Ryszard Chabowski

Archiwum Historii Mówionej

Ryszard Chabowski, urodzony 3 kwietnia 1934 roku; ojciec Jan, matka Władysława Łukaszewska.

  • Proszę na początek opowiedzieć o swojej rodzinie, gdzie pan się urodził, kim byli pańscy rodzice.


Urodziłem się w Płońsku, ale w po kilku miesiącach moi rodzice przyjechali do Warszawy. W Płońsku mój ojciec prowadził zakład fryzjerski, matka natomiast była właścicielką sklepu rzeźniczego ze względu na to, że jej matka miała rzeźnię i inne jeszcze sklepy rzeźnicze. Przeprowadzili się do Warszawy w trzydziestym piątym roku, to znaczy po kilku miesiącach mojego urodzenia, i tu, w Warszawie, zostałem ochrzczony w kościele na ulicy księcia Ziemowita na Pradze. Myśmy wtedy mieli wynajęty domek na ulicy księcia Ziemowita, natomiast ojciec otworzył zakład fryzjerski na Mokotowie, na Mokotowskiej. Matka zajmowała się tylko nami, a ojciec prowadził zakład fryzjerski. W trzydziestym dziewiątym roku…

  • Czy miał pan rodzeństwo?


Tak, miałem jeszcze brata starszego o rok i siostrę o dwa lata młodszą ode mnie. Chodziliśmy tam do szkoły, ale to dopiero w późniejszym okresie czasu. Mój ojciec, prowadząc zakład fryzjerski na Mokotowskiej, sam utrzymywał dom, a matka zajmowała się dziećmi, no i domem. Potem wybuchła wojna w trzydziestym dziewiątym roku, mój ojciec został zwerbowany, to znaczy… Przepraszam, ale nieraz będzie brakowało słów, bo ja byłem pięćdziesiąt pięć lat we Francji i trochę zapomniałem polskiego. Nie wiem, czy to jest „zwerbowany”, czy „wezwany”…

  • Wezwany.


Wezwany do wojska. Pojechał, stacjonował w Brześciu nad Bugiem. Opowiadał nam, że kiedy wojna wybuchła, w siedemnaście dni od wybuchu wojny, to jest 17 września, do miejscowości, gdzie mój ojciec stacjonował z wojskiem, przyjechali Rosjanie takimi wozami pancernymi. Wszyscy Polacy bez broni polecieli do nich, bo myśleli, że to jest pomoc, że to przyszła pomoc rosyjska. Kiedy Rosjanie zobaczyli tyle wojska, nie wiedzieli, co się dzieje, i poddali się do niewoli, ale nasi, zamiast ich wziąć do niewoli, to ich ściskali, bo myśleli, że to pomoc jest, że oni pomylili nasze wojsko z niemieckim wojskiem. Potem mój ojciec dostał się do rosyjskiej niewoli. W niewoli był kilka miesięcy i uciekł z tej niewoli. Uciekł z tej niewoli, wrócił do Polski piechotą, w dzień ukrywając się w różnych zaroślach, w żytach, w tych kopkach słomy – wrócił do Warszawy. Kiedy wrócił do Warszawy, nie mogliśmy jego w ogóle poznać. Nasz pies tylko go poznał, ojca, natomiast myśmy nie poznali; wychudzony, broda do pasa, zarośnięty – tak wychudzony, że ważył około pięćdziesięciu kilogramów, mężczyzna, który miał metr osiemdziesiąt dwa.
Potem mój ojciec otworzył zakład fryzjerski na Mokotowskiej. W tym zakładzie fryzjerskim pracował on i pracowała siostra mojej matki, która zajmowała się manikiurem. Było to życie bardzo ciężkie. Potem przeprowadziliśmy się do Warszawy na ulicę Ciepłą 22 czy 26, dokładnie nie pamiętam numeru w tej chwili, ale chyba 22, i w tym budynku ojciec otworzył zakład fryzjerski, bardzo duży. Z jednej strony były trzy witryny i ta część należała do mojego ojca, z drugiej strony były znów trzy witryny i była restauracja pana Olejnika. Pracowało u nas sześciu czy siedmiu pracowników, bo był damski, męski, manicure, pedicure. Myśmy mieszkali na zapleczu zakładu fryzjerskiego, natomiast naprzeciwko nas były koszary policji konnej przedwojennej, granatowej i w tych koszarach była żandarmeria niemiecka, ale większość było naszej policji.
Do szkoły chodziłem na ulicę Żelazną, róg Leszna, tak że z okien szkoły widzieliśmy wejście do getta i całe getto, bo getto zaczynało się właśnie od ulicy Żelaznej, tam na rogu. Widzieliśmy tę biedę w getcie i tych ludzi zmarłych na ulicy, i żeśmy przywozili ze sobą jakieś kanapki czy co, owijali w szmaty i żeśmy rzucali. Ale później Niemcy się zorientowali, z początku puścili kilkakrotnie salwę z pistoletów do nas tak, że nam nawet dwa okna zostały zniszczone. Potem wstawili te szyby, ale zamalowali nam kompletnie okna z jednej i z drugiej strony tak, żebyśmy już nic nie mogli więcej widzieć. Tak się to wszystko ciągnęło. Później przyszły wakacje w czterdziestym czwartym roku.
A, jeszcze przed wakacjami na naszym podwórku była tak zwana samopomoc ludzka. Był stolarz Klimkiewicz, który robił trumny z podwójnym dnem [ulica Krochmalna], w wozach, których miał kilkanaście wozów, więc przyjeżdżały te jego wozy i w tych wozach też robił podwójne dna. Z tymi trumnami raz przyjechał chłopak taki szesnaście, siedemnaście lat jednym wozem, a drugim przyjechał pracownik, no i ten pracownik zasłabł, nie mógł pojechać, a wozy już były naładowane amunicją i tymi trumnami, w których była amunicja. I ten chłopak pojechał jednym wozem, a ja za nim drugim jechałem wozem. Zawieźliśmy to wszystko na Bródno do takich pomieszczeń, gdzie tam było nieboszczyków dużo. Tam załadowano do tych trumien nieboszczyków i żeśmy znów pojechali do innego miejsca, w tej chwili nie mogę określić, bo to było bardzo takie dla mnie skomplikowane, nie znałem dokładnie, gdzie żeśmy przyjechali, ale tam żeśmy wyładowali te trumny, oczyścili te wozy z amunicji, z broni, i żeśmy wrócili… O, to Krochmalna była, bo oni mieli te swoje wozy na ulicy Krochmalnej, to był chłopak z ulicy Krochmalnej. Potem często przyglądałem się, jaki był nastrój Polaków, to znaczy te domy były tak sytuowane, że mieliśmy bardzo wielkie podwórko i z tego podwórka był od razu z boku wyjazd na ulicę Krochmalną, dlatego tam wszelkie jakieś przyjęcia, imieniny każdego z lokatorów wyprawiano na podwórku. Ludzie stoły znosili, jedzenie, kto co mógł, siedliska, ławy, krzesełka, inne stołki, no i wszyscy lokatorzy się bawili razem, razem urządzali wszelkie okolicznościowe przyjęcia.

  • Czyli państwo jako sąsiedzi tam byli ze sobą zżyci?


Tak. Tam byliśmy bardzo zżyci, dlatego że to było wszystko jak rodzina. Mój ojciec, wiem, i tamci sąsiedzi kilku, to byli w tej samej organizacji, bo ze sobą nieraz wymieniali zdania, które nie zawsze ukrywali przede mną ani przed dziećmi, bo wiedzieli, że na dzieci można liczyć. Raz widziałam nawet taki fakt, że Niemiec szedł naszą ulicą, oficer niemiecki, jeden z Polaków przystawił mu dwa palce do pleców, powiedział do niego Hände hoch i zabrał mu broń, i uciekł w nasze podwórko i później do Krochmalnej. Potem tego człowieka młodego spotykałem często, jak przychodził do mojego ojca do zakładu fryzjerskiego. Przychodzili też Niemcy do zakładu fryzjerskiego i jeden z pracowników, podobny trochę do Żyda, strasznie się obawiał, kiedy wiedział, że Niemcy wchodzą, to on się chował do nas do mieszkania i nie wychodził ich strzyc. Potem przyszedł już pierwszy dzień Powstania.

  • Przepraszam, jeszcze chciałem zapytać, czy pańskie rodzeństwo chodziło do tej samej szkoły, co pan?


Tak, brat i siostra chodzili do tej samej szkoły, ale siostra nie chodziła, tylko chodziłem ja i mój brat do tej szkoły. Żeśmy zawsze szli bokami do ulicy Żelaznej, przez ulicę Chłodną żeśmy przechodzili do ulicy Żelaznej i na Żelaznej mieliśmy szkołę.

  • A czy dużo było dzieci w sąsiedztwie, z którymi pan bawił się na podwórku?


Na podwórku sporo chłopców było. Na pierwszym piętrze mieszkała taka rodzina Grabowskich, gdzie było dwóch synów. Potem byli jeszcze inni, których nie pamiętam nazwisk, bo to przychodzili z ulicy Krochmalnej, bo to podwórko było jedyne wielkie podwórko, gdzie można było się bawić, gdzie można było nawet się bić, bo bójki były. Mój brat ze mną, to żeśmy walczyli z tymi starszymi Grabowskimi, bo ci Grabowscy zawsze się śmiali z nas, że oni mieszkają na pierwszym piętrze, a my na parterze tylko, no, takie było zarozumialstwo. No to walki były i pomimo tego, że oni byli starsi ode mnie o jeden rok, drugi o dwa lata, zawsze dostawali wciry ode mnie. Byłem taki bardzo silny i zwinny chłopak. Na dachu miał gołębie sąsiad i jak mu tam usiadły na sąsiedni dach, to dawał mnie kartofle, żeby ich spędzać. Ja świetnie rzucałem i celnie, tak że pomagałem. Wszyscy sąsiedzi mnie bardzo lubili i na rowerze jeździłem szybko, biegałem szybko, pomagałem często sąsiadom. Potem przyszedł 1 [sierpnia] i mój ojciec rano wyszedł, pożegnał się z nami i wyszedł, ale nic nam nie powiedział, że idzie do Powstania. Myśmy nie bardzo byli pewni, że to jest pierwszy dzień Powstania. Kazał nam tylko być ostrożnym, wcześniej kazał matce, żeby pościel, bieliznę, część zniosła do piwnicy do nas, że gdyby coś było, to żeby… Raczej odnosił się do tego, że zbliża się front rosyjski, że będzie lepiej, jak my będziemy w piwnicy, a nie w mieszkaniu.

  • Jaka atmosfera panowała w Warszawie w tym czasie, koniec lipca, kiedy widziano już ustępujące wojska niemieckie?


No, koniec lipca, właśnie wszyscy ludzie uważali, że to już Rosjanie się zbliżają, że lada moment nas wyswobodzą dlatego, że wejdą Rosjanie. Jedni się cieszyli, drudzy się martwili. Tacy starsi ludzie, którzy znali Rosjan, się martwili, że Rosjanie przyjdą, woleliby, żeby z zachodu wojsko przyszło, ale do zachodu było za daleko.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, czy wie pan może, w jaki sposób ojciec związał się z konspiracją, w którym był oddziale?


Tego nie mogę powiedzieć, bo ojciec się z tego nie zwierzał. Wiem tylko, że mojego ojca wciągnął do konspiracji mój chrzestny ojciec, ale nie znam jego nazwiska ani imienia. Wiem, że został – zresztą to jest do sprawdzenia, przecież są metryki urodzenia – mój chrzestny ojciec brał czynny udział w konspiracji i został rozstrzelany w pierwszej grupie, która została rozstrzelana w Warszawie, w pierwszej grupie. Mój ojciec strasznie był tym zdenerwowany i krzyczał, że jeszcze jego pomści. Moich dwóch braci ciotecznych Chymkowskich, Włodek i Jurek, to wiem, że wyjeżdżali od czasu do czasu gdzieś na weekendy, bo tam nie trenowanie, tylko szkolenia wojskowe, no i wszyscy wiedzieli, że są w konspiracji. A mój ojciec był w AK, to ja wiem, ale nie wiem nic więcej na ten temat ze względu na to, że mój ojciec, chyba mi się wydaje, że i matka dobrze nie wiedziała, bo z matką też na ten temat nie rozmawiał. Zresztą mój ojciec był bardzo odważny i skryty.

  • Jak pan pamięta 1 sierpnia? Ojciec poszedł, nie mówiąc, że idzie na Powstanie.


Poszedł, pożegnał się z nami, ucałował i taki był trochę, jak się żegnał… powiedział: „Niedługo wrócę do was, nie martwcie się” i poszedł. W pierwszy dzień, kiedy się Powstanie zaczęło, myśmy wszyscy schowali się do piwnic, bo naprzeciwko nas była straszna strzelanina, to policja nasza, polska, biła się z Niemcami, z tą żandarmerią niemiecką. W końcu żeśmy jako dzieci trochę podglądali, ale tak, żeby nas nikt nie widział. Dziewięciu Niemców wpadło do nas do bramy z karabinem maszynowym, uzbrojeni po zęby, z granatami i strzelali do tych policjantów, którzy z budynku do nich strzelali. Bo piwnice były przygotowane do przejść, tak że były robione przejścia w piwnicach i tym przejściem do piwnic przeszło kilku Powstańców i przemyśleli, jak tych Niemców zlikwidować w tej bramie. Ale przejście było, raz że zamknięte, nie można było [przejść], poza tym ci Niemcy byli uzbrojeni pod wyjściem z piwnicy, więc na podwórko wychodziły takie okienka otwierane do środka, w których były grube mury, że jak ja wszedłem do tego okienka, to zwinięty siedziałem i mogłem szybko wyjść na podwórko. Wtedy ci zapytali mnie, czy jestem zdolny wrzucić tym Niemcom te butelki z benzyną. No więc usadowiłem się w tym okienku, nawet nogę wyjąłem, żeby łatwiej wyjść na zewnątrz, a tu nie było Niemców na podwórku, i oni zapalili mi jedną butelkę i drugą, ja wrzuciłem jedną butelką do bramy, potem zaraz drugą, potem dwie niezapalone jeszcze wrzuciłem i tylko było krzyk słychać i kilku Niemców wypadło na podwórku palących się. Kiedy ci Niemcy wypadli, ci nasi kilku już od tyłu ich podobijali, a tamci, co byli w bramie, się spalili. W ten sposób jeden z nich doszedł do mnie i pamiętam, tak jak dzisiaj, pogłaskał po głowie i mówi: „Ty jesteś prawdziwy Powstaniec”. Mnie z radości wtedy serce mało nie pękło, byłem tak zadowolony, a jednocześnie jak mi się to przypomina, byłem tak dumny jeszcze z tego, że to zrobiłem. No i od tego momentu zaczęto na mnie wołać „Kusy”, bo pytali się: „Jaki ci dać pseudonim?”. – „Kusy”. – „No więc będziesz naszym kontaktem z dowództwem na placu Grzybowskim. A znasz te przejścia?”. „Tak, bardzo dobrze”. Bo ja jako chłopak biegałem tymi przejściami wszędzie. Na drugi dzień Powstania już dostałem opaskę i biegałem jako łącznik, i przynosiłem listy, korespondencję, ulotki różne do różnych oddziałów, które stacjonowały w tym rejonie.
Potem był krzyk, że Hale Mirowskie są nasze, ale w Halach Mirowskich jest taka woda, że nie można, wszystko jest zatopione, więc poszedłem tam się poprzyglądać, jak to wygląda, a mówię do tych ludzi: „Ale dlaczego nie wydobywacie tego spod wody?”. „No, bo nikt nie umie pływać”. Ja mówię: „To ja wam będę wydobywał”. Więc nurkowałem i za każdym razem jakieś tam puszki wydobywałem. Robiłem to kilkanaście razy, aż byłem zmęczony, no i jedną puszkę mnie dali, którą zaniosłem do matki. W tej puszce były, pamiętam jak dzisiaj, w smalcu boczek, taki pokrojony (jak się nazywa taki boczek pokrojony, nie mogę znów sobie przypomnieć). To przynosiłem. Następnego dnia powiedzieli mnie: „Najpierw pójdziesz z korespondencją, a później pójdziesz wydobywać te rzeczy z Hal Mirowskich”. No, zaniosłem korespondencję, wziąłem drugą, korespondencję poroznosiłem i tak po południu gdzieś, koło czwartej poleciałem znów wydobywać te rzeczy z Hali Mirowskiej, no ale już było więcej śmiałków, co nurkowało, dowiedzieli się i nurkowali. Byli nawet tacy, co większe rzeczy brali, bo silniejsi, ci starsi i silniejsi wydobywali. No i pomału tam też tę wodę, tej wody ubywało, tak że od trzeciego dnia czy czwartego Powstania już do Hali Mirowskiej nie chodziłem nurkować, tylko zajmowałem się korespondencją.
Kiedyś leciałem z moim kolegą, we dwóch żeśmy biegli. Ja już mając naukę taką, że nie wolno biegać na przełaj, tylko przy ścianie, a on biegł środkiem i z samolotu dostał kulę, zabiło jego. Zabiło, jeszcze żył trochę, ja go podciągnąłem pod mur i to zrobiło na mnie niesamowite wrażenie, niesamowite przeżycie, bo to był taki dobry kolega, był gdzieś może ze dwa, trzy lata starszy ode mnie, i tak w głupi sposób zginął, że leciał środkiem. Potem już wiedziałem, jak się mam ukrywać, jak mam przechodzić, żeby nie być trafionym.

W siódmy albo w ósmy dzień Powstania do matki biegłem, żeby coś zjeść. Na podwórko wpadli Niemcy, no i część ludzi, bardzo dużo ludzi było na podwórku, więc Niemcy zaczęli krzyczeć, że mają wychodzić z piwnicy i jeden z nich mówił dość ładnie po polsku, żeby wychodzili z piwnic, bo będą rzucać granaty do piwnicy. Więc matka mówi: „Wyjdziemy”. No tak, ale ja nie mogłem wyjść w tym swoim ubraniu, bo miałem takie powstańcze ubranie, taki pierożek na głowie, miałem taką bluzę zieloną harcerską, więc to zdjąłem i schowałem, i wyszedłem, bo to było ciepło bardzo, wyszedłem z matką, z bratem i z siostrą na to podwórko. Oni nas popędzili bardzo blisko, bo na ulicę Chłodną, pod kościół Karola Boromeusza. Tam ustawili nas na schodach i przed schodami jeszcze dopędzili sporo ludzi i widzieliśmy, że szykują się, ale cały czas musieliśmy mieć ręce podniesione do góry. Nawet gdybym chciał spuścić ręce, to bym chyba nie dał rady ze względu na to, że moje ręce były sztywne, zesztywniały mnie ręce niesamowicie – nie czułem rąk i nie czułem strachu. Ale przypuszczałem, że to jest ostatnia chwila nasza, bo naprzeciwko były karabiny maszynowe postawione, Niemcy, a my byliśmy otoczeni. Potem Niemcy w kościele byli po kątach, żeby nikt nie uciekł do kościoła. Kiedy w ostatniej chwili mieli nas rozstrzelać, przyjechał samochód, odkryty taki, niemiecki, widać było, że to jakiś wyższy oficer przyjechał. Ten oficer zaczął rozmawiać z dowódcą, który miał nas rozstrzelać, to był esesman, i tamten jeszcze mu się stawiał, więc ten oficer, widziałem, jak wziął rękawicę swoją w rękę i tego Niemca, który miał nas rozstrzelać, wytłukł po twarzy. Potem nam kazali zejść z tych schodów, zabrali nas. To wszystko nie trwało minuty, to trwało godziny. Zabrali nas do wyjścia, do przejścia marszem drogi.
Prowadzili nas dalej, mnie się wydaje, że to było ulicą Leszno albo Chłodną. Domy się paliły, tak że myśmy szli pod ogniem, bo ogień się z tych domów łączył górą razem. Na dole po bokach stali żołnierze. Nie powiem, czy byli to Ukraińcy, czy Niemcy, ale to byli tacy w innych trochę mundurach, w zielonych takich, jaśniejszych zielonych. Zatrzymali nas w pewnym momencie i dochodzili do kobiet i do mężczyzn, ściągali zegarki, biżuterię, wszystko jedno. Jedna z kobiet niosła dziecko w beciku, no i wzięła, tę swoją biżuterię zdjęła i do tego becika włożyła, i musiał któryś z tych szkopów zauważyć to. Doleciał do niej, wyrwał to dziecko, za nogi z tego becika i tak rąbnął o gruzy tą głową, że ta głowa się rozwaliła jak arbuz. Ta kobieta dostała szału. Pamiętam jak dziś, płakała niesamowicie, wyła. Ludzie ją trzymali, bo ona się chciała rzucić na nich, chciała zabrać to dziecko rozwalone, ale oni jej nie dali, złapał za nogę i rzucił daleko w gruz. Niektóre kobiety nie mogły zdjąć obrączki czy pierścionka, więc brali noże i obcinali im palec. I nas, tak wystraszonych, zaprowadzili na Wolę, do kościoła Świętego Wojciecha. I w tym kościele Świętego Wojciecha jeszcze pamiętam, ta kobieta… wszystkie kobiety do niej się zbliżyły i ją trzymały, bo ona chciała wyjść i rzucić się na tych Niemców. Powiedziała, że dziecko jej zginęło, to ona też chce zginąć. Ale to wyglądało okropnie. Ta kobieta wyglądała jak obłąkana. Poza tym było dużo ludzi też, bo tam już było trochę, w tym kościele ludzi było dużo chorych, inwalidów i wszyscy krzyczeli, że za chwilę nas tu wysadzą, że tylko nas przyprowadzili, żeby razem nas wysadzić. Płacz był niesamowity, krzyk. Po jakimś czasie przyszło kilku Niemców, ale jeden, który nie miał żadnego stopnia, mówił po polsku i tłumaczył to, co ten oficer mówił. Mówił, żeby ci, co się czują na siłach, żeby wyszli, to nas zaprowadzą do Żyrardowa. [Właściwie] on nie mówił dokąd, że nas zaprowadzą do obozu. No to nie było takich, co zostali. Nawet ci, co byli kulawi czy garbaci, czy chorzy, to wszystko wyszło. Ten Niemiec chodził później i tak odrzucał tych, co uważał, że nie dadzą rady iść. Jeden człowiek stał na kulach dwóch i miał tylko jedną nogę, i ten Niemiec nie chciał jego wziąć, kazał mu odejść. To tą kulą jak tego Niemca rąbnął, to mu z głowy leciała krew, jak zabite zwierzę. Ludzie przestraszyli się, wszyscy z tego miejsca zaczęli się odsuwać, patrzyli, kiedy ci Niemcy zaczną do nas strzelać, żeby się zemścić za tego Niemca. Doszedł Niemiec i tego inwalidę zastrzelił. Najpierw go postrzelił w tę nogę, która jedna została, w brzuch tu – chciał, żeby on cierpiał – i dopiero go dobił po jakimś czasie, zabił go.
Nas ustawiono w szeregi i pogonili nas w stronę [Żyrardowa, Pruszkowa]. Z Warszawy żeśmy szli, żeśmy szli dość długo i pewnym momencie żeśmy szli przez… Nie byliśmy bardzo dużo chronieni, załóżmy, co dziesięć, piętnaście metrów szedł Niemiec uzbrojony, a nas prowadzono tak, że nieraz ktoś uciekł, to ci Niemcy nie zwracali nawet na to uwagę, że ktoś uciekł. Tam ktoś poszedł między drzewa czy, jak żeśmy przechodzili, między zboże, to nawet nie strzelali, nie reagowali na to.


Jak żeśmy szli przez miasto Piastów, to był sklep spożywczy, gdzie po schodkach się wchodziło do środka. Kobiety tam stały i do mojej matki mówią: „Pani, gdzie pani idzie z tymi dziećmi? Niech pani idzie do nas”. I matkę i nas prawie siłą wciągnęli do tego sklepu. Przez ten sklep żeśmy przeszli przez jakieś podwórka i nas ukryli tam u takiego człowieka, który nas zakwaterował w swoim garażu, bo to był garaż, to nie było mieszkanie, tylko w garażu. Nie był to dość sympatyczny facet, bo matka miała ze sobą ukrytą biżuterię, bo to co miała na rękach i na sobie, to oddała, ale miała jeszcze ukrytą biżuterię taką naszą, to musiała mu tę biżuterię dawać. Myśmy nie bardzo mieli co jeść, ale że byłem chłopak taki już dorosły, to chodziłem na pola, kradłem ogórki, pomidory. Ale tym samym się nie można było wyżywić, więc jak ukradłem pomidory, miałem dużą taką koszulę (znalezioną po drodze zresztą jeszcze, bo ktoś wyrzucił), to za tę koszulę ładowałem te pomidory, szedłem na bazar i wymieniałem na kartofle, na chleb, bo tego nie mieliśmy, więc tym się żywiliśmy.

  • A czy pańskie rodzeństwo było z panem, z panem i z matką?


Tak, tak, mój brat był o rok starszy, ale on był chorowity i słaby, on nie był pełny zdrowia. Poza tym jak się chodziło, bo to nie tylko ja, ale nas pełno chłopaków leciało na te pola kraść, ci chłopi nas gonili z widłami, z psami, więc mój brat by nigdy… Ja najszybszy byłem, to ja pierwszy uciekałem, to mnie nigdy nie złapali ci chłopi, a jak jakiegoś złapali, to mu niezłe lanie robili, no i chłopak nieraz przyszedł taki pobity, że nie miał siły na drugi dzień wstać. I tak w ten sposób pomagałam żywić rodzinę, ale w końcu już tych zapłat za ten garaż matka nie miała, więc zdecydowaliśmy się, że pójdziemy do rodziny do Piaseczna. No i wyszliśmy rano, ale żeśmy szli z daleka od drogi, polami, przez las przeważnie żeśmy szli. I przez Magdalenkę tam żeśmy doszli lasami do Piaseczna. W Piasecznie mieliśmy rodzinę. Mój wujek, mojego ojca siostry mąż, był kolejarzem, był maszynistą, więc miał takie dokumenty, które go upoważniały do chodzenia w nocy czy w dzień, bo o różnych porach wychodził do pracy. Kiedy żeśmy już tam byli z tydzień czy dwa tygodnie, z dziesięć dni byliśmy, kiedy Niemcy zrobili obławę na Piaseczno, bo tam wiedzieli, że tam dużo [ludzi z Powstania] i kazali nam wyjść, wszystkim Polakom pod kościół. No i oczywiście my też tam żeśmy poszli pod ten kościół, bo raz, że nie mogliśmy narażać rodziny mojego ojca siostry, a dwa, że atmosfera nie była zbyt dobra ze względu na to, żeśmy byli biedni i nie mieliśmy pieniędzy. Wtedy mój wuj, był bardzo dobry człowiek, tylko on jeden był taki rodzinny, przyszedł do tych Niemców, pokazał swoje dokumenty, że on pracuje dla nich, jest kolejarzem, tak, i ci Niemcy pozwolili jemu nas zabrać do siebie z tym trojgiem dzieci. Żeśmy zostali też u tego wuja, ale w międzyczasie, po kilku tygodniach, może dwóch, trzech miesiącach przyszła wiadomość od naszego ojca, że jest tam we Włoszczowej, w partyzantce, że w międzyczasie, jak ich wieźli do obozu, to mój ojciec uciekł razem z kolegą i dostali się do partyzantki. Więc dowiedział się… On myślał, że myśmy zostali rozstrzelani, bo tego dnia jeszcze rozstrzeliwali, i dał znać ciotce i wujowi, że my nie żyjemy, ale on żyje i jest tam, więc wujek, jeżdżąc na kolei, w jakiś sposób tam się skontaktował z tymi partyzantami i dał znać, że my żyjemy i jesteśmy u niego. Ojciec powiadomił ich, żebyśmy przyjechali tam do tej Włoszczowej, za Włoszczową jeszcze, nazwa taka Oksa, to było zupełnie w lesie. Kiedy chcieliśmy tam jechać, to była bardzo ciężka podróż. Po pierwsze, żeśmy dojechali do Częstochowy i w Częstochowie nas wyrzucili wszystkich z pociągu. Tam nam dała nocleg kobieta w takim swoim domku letniskowym, gdzie było zimno jak cholera. Była pełna zima i zęby szczękały, ale pierzyny były bardzo takie duże, jak się człowiek już rozgrzał, to jakoś był szczęśliwy, że nocuje normalnie. Następnego dnia żeśmy jeszcze z Częstochowy dostali się do Włoszczowej i tam we Włoszczowej już wiedzieli, przesłali po nas furmankę i furmanką chłop zabrał nas i zawiózł nas właśnie tam, gdzie był ojciec. Wielka radość była, kiedy żeśmy spotkali ojca, ale patrzymy, że tam są Niemcy, ale nie mają pasów, nie mają mundurów. Moja matka mówi: „Janek, a ci Niemcy co tu robią?”. – „No, musi nam ktoś usługiwać”. Więc to był taki zakątek, że Niemców mieli do niewoli, którzy dla nich pracowali. I tam oczywiście żeśmy przesiedzieli aż do wejścia Rosjan.

  • Jakie tam warunki panowały w zimę?


W zimę, no, myśmy mieszkali w takim mieszkaniu z ludźmi z tej miejscowości. Oni mieli też tam troje czy czworo dzieci i myśmy byli, to ciężkie były warunki, ale było ciepło i było co zjeść, to nie było takie już [złe]. A poza tym czuliśmy się wolni znów, tak jak w pierwszy dzień Powstania w Warszawie, bo przecież pierwszy dzień Powstania, wszyscy wieszali flagi, byliśmy wolni. Śpiewali wszyscy piosenki, których nie można było za Niemców śpiewać. Była radość niesamowita i tutaj było więcej radości, nie taka sama ta radość, ale była też radość, że tych Niemców nie ma. Ojciec często nas… Przeważnie w nocy gdzieś jakieś napady robili na Niemców, więc pamiętam jak dziś, każdy z nich otaczał się trzema manierkami z napojem. Później żeśmy się dowiedzieli, że ten napój to był spirytus, dlatego że tam, gdzie żeśmy mieszkali, obok była gorzelnia i ta gorzelnia pracowała dla Polaków, a Niemcy tam pracowali jako niewolnicy w tej gorzelni i brali te manierki, bo jak nieraz Niemcy ich otoczyli, a tam było dużo wodnistych takich, bagiennych terenów, to nieraz wchodził do wody i przez kilkanaście godzin był schowany w wodzie, więc ten spirytus pozwalał im przetrzymać tę temperaturę. No i siedzieliśmy tam do okresu, aż Rosjanie wchodzili. Kiedy Rosjanie wchodzili, nasi partyzanci mówili, że polską partyzantkę oni rozstrzeliwują, więc każdy się urządzał w jakiś sposób i uciekał z tych terenów. Mój ojciec skombinował dwa konie i taki wóz chłopski, to znaczy nie taki chłopski, jakiś podłużny, szeroki, z taką platformą…

  • Taka furmanka?


Taka furmanka, ale taka do wożenia gdzieś u dobrego chłopa, bo to było na kołach gumowych. Załadował to słomą, potem jakiegoś tam zabili prosiaka, to mięso jeszcze wziął, załadował (to była zima, to się nie bali martwej świni, o to, że się zepsuje), jeszcze jakieś chleby, jedzenia, to wszystko i wyruszyliśmy w stronę Warszawy. W międzyczasie Niemcy zaatakowali Rosjan i front się przesuwał. Raz żeśmy byli po stronie rosyjskiej, raz po stronie niemieckiej i takie były te przesunięcia, zmiany miejsca frontu. Kiedy już na dobre Rosjanie pogonili Niemców, myśmy bokami, nie szosą, wracali do Warszawy, ze względu na to, że drogami nie można było, raz, że leżało pełno trupów na drogach, rozjeżdżonych trupów, potem tanki nie zwracały uwagi na cywilnych, więc trzeba było bokiem jechać, bo taki tank to by przejechał po nas. Żeśmy jechali tak przez dwie noce i dwa dni, dojechaliśmy do Wisły i w miejscu Zakroczym, tam gdzieś jak Zakroczym, mieliśmy przejechać przez Wisłę tymi końmi, bo Wisła była zamarznięta tak, żeby przejechać, ale przy Wiśle stali Rosjanie, którzy nie chcieli nas przepuścić, a później nam puścili, ojciec wziął te pół świniaka, bo miał dwie połówki, dał im jednego i nas przepuścili, ale ze strachu, żebyśmy się nie utopili, ojciec szedł pierwszy, trzymał konie, bo się bał też, że konie mogły stanąć dęba i przebić lód, i przeszedł pierwszy z końmi, a myśmy jechali na tym wozie. Jak żeśmy przejechali Wisłę, wysiedliśmy bardzo wystraszeni, jednocześnie byliśmy szczęśliwi, żeśmy przejechali, ale nie mieliśmy gdzie pójść. W końcu żeśmy jeszcze stanęli pod jakąś taką chałupą, nie pamiętam gdzie, pozwolili nam wjechać tym wozem do stodoły i w tej stodole żeśmy razem spali. Zimno było jak nie wiem, ale w tej stodole żeśmy spali. Rano pozwolili nam wejść do mieszkania i się ogrzać, i coś ciepłego nam dali, jakąś taką zupę, co kartofel gonił kartofla, ale prawdopodobnie oni sami nie mieli też dużo do jedzenia, nie mieli się z nami czym dzielić. Mój ojciec ukroił kawał tego mięsa i to mięso żeśmy jedli razem z tymi ludźmi, poczęstował tym mięsem też tych ludzi. Mama jako rzeźniczka, bo prowadziła sklep rzeźniczy, wiedziała, jak to podzielić, jak to zrobić, żebyśmy się wszyscy najedli. To jeszcze jakaś kasza była, wiem, chyba to był pęczak, bo to takie duże ziarnka, i do tego zrobiła skwarki, tłuszcz i żeśmy się porządnie najedli. Już byliśmy szczęśliwi i żeśmy wyruszyli na Pragę.
Na Pradze dojechaliśmy do mieszkania, gdzie mieszkała matki siostra, ale tej matki siostry nie było. Ale w mieszkaniu był jej kuzyn, bo to było mieszkanie, gdzie ona mieszkała razem z kuzynem, no i żeśmy się tam zatrzymali w tym mieszkaniu. To było małe mieszkanko, jeden pokój, taka kuchenka z rurą do ogrzewania i nie było łazienki, tylko taka umywalka była w korytarzu, ale dobrze, że chociaż ta woda była. I tam żeśmy zakwaterowali się, a mój ojciec poszedł szukać, żeby znaleźć sobie jakieś miejsce na pracę. No więc znalazł mieszkanie i lokal, a lokal to nie był zakład fryzjerski, to była taka służbówka na Białostockiej, gdzie okno wychodziło do bramy, a drzwi nie było na zewnątrz, tylko było wejście po schodkach od tyłu, później się schodziło po schodkach na dół, a w podwórku mieszkanie, gdzie mieszkaliśmy my, to znaczy pięć osób, i w ostatnim pokoju mieszkała rodzina z dwojgiem dzieci, bo później się jeszcze jedno urodziło, trzecie. Tak że dziewięć osób nas mieszkało w dwupokojowym mieszkaniu, tylko ubikacja była w domu i woda zimna w kuchni, i piec kaflowy, który było trzeba grzać, palić stale w nim. Warunki były okropne, ale ojciec pomału skombinował (nie wiem, tam chyba gdzieś z rozbiórki w Warszawie) lustra, jakieś fotele. W kiepskim to było wszystko stanie, ale urządził sobie taki zakład fryzjerski i w tym zakładzie fryzjerskim, gdzie się wchodziło od bramy, później do schodów na lewo, zaczął pracował, więc warunki nasze były coraz lepsze.

  • Jeszcze wracając do przeszłości, do Piaseczna, czy pamięta pan może, co się stało z tymi ludźmi, którzy zostali zatrzymani w łapance w Piasecznie?


A, zabrali ich do obozu. Zostali zabrani do obozu, ale sporo tych ludzi z małymi dziećmi pozwolili zabrać rodzinom, jak ktoś miał rodzinę. Jak się wstawił, to pozwalali zabrać, a raczej, z tego co ja przypuszczam, to brali takich, co się nadawali do pracy, że pewnie ich gdzieś wysłali do pracy.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, chodzi mi o ten moment ukrywania się przy Włoszczowej, mianowicie co pan tam robił w owym czasie, czym pan i pańskie rodzeństwo się zajmowało w ciągu dnia?


Myśmy nie mieli ubrania dobrego, więc niczym się nie zajmowaliśmy. Siedzieliśmy w domu, czytali, co się da, rozmawiali, jak to młodzi. Nie mieliśmy żadnego zajęcia. Kiedy przyszło lato, to żeśmy poszli na grzyby i na jagody, żeby coś zebrać, ale tak, żadnego zajęcia. Nie było radia, nie było telewizji, nic. Ze sobą przychodzili ludzie, sąsiedzi, opowiadali różne rzeczy z wojny. Pamiętam, jeden sąsiad przychodził, taki starszy, starszy bardzo człowiek, który opowiadał, jak był w niewoli tureckiej, jak w tej niewoli tureckiej wyglądało jego życie. On mówił nawet, że był szczęśliwy w tej niewoli tureckiej, że mu było tam dobrze – że pracował, ale o niego tam dbali, więc był zadowolony z tej niewoli tureckiej.

  • Państwo wrócili do Warszawy już w czterdziestym piątym roku?


Tak, w czterdziestym piątym roku. Bo jeszcze żeśmy byli w czterdziestym piątym roku, jeszcze żeśmy zbierali grzyby i tamto, a front, jak się zbliżył do tej miejscowości, to ci wszyscy partyzanci…

  • Poukrywani?


Trzeba było się ukrywać, bo powiedzieli, że partyzantów [Rosjanie], zresztą akowców, rozstrzeliwują, że nie biorą do niewoli ani do obozu, tylko rozstrzeliwują na miejscu, więc ojciec się bał, że rozstrzelą jego i nas tam, dlatego żeśmy się chowali przed ruskimi.

  • Po powrocie do Warszawy ojciec postanowił zostać na Pradze?


Tak, najpierw postanowił właśnie na Pradze sobie zorganizować pracę i żeśmy mieszkali w tym samym domu, to było na Białostockiej 6. W oficynie żeśmy mieszkali, na parterze, ale to była taka oficyna, że były dwa pokoje z kuchnią, ale pokoje przejściowe, kuchnia wspólna i nas tam było dziewięć osób, więc moja matka z nimi się jakoś [dogadywała]. Wodę trzeba było grzać do mycia, do prania, to bardzo było ciężkie to życie. Poza tym nie można było się wyspać dobrze, bo nieraz w nocy, jak oni szli do toalety, to musieli przechodzić przez nasz pokój. Ja leżałem na takim łóżeczku rozkładanym w przejściu, to nieraz ktoś o mnie zawadził czy coś, jak rękę miałem źle położoną, no i poza tym mieli dzieci, więc te dzieci też nie bardzo dawały nam spać. No, było ciężkie życie, ale było już to, że można gdzieś głowę przytulić, bo baliśmy się, że w ogóle… Ojciec i tak sobie dobrze radził, a później, po jakimś czasie przez taką milicję polską został aresztowany. Ktoś powiedział, że mój ojciec handluje futrami, no i przyszli, zrobili rewizję w mieszkaniu. Moja matka miała taki kołnierz karakułowy do założenia, taki ze spinkami. Zabrali ten kołnierz, chociaż to był mojej matki, niczym nie handlował, zabrali, trzymali go chyba ze dwa, trzy miesiące i go wypuścili, bo to był taki fałszywy donos.

  • Pańska matka zajmowała się cały czas domem?


Tak, domem się zajmowała.

  • Kiedy państwo wznowili naukę?


No, myśmy wznowili naukę, jeszcze tu mieszkając, na Białostockiej. Ja poszedłem do szkoły na Kawęczyńską i mój brat, poszliśmy do szkoły, a moja siostra właściwie nie poszła do szkoły. Moja siostra, zaraz… ile miała czterdziestego szóstego, czterdziesty piąty… [miała] dziewięć lat, to powinna pójść. Nie, była w szkole, matka ją prowadziła, ale nie w naszej szkole. Ja chodziłem do szkoły z bratem na Kawęczyńską numer 2, to była szkoła podstawowa, do podstawowej szkoły. Brat był w starszej klasie, ja byłem w młodszej klasie.

  • Ojciec wyszedł z tego śledztwa?


Tak, ojciec wyszedł ze śledztwa.

  • I co się dalej stało?


Pracował dalej w zakładzie fryzjerskim, miał pracownika jeszcze jednego. Nawet ten pracownik to był dawniej w obozie koncentracyjnym i razem z Cyrankiewiczem wrzucali trupy do pieca, dlatego wiem, że to na pewno tak było, bo kiedyś Cyrankiewicz przyjechał go odwiedzić do zakładu, więc wiem, że mówił prawdę.

  • Pan potem, po ukończeniu szkoły…


Po ukończeniu szkoły zdawałem do gimnazjum Władysława IV. Tam zdałem do tej szkoły i tam mój brat też już rok wcześniej zdał i żeśmy chodzili do szkoły imienia Władysława IV, tam jeszcze żeśmy skończyli tę szkołę Władysława IV. Ja chciałem pójść do Wyższej Szkoły Wychowania Wojskowego, do Akademii Wychowania Wojskowego, ale jak przeczytali moje pochodzenie, bo to inicjatywa prywatna, to nie miałem żadnych szans, odrzucili mnie. Próbowałem zdać do Szkoły Gospodarstwa Wiejskiego (mówiłem, do takiej to nie będą, bracie, w ogóle [pytać, sprawdzać]), też mnie odrzucili od tego. W gimnazjum chodziłem na język francuski, więc zapisałem się do szkoły języka francuskiego i chodziłem na język francuski. Potem zacząłem pracować w Izbie Handlu Zagranicznego na Trębackiej 4. Tam prezesem był prezes Gal, a wiceprezesem Adamowicz. Tam szybko awansowałem. Zostałem zastępcą naczelnika wydziału ze względu na to, że znałem język francuski. Nie bardzo dobrze, ale dawałem sobie radę, a nie było tam ludzi, którzy znali języki obce, więc miałem duże szanse awansować, dlatego zostałem. A zostałem tylko zastępcą naczelnika wydziału, dlatego że wtedy zwalniali z wojska oficerów, bo ci oficerowie to byli tacy, co nieraz nie umieli się podpisać. Więc on był naczelnikiem, a ja zastępcą naczelnika, ale ja wszystkie prace wykonywałem. On tylko w gazecie przynosił te kanapki owinięte i bez przerwy jadł, takich chał, jak to się mówiło. Nikt jego nie lubił, ale musiał, dostał pracę i musiał tam pracować. Byłem tam naczelnikiem tego wydziału i przyjmowałem gości zagranicznych, którzy przyjeżdżali do Polski na Targi Poznańskie, bo Izba Handlu Zagranicznego w oczach obcokrajowców wychodziła jako izba prywatna. Nie państwowa, że to prywatny handel. Nie podlegała pod Ministerstwo Handlu Zagranicznego, tylko prezes Gal był w randze ministra i prezes Adamowicz też w randze jako samodzielna jednostka. Guzik prawda, ale takie to było. I ci goście przyjeżdżali z całego świata, to w hotelu, w tym najdroższym hotelu na Krakowskim Przedmieściu…

  • W Europejskim czy w Bristolu?


W Bristolu, w Bristolu. Przyjmowałem tych gości, załatwiałem im pokoje, załatwiałem im wyżywienie i byłem w kontakcie z nimi. Jak oni coś potrzebowali, to ze mną się kontaktowali i ja im załatwiałem. Potem nawet jak były Targi Poznańskie, to w Targach Poznańskich miałem swoje biuro w hotelu Bazar i tam w tym hotelu miałem swoje biuro, miałem do dyspozycji kilkaset samochodów, które przydzielałem odpowiednim dyrektorom, odpowiednim przedstawicielom firm. Zajmowałem się tymi samochodami.

  • Proszę powiedzieć jeszcze, czy pański ojciec opowiadał potem państwu, co się z nim działo w czasie Powstania, czy opowiadał o tym, co robił w partyzantce?


No, ojciec wyszedł dopiero, jak się poddała, tak. Był dwa razy ranny, ale nie tak poważnie, że szybko doszedł do siebie, a później właśnie z kolegą w trakcie transportu, jaki wieźli do Niemiec, uciekł. Ojciec od ruskich uciekł, od Niemców uciekł, sprytny facet był. A w partyzantce oni podminowywali szyny, atakowali jakieś zgrupowania niemieckie, potem napadali, dwa czy trzy razy napadali na obiekty, gdzie byli więźniowie i ich wyswabadzali. Najbardziej to im chodziło nie dopuścić do tego, żeby transporty z bronią i z amunicją i z wojskiem szły na wschód, bo to było w okolicach linii kolejowych, które były bardzo ważne, i tam robili sabotaże.

Warszawa, 17 sierpnia 2016 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek

Ryszard Chabowski Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter