłop, to by sobie poradził. Miał sześćdziesiąt pięć lat, to nie jest taki wiek, żeby sobie pozwolić jeszcze w kaszę dmuchać, jak się jest zdrowym. Pognali dziadka, zajął ktoś. A w owym czasie była taka polityka (bo to były bloki w ocenie ówczesnej władzy inteligenckie, zawodowi żołnierze mieszkali i ich rodziny), że różnych z Białołęki…

  • Nie można się było upominać?

Można się było upominać, ale co z tego? W tym mieszkaniu nie byłem od tamtej pory. Chociaż się zbieram, że może kiedyś odwiedzę, ale nie byłem.
  • Pan mówił, że rodzice po wojnie nie rozmawiali na temat wojny. Jak pan myśli, z jakiego powodu?

Panowała psychoza, ojciec był w AK. Pamiętam, w szkole podstawowej, którą kończyłem w Zielonce, kierownik szkoły to był taki pan Siewierski, przyzwoite chłopisko, ale jego żona z piekła rodem, a jej synalek to jeszcze gorszy. Czuł, że matka się zawsze za nim wstawi. To był naprawdę z piekła rodem chłopak. Jemu się wydawało, że wszystko może. Nie wszystko mogło, parę razy zarobił, to matka się awanturowała, wykrzykiwała: „O Boże! Reakcjoniści, zaplute karły reakcji!”. Może nie tak, ale szarogęsiła się strasznie. A wiadomo, że kierownikiem obojętne czego, w tym wypadku szkoły, musiał być lojalny sprzymierzeniec władzy. Tak że ojciec starał się gdzieś… Jego dobrym znajomym był kapitan Dąbrowski z Westerplatte, zastępca Sucharskiego. Ojciec przed wojną (to była przedostatnia rotacja przed wybuchem wojny) był na Westerplatte. Kolejna rotacja, to już zastał ich wybuch wojny. Tak że znał Dąbrowskiego, który był również dowódcą na Westerplatte. A w owym czasie ówczesny kapitan Dąbrowski po wojnie był dowódcą straży portowej. Ojciec był w Gdańsku, chciał się załapać w tej straży portowej, ale matka kategorycznie się upierała i nie chciała. Inny znajomy proponował mieszkanie w Jeleniej Górze poprzez różne układy znajomych, bo był tam gdzieś komendantem garnizonu. Matka była z ojcem w Jeleniej Górze, to jak później opowiadała, było wszystko: pościel piękna, zastawy stołowe. Po Niemcach oczywiście. Tylko się wprowadzać. Matka: nie i nie. W końcu zostaliśmy w Zielonce, dlatego że matka się nie godziła. Nie było rozmów na ten temat. Gdyby człowiek był bardziej dociekliwy, może by więcej się dowiedział, ale nie pytał. Noszę się do tej pory… Ojciec służył w 21. Pułku Piechoty imienia „Dzieci Warszawy”, który przed wojną stacjonował w Cytadeli. W pewnym fragmencie kampanii wrześniowej tenże pułk stacjonował w Zielonce. Ojciec, jak już tam mieszkaliśmy, były różne spacery, to mi pokazywał (nie tylko mnie, ale wszystkim, którzy na tym spacerze byli), w którym miejscu chowali broń.

  • W 1939 roku?

Tak. Już wiadomo było, że kampania się kończyła, idą do niewoli.

  • Pana ojciec walczył w kampanii wrześniowej?

Oczywiście, był zawodowym żołnierzem. Jest program redaktora Sikorskiego w warszawskiej stacji: „Było, nie minęło”, coś takiego. On takie właśnie informacje zbiera, odkrywa. Jakiegoś „Łosia” (samolot) już złożył z różnych skrawków. Nie wiem, może przedzwonię, niech poszukają, mają sprzęt do tego.

  • Czy jest jakieś wspomnienie, obraz, który pan wyniósł z powstańczej Warszawy i ciągle w panu to jest?

Z powstańczej – nie. Natomiast z okupacyjnej – łuny nad gettem. Przecież Dymińska jest tuż koło wiaduktu Dworca Gdańskiego, a getto wiadomo, gdzie się zaczynało. Smród i dymy nad gettem.

  • Czy ktoś panu tłumaczył, co się dzieje?

Nie, getto i tyle. Ojciec, jak mówiłem, przede wszystkim handlował, czym się dało. Kercelak wiadomo, gdzie był. Wołówka była tutaj, gdzie Intraco, przy Stawkach.

  • Też targowisko?

Bazar. Tak że co się dało, to robił. A [okupacyjna] Warszawa, to jak mówię: obraz tych z blachami policji polowej, ta historia róg Łuckiej i Towarowej i przejeżdżające kolumny wojsk niemieckich. Przecież Cytadela to było jedno skupisko Niemców mundurowych, co i rusz z Dworca Gdańskiego przejeżdżały. No i łapanki.

  • Pan jako dziecko pamięta łapanki?

Oczywiście. Pierwszą koło Hali Mirowskiej. Żeśmy uciekli z ojcem, cały czas z ojcem.

  • Właśnie, to jest charakterystyczne.

Drugą – z Helenką, jak w Krakowie już byłem. Ona zauważyła, to była młoda dziewucha, pannica taka. Uciekliśmy. Później, jak się dowiedziałem już po latach, złapali ją właśnie w łapance i ślad po niej zaginął. To byłoby tyle.



Warszawa, 30 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Roman Oziemski Stopień: cywil Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter