Zbigniew Moskot „Flis”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zbigniew Moskot. W Powstaniu [miałem] to samo [nazwisko], chociaż na początku konspiracji miałem inne: Jarosław Raczek, ale to było kilka lat. Dwa lata po kapitulacji Warszawy byłem w innej organizacji wtedy i musiałem mieć taki. Tam była wsypa i miałem [to nazwisko] tylko jakiś czas. [Urodziłem się w] 1925 roku, [walczyłem jako] starszy strzelec w Pułku „Baszta”, Batalion „Bałtyk”, kompania B-1, III pluton.

  • W jakich dzielnicach pan przebywał w czasie Powstania?

Mokotów, od parku Dreszera. Tam myśmy mieli przygotowanie do Powstania [u Janka Lubicz - Nycza]. W pierwszym miesiącu Powstania byłem łącznikiem od swojej kompanii do dowódcy batalionu, „Burzy”. Wtedy chodziliśmy prawie po całym Mokotowie, Czerniakowie.

  • To był pierwszy miesiąc, a drugi?

Drugi miesiąc byłem w swoim macierzystym plutonie, znaczy w B-1, gdzie dowódcą był… Zaczynaliśmy ze „Starterem”. Podchorąży „Starter” zginął 2 sierpnia, nawet nie wiedziałem, bo byłem w innej dzielnicy, on był w innej. Wtedy objął pluton [zastępca „Startera” podchorąży Stanisław Falkowski pseudonim „Cygan”]. To jest ważne, bo to człowiek, który nam uratował potem życie. [Uratowanie życia podczas tragicznej przeprawy kanałami do Śródmieścia 26/ 27 września].

  • Pana pseudonim?

„Flis”.

  • Dlaczego tak?

To też złożone. Początkowo byłem w sytuacji, gdzie była wsypa i po prostu nie mieszkałem w domu, ukrywałem się. Zezwolili mi mieszkać w lokalu konspiracyjnym „Baszty” (to jest osobna historia), gdzie było wielkie mieszkanie, sześciopokojowe i był od kuchennego pokoju bardzo niski stryszek. Nie było gdzie spać – [tam już spał „Starter”]. Wykombinowali materac dmuchany i powiedzieli, że to jest tratwa, a ty: flis. I tak zostało, zostałem „Flisem”. [Z czasem „Starter” przeszedł do zwolnionego pomieszczenia i na „górce byłem sam].

  • W jakiej pan urodził się rodzinie? Co pana rodzina robiła przed wojną?

Urodziłem się w Warszawie na ulicy Śliskiej [32]. Ojciec był rzemieślnikiem, normalna warszawska rodzina. Dziadek miał jakieś kontakty [rodzinne](to było bardzo dawno, już teraz wyszło mi z pamięci) z badylarstwem pod Warszawą. Wiem, bo ciotka [Pola] miała stragan na targowisku na „Koszykach” i tam te produkty sprzedawała.

  • Czym dokładnie tata się zajmował?

Miał firmę remontową. Mieliśmy, pamiętam, wózek dwukołowy, który też odegrał rolę w moim życiu. [Na nim] czeladnicy przewozili materiały, narzędzia, drabiny. Stał zawsze przywiązany na łańcuchu na dole [na podwórku].

  • Miał pan rodzeństwo?

Nie, byłem sam.

  • A mama?

Z mamą był kłopot, bo mama, jak skończyłem siedem lat, poszedłem do szkoły powszechnej, to mama zachorowała. Potem, do Powstania, całe moje życie było związane z tym, że co jakiś czas, rok, pół [roku], musiała chodzić do szpitala Dzieciątka Jezus, który był naszym szpitalem dyżurnym, i tam robili jej jakieś odsysanie, coś, zabiegi medyczne. Potem się dobrze czuła, przychodziła do domu, jakiś czas było wszystko w porządku. Potem znów ją nachodziły te przypadki i znów szła, tak że chyba ze cztery [razy była]. Przed Powstaniem też wyszło, że musiała iść do szpitala, tak że wychodząc do Powstania, odwiedziłem ją ostatni raz. Myśmy nie wiedzieli, [...] ale matka wiedziała, bo słuchy dochodziły, że się Powstanie zbliża. Tak że pożegnaliśmy się i się urwał nasz [kontakt]. Okazało się, że Niemcy zajęli szpital i z początku jeszcze wszystko było dobrze, a potem, jak rannych [Niemców] przybywało, to ewakuowali [chorych] polskich do Krakowa, do jakiegoś klasztoru. Tam transport ewakuacyjny miał trafić, ale wiadomo, po drodze… Wagony towarowe, transportowali chorych, dużo ich było, cały pociąg był zapełniony chorymi. Jak ktoś zmarł, to po prostu wystawiali i pociąg jechał dalej. Znów za jakiś czas nazbierało się zmarłych, bo marli po prostu dziesiątkami i wystawiano ich, i jechali dalej. Tak że do [czasu] szpitala są jeszcze ewentualnie dokumenty, ale już potem ślad się urwał i nie wiemy, gdzie leży. Rodzina się starała przez Czerwony Krzyż. Do szpitalnych sytuacji [wiadomo], potem ten transport i nie wiadomo.

  • Jaka była pana szkoła?

Zwykła powszechna szkoła siedmioklasowa. Z tym że nasza szkoła na Złotej się mieściła i sąsiadowaliśmy z [gimnazjum] Lelewela, budynki były obok siebie, mieliśmy wspólne boisko. Mieliśmy też magazyny. W naszej szkole mieliśmy 40. „Złotą” Drużynę Harcerską, do której należałem. Oni mieli „Błękitną”. Tak że z czasem, pamiętam, połączyliśmy się i była „Złoto-Błękitna”. Na pierwszym obozie byłem, pamiętam, nad jeziorem Sajno koło Augustowa, byliśmy jako 40. „Złota” Warszawska Drużyna Harcerska.

  • Czy poprzez harcerstwo lub w szkole odebrał pan wychowanie patriotyczne?

Jak najbardziej. Muszę przyznać, że ojciec był kiedyś zamieszany, jakaś frakcja, coś z Piłsudskim było. Wiem, że chodziliśmy na 3 maja zawsze, 1 maja też regularnie, na defilady [i jakieś uroczystości patriotyczne], ale była tam związkowo niejasna sytuacja. Wszystkie dokumenty nasze, wszystkie rodzinne sprawy na Śliskiej ojciec [zamurował] w piwnicy. To było zburzone, spalone, tak że śladu nie ma. Coś teraz odzyskałem, ale nie takie dokumenty, jak bym chciał, jakieś fotografie rodzinne. Należeliśmy do parafii Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim i mam zaświadczenie z Pierwszej Komunii Świętej. Ocalał dyplom, to była nauka pływania i wiosłowania na Saskiej Kępie. Tam żeśmy chodzili i uczyliśmy się pływać, wiosłować, i mam taki dyplom, że skończyłem naukę pływania i wiosłowania, lata 1935, 1936, 1937. [Zarząd Miejski w Mieście Stołecznym Warszawie, Miejski Urząd Wychowania Fizycznego, Świadectwo nr 406/ 37, że zdał egzamin z wynikiem dobrym]. To mi zostało oryginalne, a tak nic z tamtych lat. Wszystko, jak świadectwa urodzenia, mam odtworzone potem z parafii.

  • Jak pan wspomina wyjazdy w harcerstwie?

W harcerstwie – idealnie. Ponieważ ojciec był rzemieślnikiem, to miałem jakieś manualne przygotowanie: wbić gwóźdź, przyciąć coś. Tak że zawsze byłem pomocnikiem druha oboźnego i zawsze myśmy jechali dwa dni wcześniej, i szykowaliśmy podobóz. Oni potem przyjeżdżali i dopiero rozbijała się drużyna. Tak że mam jak najlepsze wspomnienia. Zresztą byłem na jednym obozie, na drugim już byliśmy razem z „Błękitną”. Trzeci (już 1939 rok był) był planowany, ale nie doszedł do skutku, bo wiadomo.

  • Jak pan wspomina wybuch wojny?

Była ostatnia zbiórka naszej drużyny. Byłem w zastępie „Orłów”. Była taka sytuacja, że przygotowali wymarsz harcerzy, żeby po prostu opuszczać Warszawę. Był sławny pułkownik, który wydał ten rozkaz. Ludzie po prostu masowo opuszczali Warszawę, ich wielkie nieszczęścia po drodze spotkały. Zadeklarowałem razem z kolegami, że pozostaniemy w Warszawie, i wtedy skierowano nas do Komisariatu Obrony Przeciwlotniczej i Przeciwgazowej, który przygotowywał… Już w lipcu i sierpniu byli ustanowieni kierownicy, każdy dom i każdy blok miał swojego [komendanta]. Musiał być piasek na strychach, gdzie można było, stare wanny napełniono wodą – ochrona przeciw bombom zapalającym. Liczono, że to się da łatwo ugasić i koniec. Byłem gońcem w takiej [Komendzie Rejonu] OPL. Mieliśmy takie nieszczęśliwe opaski, bo nam dali z klamrą. OPL i PGaz, i metalowa klamra, żółto-zielona chyba opaska była. Nieudane to było – [obciążała nie regularnie opaskę]. Z początku chodziliśmy… Komendanci blokowi i komendanci budynków byli już ustanowieni. Dbali o to, żeby (na strychach przeważnie) były zabezpieczenia przeciwpożarowe, które w końcu nie zdały egzaminu, tak jak wszystko inne. Myśmy chodzili, był kontakt, była straż obywatelska i policja granatowa, komisariat policji i komisariat straży obywatelskiej, społecznej. Mieliśmy kontakty z nimi, a i ze strażą ogniową. Wiedzieliśmy adresy - [telefony] i w razie czego lataliśmy, łączność na piechotę. Miałem rower, to sobie na rowerze załatwiałem te sprawy. [Gorzej było jak się rozpoczęły bombardowania].

  • Jak pan pamięta 1 września?

W trakcie pierwszych dni wojny… Pierwszy dzień [w ramach O.P.L.]– wiadomo, co się działo. Po trzecim dniu delegowali mnie (po prostu były takie zapotrzebowania) do Dowództwa Obrony Warszawy na odcinek Wola. Na odcinki była podzielona obrona Warszawy. Odcinek Wola – tam się zameldowałem, dowódcą barykady (na Wolskiej chyba) był starszy sierżant, żołnierz. Miał zarekwirowany, pamiętam, samochód aero, piękny, czerwony, damski samochód dwuosobowy, nowiuteńki. Wtedy rekwirowano po prostu, był przymus oddawania wszystkich środków lokomocji na rzecz wojska. On przy swojej barykadzie… Pamiętam, takie zadanie miałem, żeby [zdobyć] jak najwięcej butelek litrowych i żołnierze napełniali to środkiem zapalającym, przygotowywali to. W bramach, przy barykadach stały te butelki. Trochę znałem okolicę, nawet na naszej ulicy byłem, bo na Śliskiej się urodziłem. Na Śliskiej róg Sosnowej [...] był skład węgla, gdzie węgiel sprzedawali i skup butelek był. To był żydowski [skład]. Tam się wszyscy znali. Podjechaliśmy i butelki litrowe (pamiętam, już przygotowane do sprzedaży, w worki zaszyte, czworokąty) żeśmy [ładowali] na to aero. Było tylne otwierane siedzenie i tam ze trzy takie paczki [załadowaliśmy], i rozwoziliśmy po barykadach. Taki był mój udział. Potem to się wszystko pomieszało, stworzyła się sytuacja nieciekawa w te pierwsze dni. Znałem Warszawę, tamte okolice, to jak coś potrzebowali, kierowałem tym [lub] sam musiałem lecieć.
Był okres zawieszenia broni. Wtedy pojechaliśmy do hotelu [„Europejski”] przy dawnym placu Marszałka i tam była odprawa, oficerowie wyżsi byli i ustalali. Pamiętam, trzeba było dla kilku oficerów ubrania cywilne. To były między innymi moje zadania, ponieważ niedaleko, na Bagnie chyba, blisko mojej ulicy, w tej dzielnicy, jak Pańska, były zakłady krawieckie, krawcy żydowscy [szyli] ubrania. Tam podjechaliśmy, pamiętam. Trochę czasu minęło, ten Żyd bardzo chętnie [sprzedał] ubrania i to się zawoziło do hotelu. Niektórzy wiem, że się przebierali, jakieś działania na pewno związane z wojskiem, z obronnością kraju. Była odprawa i między innymi pułkownik, który miał dowództwo tego całego [zgromadzenia], podziękował mi i dał mi trzy srebrne monety z Piłsudskim z 1936 roku. Jedną mam do dzisiaj. Jak getto warszawskie powstawało, to nasze [...] mieszkanie na Śliskiej podlegało pod getto i należało się zamienić z Żydami, którzy mieszkają na terenie dzielnicy aryjskiej. [Oni] przechodzili do getta za mury, a myśmy szli na ich miejsce. Ojciec się zamienił na [mieszkanie na] Pańskiej, to niedaleko było, ten dom stoi, przeżył Powstanie.
Po zawieszeniu broni miało za jakiś czas wejść wojsko niemieckie, nas zwolniono z obowiązku w [OPL]. Zresztą rozprężenie było w Warszawie, bałagan. Jeszcze pożary były, dużo budynków się paliło w początkowym okresie wojny. Palił się budynek na Jasnej, w którym były magazyny materiałów drukarskich. Miałem wujka drukarza, zecera. On przyszedł do nas i mówi: „Słuchajcie, w magazynach będą puszki z pokostem. Ten pokost [należy] przegotować, w temperaturze wytrąci szkodliwe [związki] i będzie czysty jadalny olej”. I myśmy, korzystając z naszego wózka, z kolegą (nie był harcerzem, ale mieszkaniec, z naszej ferajny - Zenek), pojechaliśmy tam. Ale już ludzie dowiedzieli się, już tam zaczął być szaber, wydostawali, co było można. Kilka tych puszek przywieźliśmy do domu. Chcieliśmy jeszcze jechać drugi raz, ale już straż obywatelska nie pozwoliła, bo już pożar dochodził, niebezpieczeństwo zawalenia było, tak że już nie było tam dojścia. Policjanci podobno wtedy pouciekali częściowo, była tylko straż obywatelska, nie pozwoliła tam dojechać w ogóle, bo niebezpieczeństwo. Jechaliśmy z tym wózkiem Alejami, Marszałkowską. Spotkałem kolegę, oboźnego z drugiej drużyny, on się nazywał Wacek Woźniak. Myśmy jechali pustym wózkiem, już nie mieliśmy co ładować na ten wózek, a oni szli (trzech chłopców) i mieli worek pod pachą. Mówią: „Cześć! Gdzie idziesz? Pożycz mi tego wózka”. – „A o co chodzi?” – „Musimy to zawieźć na Żoliborz”. Okazało się, że oni zbierali broń, dużo broni było porzuconej na dworcu. Dworzec Główny to był nowy dworzec wówczas, w tym samym miejscu mniej więcej. Był zbombardowany, ruina była i w tych ruinach żołnierze, którzy tam czekali na pociąg, rzucali broń. Masę broni było porzuconej w tych ruinach. Oni już mieli ze trzy karabiny kb zawinięte w worek i to [nieśli]. Mówię: „Gdzie jedziecie?”. – „Na Żoliborz, na działki”. On mieszkał na Żoliborzu, druh Wacek był mieszkańcem Żoliborza. Jeszcze żeśmy zawadzili o dworzec, oni jeszcze znaleźli jakieś pistolety, visa chyba. Wacek się cieszył, że visa znaleźli, bo to rzadkość była, bo osobistej broni raczej nie wyrzucali. Żeśmy to zawieźli im na Żoliborz, na działki. Nie wiem, czy jego działka, czy nie, ale tam żeśmy to zostawili i na tym się skończyło. [Powróciliśmy] do domu. Niemcy weszli do Warszawy i zaczęła się okupacja.
  • Jakie były nastroje przed wojną? Wierzyliście z kolegami harcerzami, że wojna wybuchnie?

Nie mówiło się o tym, [chociaż nastroje były patriotyczne]. W ostatnim czasie już nie było zbiórek, już kombinowali, że trzeba będzie… Ale wojna wybuchła prawie nagle, nikt się nie spodziewał, przynajmniej [my] nie pamiętam, żeby się przygotowywać. Wiem, że niektórzy jakieś zapasy robili, ale [my] nie. [Ojciec kupił małą beczułkę kapusty kiszonej. Ciotka ta z Hali na „Koszykach” w pierwszym dniu bombardowania zginęła w mieszkaniu na Piusa. Pozostały tam skromne zapasy, które zagospodarowaliśmy]. Matka była w szpitalu w tym czasie, z tym że wyszła potem. Było normalnie przez parę lat i dopiero przed Powstaniem trzeci czy czwarty raz była zabrana do szpitala.
[Na Żoliborzu] już rozpoczynała się jakaś organizacja, tam Wacek był. Nie wiem do dnia dzisiejszego, jaka organizacja. On miał mój adres. Kiedyś przyszedł i po prostu zaproponował mi i koledze Zenkowi, z którym żeśmy [wówczas] operowali tym wózkiem, że jest organizacja. Zwerbował nas. Jeździliśmy [koleją] do Warki jako handlarze chleba. Jeździliśmy [na trasie] Warszawa–Warka, nawet miałem bilet miesięczny po niemiecku. Była „gapa” na tym i to była legitymacja do biletu miesięcznego, było napisane: „uczeń szkolny”. Pamiętam, kiedyś nawet mi się udało, bo się wylegitymowałem tym przy łapance jakiejś. Jeździliśmy do Warki, tam była organizacja konspiracyjna kolejarzy. Tam był duży węzeł kolejowy. Myśmy się meldowali u piekarza, też notabene Żyd, miał pseudonim „Wujek”. Jak żeśmy zajeżdżali wieczorem, to rano już tam przygotowywali chleby. On piekł dwukilogramowe chleby, w papier zawinięte. Myśmy [brali za pieniądze] po pięć chlebów z jednej i z drugiej strony, wieźliśmy do Warszawy. W Warszawie przyjeżdżała panienka Hania [- łączniczka Wacka] z małym braciszkiem, miał ze siedem lat, z wózeczkiem dwukołowym. Zostawiali nam po dwa chleby, a resztę zabierali. Miałem termos i zawsze dostawaliśmy termos z mlekiem u nich, na drogę niby, a te termosy podobno coś tam znaczyły. Tak że oddawaliśmy termosy. Jak wyjeżdżaliśmy, to Hania nam przywoziła dwa termosy z herbatą czy z czymś i te termosy z kolei oddawaliśmy. Tak kilka kursów żeśmy zrobili. To było w odstępach, jak trzeba było, to ona przychodziła, miała nasze adresy. Zenek był szczupły, to miał pseudonim „Chudy”. Wacek kazał przybrać sobie pseudonimy i operować pseudonimami. On „Chudy”, a ja miałem „Jar”, taki krótki. Ona przychodziła i dawała [termosy i pieniądze]. Wiedzieliśmy, że trzeba na wieczór jechać do Warki. Tam nocowaliśmy, w składzie worki z mąką były, bo on handlował trochę. Wiadomo, wszystko było na czarno, wszystko było zabronione. Pewnego dnia [przybiegła] Hania do mnie i mówi: „Słuchaj, już nie jedziecie, bo są aresztowania, »Wujek« wpadł i podobno sypie. Na razie ukryjcie się, nie nocujcie w domu”. I tak było, przestrzegałem tego, powiedziałem rodzinie, ojcu i nocowałem jakiś czas, [...] po tym zdarzeniu u naszych znajomych. Był pan Gretke, Niemiec, którego potem zmusili do podpisania [folkslisty], ale spolszczony Niemiec. U nich nocowałem. A Zenek się wyłamał i [nocował w domu w tym czasie]. Któregoś ranka przyszedł gestapowiec w cywilu [i drugi w mundurze] do nas: „Zbigniew Moskot jest?”. Tam była akurat kuzynka, matki chyba nie było wtedy, kuzynka mówi: „A, ten łobuz lata, nie wiemy gdzie, nigdy nie ma go w domu!”. Zostawili kartkę: aleja Szucha 25, zgłosić się, pokój taki i taki. Cywil, który po polsku mówił, mówi: „W sprawach szkolnych”. A ja już wtedy chodziłem do szkoły Berufsschule, były obowiązkowe szkoły, to była handlowa zawodowa. Chodziłem na Miedzianą, tam był stary budynek szkolny i tam była Berufs [und] Handelsschule.[...]. Oczywiście się nie zgłosiłem i wtedy zacząłem się ukrywać.[Kuzynka przechowała to wezwanie i mam je do dziś]
A Zenka [wtedy] aresztowano, okazało się, że Wacka też, na Żoliborzu. To była znana wtedy w Warszawie historia, bo on zaczął palić jakieś dokumenty i zauważyli nagle intensywny, czarny dym z komina taki. Gestapowcy skojarzyli to i weszli do niego. [...] „Chudego” też aresztowali. Zenek siedział na Pawiaku. Z tym że pod celą, gdzie siedział jakiś profesor i jacyś [pracownicy] z Instytutu Marii Curie-Skłodowskiej w Warszawie (przed wojną był i z tego instytutu aresztowania były), Zenek siedział. Jeden z tych panów wyszedł czy wykupili go […] i był u rodziny Zenka. [Nazywał się] Zenek Brzeziński. Był u jego rodziców, oni mieszkali na Siennej, niedaleko mnie. Opowiedział, że przynosili go [z przesłuchania] bardzo zmaltretowanego. Oni go [ratowali] takim sposobem, jak można było pod celą ratować, robili jakieś okłady. [...]. Był parę tygodni w więzieniu na Pawiaku i potem ich w transporcie gdzieś wieźli. Okazało się, że wywieźli go do Oświęcimia, był w Oświęcimiu do końca. Spotkał się z kolegą, też z naszej paczki ze Śliskiej, Romanem [Kostrzyńskim], który został złapany w pierwszej łapance, jak Niemcy weszli [...]. Widział, że Niemcy legitymują, a on odważnie poszedł. „Co mi tam?” Aresztowali go i siedział w Oświęcimiu. Ale ponieważ był najpierwszy, to już był stary więzień. Spotkał Zenka przy jakiejś okazji. Roman pracował w kuchni i Zenkowi bardzo pomagał, bo organizowali, kradli, przy kuchni zawsze mógł coś więcej skombinować. Mówił, że ratował Zenka, bo był w bardzo kiepskim stanie. Ale w końcu się urwał, bo ich zawsze gdzieś wywozili z Oświęcimia. A Zenek w końcu, jak się dowiedzieliśmy (mam książkę nawet), był w transporcie do Lubeki. W Lubece był i załadowali ich na statek. Ktoś opisał to wszystko. Na statki ładowali ich i gdzieś płynęli. Anglicy myśleli, że to transporty wojskowe, bo nie było widać, że to więźniowie, napchani byli jak śledzie w luki statku. Zbombardowali ten statek, i zatonął. Tylko kilkudziesięciu zdołało z redy, bo to na redzie w Lubece, dopłynąć do brzegu. Też ich wykończyli. A Wacek – nie wiadomo. Był w Oświęcimiu, ale nie ma śladu w ogóle.

  • Jaka to była organizacja?

Właśnie nie wiem do dziś dnia. Na Żoliborzu było kilka organizacji. Bloki [...] oficerskie, dzielnica bardziej zmilitaryzowana, patriotyczna. Nawet „Baszta” tam też zaczęła działalność. Pierwszy organizator [„Baszty”], Ludwik Berger (nawet jest jego ulica) zginął w 1943 roku na Żoliborzu. [Jechali] z moim kolegą Jurkiem „Leninem”, który mnie potem wciągnął do „Baszty”. Łapanka była, z tramwaju wyskoczyli. Szedł patrol, chcieli go legitymować. Podobno wyrwał karabin, tak opowiadają, chciał się bronić, ale z pistoletu maszynowego go zastrzelili. Mój kolega Jurek [Jerzy Ukleja pseudonim „Lenin” urodzony 1921 roku z B1, zaginął w kanałach 27.09.1944], który z nim był, to był jego łącznik. Wycofał się, przeskoczył jakiś parkan na działki i uciekł. Przyszedł do lokalu i opowiadał, że Ludwika „Hardego” Bergera (to jest znana postać w „Baszcie” i w Warszawie) zastrzelili. A po tej organizacji „Wacka”dosłownie nie ma śladu. Było kilka, bo różnych organizacji natworzyli, jakieś nazwy powymyślali. Nikt, [nie] znał „Wacka”… On był druhem oboźnym, dosyć znany był na Żoliborzu. Nie ma śladu. Wiem tylko, że działki żoliborskie były naszpikowane, bo tam magazyny broni były.

  • Wracając do wybuchu wojny – jak pan to osobiście przeżywał?

Emocja była, strach, pamiętam, był. [W ramach barykady na Woli] jechaliśmy raz, jak jeszcze byłem na Woli, wozem wojskowym w dwa konie na Pragę na dworzec. Tam stały wagony, niektóre się paliły i wojsko jeszcze coś zabierało. Tam był wysłany [wóz] w dwa konie, woźnica. On nie znał Warszawy, chłopak gdzieś z Polski. Kierowałem go tam. Na placu Zamkowym było bombardowanie, nalot był akurat. On konie przywiązał do czegoś i odeszliśmy na bok, ale nie trafiono akurat w te okolice. Pojechaliśmy na Pragę na dworzec. On tam coś zabierał i przywiózł do swojego dowódcy na Wolę, pod barykadę, gdzie był odcinek Wola.

  • Jak pana rodzina sobie radziła, jak zaczęła się okupacja?

Ciotka miała warzywny stragan na „Koszykach”, tak popularnie nazywano, do dzisiaj jeszcze jest tam hala handlowa. Tam zawsze coś, jakiś ziemniak [i inne warzywa]… Pamiętam, nosiliśmy ziemniaki zmarznięte, bo pierwsza zima była bardzo ostra. Kto miał w piwnicach jakieś zapasy ziemniaków, to pomarzło. Tam właśnie można było kupić ziemniaki zmarznięte. Pamiętam, na plecach nosiłem takie ziemniaki. Nie było łatwo. Ludziom w okupacji różnie było, jedni mieli [dużo] wszystkiego, różne handelki, a niektórzy biedowali strasznie, nie mówiąc o Żydach, którzy, jak wiadomo, byli w getcie na wykończenie.

  • Co z pana szkołą w czasie okupacji? Skąd taki a nie inny wybór?

Przy szkole handlowej niemieckiej (to była z programem niemieckim, zawodowa handlowa, Berufs Handelsschule) profesorowie organizowali komplety, tak że historia, polski, to było na kompletach.

  • Chodził pan na komplety?

Chodziłem. Oczywiście chodziłem, kiedy był czas, bo jak już się zaangażowałem, to już wtedy było mało. Ale jak tylko [miałem] wolny czas, to wiedziałem, gdzie odbywają się te lekcje. Mieliśmy kontakty między sobą, bo nie zawsze było można grupę zorganizować. Tak że żadnych nauk [...] podczas okupacji nie zdobyłem.

  • Pamięta pan jakieś zdarzenia w czasie kompletów?

Nie. Była ostrożność, wieczorem okno zasłaniać, po cichu, żeby nie robić hałasów, wchodzić pojedynczo, nie grupowo, nie wychodzić grupowo. Takie środki ostrożności były. Profesorowie, nauczyciele (mówiło się: panie profesorze”) z naszych szkół przeważnie prowadzili te komplety.

  • Pamięta pan momenty terroru niemieckiego z czasów okupacji?

Pamiętam wiele takich. Ukrywałem się w różnych [miejscach] prawie cały rok i do domu nie przychodziłem [Mama kiedy nie była w szpitalu, gotowała „gary” zupy / grochówki itp. i na bliskim placu Kazimierza sprzedawała na porcje. Główny cel to żebym nie wchodząc do mieszkania, mógł się posilić, co wielokrotnie czyniłem, nawet zapraszając głodnych kolegów].

  • Który to był rok?

W 1940 roku. Były takie sytuacje, gdzie musiałem wyjechać, bo już nie było gdzie [się ukrywać], po prostu ludzie się bali. Pamiętam, nocowałem [...] u kolegi na Woli, na Prądzyńskiego. Były niskie domy drewniaki, dzielnica była biedna. A za tym były tory kolejowe, gdzie pociągi chodziły z węglem do Warszawy. Były „szajki” – po prostu jak pociąg jechał, [to chłopak z „szajki”] wskakiwał, zrzucał ten węgiel, drudzy wynosili węgiel do domu. A myśmy z kolei handlowali. Przez [jakiś] czas mieszkałem u kolegi, który miał [tam bardzo małe] mieszkanie. Była matka z małym dzieckiem i przyjacielem swoim, i kolega mój. Przy samych drzwiach spaliśmy, oni dalej. Tak że w ciasnej dziurze żeśmy się gnieździli. Jak tamci węgiel sobie naszykowali, to w worki pakowali. Myśmy nosili ten węgiel z Woli na plac Kazimierza w Warszawie [...]. Na pewno jest jeszcze ten plac. Nie byłem tam dawno. Tam się sprzedawało, ludzie kupowali węgiel. I znów żeśmy szli, jak udało im się nazbierać, był transport, znów braliśmy ten węgiel. Oczywiście z jakąś marżą, coś zarabialiśmy na tym, już nie pamiętam, jak to było, ale od nich się kupowało, dawało im się pieniądze, a tu braliśmy większą cenę. Wiem, że coś zarabialiśmy na tym, ale to było przez [miesiąc czasu].
Wtedy miałem okazję, bo ojciec miał znajomości [w branży], była firma w Ciechanowie, Niemiec, Tirksch się nazywał. Zatrudniał pracowników z Generalnej Guberni. [Przejął duży zakład po wysiedlonych Polakach]. Ciechanów był w Rzeszy, a myśmy byli w Generalnej Guberni. Trzeba było przejść granicę do Ciechanowa. On [...] dawał spanie, mieszkanie. Jego żona notabene znała polski, fajna pani Tirkschowa, gotowała nam, ale raniutko – normalnie do roboty. Bardzo był zadowolony, tam malarskie prace robiliśmy, pamiętam: skrobanie, takie podstawowe rzeczy robiłem. Ale też niedługo, bo człowiek chciał do domu, nie pasowało mi to wszystko. W tę stronę jechaliśmy na „czarno” przez granicę. Ciekawa historia, bo byli szmuglerzy przez granicę między niemiecką Rzeszą a Generalną Gubernią. Na tamtym terenie było dużo przemysłowych rzeczy i żywności było więcej, bo tam dużo Niemców było, a u nas było gorzej. Tak że tam handlowali szmuglerzy. Zawód szmugler był, chodzili przez granicę. A jak myśmy szli, to szła grupa robocza. Okazało się, że ten Niemiec [Tirksch miał ukłądy ze strażą graniczną], właściciel tego zakładu remontowo-budowlanego w Ciechanowie, wszystkie niemieckie instytucje odnawiał, tam się malowało, jak to u Niemców, Hakenkreuze, sale wszystkie. Musiała być wszędzie swastyka i tam dużo roboty było. Tam niektórzy, którzy chcieli, bardzo dobrze zarabiali, bardzo dobrze karmiła ta majstrowa, ale mnie się to nie widziało. Pamiętam, syn tego Tirkscha, Walter, był przywódcą w Hitlerjugend na Ciechanów, ale idealnie mówił po polsku, jego matka go nauczyła i przyjacielski był. Tak to podobno był bardzo groźny, a w stosunku do nas był [przyjacielski]. Skombinował mnie przepustkę urlopową i wyjechałem oficjalnie pociągiem przez granicę do Warszawy i już tam nie wróciłem. Ale przygoda była. Trochę ciężko popracowałem wtedy.
Później już spotkałem Jurka ps. „Lenin”, którego poznałem na Żoliborzu, na działkach. Spotkaliśmy się na Starym Mieście kiedyś i on mnie wciągnął do „Baszty”, bo on już był w „Baszcie”, już nawet chodził do szkoły podoficerskiej. Była taka szkoła niższa, od podchorążówki.

  • Który to mógł być rok?

To już był początek 1943, bo pod koniec 1943 to już wszedłem do konspiracji do „Baszty”.

  • Pamięta pan, jak pana wciągnął Jurek, te pierwsze dni? Gdzie pan trafił?

To był lokal na Moniuszki [wejście także od ulicy Sienkiewicza], pani Mauserberger, żona bankiera. Miała olbrzymi lokal sześciopokojowy i była sama. Ten bankier, mąż… W 1939 roku były wyjazdy bonzów różnych i on z bankiem czy z czymś wyjeżdżał, i ślad zginął, nie miała kontaktu. Kiedyś był jakiś list z Węgier czy gdzieś, a potem się skończyło. Podobno zginął. Ona ten lokal przeznaczyła dla „Baszty”, dla konspiracji. Berger miał kontakt z nią. Ten lokal był konspiracyjny. Ponieważ on nim kierował, aprowizację, wszystkie koszty opłacała organizacja. To były [moje] początki w „Baszcie” [...]. „Baszta” już istniała, już były inne lokale. Tam były podchorążówki i szkoły podoficerskie, wykłady i odprawy dowódców wszystkich, i przechowywanie. Na przykład Anglicy tam kiedyś nocowali. Był rezydent, który czekał na transport do Londynu, mieszkał tam. Wszedłem do III plutonu, [dowódcą] był „Starter” [Karol Niewiarowski urodzony 1921, dowódca III plutonu kompanii B1, 2.08. 1944 poległ pod „Reflektorami”], syn ziemiański, bardzo odważny, porządny człowiek, życzliwy. Z tym że był za przyzwoity na te czasy, [...] tam nie można było się wychylić. Do tego plutonu mnie protegował Jurek, przyjęli mnie, składałem przysięgę i w tym lokalu zostałem. Nadal się ukrywałem, nadal figurowałem jako Jarosław „Jar”, to znaczy Jarosław Raczek wtedy. Ale potem wróciłem do Moskota i do „Flisa”. Tam do Powstania żeśmy działali. Tam różne rzeczy się załatwiało.

  • Na czym polegała pana działalność?

[Współdziałanie ze „Starterem” w sprawach organizacyjnych oraz sprawy administracyjno – gospodarcze lokalu] - żeby był węgiel. Była kuchnia, gdzie pani Mausbergerowa, „Ciotka” miała pseudonim… Zawsze stał duży gar zupy gotowanej ad hoc, jak to mówili, i kto tam przyszedł, to zawsze: „»Ciotuniu«, jest zupa?”. Dostawał zupy i uciekał, bo przeważnie chłopaki… Głodne to wszystko było, wszystko było drogie. A ja tam mieszkałem. Osobiście obsługiwałem cztery skrytki podręczne. Były piece kaflowe i przy każdym piecu była skrzynka na węgiel, tam zawsze [był] węgiel – [to też było moje zadanie]. A spód był ze szczebelków, jeden szczebelek się sprężyną otwierało, drutem, szprychą. To odskakiwało, była przestrzeń na spodzie tej skrzynki. Tam przeważnie były papiery, jakieś dokumenty, pistolety. Vis tam się mieścił elegancko, magazynki, coś tam było. Takich skrytek było cztery […] Był wielki salon, ściana w boazerii, kwadraty drewniane, polerowane. Przed wojną tak było. Cała taka jedna płyta tam odchodziła. Były specjalne zamknięcia, też sprężynowe, i to była skrytka. Była przestrzeń, to w murze było. To była skrytka dowódcy „Michała”. „Michał” Berger [pseudonim „Michał”, „Goliat”, „Hardy” Ludwik Berger urodzony 1911] miał parę pseudonimów. Pamiętam, takie słuchy chodziły, że miał dwa oryginalne colty. Ale tego nikt nie mógł ruszać. Myśmy też mieli zakazane, mógł tylko Jurek „Lenin”, który był jego łącznikiem z nami. Przychodził, pytał się, co trzeba. Mieliśmy zaprzyjaźniony [sklep] „Społem” na Hożej i tam był dyrektorem pan Bugajski [Dyrektor Bugajski ojciec Tadeusza Bugajskiego pseudonim „Flegmatyk” wspierał lokal na Moniuszki], którego syn był żołnierzem w konspiracji, w „Baszcie”. Tam było dosyć luźno, bo „Ciotka” to był dusza człowiek. Chłopakom nie wolno było korzystać z lokalu, jak nie było potrzeby, ale znali się, przychodzili. „Ciotka” nie wygoni, jak przyjdzie chłopak głodny.
Berger kiedyś [jechał z Jurkiem „Leninem”]… Na Żoliborzu była łapanka, oni wyskoczyli z tramwaju, napotkali patrol żandarmerii. Jurek uciekł przez płot, a on zaczął się szarpać z żandarmem, chciał mu wyrwać karabin, a drugi żandarm podszedł i z pistoletu zastrzelił go. Jak już Bergera nie było, a on był dowódcą kompanii, to przyszedł nowy dowódca, „Antonii”. Przyjechał z partyzantki. Kiedyś wizytował jako nowy dowódca [...] lokal i zastał takie właśnie luźne [układy]. Po pierwsze jak przyjechał z kimś, kto się znał, to był odpowiedni sygnał, jak dzwonić. Oni zadzwonili elegancko. Przedstawił się, „Ciotka” zaraz go poczęstowała zupą oczywiście. Ale w międzyczasie wpadał któryś [z chłopców]: „»Ciotuniu«!”. Temu nowemu dowódcy kompanii, któremu podlegał ten lokal, to się nie podobało i zaczął robić [wstręty]… Już nie było zaopatrzenia, bo Berger miał swoje chody [...]. Już zaczęło się krucho, ale ci starzy, którzy znali ten lokal, zawsze pomagali. Tak że ten lokal istniał do samego końca, z lokalu [tego] wychodziłem do Powstania. Miałem [zabrać] rzeczy dowódcy kompanii [porucznika Stanisława Szymczyka pseudonim „Jacek”], który wtedy miał [tam] teczkę, przybory do golenia a ja miałem rower [...]. „Starter”, mój dowódca plutonu, syn ziemianina, tam mieszkał. Myśmy z nim chodzili kupować broń na przykład.
  • Od kogo?

Różnie było. Miałem kilka miejsc. [Jeden z kontaktów w Legionowie]. Kolejką się jechało. Tam były szpitale i tam stawały transporty rannych żołnierzy ze wchodu. Chłopcy z [Legionowa]. Spod mostu Kierbedzia kolejka wąskotorowa chodziła […]. Nam to zaprotegował… Była firma Franaszek, wytwórnia tapet na Woli, tam były maszyny i był kierownik konserwacji, zapomniałam, jak się [nazywał], pseudonim miał, „pan Józef”. Był kierownikiem konserwatorów maszyn, miał warsztat [na terenie fabryki]. Był w konspiracji, był naszym rusznikarzem. Tak że wszystkie usterki, potrzeby rusznikarskie, to się szło do niego. Na przykład kupiliśmy kiedyś nagana ruskiego, który miał zablokowany pocisk. Był inny kaliber i zablokował się, i nie można było przekręcić. Pamiętam, dwa razy chodziłem z tym. Miałem za paskiem broń bezużyteczną. Nie mogłem go zastać, bo ciągle był chory, w końcu go zastałem i nam to wyreperował. Tak że wszystkie takie usterki to do niego, on był zaprzysiężonym rusznikarzem „Baszty”.

  • Pamięta pan momenty, kiedy pan przewoził broń?

Myśmy kupili raz na placu Kercelego. Był sławny plac Kercelego, tam wszystko można było kupić i wszystko można było sprzedać. Dostaliśmy jakiś taki cynk, jak to się mówiło, że tam ktoś ma do sprzedania granaty, „filipinki”. Nie „sidolówki”, bo były popularne „sidolówki”, puszki, w których był sidol do czyszczenia. Proszek był, przykręcane puszeczki, jak teraz coca-cola, coś takiego, tylko mniejsze. To była „sidolówka”. A „filipinki” to były granaty na wzór angielski, z kapturem i miał łyżkę. [Dostaliśmy cynk], że te „Filipinki” są do sprzedania. Myśmy tam poszli, [ktoś] ze straganu nas zaprowadził na boczną taką ulicę [Żytnia]. Z tym że on nas znał, wielokrotnie taki interes się tam robiło. Wtedy z moim dowódcą, ze „Starterem” [byliśmy]… „Starter”, oprócz tego, że był naszym dowódcą plutonu III, to w swoim rodzinnych [był] oddział partyzancki, który wspierał. Wiedziałem o tym wszystko […]. Dziewczynka przyjeżdżała od niego (korpulentna, ładna dziewczyna) z pieniędzmi. Przywoziła forsę i myśmy dysponowali tą forsą. To było trochę nieładnie, ale on miał jakieś zobowiązanie, bo kiedyś był w partyzantce, potem mu się palił grunt i przerzucili go do Warszawy. Był u nas, dusza człowiek. Po prostu mieliśmy namiar na tę metę i nas tam na strych zaprowadził. Tam był pion murowany, strych, [skrytka], drewniane belki. Wyniósł dwie paczki zapakowane. Z tym że trzeba było wierzyć w ciemno, bo mógł [oszukać]… Ale oni się bali z organizacją zaczynać, bo były przypadki, gdzie za oszustwa wyroki były i zabijali tego, co oszukał, naciął na coś, jak to mówią. Były dwie paczki, [wziąłem] jedną, [drugą „Starter”] i jechaliśmy tramwajem. Od Żelaznej w Aleje [Jerozolimskie] skręcał tramwaj, a myśmy jechali prosto, w stronę dworca. Na Żelaznej krzyczą: „Łapanka”. Jedziemy w tramwaju z tymi paczkami, nie wiadomo, jak się zachować w razie czego, czy otworzyć. Ale szczęśliwie było, prawie na naszym widoku legitymowali ludzi, a myśmy tramwajem przejechali do Marszałkowskiej i Marszałkowską na Moniuszki niedaleko.
Nasz rusznikarz nam zapowiedział, że chłopcy, którzy mieszkają w [Legionowie]… Tam były bocznice, gdzie dużo rannych przywożono i po szpitalach rozwozili Niemców. Oni handlowali z tymi żołnierzami wódką, coś, i kupowali broń. [Rusznikarz] mówił, że mają do sprzedania parę sztuk czegoś. Myśmy tam pojechali na noc, żeśmy przenocowali u tego pana rusznikarza. Ci chłopcy w nocy przyszli i rzeczywiście kupiliśmy wtedy. Pojechałem z bronią, miałem swoją dyżurną tetetkę, to rosyjski pistolet, bardzo płaski, tej wielkości co vis, tylko trochę delikatniejszy. Miałem swój, a „Starter” Karol miał angielską teczkę (rodzina z Anglii przysłała), która się rozkładała. Były schowki, teraz też są takie, i zapinał tę teczkę. Włożył visa i chyba drugi pistolet [za paskiem], miał dwa pistolety. A ja miałem ten swój i taki popularny niemiecki [„Efenka”]. W każdym razie miałem dwa pistolety, swój i ten schowany za paskiem, a on miał w teczce. Jadąc do Warszawy kolejką [z Legionowa], który słynął też z tego, że tam pędzili bimber i przywozili do Warszawy. Każdy bańki miał pięciolitrowe, owinięte w papier (to mieli handlarze) i było pełno ludzi z tymi bańkami owiniętymi w papier. Wiadomo, że to jest bimber do Warszawy na handel, było pełno pasażerów z bańkami różnego rodzaju. Wagony były dosyć zapełnione. Myśmy wsiedli w jeden wagon, ja na samym końcu przy wejściu siedziałem, a „Starter” (było miejsce) usiadł w połowie wagonu. Jedziemy kolejką i ta teczka (zamek był [uszkodzony]) rozchyliła się. [„Starter”] opowiadał, że przed nim siedział taki gość, obserwował i nagle wstaje. Widziałem to. A następnym wagonem jechali Niemcy, różni robotnicy i kolejarze niemieccy, i jacyś żandarmi. Dojeżdżamy do Warszawy, a ten, patrzę, idzie z jakimś cywilem, ale widać, że to jest szkop. Idą, a „Starter” siedzi. Kiwam na niego, żeby wysiadał. Już dojeżdżamy do Warszawy, był wał. Oni dochodzą, „Starter” zobaczył, że idzie dwóch gości, poznał tego, który przed nim siedział, skojarzył sobie, widocznie go widział. Zaczął iść do pierwszego wyjścia. Wyskoczyłem szybciej i patrzę, a „Starter” wysiadł. Do tramwaju wskoczyć to była dla nas pestka, w biegu wskoczyć, to normalka była, inaczej się nie wsiadało do tramwaju, tylko w biegu. [„Starter”] wysiada, a ja już byłem na wale. Patrzę, a tych dwóch już nie idzie, tylko otworzyli okno i coś krzyczą. Wyjąłem swój [pistolet], [Niemiec] zobaczył mnie i usiadł, [skulił się za oknem], myślał, że będę strzelał. A strzelać raczej nie wolno było, bo represje, zaraz przyjeżdżała tak zwana „Sztrajfa”… „Starter” wyskoczył, zobaczył, co się dzieje, i zaczął biec. Schodki były na most Kierbedzia, tam tramwaj przez most do placu Zamkowego chodził. Cały czas trzymałem [pistolet], [Niemiec] skulił się, bał się. Jak patrzę, że „Starter” już jest na schodkach, to pobiegłem za nim i biegliśmy do tramwaju. Nie wiem, czy tramwajarz widział, [„Starter”] biegł za tramwajem, a tramwaj już ruszył [bardzo wolno] z przystanku i nabierał pędu. Nie wiem, czy konduktor zwolnił, on swobodnie wsiadł. Chyba by nie wskoczył do niego, bo nie miał pojęcia, niewyrobiony chłopak, nie warszawski. Wskoczyłem do drugiego [wagonu] i dojechaliśmy do placu Zamkowego, na górę. Potem do Bielańskiej i poszliśmy do domu. Wtedy mi dziękował. Nie wiem, [czy „Starter”] by na pewno [strzelał]. Jakby strzelał, to wiadomo, [były by kłopoty]. Tak że taką przygodę mieliśmy.
Wtedy „Starter” był dowódcą mojego plutonu. Złożył meldunek [do swojego] dowódcy [„Antoniego”] i mnie przedstawił do jakiejś nagrody [chyba do Krzyża Walecznych]. Tak że w rozkazie dziennym byłem wymieniony, że tak się zachowałem, że jemu prawie uratowałem [życie]. Ale nowy dowódca, który przyszedł, nie zaakceptował tego. Wszystko mu się nie podoba, w ogóle nie podobał się taki stosunek. Jak to można, że okupacja, a są takie luźne stosunki? Dziewczyny przychodzą, łącznicy przychodzili nieraz na kawę, na herbatę do „Ciotki”. Oni się wszyscy znali, tak że luźne [stosunki] były. Potem nie wytrzymał i odwołali „Antoniego” z tego stanowiska. Przyszedł nowy dowódca kompanii - [„Jacek” porucznik Szymczyk Stanisław, Antoni urodzony 1910 dowódca B 1],, który był z nami do Powstania i całe Powstanie przeszedł. A „Antoni” wrócił do partyzantki. Ale nam trochę zamieszania zrobił, bo stosunki się zmieniły.

  • Z kim się przygotowaliście do Powstania?

To różnie było. Na przykład miałem takie zadanie między innymi: na Mokotowie była szkoła rękodzielnicza [Kazimierzowska – Narbutta tak zwane Basy”], wielki czworobok, wielka szkoła. Mieliśmy zrobioną makietę, jeszcze na początku ktoś zrobił makietę. Mieliśmy tę makietę z otoczeniem i to co jakiś czas korygowaliśmy. Tu był bunkier, tu widać było okno, strzelnicę. To się nanosiło. Tu znów nowy bunkier postawili, trzeba go było na makietę nanieść. Miałem miedzy innymi zadanie zawsze mierzyć, jakie tam są odległości. Ale to wszystko nic nie dało.
Punkt natarcia na tę szkołę rękodzielniczą był dla nas, dla naszej kompanii. W ostatnim momencie nowe dowództwo, które rozpoczęło Powstanie, zmieniło to, że nasz pluton, który miał nacierać [na Basy], odesłali. Już byłem łącznikiem przy dowódcy naszego batalionu, u „Burzy”. Plutonowi dali zadanie nacierać na stanowisko reflektorów niemieckich na skraju Mokotowa. Jak zbliżały się jakieś samoloty, to [Niemcy] oświetlali. Tam stała artyleria przeciwlotnicza i oni wspomagali artylerię. Tam trzy reflektory chyba były i nasz pluton [„Startera”] tam miał nacierać, na nieznaną [im sytuację]… [Tam drugiego dnia zginął „Starter”]. Tu byliśmy przygotowani, chociaż to by nic nie dało, bo nie było możliwości. Inni nacierali na tę szkołę rękodzielniczą. Wszystko było naszpikowane – bunkry, strzelnice, okna w piwnicy – karabinami maszynowymi. Była próba natarcia, ale jak ogień poszedł z całej szerokości budynku, to nie było możliwości. Nasi z pistoletami, niekiedy któryś miał peem czy karabin, tak że z uzbrojeniem tragedia była. Była próba natarcia, ale poszedł taki ogień, że w ogóle odstąpili i się wycofali.
Drugi atak też się nie udał. Wycofywaliśmy się Puławską [rano] do kolejki grójeckiej. Tam była stacja kolejki [Dworzec Południowy], do Grójca szła kolejka wąskotorowa. Z pocztem dowódcy batalionu, bo byłem w poczcie… Tam już było paru naszych łączników z różnych kompanii, dowódca miał łączników do tych kompanii. Dowódca pocztu podchorąży [„Reszka”] był i myśmy się wycofywali razem z którąś kompanią do tej kolejki. Po drodze była szkoła, gdzie stał pluton rowerzystów, Niemców z rowerami i któraś z kompanii to zdobyła. Oni po prostu uciekli, wsiedli na rowery i Puławską uciekli, zostawili tę szkołę. Sporo broni tam było, dużo granatów tłuczkowych. A myśmy doszli do dworca, gdzie już było dużo zabitych ludzi, bo Niemcy tam pacyfikowali. Tam żeśmy się namyślali. Dowódca czekał na jakieś połączenie, na jakieś rozkazy. Żeśmy tam czekali i przyszli chłopcy ze szpicy, że od strony Grójeckiej czołgi. Wtedy się zaczęliśmy wycofywać tą samą drogą na Mokotów.
W szkole konserwy po tych Niemcach zostały i dużo granatów tłuczkowych, z tym że ten tłuczek trzeba było uzbroić, to znaczy otwierał się i były spłonki i on dopiero po wyrwaniu tego… Nie było uzbrojone. Rzucali i nic, po prostu nie było połączenia. Miały łebki z materiałem wybuchowym, jak się odkręciło, spłonkę wkładali i zaczepiało się to drucikiem. Była rączka, odkręcało się, wyskakiwała kuleczka, jak pociągnął – dwie, trzy sekundy i wtedy… Ale były nieuzbrojone. Narzucali tych granatów i nie wybuchały. Potem już się zorientowali, o co chodzi, bo spłonki były osobno. To nas trochę podratowało i zaczęliśmy się sadowić na Mokotowie.
Niektórzy zdobyli jakieś obiekty w innych punktach Mokotowa i tam zostaliśmy do końca. Były wypady różne. Była żandarmeria na Dworkowej, sławna ulica Dworkowa, tam stała polowa żandarmeria, ci, którzy z blachami chodzili, regulowali ruch. Tam dowódca podobno był strasznie zawzięty. Oni mieli willę i mordowali cywilów z okolicznych domów [na przykład [Olesińska] różne historie, tragedie, ta żandarmeria źle się tam [zapisała]. Tam były kilkakrotnie natarcia, ale nie naszymi siłami. Było blokowisko, domy, podwórze i myśmy tam stali, któryś z oddziałów. Tam byli nie tylko żołnierze „Baszty”, ale i z innych mokotowskich oddziałów powstańczych. Zbiorowisko było, różne kryptonimy różnych organizacji były pomieszane na tym Mokotowie. Każdy miał swoje zadanie, tylko udawało się jednym lepiej, drugim gorzej. W każdym razie myśmy tam stali. Wycofaliśmy się z tego i tam wpadli ci z żandarmerii wojskowej, i ludzi wymordowali, po porostu zwały trupów w podwórzu. Myśmy potem tam weszli, już jak oni odeszli, bo znów któryś z oddziałów nacierał. Po prostu pomordowani ludzie.

  • Którego to było dnia Powstania?

To już w połowie chyba, bo po miesiącu złożyłem meldunek, że chcę wrócić do swojego plutonu i dowódca, major „Burza”, zgodził się. Wróciłem do plutonu i mieliśmy tylko jedno natarcie na dom Wedla. [Przed natarciem, brałem udział w patrolu rozpoznawczym, zarobiłem postrzał w lewe ramię, w okolicy łokcia. Rana lekka była, ale kłopotliwa, szczególnie podczas przeprawy kanałowej].

  • Dlaczego pan chciał wrócić?

[Funkcja gońca – łącznika, szczególnie przy dowódcy batalionu, wymagała ciągłej gotowości, znajomości terenu, przy ciągłym przemieszczaniu się i zmian miejsca postoju oddziałłów szczególnie Czerniaków – Sadyba. Ale nie z tych powodów. Koledzy z plutonu mówili: ty to masz dobre życie, atonie była prawda].Łącznik to [nie] była ciekawa sprawa. Byłem jeden taki operatywny, bo chłopców na łączników dawali trochę bojaźliwych, nie znali Mokotowa. Gorsze zadania zawsze „Flis” załatwiał. Siadałem na rower i waliłem przez park Dreszera, przez ulice. Gdzie były ostrzały, to przelatywałem, jakoś miałem szczęście. Z dowódcą batalionu „Bałtyk” Pułku „Baszty” - [majorem „Burzą] z konspiracji się znaliśmy, on do nas przychodził do lokalu nieraz na noc. Miał łączniczkę, pani Weronika, która z kolei znała „Ciotkę”, też przychodziła do lokalu. Ona mnie zaprotegowała, złożyłem meldunek i wróciłem do swojej [kompanii]. Już tam było trochę mniej chłopców, bo polegli, już „Starter” zginął. Wychylił się tylko z okna i dostał kulkę. Zastępcą „Startera” był kolega, podchorąży [Stanisław Falkowski „Cygan”]. On objął pluton i z nim już do końca [walczyliśmy i przeszliśmy gehennę kanałową].
Pod koniec Powstania już się tak zrobiło, że wszędzie nacierały czołgi, tak że jeszcze dzień i już by padł Mokotów całkowicie. Wyższe dowództwo zarządziło, że wszyscy zdolni do noszenia broni mają iść do Warszawy, bo [...] Śródmieście jeszcze walczyło. Tak że kanałami mieliśmy iść do Śródmieścia. Na Madalińskiego wchodziliśmy, był mały właz, oczywiście w kolejności. Był już koniec Mokotowa, cywile i rodziny, każdy chciał się wydostać, myślał, że jak pójdzie do kanału, to już ocaleje. Rzeczywiście już [Niemcy] naciskali, czołgów coraz więcej było i walili jak w kaczy kuper, jak to mówią. Już nie było możliwości obrony, i przewidywali, że skapitulują. Dowódca naszego plutonu zebrał nas, ilu nas jeszcze zostało z plutonu, bo wielu poległo, wielu się odłączyło. Wchodziliśmy gdzieś tak w południe do kanału. Byłem nieszczęśliwy, bo miałem ładne buty wojskowe, skórzane. Poradzili mi: „Tam jest woda, weź”. I zamieniłem na gumowce. Były u nas magazyny na Mokotowie, robotnicze popielate kombinezony były, gumowce dla robotników miejskich. Każdy był w mundurze. W Śródmieściu były panterki bardzo popularne z magazynów ze Stawek. Tam były wielkie magazyny wojskowe, zdobyli te magazyny i każdy się zaopatrywał w panterki wojskowe. U nas były szare kombinezony [bardzo kłopotliwe na przykład przy załatwianiu spraw osobistych]. Miałem taki kombinezon i zamieniłem na nieszczęście moje buty na gumowce. Wchodziliśmy po kolei oczywiście, był oddział żandarmerii, który pilnował wejścia. Każdy z przepustkami, mieliśmy przepustkę od dowództwa, że mamy [iść] z bronią, bo nie puszczali z bronią [tych bez przepustek] – jak idziesz, to zostaw broń. A myśmy mieli w rozkazie – z bronią. Wchodziliśmy do kanału pojedynczo, na razie był taki mały, i od razu miałem pełne gumowce wody. Doszliśmy małym kanałem do burzowca. Była komora i dalej był już burzowiec [większy]. Był ściek, przestrzeń i szedł okrągły [kanał]. Jak już dostaliśmy się do burzowca, to można było stanąć. Mieliśmy linkę, nasz pluton trzymał się tej linki. Miał tam być przewodnik. Z początku były oznaczenia, każdy miał latarkę wtedy, bo kombinowali, ale latarka wystarczyła na [krótko]. Żeśmy szli tym kanałem, za nami wchodzili dalsi, dużo weszło do tego kanału. Nagle zatarasowana droga. Niemcy otwierali włazy, wrzucali granaty… Myśmy napotkali kozły z drutem kolczastym, Niemcy się odgradzali takimi kozłami. Były połamane te kozły, tak że nie dawaliśmy rady. Mało, jeszcze na tych kozłach, na drutach, pozawieszane były granaty tłuczkowe za sznureczki, tak że by eksplodowały. Musieliśmy się wycofać i żeśmy tam błądzili kilka godzin. Rozpoczęła się tragedia, panika, bo jak oddziały tam weszły, to każdy miał swoje plany, podobno każdy to znał, ale jak skończyły się latarki, była kompletna ciemność i zaczęły się ruchy w tę i w tę stronę. Jak żeśmy doszli do tych kozłów, to musieliśmy się wycofać. Szukaliśmy jakiegoś bocznego kanału, wchodziliśmy w ten kanał, a tam już ktoś inny wchodził i całą noc żeśmy w kanałach [błądzili]. Nagle nasz nowy dowódca plutonu „Cygan” (miał jakąś intuicję chłopak) mówi: „Odpoczniemy trochę”. Staliśmy, każdy zmęczony, powietrze było straszne, bo zgnilizna. Odpoczęliśmy trochę i mówi: „Tu powinien być jakiś kanał”. Rzeczywiście, patrzymy: jakiś drogowskaz. Kiedyś były jakieś wskaźniki, ale to wszystko w ciemności. Żeśmy poszli w drugim kierunku. Jak szliśmy drugi raz, wracaliśmy się, to już była tragedia, pełno paczek, bo ludzie uciekali, cywili dużo przeszwarcowało bagaże, jakieś plecaki i nosili tam. To wszystko pozostawiali, bo już nie można było, tak że trudno było nawet przejść w niektórych momentach. Już rozpoczęły się śmiertelne [wypadki], zemdlał i zatratowali. Szła grupa kilkudziesięciu osób, to w ciemności nie widział, po czym się idzie. Myśmy szli, jakaś panika była, bo był odór, gaz błotny się wytworzył z nieczystości kanałowych i ktoś zaczął krzyczeć, że gaz. Od przodu gdzieś się panika [zaczęła], zaczęli wycofywać się w nieładzie, w ciemności i tratować po prostu. Tragedie były. To już było po kilku godzinach, straciliśmy rachubę czasu. Spotkaliśmy grupę, najpierw było słychać szum, bo po błocie szli, odpoczywali, słychać było, że idą. Doszli do nas, a my byliśmy prawie przylepieni do półokrągłej ściany, bo taki system mieliśmy. „Cygan” mówi: „Tak stójcie, żeby któryś nie upadł, bo może się już nie podnieść”. Ta grupa szła, i szedł jakiś oficer, tak się przedstawiał. Wymacali nas tam i on mówi: „Wracamy na Mokotów, bo Mokotów kapituluje i Niemcy biorą do niewoli jako jeńców wojennych”. Tak że ktoś taką wieść usłyszał i ta grupa wracała na Mokotów. Ale „Cygan” mówi: „Poczekamy trochę, mam przeczucie, że tu można [wyjść] na Czerniaków, musimy jakoś wymacać”. Oni poszli, myśmy jeszcze tam postali i poszliśmy na Czerniaków. Zapałki miał ktoś, zobaczyli, ale też nie można było, bo tam był kanał już [zacementowany], trupów dużo. Myśmy odczekali jeszcze i zaczęliśmy się wycofywać. Spotkaliśmy drugą grupę, mniejszą, gdzie też szedł jakiś [gość] i też mówi, że słyszał, dostał wiadomość, że na Mokotowie Niemcy biorą do niewoli i podobno nie ma represji. Ta grupa co przed nami poszła i wyszli do burzowca, duży był właz. Przed samą żandarmerią polową wyszli, akurat placyk był i tędy wyszli. Podobno (taka fama chodzi) któryś zobaczył Niemców i miał broń, i zaczął strzelać. Niemcy wtedy karabinami maszynowymi około dwustu wystrzelali, co wyszli przed nami. Do dziś jest pomnik ku ich czci, co roku chodzimy tam składać kwiaty. A myśmy wyszli z kolei mniejszym kanałem [na Zajączkowską]. Dworkowa była na skarpie, były drewniane schodki i myśmy wyszli na dole. Wychodziliśmy po kolei, człowiek jak ślepy wychodził, bo świeże powietrze prawie zaduszało. Wyciągali nas Niemcy, pomagali, zabierali wszystko, co kto miał, kładli na kupę, jak to się mówi. Broni nie było, bo przedtem kto miał jakiś pistolet, to rozbierało się i rzucało. Nic by i tak nie pomogło, ale rzucaliśmy tę broń, jak kto miał. Ja miałem tylko krótką broń, ale mieli karabiny, peemy i wyrzucali to, i wyszliśmy już bez broni. Niektórzy mieli kurtki kolejarskie, niemieckie. To, co niemieckie, ściągali i zabierali, i kładli. Obok jest park. Tam kazali nam się kłaść i leżeliśmy. Czekaliśmy jakiś czas, jak już przestali wychodzić.
Były tragedie, bo pojedynczy wychodzili z bronią, ci którzy błąkali się, nagle wyszedł włazem. [Ci co na górze] to przeważnie byli nie „ukraińcy”, druga nacja, ale nie Niemcy. Był tylko oficer niemiecki. Jak widział, że któryś się zamierza, to strofował ich. Tak że po jakimś czasie już przestali wychodzić. Kilku wyszło takich, co zaczęli uciekać. Zapomniałem, jaka to ulica, tam park był. Tam zaczął uciekać, ale zaraz go zastrzelili.
A myśmy tam poleżeli, odpoczęli trochę [na mokrej trawie]. Wtedy przyszedł oficer niemiecki, żeby maszerować na górę. [Zapytał], kto zna niemiecki, ktoś się podniósł. Kazał zrobić kolumnę marszową. Każdy się bał, ale nasz „Cygan” wstał i przepisowo: „Na moją komendę: czwórki!”. Żeśmy się ustawili ładnie i żeśmy pomaszerowali drewnianymi schodkami do góry. Tam dopiero widzieliśmy, wokół dużego włazu vis-à-vis żandarmerii, zwał trupów, przeszło sto osób i to naszych kolegów, którzy wracali grupą, którzy nas chcieli zabrać, a „Cygan” mówi: „Poczekajmy jeszcze”. Tak że rzeczywiście ocalił nam wtedy życie, bo wystarczyło dołączyć i byśmy tak samo byli rozstrzelani. Podobno ktoś tam zaczął, ale to nieprawda. Mówią, że to był dowódca (teraz szuka go podobno IPN czy ktoś tam szuka), który wydał rozkaz ostrzelania. To już było po kapitulacji, tak że jeńców rozstrzelali.

A myśmy stamtąd, doszli… Jeszcze przechodząc „Cygan” [dał komendę]: „Baczność! Na prawo patrz!”. Żeśmy przeszli obok zwałów nieboszczyków, przeszło sto osób i to dużo było kolegów, widać było. Kozły były z drutów i na tych kozłach porozwieszani różni. Jak zaczęli strzelać, to oni zaczęli uciekać na boki. Zidentyfikowanych jest [ponoć] stu, jest lista, przeważnie z B-1, z naszej kompanii. A „Cygan” nie poszedł za głosem. Ciągnęli go: „Chodźcie z nami, na Mokotowie przyjmują jeńców”. – „Poczekamy jeszcze, może nam się uda na Czerniaków”. Nie udało nam się, ale szczęśliwie wyszliśmy innym kanałem, nie głównym. To nam uratowało życie. Stamtąd na Fort Mokotowski, ale późno tam dobiliśmy. Na Fort Mokotowski jeńców z Mokotowa [spędzali] i tam było RGO, Rada Główna Opiekuńcza. Przywieźli bańki cynkowe, jak na mleko przed wojną, wody nam [przywieźli]. A jak myśmy przyszli, to tylko resztki były, a człowiek spragniony był strasznie. Był jakiś chleb, coś było, ale już wszystko wyjedli. Prowadzili nas zmęczonych [i bardzo głodnych] do Pruszkowa całą noc. Po dwóch nocach w kanałach jeszcze całą noc żeśmy szli do Pruszkowa. Pamiętam, żeśmy trzymali się i spali. Doszliśmy do Pruszkowa, zamknęli nas w parowozowniach. Były wielkie hale, tam parowozy naprawiano. Wpędzili nas do tej parowozowni. To w nocy było, ciemno. Całą noc szliśmy na piechotę, zmęczeni, każdy szuka, żeby się gdzieś [położyć].
A ja jeszcze miałem taki przypadek, że… Na Mokotowie było więzienie mokotowskie, ono jeszcze jest, i tam był bunt więźniów w czasie Powstania, i Niemcy zaczęli rozstrzeliwać. Więźniowie rozebrali prycze i bronili się, walki były, więzień z deską przeciwko esesmanowi z karabinem. Ale podobno wielu wyszło na dziedziniec i przez mur, [i po dachach] dostali się na Mokotów. To przeważnie kryminaliści różni byli, ale w każdym razie myśmy z tych więźniów zrobili roboczą kompanię. Oni naprawiali, chodzili zdyscyplinowani, zadowoleni, że dostali opaski. Tam był taki mały (okazuje się, że był starszy ode mnie) niemowa. Ponieważ miałem kolegę, głuchoniemego, trochę znałem ten język. On do mnie się przylepił i potem był w naszym plutonie, i był w kanałach, i ze mną wyszedł. Mały, ale wiekiem i doświadczeniem przerastał mnie, cwaniak niesamowity. On z kanału wyszedł ze mną i jak myśmy tam leżeli, to tam był stos [rzeczy], co nam pozabierali, to mu mówię: „Słuchaj, tam jest mój portfel”. Rzeczywiście portfel miałem, który [Niemiec] zabrał i rzucił na tę górę, i na wierzchu gdzieś był. Niemiec chodził, pilnował nas, ale co był poza jego spojrzeniem, to posunął się i doszedł do tego, i zabrał, i przyniósł mi ten portfel. Miałem tam jeszcze zdjęcia rodzinne, miałem coś, zadowolony byłem.
Jak jesteśmy w tej zajezdni, to szukamy… W ciemności jakieś narzędzia, maszyny. Wszyscy się przytuliliśmy jeden do drugiego i żeśmy noc [przetrwali]. Rano wstajemy, patrzymy, a tu grupa czerwonoskórych wychodzi. Tam były kanały takie jak samochodowe i były tam wyrzucane worki po czerwonej minii, to izolacyjna farba. Niektórzy znaleźli te worki. Ponieważ już było dosyć chłodno, to się poubierali, naciągnęli te worki. Rano wstali i śmiechu było… Głodno, chłodno, a tu taki przypadek – sześciu czerwonoskórych stoi. Przyjechało RGO z zupą. Nie ma w czym wziąć, a ten niemowa zakrzątnął się, patrzę: dwa kafle przynosi. Poszedł gdzieś na górę po schodkach połamanych [i rozwalił piec]. Kafel ma wgłębienie i z tymi kaflami poszli po zupę. Łyżki nie było.
Stamtąd poszliśmy do Skierniewic, tam był obóz, ziemianki po Sowietach. Nas w te ziemianki na noc zamknęli, ale były tak zawszone… Nie widziałem tego, chociaż też dostałem, ale [podobno] widać było, jak wszy chodzą [po ścianie ziemianki]. Sienników nie było, tylko jakaś słoma już przerobiona i tam byli Sowieci, których wywieźli. Stamtąd później na wagony i do Niemiec. [Wagony towarowe, przez pół nocy wycinaliśmy otwór w podłodze wagonu, żeby można było załatwić swoje potrzeby].

  • Wiedzieliście, dokąd jedziecie?

Nie. Przez Berlin jechaliśmy. Jak na bocznicy staliśmy, to niemiecki Czerwony Krzyż przyjechał z kotłami, duże kotły, polowe kuchnie. Grochówka (albo celowo zrobili… sanitariuszki z Czerwonego Krzyża dawały nam tę zupę) taka słona strasznie! To grochówka z paczek, te paczki jeszcze leżały gdzieś, rozpuszczona w wodzie grochówka i nas częstowali tym. Ale było tak zasolone strasznie, że potem mieliśmy tragedię. Woda to dwa hydranty były, a cały pociąg był jeńców z Mokotowa, tak że ledwo każdy złapał parę łyków wody. Wieźli nas, raz przystanęliśmy, bocznica była, wjechał pociąg, jakieś wagony odczepiali. Zasieki były i piękny trawnik, równiutki, zielony, i jakieś baraki. Mówiliśmy sobie: „Na pewno obóz koncentracyjny”. Ale okazało się, że nie. Nie wiem, co tam było, do dziś nie wiem. Pojechaliśmy dalej i trafiliśmy do Bremervörde. Parę kilometrów [dalej] był obóz, sławny Stalag X B Sandbostel. Tam kursowała kolejka wąskotorowa, bo to było [parę] kilometrów, z wywrotkami. Te wywrotki zawsze jeździły, bo stacja Bremervörde, gdzieśmy wylądowali, była węzłowa, a obóz miał swoją łączność małą kolejką. Później co jakiś czas jechaliśmy po chleb czy jakąś żywność […] dla obozu. W tej węzłowej [stacji] komenderówka była wyznaczona, jechaliśmy po dwóch do jednego wózka. Wiozło się ziemniaki, brukiew zawsze się woziło, bo brukiew przeważnie była na obiad. Każdy się migał. Co będzie jeździł? Jak mógł, to nie jechał. Ale potem pojechaliśmy i wieźliśmy chleb, niemieckie bochenki chleba. Były jenieckie numerki, do dzisiaj mam, blaszane, prostokątne. Na ten numerek bochenek na siedmiu był. Na szerokość tego numerka zawsze się kroiło i jeszcze losowanie było, bo broń Boże, że dostał ciut większy kawałek. Straszny był głód początkowo. [Wagoniki z chlebem były specjalnie przez Niemca zabezpieczane, ale jak opracowano możliwość obejścia zabezpieczeń i trochę pojedzenia po drodze, to była już kolejka do tej komenderówki].


Warszawa, 14 września 2012 roku
Rozmowę prowadził Michał Pol
Zbigniew Moskot Pseudonim: „Flis” Stopień: starszy strzelec, goniec dowódcy batalionu Formacja: Pułk „Baszta”, Batalion „Bałtyk”, kompania B-1 Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter