Ryszard Dziewałtowski-Gintowt „Herb”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Ryszard Dziewałtowski-Gintowt, urodziłem się w Warszawie w kwietniu 1926 roku. W Powstaniu Warszawskim byłem na Mokotowie w Pułku „Baszta”. Miałem strasznie wysoką rangę, aż starszego strzelca, bo miałem osiemnaście lat, i pseudonim „Herb”.

  • Proszę powiedzieć, co pan robił przed wybuchem wojny, przed 1939 rokiem? Gdzie pan mieszkał?


Mieszkałem w Warszawie, ale byłem małym dzieckiem i na lato zawsze się jeździło do jakiegoś majątku, do jakichś krewnych, miałem dwanaście, trzynaście lat, więc to trudno pamiętać. Uczyłem się jeździć konno, jak każdy. W ostatnim roku już były obozy harcerskie, a później już wojna wybuchła i skończyło się…

  • Gdzie pan mieszkał w Warszawie?


Na ulicy Marszałkowskiej 42, mieszkania 4.

  • Czym zajmowali się pana rodzice?


Moja matka umarła jak byłem młody, a ojciec był adwokatem w Warszawie. Jak mówiłem, teraz się przekonuję, że prawdziwe jest powiedzenie, że człowiek składa się z duszy, ciała i papierów. Ciągle chcą, żebym coś wypełniał, jakieś dane, więc to robię.

  • Jakieś pana wspomnienia z dzieciństwa. Pamięta pan Warszawę?


Warszawę cudownie pamiętam. Jeszcze śniegi były do pasa, ludzie rozstawiali kosze z koksem, żeby się ogrzać, dzisiaj to człowiek zapomniał już co to jest śnieg. Nic takiego nie zapamiętałem, normalne dzieciństwo młodego dziecka, nie było nic specjalnego.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?

 

Do Szkoły imienia Ziemi Mazowieckiej, koło placu Unii Lubelskiej. Też była śmieszna historia [...] Jak miałem chyba dwanaście lat, ojciec mówi: „Napisz wszystkie zawody świata jakie istnieją”. Pisałem, pisałem, pytałem się kolegów, wcześniej zacząłem: „Kolejarz, policjant, żołnierz”. Po trzech dniach dałem ojcu, mówi: „Skreśl wszystko, zostaw pięć najważniejszych”. Robiłem to i myślałem sobie: „Co on chce, ojciec”. Pokazałem mu tych pięć najważniejszych, mówi: „Skreśl cztery, zostaw jedno, które najbardziej ciebie interesuje”. Skreśliłem wszystko, [został] ambasador. To śmieszne, do dziś jestem strasznie zainteresowany polityką. Dlaczego dziecko, które ma czternaście lat chciało być ambasadorem, nie rozumiem. Ale dlaczego poszedłem do Szkoły imienia Ziemi Mazowieckiej, bo to była szkoła trochę maminsynków, gdzie były dzieci różnych generałów, ministrów i ojciec chciał, żebym już wszedł troszkę w tą grupę ludzi dyplomatów, dlatego byłem w Szkole Ziemi Mazowieckiej.

  • Pamięta pan swoich kolegów ze szkoły?


Tak, mam paru w Polsce, Andrzej Kmicic, który kręcił filmy, to był mój bardzo dobry kolega i tu się przyjaźnię, jeszcze dwóch przeżyło, ale to już były takie czasy, że…

  • Jacy to byli koledzy? Mógłby pan wymienić jakieś nazwiska?


Jurek Hempel jest w Kanadzie, Jerzy Bieńkowski też jest w Kanadzie, [Konrad] Donau jest w Warszawie, we Francji mieszka Stefan Miller i to wszyscy co pamiętam. Był Janusz Kahl i paru przyjaciół, którzy zginęli w Powstaniu, nie chcę mówić o ich imionach.

 

W 1939 roku byłem na obozie harcerskim w Rabie Wyżnej. Jak obóz się skończył, to były ostatnie dni przed wybuchem wojny. Ojciec wynajmował wtedy jakąś willę w Konstancinie, gdzie mieliśmy spędzić wakacje. Przyjechałem i wojna wybuchła dwa dni potem i ojciec mówi: „Pierwsza rzecz, kopiemy rowy przeciwlotnicze”. „Co to jest?”. Wytłumaczył nam, że to w zygzak trzeba zrobić, że jak samolot będzie pikował, żeby nie mógł nas zabić i takie miałem pierwsze spotkanie z wojną. Ojciec miał samochód i później oczywiście jak wybuchła wojna, zawołał swoich wszystkich kolegów na wielkie przyjęcie. Co robić, bo to już Niemcy zbliżają się do Warszawy, oni powiedzieli: „Uciekamy na wschód”. Żeśmy wsiedli do samochodu i tysiące ludzi szło z tobołkami, z końmi.
Dojechaliśmy do jakiejś „pipidówki”, oczywiście nie ma benzyny. Ojciec pomyślał, poszedł do apteki, kupił spirytusu, wlał i dojechaliśmy jeszcze sto kilometrów. Później już za Bugiem, w jakiejś chałupie: „Ruski idą!”. Przyszedł rabin żydowski, kołnierz w skórze i mówi: „Panie mecenasie, tu Rosjanie już przeszli granicę, będą tutaj za dzień, czy dwa”. Ojciec mówi: „Wracamy do Warszawy”. Ale nie ma czym, więc umówił się z tym chłopem, jako adwokat podpisał cyrograf, dajemy chłopu samochód, żeby dał nam konia i furmankę. Tą furmanką, bardzo dobrze wróciliśmy do Warszawy. Dom całe szczęście stał i zaczęło się życie pod okupacją, bardzo trudne, szkoła na kompletach i tak dalej.

Wszyscy o tym wiedzą jak to było. Niemcy rozstrzeliwali ludzi na ulicach i któregoś dnia mówię: „Cholera jasna! Trzeba coś z tym zrobić!”. Kolega mówi: „A chciałbyś walczyć?”. Mówię: „Tak”. No i wciągnął mnie do oddziału „Baszta”.

 

  • Co to był za kolega?


On niestety zginął, Morek Młynarski, kuzyn bardzo bliski Wojtka Młynarskiego. To był właściwie jedyny przyjaciel, którego miałem w życiu, żeśmy spojrzeli na siebie i żeśmy czytali myśli. Też zginął głupio, rozstrzelany na rogu ulicy przez pijanych Niemców, na tydzień przed Powstaniem, no ale takich przypadków były setki wtedy. Trudno wspominać, bo to normalni ludzie nie zrozumieją. Dziś chodzi się po ulicach i chodzi, wstąpi [się] na kawkę, a wtedy się chodziło, nie wiadomo czy będzie łapanka, czy też rozstrzelają. To było moje życie aż do Powstania.

  • Pamięta pan jak składał przysięgę, w którym roku pan dostał się do konspiracji?


To było w 1942 roku, już byłem starszy, miałem szesnaście lat jak wstąpiłem do konspiracji.

  • Czy składał pan przysięgę?


Oczywiście. Bardzo wielkie przeżycie, mieliśmy karabiny wyrzeźbione z drzewa, żeby robić musztrę. Któregoś dnia, pamiętam ten karabin był schowany w piwnicy, poszedłem go szukać, nie ma tego drewnianego karabinu. Mieliśmy dozorcę, pan Szklarski, poszedłem i mówię: „Panie Szklarski co się stało, bo tam była zabawka, gdzie ona jest?”. „Ja ją schowałem, bo to niebezpieczna zabawka”. Takie były początki wojny [dla mnie].

  • Czym się pan zajmował w konspiracji?


Niczym. Uczyli nas maszerować, karabiny [i] bardzo ważne co mi się w życiu przydało, powiedzieli: „Życie jest regulowane na trzy »o«. Jakie »o«? To jest ochrona, osłona i odwrót”. Później w całej pracy też lubiłem, żeby mieć jakąś ochronę przed niebezpieczeństwem, osłonę i w razie czego, żeby się wycofać. Bardzo mi pomogły te trzy „o” w życiu zawodowym, które też trwało wiele lat.

 

  • Co robił tata w czasie okupacji?


Był adwokatem, zaaresztowali go w 1942 roku i rozstrzelali, leży na Palmirach. Oni wtedy brali tak zwaną inteligencję polską, adwokatów, oftalmologów, doktorów. Ojciec był prezesem Związku Sybiraków, był urodzony na Syberii, więc przypuszczam, może dlatego świecił tym, że był dobrym patriotą i [został] rozstrzelany.

  • Jak tata miał na imię?


Władysław.

  • Z kim pan pozostał po jego śmierci?


Ojciec w 1939 roku ożenił się drugi raz z panią Wandą Dąbrowską z Wilna i ona jako moja macocha, druga matka, opiekowała się [mną i bratem] przez dwa, trzy lata. Później się wyprowadziłem z bratem do mojej matki chrzestnej, [Hanny Jasińskiej].

  • Brat był starszy czy młodszy?


Młodszy o dwa lata, dlatego jest mi żal, jak Powstanie się skończyło, ja przeżyłem, miałem lat osiemnaście, o on zginął mając lat szesnaście, więc to jest bardzo smutne dla mnie. [Został rozstrzelany, chociaż ranny na ulicy Dworkowej].

  • Gdzie się pan przeprowadził? Gdzie pan później mieszkał w Warszawie?


Na ulicy 6 Sierpnia, też koło kościoła Zbawiciela, tam była moja matka chrzestna, która bardzo się mną opiekowała. Też tam mieliśmy wiele przeżyć, ale to mniej ciekawe.

  • Proszę opowiedzieć.

 

Co mogę powiedzieć? Kiedyś Rosjanie rzucili bombę na ulicy 6 Sierpnia. Trochę tynku spadło i ogłaszali przez szczekaczki, że kto jest poszkodowany przez wojnę dostanie materiał na uszycie garnituru.

Poszedłem, dali mi dwa, czy trzy metry materiału i mówię: „Co ja z tym zrobię?”. „A, jest krawiec jakiś na Mokotowie”. Poszedłem tam i oni szyli garnitury na wymiar, pierwszy w życiu garnitur co miałem, tak się trzęsłem nad nim, bo był w pepitkę, jak się mówiło wtedy. Miałem go może ze cztery razy w życiu. Jestem w niewoli w Sandbostel, leżymy na pryczach, bo my się poddaliśmy w boju, Mokotów, a Śródmieście się poddało już oficjalnie, gdzieś w tydzień potem. My tam już starzy jeńcy, przychodzi Śródmieście, wchodzi facet naprzeciwko mnie do izby i widzę, to jest mój garnitur. Pytam się: „Kolego, a gdzieście zdobyli ten garnitur?!”. On mówi: „Na Marszałkowskiej”. Mówię: „Na Marszałkowskiej 42 koło kościoła Zbawiciela?”. On mówi: „Tak”. Mówię: „To mój garnitur”. Później nie wiem co z nim się stało, ale za to miałem tą historyjkę, przypomniałem sobie jak to było. Później była niewola…

  • Nie, powróćmy jeszcze do lat okupacji.

 

Jak byłem na obozie harcerskim w Rabie Wyżnej spotkałem przeora benedyktynów w Tyńcu i on widocznie myślał, że będę dobrym zakonnikiem, bo zaprosił mnie żebym spędził wakacje 1942 i 1943 roku w Tyńcu. Dowiedziałem się jak tam się jedzie, pociągiem się jechało do Krakowa, tam był jakiś statek, nie wiem, już teraz zapomniałem jak się nazywa, park nad Wisłą, tam się brało stateczek i jechało do Tyńca. Przyjechałem pociągiem, zszedłem gdzie była przystań, były parki, ławki i koło mnie siadł Niemiec, jakoś wyglądał przyjemnie, zaczął coś do mnie mówić, wtedy jeszcze nieźle mówiłem po niemiecku, mówi: „Co tam się dzieje in Warschau?”. Ja mówię: „Strasznie, tam twoi koledzy zabijają, trupy leżą na ulicach”. On zaczął płakać. To było dla mnie wielkie przeżycie, miałem wtedy już siedemnaście lat i dorosły człowiek płacze. Mówię: Warum, warum? „Dlaczego?”. On mówi: „Bo ja jestem seminarzystą, ja chcę być księdzem, a mnie tu wsadzili w mundury i teraz wysyłają do Rosji zabijać ludzi”. Dlatego to mi zostało w pamięci, właśnie ten dorosły żołnierz niemiecki płaczący nad swoim losem właściwie, który siedział koło mnie. W Tyńcu było bardzo przyjemnie, oczywiście o siódmej rano zawsze była msza, później śniadanie, [a potem inne zajęcia].
Pamiętam, to też jest ciekawostka, co ludzie nie wiedzą o tym, [że] za czasów przypuszczam wojen szwedzkich, czy to przedtem musiało być, bo mnie codziennie spuszczali w kuble w głęboką studnię, która szła z czubka Tyńca, aż do Wisły, więc pytam się dlaczego, [odpowiedź była]: „Kiedyś były jakieś najazdy i skarby klasztoru były zakopane w środku studni, a ta studnia była wykopana przez jakichś niewolników kozackich, gdzieś w dwunastym, trzynastym wieku”. Do dziś pamiętam, jak w tym kuble zjeżdżam z latarką i szukam po ścianach, a ten otwór w studni co był wysoki, jak już zjechałem głęboko, to zrobił się taki malutki, ale nigdy nie spadłem. Do dziś się zastanawiam jak ci niewolnicy kozacy mogli w skale kuć półtorametrową dziurę, która schodziła aż do Wisły, bo oczywiście zakonnicy chcieli mieć dostęp do wody. Moje wspomnienie dziecinne już pod okupacją, [ale] wesołe. Do dziś pamiętam, ja w kuble zjeżdżam [z czubka góry aż do Wisły].

  • Znalazł pan te skarby?


Nie, nic nie znaleźliśmy. Może to była plotka, a może tak zamelinowali te skarby, że nikt nie mógł znaleźć. Ale ciekawe było życie, na przykład na obiadach siedzieliśmy, słowa nie wolno było powiedzieć i przed każdym z nas była czaszka trupia i na czole napisane: Memento Mori. Ciekawe to było i tylko jeden ksiądz czytał na głos jakąś książkę. Wtedy było o wojnach napoleońskich, dlatego teraz bardzo dobrze się znam na wojnach napoleońskich, z mojego pobytu w Tyńcu właśnie.

  • Czy pamięta pan jakieś specjalne ćwiczenia do Powstania?


Nie, spotykaliśmy się raz na tydzień, czasem się pojechało do Anina, czy do Józefowa tam w lesie robić jakieś ćwiczenia, wykłady, jak strzelać, jak rozebrać karabin, to były czysto wojskowe rzeczy i żadnych tam politycznych gadek, nic. Wszyscy chcieliśmy jakoś doczekać się tego Powstania.

  • Pana brat też należał do konspiracji?


Tak, ale nawet o tym nie wiedziałem, bo była zupełna konspiracja, każdy bał się powiedzieć komukolwiek o tym, bo w razie jak złapią, będą torturować, [a więc] żeby nie wsypać kolegi, więc [o tym się nie mówiło]. Nie wiedziałem, że mój brat też był w konspiracji.

  • Wybuch Powstania jak pan zapamiętał, 1 sierpnia?

 

Ho! Aż dostałem dreszcze. Powiedzieli: „Będzie Powstanie, musicie się zameldować”. Nie znałem Mokotowa, jakaś szkoła była na jakiejś ulicy, na czwartą trzydzieści poszliśmy. Tam kupa młodych ludzi, nie znam ich, bo tylko znałem ze swojej sekcji, tych [sześciu]. Wyszedł jakiś oficer, przedstawia się, jestem major jakiś tam: „Ja dowodzę, Powstanie zacznie się o godzinie piątej”. To było jeszcze przed piątą, ale już słyszymy strzelaninę. To znaczy Powstanie już zaczęło się gdzieś w Śródmieściu. Nas to guzik obchodziło, byliśmy szczęśliwi.
Miałem swoją sekcję, to znaczy sześciu, czy siedmiu chłopaków, mieliśmy jeden karabin, jeden pistolet, cztery butelki zapalające i z tym ruszyliśmy na Niemców. Cudowna zabawa, idziemy jakąś ulicą, podśmiewamy się co to będzie, raczej podnieceni. Naraz pamiętam, okno się otwiera na pierwszym piętrze, stoi ksiądz w sutannie i nas błogosławi. Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że to już nie jest zabawa, coś prawdziwego. Przeszliśmy dalej, już Niemcy strzelali na ulicy, cały oddział przeskoczył, ja też, za mną leciał kolega, który miał butelki zapalające. Trafili jego, butelki pękły i się spalił. Tak się zaczęło moje Powstanie. To musiała być mniej więcej godzina piąta dziesięć popołudniu 1 sierpnia.

  • Jak się nazywał ten kolega?


Znaliśmy się tylko pseudonimami, a to się zapomniało wszystko, nikt tego już nie pamięta. To był taki pierwszy dzień bardzo znaczący, bo ani [wtedy] ten ksiądz, który nas błogosławił, [ani nam] do głowy nie przyszło, że może być coś poważnego. Tak się zaczęło Powstanie.

 

Z ciekawych rzeczy to jedną opowiem. Mieliśmy atakować lotnisko Okęcie. Już wtedy byliśmy nieźle uzbrojeni, bo już od Niemców się odbierało, oczywiście strasznie nam dali w tyłek Niemcy, bo tam było dobrze bronione, więc [z powrotem] żeśmy naprawdę uciekali. Pamiętam przeskakiwałem chyba dwumetrowe płoty.

Wpadliśmy z trzema kolegami do jakiejś willi przerażeni, zmęczeni, spoceni, a jakaś pani mówi: „Chodźcie chłopcy dam wam wodę”. Dała nam po szklance, później, dała po wódce małej i mówi: „Głodni jesteście?”. Mówię: „No wie pani, przecież nic się nie je”. Wyniosła nam kawałek boczku, było nas trzech, więc podzieliła na trzy części i częstuje nas. My wiedzieliśmy, że przecież cywile są głodniejsi niż my, więc odmawiamy, nie chcemy, wiemy że ona tydzień na tym przeżyje, a ona powiedziała słowa, które mną wstrząsnęły: „Musicie to zjeść chłopcy. Mam syna, co jest w Powstaniu gdzieś na Żoliborzu i jak ja się z wami dzielę tym co mam, to może ktoś tam się z nim podzieli”. [Kochająca] matka na odległość zajmowała się synem.


Dosyć smutnych rzeczy, [teraz coś weselszego]… Jak poddaliśmy się, Niemcy nas zagnali [na jakiś plac] na Okęciu. Byli dobrze zorganizowani, więc przy wejściu cieszymy się, bo było tam czternaście czy piętnaście grobów niemieckich, to się lepiej poczuliśmy, że nie tylko my ginęliśmy. No i Niemcy [byli zorganizowani], stał kocioł i wlewali każdemu zupę, [nawet dając jakieś] michy. Stoimy w ogonku po tą zupę, zupy się nie widziało dwa miesiące, podchodzimy do tego kotła, a przede mną jakiś kolega stoi, nie znałem jego też, mówi: „Jezus Maria! To jest Hans!”. Ja mówię: „Kto to Hans?”. On był kelnerem w „Adrii”, kradł pijanym Niemcom rewolwery i je sprzedawał, więc jak podszedł do tego kotła, mówi: Hans, wie gehts? [niezrozumiałe] Ten Niemiec mu dał dwie łyżki zupy, to ja go szturcham: „Powiedz Hansowi, [żeby też mi dał]”. Też dwie zupy dostałem. Mile to wspominam, bo to jest taka śmieszna historyjka, że u tego Hansa dostałem dwie zupy, co było cudem dla mnie.

  • Pana najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?


Każdy był właściwie najgorszy. Codziennie były tragedie. Wyszło się na jakiś patrol z pięcioma kolegami, wróciło trzech, tych dwóch gdzieś zostało. Ale jedną historyjkę opowiem, to nie było straszne, ale też ciekawe. Byłem w „Baszcie”, to była tak zwana kompania odwodowa, nie mieliśmy swojego odcinka, tylko nas właściwie co noc gnali, gdzie ktoś, dostawał, przepraszam, w tyłek, [gdy inne oddziały były atakowane, w ciężkiej sytuacji].
Gnają nas któregoś dnia, mówią: „Na Sadybie Niemcy strasznie leją naszych”. Szliśmy, wchodzimy w jakieś pola, a tam już z Sadyby te resztki chłopaków się cofają, bo Niemcy [tam zwyciężyli]. Deszcz leje strasznie, dlatego to pamiętam, ale nasz dowódca mówi: „Nie, musimy tu siedzieć, bo może Niemcy będą atakowali Mokotów, trzeba się bronić, zostaniemy tutaj na noc”. Deszcz lał, wszyscy byli tak zmęczeni, kładli się w błocie, czy gdzie tam było. Widzę, jakaś budka ogrodnika jest, myślę sobie: „Może będzie miejsce?”. Idę tam, oczywiście nawet ręki nie można było wsadzić, ale widzę koło ściany tej budy jakiś facet sobie śpi przykryty plandeką, na jakichś drzwiach. Fajno, schowam się z nim. Wlazłem pod tą plandekę, objąłem go dla ciepła i spałem.
Rano się budzę, zdjąłem plandekę i widzę, że to strasznie poharatany trup. Widocznie koledzy go wynieśli z Sadyby, umarł po drodze i go zostawili. Do dzisiaj jestem wdzięczny temu facetowi, że deszcz spędziłem pod jego plandeką. [Jest to historyjka], nic bohaterskiego, ale śmieszne przeżycia Powstańca, które zostają w pamięci, bo tych wojskowych rzeczy to się nie pamięta, to się strzelało, strzelali do nas, to zabity, ten nie.

  • Poproszę o więcej takich historii.


Ach, to już głupia historia, to był mniej więcej drugi tydzień Powstania, jeszcze nie uzbrojeni dobrze… Ale nad głową latał jakiś niemiecki samolot obserwacyjny, niziutko latał, obserwował gdzie kto jest i widocznie miał radiem komunikację z jakąś artylerią i później dawał [im wskazówki]. Ten samolot straszny hałas robił, więc nazywaliśmy go, przepraszam za wyrażenie, pierdzikółko. To pierdzikółko latało nad głową i z kolegą „Orionem” mówimy: „Cholera, zestrzelimy go”. On miał karabin maszynowy. Żeśmy dziurę wykopali na jakimś podwórku, weszliśmy razem, „Orion” z karabinem, strzela w to pierdzikółko, nic nie zrobił i za dwie minuty cały ogień niemiecki zszedł na nasze miejsce. Siedzimy w tej dziurze, pacierze odmawiamy, dwa domy się palą obok i myślimy, jacy my głupi żołnierze, nie słuchaliśmy rozkazów, ale chcieliśmy być bohaterami i zestrzelić ten samolot. Nic z tego nie wyszło. [Mądry Polak po szkodzie].
Któregoś dnia przychodzę do domku koło nas i widzę [jak koledzy poganiali] tam jednego wielkiego Niemca i drugiego małego Niemca, [niosących] kubeł pełen wody i ktoś z naszych krzyczy: Schnell, schnell! Co to było? To było pastwienie się. Mieliśmy trochę jeńców niemieckich i ich pilnowali ludzie, którzy przeżyli Treblinkę, czy Dachau, którzy już tak nienawidzili Niemców, więc oni się właściwie mścili na nich. Brali wysokiego i małego Niemca, gnali ich z tym i: „Nie wylej wody!”. Głupia rzecz, nieprzyjemnie było na to patrzeć.

W naszym oddziale B-3 było dwóch seminarzystów, fajne chłopaki i nie wiem jakim cudem, jak oni się dowiedzieli o tym obozie jeńców, tam było ich może piętnastu, to gdzieś zdobywali czy kawał chleba, czy papierosy i im zanosili. My w to nie wierzyliśmy, przecież sami nic nie mieliśmy, a ci dwaj seminarzyści, dobre duchy, [jakoś] opiekowali się tymi jeńcami.
Jak już się poddaliśmy, siedzimy w jakimś baraku, nagle drzwi się otwierają, wchodzi kilku Niemców, niosą dwa duże kosze i każdemu zaglądają w twarz. Gdzieś na końcu baraku coś tam mówią po niemiecku, zostawili te kosze. One były pełne chleba i kiełbasy, oni szukali tych seminarzystów, no i dali im [te dary]. Jak się chłopaki nazywali, nie wiem, nie znam, ale to piękna historia była dla mnie. Później [zawieźli nas] do niewoli.

 

  • Jeszcze wróćmy do Powstania. Może miał pan taki moment, że pan jednak dobrze wspomina Powstanie Warszawskie. Może jakaś przyjaźń?


Erotyczną historię opowiem wobec tego. Z jakiegoś patrolu się wraca o pierwszej w nocy, zmęczeni jak cholera, koledzy śpią na podłodze, chcę się koło niej położyć, jakaś łączniczka leży na kanapie obok i mówi: „Kolego połóż się koło mnie”. Ja mówię: „O, z radością”. Byłem straszną dziewicą wtedy i czuję rękę na kolanie, myślę: „O!” i usnąłem w tym momencie. Do dzisiaj jak patrzę na koleżanki, które mają siedemdziesiąt lat, myślę: „Która to była?”. Głupia historia, śmieszna, erotyzm podczas Powstania. Były takie historyjki, ale to wszystko jest tak zamglone, bo to tak szybko się działo.

Głupia historia też, na ulicy Narbutta po jednej stronie byliśmy my, po drugiej stronie ulicy już Niemcy. Nas tam zagnali nie wiem dlaczego, żeby być na poddaszu i pilnować, żeby Niemcy nie atakowali. Leżymy tam, każdy ma swoją dziurę, ci koledzy, którzy zeszli mówią: „Uważajcie, bo Niemcy są wstrzelani, więc zmieniajcie te dziury, żeby was nie przykapowali”. Leżymy tam, dwóch, trzech, patrzymy na tych Niemców. Nagle ktoś przybiega: „»Kaktus«! »Kaktus« chodź, brat twój się znalazł!”. Jeden z naszych kolegów miał pseudonim „Kaktus” i ciągle opowiadał, że gdzieś ma tu brata, zanudzał tym wszystkich, a tu ci lecą: „»Kaktus«! Brat się znalazł!”. „Kaktus” mówi: „Ja tu mam stanowisko, nie mogę zejść”. Ten mówi: „To ja cię zastąpię, a ty leć do brata”. „Kaktus” pobiegł na dół, gdzieś po pięciu, dziesięciu minutach wraca i mówi: „Cholery! Skurczybyki! Ten mój brat, to mi doniczkę z kaktusem pokazują! Żeby ich szlak trafił! Złaź z tego miejsca!”. Ten kolega był już trup, bo Niemcy go zastrzelili.


To są takie głupie historyjki, ale dziesiątki były takie. Żeby było trochę śmiechu, śmieszna historia. Stoimy na jakimś podwórku, nagle z okna strzały, kolega ciężko ranny pada. To się nazywało, zdaje mi się „pajęczarze”, Niemcy byli schowani w cywilnych mieszkaniach i jak mogli do nas strzelali. Tego kolegę, nie wiem czy zabili, czy ciężko ranili, bo upadł, więc musimy znaleźć tego Niemca. Wpadamy do tego budynku, ja pobiegłem, już nie pamiętam, na drugie, czy trzecie piętro, oczywiście cywilów nie ma, bo oni wszyscy w piwnicach siedzą, drzwi otwarte, wpadam, już miałem szmajser niemiecki, przede mną widzę, stoi Niemiec, więc wrrrrrrr! Dałem serię i tylko „tynko, tynko, tynko” i szkło spadło, to było lustro a ja byłem w panterce niemieckiej i w hełmie niemieckim, więc sam siebie zabiłem. Głupia historyjka. Już nie będę opowiadał] o Powstaniu, [straszne to były czasy].

  • Miał pan kontakt z bratem w czasie Powstania?


Raz, on mnie znalazł, bo nawet nie wiedziałem, że był w Powstaniu. Poszedłem do piwnicy na ulicy Szustra, [gdzie on był ranny]… Nie, wolę o tym nie opowiadać, bo to jest za smutne dla mnie. Spotkaliśmy się [wtedy] na pięć minut i później dowiedziałem się, że został rozstrzelany, wolę na ten temat nie mówić.

  • Dobrze, a koniec Powstania, jak to wyglądało niech pan opowie, bo tam część oddziałów szła…

 

To było straszne, ale byliśmy tak zmęczeni ostatnie trzy dni, właściwie dalej bronię dowództwo, już koledzy ginęli jak muchy, żeśmy nie jedli, nie pili, czołgi, samoloty. „Wytrzymajcie jeszcze dwadzieścia cztery godziny”. Ja mówię: „Panie poruczniku nie mamy siły”. „Jeszcze dwadzieścia cztery godziny”. Tak żeśmy wytrzymywali i wreszcie był już koniec. Powiedzieli [cofajcie się na ulicę] Bałuckiego. „Tam jest jakaś forteca, będziemy się bronić do końca”. Więc te wszystkie niedobitki, zebraliśmy się na rogu ulicy Bałuckiego i Szustra i dalej [się broniliśmy]. To było przykre, bo już Niemcy nas otoczyli, niektórzy mówią: „Bronić się”, niektórzy „Nie, już mamy dosyć, poddajemy się”. I wreszcie się poddaliśmy.

  • Część osób schodziła kanałami.


Nie, ale skończę tę historię i opowiem [coś innego].

Było bardzo przykro, bo rzucaliśmy broń i Niemcy rozbroili nas. Było nas tam może stu, może dwustu, co się poddało w tym domu. [Obok] były wykopane fundamenty pod jakiś dom, taki dół, więc tam wpędzili nas Niemcy i stoją koło nas. Naraz taki smutny widok, mówiłem o tych więźniach niemieckich, to gdzieś blisko [byli], tych jeńców niemieckich, koledzy wyprowadzają, rzeczywiście niektórzy byli pokrwawieni. Jak Niemcy zobaczyli jak nasi traktowali tych Niemców, to szlak ich trafił, nie dziwię się, widzę że zaczynają już odkręcać granaty, żeby rzucić w nas. Kiedy się bałem? To właśnie wtedy, bo wiedziałem, że to już koniec. Ale jakiś oficer niemiecki przybiegł, że jednak już nie [jesteśmy] Banditen, tylko [żołnierzem] i nas wyprowadzili dalej. [Historia] bardzo nieprzyjemna!

 

  • Potem miał pan opowiedzieć ewakuację kanałami.

 

Któregoś dnia mówią: „To już rzeczywiście trzeba ewakuować się kanałami”. W głębi ducha żeśmy się bali jak można uciec z tego Mokotowa. Dobrze. Więc się cieszyliśmy, powiedzieli że to będzie o trzeciej, czy czwartej popołudniu, już nie pamiętam. Ale dowódca mojego plutonu przychodzi i mówi: „Nasz pluton będzie bronił ten odwrót”. Zagnali nas jeszcze w kierunku Alei Niepodległości, bliżej Niemców. Mówią: „W razie czego będziecie strzelać, bronić tych co włażą do kanałów”. Wtedy właśnie byłem przerażony, naprawdę. Nas było siedmiu, Niemcy z przodu, a wiem że z tyłu już nikogo nie ma, wleźli [oni] w kanały, mówię: „Cholera żałuję, że nie jestem w tym kanale”. Tam żeśmy siedzieli bardzo przestraszeni dwie godziny. Później zaczęli wracać koledzy, że to niemożliwe przejść kanałami i że tam Niemcy gazy rzucają i [wracali na swoje] stanowiska. Też był przerażający moment, [te wspomnienia] jak siedmiu młodych ludzi, słabo uzbrojonych a naprzeciwko właściwie całe dywizje niemieckie. Nawet wtedy myślałem: „Cholera, chyba dezerteruję”. Ale jakoś nie zdezerterowałem. [Siedząc] jak idiota w krzakach z [jednym] karabinem, [i dywizjami Niemców naprzeciwko].

 

  • Wyjście do niewoli.

 

Pognali nas na Okęcie, dostałem podwójną rację zupy i później załadowali nas w pociągi i wiozą do Niemiec [w wagonach bydlęcych]. Było nas około sześćdziesięciu, siedemdziesięciu, więc na stojąco byliśmy. Położyć się było trudno, jeszcze nalot amerykański na jakiejś stacji. Niemcy uciekli, bomby blisko padają, my siedzimy zamknięci. To było nieprzyjemne. Później dojechaliśmy tam, gdzie mieliśmy dojechać, do Niemiec. Pognali [nas] piechotą do obozu Sandbostel. Widzimy, jedzie ciężarówka i żołnierze w polskich mundurach. Tam byli też żołnierze z 1939 roku. Lepiej się poczuliśmy, że to już niewola. Dostaliśmy się do Sandbostel, pierwsza rzecz, jakieś ruski ogolili nam głowy, to znaczy ostrzygli. Dlatego to mówię, bo jak wyszedłem siedem miesięcy potem, to włosy o centymetr nie wyrosły, ani paznokcie, bo oni tak nas karmili, że za dużo żeby umrzeć, a za mało żeby żyć, więc organizm był w zupełnym zastoju. Żeśmy chodzili na jakieś komando, kopać brukiew, kartofle.
Opowiem śmieszną historię. Baraki były zawszone, kilku kolegów zwariowało, cały dzień się iskało, już machnąłem ręką, niech mnie gryzą. Ale dobry system był niemiecki, była tak zwana mykwa, był barak z parą, trzeba było się rozebrać do naga i ta para niby nas odwszawiała, a nasze koce, każdy miał koc i jeszcze coś, szło obok na pasie i to było odwszone. Oczywiście w baraku czekało na nas miliony wszy, po cholerę nas odwszawiali, do dzisiaj nie wiem. Któregoś dnia wychodzę z [baraku] już odwszony, ubieram się w swój stary drelich, biorę koc, odwijam go i tam dwie weszki są, przeżyły tą mykwę. Serce mnie zabolało, wsadziłem je pod pachę, bo przeżyły, takie wspomnienie z niewoli. Były przykrzejsze, były gorsze, ale przeżyliśmy.
Było strasznie zimno w barakach, bo to nie było ogrzewane, myśmy byli koło Hanoweru, więc deszcz lał, śnieg czasem, ale śniegu było mało. Chodziło się wieczorem pod dach i się wyskrobywało nożykiem… Jak to się nazywa, gonty, co dach się trzyma na tym? Tam się wyszczerbiło trochę drzewa, żeby się ogrzać. Tam był kolega, który miał architekturę, wreszcie mówi, że już więcej nie można chodzić do lasu, bo się cały dach zawali. Takie były rzeczy. Łóżka to były niby kwadratowe słupki, to już były tak wyszczerbione ze wszystkich stron.
Ale śmieszną historię powiem, ja lubię śmieszne, te tragiczne to nie ma co. Kolega się pyta: „Chcesz pracować w kuchni?”. Ja mówię: „Zwariowałeś? Mogę?”. „No oczywiście, mnie wyrzucili”. Mówię: „Chętnie”. Poszedłem do kuchni, tam był taki kibel jak pół tego pokoju, tam wrzucali pięćdziesiąt kilo brukwi, była para i ja musiałem to gotować. Później wylewali, ale mogłem jeść tej brukwi ile chciałem nareszcie, przedtem dawali trochę. Byłem bardzo szczęśliwy z tej pracy, ciepło, na żadne roboty mnie nie gnali. Po dwóch tygodniach Niemiec bierze mnie na wagę, waży, Raus! Won! Ja mówię: Warum? „Dlaczego?”. „Już przytyłeś dwa kilo”. To jest śmieszne, ten cudowny system niemiecki, oni wiedzieli, że jacyś kucharze potrzebni, pozwalali niektórym przeżyć, ale jak tylko dwa kilo się przytyło, to wyrzucali, więc innego kolegę wzięli do pracy do kuchni.
Później jak nas oswobodzili Amerykanie, to fajne było, ponieważ wszyscy byli tak strasznie zawszeni, to pamiętam mieli beczki pod ciśnieniem, jakiś biały płyn, to chyba GDT się nazywało i nas odwszyli bardzo dobrze. Byliśmy wolni, ale mieszkamy dalej w barakach, co z sobą robić? Polski nie ma, rodziny nie ma, nie wiemy co z sobą robić. Trzeba coś zjeść, to już był koniec wojny, więc wzięliśmy karabiny, uzbroiliśmy się, poszliśmy do pobliskiej wsi i tam z każdej chałupy wypadają jacyś ludzie, Polacy i Ukraińcy, i Francuzi i mówią: „A ten farmer to taki, owaki, mścił się na nas”. Takiego się rozstrzeliwało na miejscu, a inni mówili: „Nie, to bardzo dobry Bauer”. Żeśmy go zostawiali w spokoju.


Kilka kur tam zabraliśmy, wzięliśmy je do niewoli i co zrobić z tymi kurami, nikt nie wiedział jak wypatroszyć. Mówimy: „Sami się nie wyżywimy”. Wszystko to byli młodzi warszawiacy, więc wzięliśmy te karabiny i poszliśmy na przełaj przez jakieś pole. Wchodzimy do jakiejś wsi, ani jednego mężczyzny, bo mężczyźni się pochowali, albo umarli, albo w wojsku, same baby i dzieci. Nauczeni już systemem niemieckim żeśmy zarekwirowali największą chałupę, to był burmistrz i kazaliśmy tej Frau żeby dawała nam jedzenie. Ona coś tam mówiła, a my mówimy: „To zabijemy pani świnię, żeby pani miała co gotować”. „A ja mam tylko trzy świnie! Ale Hinterman ma sześć świń, zabijcie jemu”. My już tacy dobrzy panowie, dlaczego mamy jej zabić jedną z trzech, pójdziemy [zabijemy] jedną z sześciu. Poszliśmy do tego, który miał sześć, ale on nas pognał do innego Niemca, który miał jeszcze więcej świń i w ten sposób się żyło. Słyszymy, kury gdaczą po stodołach, a jedzenia, prawie Niemcy nam nie dają. Nas właściwie nienawidzili, [byliśmy] okupacyjną siłą, a nas było pięciu.
Któregoś dnia przylatują Niemki: Hilfe! Hilfe! „Pomoc! Pomoc!” Krzyczą: „Ruski idą!”. Co było wtedy? Zwalniali też Rosjan z obozów jenieckich, a wiedzieli, że Stalin będzie ich rozstrzeliwał, więc nie mieli nic do stracenia. Po prostu byli uzbrojeni, jak szli gwałcili kobiety, palili wszystko, jedli… To byli już ludzie beznadziejni. Ale my chcemy bronić naszą wieś! Wyskoczyliśmy tam, strzeliliśmy parę razy do Rusków, oni do nas, gdzieś poszli w cholerę, będą walczyć o tą wieś, są inne. No i od tego dnia raj na ziemi, Apfelstrudel, jakieś jedzenie, torty, te babki kochały nas i tak po tygodniu już się dobrze odżywiliśmy. Było bardzo przyjemnie, mówimy: „Słuchajcie, musimy jechać, coś ze sobą zrobić. Jak się wydostać stąd?”. Mamy jakąś mapę, ale żeby jakąś furmankę. „My tu wam nic nie damy, ale tam w drugiej wsi o pięć kilometrów, w drugiej chałupie na prawo, pod sianem jest Mercedes Benz, już pięć lat schowany przez kogoś”.
Poszliśmy i rzeczywiście w drugiej chałupie na prawo znaleźliśmy tego Mercedesa. Kazaliśmy zaprząc go w dwa konie i do najbliższej bazy amerykańskiej pojechaliśmy. Tam go naprawili, dali nową baterię, wszystko co potrzeba i dalej musimy uciec do Europy. Tam straszne rzeczy były, pojechaliśmy tym samochodem do Hamburga i tam go sprzedaliśmy. Jak się dostać na jakiś statek i jechać do Ameryki? Mowy nie było, port był tak obstawiony policją, o miejscu nawet mowy nie ma. Co robić? Gdzie wracać? Mówią: „A jest polski korpus we Włoszech”. No to jedziemy do Włoch. I żeśmy na dachach pociągów [i w inne amatorskie sposoby dotarli do tego kraju].
To też śmieszna historia, bo jednak amerykańskie lotnictwo zbombardowało właściwie większość mostów w Niemczech. Jak Niemcy w trzy, cztery tygodnie po wojnie, zorganizowali że pociągi jeździły. Pociąg jechał, dojeżdżał do najbliższej rzeki, już most był zburzony wtedy, wszyscy wysiadali, brodziło się na drugą stronę rzeki i tam się czekało. Za trzy godziny, czasem dwa dni, pociąg przyjechał z drugiej strony i znowu się jechało. Chyba dwa tygodnie nam zajęło dojechanie do Włoch, do [jakiś baraków], to był obóz przejściowy. Później już polscy łącznicy z polskiego wojska wzięli nas do wojska i przeszkolili. Byłem na kursie łączności, kazali mi się uczyć alfabetu Morse’a, a ja nie mam słuchu, nic. Pamiętam, że „i” to [kropki] dwa razy, bo to [oczy idioty], więc wyłączyli mnie z radia. [Zacząłem zakładać] telefony. Ale później wojna już się skończyła, chcieli nas posłać najpierw do Azji, bo jeszcze wojna była, więc zagnali nas na północ Włoch, po kanałach się brodziło z karabinami nad [głową]. Mieliśmy iść na wojnę w Azji, ale wtedy Amerykanie rzucili bombę na Hiroszimę i nie było wojny w Azji.
Ale zaczęła się wojna w Palestynie, więc cały polski korpus pognał nas na samo południe tego włoskiego buta, żeby ćwiczyć się w wojnie na pustyni. Żeśmy ganiali z karabinami, z hełmami w upale pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stopni, ale później Anglicy zrobili Izrael i nie było wojny, nie było kogo bić. Więc była tragedia, co zrobić z polskim korpusem, tam było może sto tysięcy ludzi i Anglia była bardzo dużo winna Polakom za ich wysiłek. Muszę przyznać, że ładnie to zorganizowali, bo napisali do wszystkich swoich kolonii, to znaczy Kanady, Australii, Nowej Zelandii i nie wiem gdzie [jeszcze], że jest duża ilość ewentualnych imigrantów, bierzcie ilu chcecie. Kanada chciała chyba tysiąc dwustu, ale farmerów. Myślę sobie: „Cholera, to jest szansa urwać się”.
Pamiętam, jako dziecko czytałem książkę „Sergio i jej bobry”, albo „Kanada pachnie żywicą”, więc pojadę. Ale jak się zrobić na farmera? Kanadyjczycy nie głupi, przysłali pięciu, czy sześciu farmerów, Stetson hats mieli [i] ponieważ nie mówili po polsku, a my po angielsku, mieli tłumacza. Wzięliśmy tego tłumacza, upiliśmy go i mówimy: „Józek, tłumacz dobrze”. Następnego dnia mamy egzamin, farmer pyta się: „Jak głęboko się orze pod kartofle?”. Józek odpowiadał. „Jak się doi krowę?”. Zdaliśmy wszyscy egzamin, jedziemy, ale jeszcze [generał] Anders ładnie to zrobił, że nie wyjeżdżaliśmy jako cywile, tylko jako oddział wojskowy jechał. To było bardzo ważne na przyszłość, bo jako żołnierze przyjechaliśmy do Kanady, wpadaliśmy zaraz pod opiekę wojskową, jako weterani, szpitale i tak dalej.
Jedziemy na statku, jak my sobie damy radę na tej farmie? Wszystko warszawiacy, przecież [a] tam każą orać, doić krowy, [ale] jakiś cwaniak był [z nami], Panie Boże świeć mu nad duszą, mówi: „Słuchajcie chłopaki, nie bójcie się, ja wam powiem jak. Wchodzicie na swoją farmę, widzicie, nie ma żadnych drzew owocowych, to jak farmer każe wam doić krowy, to mówicie, że jesteś fruit farmer, że jesteś farmer od owoców, na złą farmę mnie przysłali. Są drzewa owocowe, nie ma stawów, to mów że ty jesteś fish farmer, od ryb”. I tak nas pognali. Najśmieszniejsze było, że każdego z nas wysłali na farmę i to było bardzo dobre, bośmy młodzi byli, zdrowi fizycznie i każdy mógł się nauczyć języka.

  • Pan trafił na jakąś farmę?


Bardzo dobrą, Ted Workman był, kazali mi doić krowy, ja mówię: Poland woman, bo wiedziałem że to kobiety robią, a on miał już maszyny jakieś. Nauczył mnie nastawiać te maszyny i doiłem te krowy, bardzo przyjemnie. Muszę opowiedzieć śmieszną historyjkę. Doiłem krowy, karmiłem kurczaki, bo to łatwe było i karmiłem świnie, to też było łatwe, był jakiś lasek, przed lasem duże pole, wielki płot. Musiałem przyjść rano i tam było koryto i tam [mój farmer] wsypał cały worek mąki, pomieszał z wodą i wołał: Pig! Pig! Pig! One przybiegały z lasu i żarły to. Mnie to się znudziło po trzech dniach, mówię: „Psia krew, przecież pamiętam w Polsce na różne zwierzęta się różnie wołało. Na pig, na świnię też jakoś”. Myślę sobie jak: „Cip, cip, to na kury. Jak? Chyba truś, truś”. Jak poszedłem następny raz, wołam: Pig! Pig! Pig! i wtedy je kijem waliłem, świnie uciekły. Wołałem: „Truś! Truś! Truś!” to one wszystkie przybiegły i żarły spokojnie. Tak się te świnie nauczyły po polsku, że jak w niedzielę szef przyszedł, to ja mówię: Your pig, speak polish. Nasypałem tą mąkę w koryto, pomieszałem, on woła: Pig! Pig! Pig! a świnie w nogi, uciekają. Mówię: „Widzisz, one mówią po polsku. Truś! Truś! Truś!” Wszystkie przyleciały. On się tak podniecił, że aż poszedł do telefonu na korbkę, zadzwonił do wszystkich sąsiadów, żeby przyjechali. Reporter z gazety przyszedł, to była taka „pipidówka”, może pięć tysięcy ludzi, fotografię mi zrobili, stoję z widłami bardzo dumny. „Jak się nazywasz?”. Wiedziałem, że w Polsce, przecież były bardzo duże prześladowania byłych żołnierzy akowców, więc dałem jakieś lipne nazwisko, już nie wiem jakie, przekręciłem swoje nazwisko, że nawet nie wiedziałem jak to powiedzieć.
Po półtora roku jednak uciekłem z farmy, miałem dosyć. Pojechałem do Montrealu [w prowincji Quebec, kiedy] byłem w Ontario, to jest prowincja angielska. Byłem młody, miałem osiemnaście, dziewiętnaście lat, chciałem się pobawić, a tam było takie prawo Pana Boga oni to nazywali, w sobotę wszystko się zamykało już wcześnie w nocy, a ja chciałem jeszcze się pobawić. Pojechałem do Montrealu, bo koledzy mówili, że to jest Paryż kanadyjski i tam śmieszna historia była. Jadę pociągiem…
Jak jechałem na tą farmę wcześniej, Anglicy ładnie to zorganizowali, to znaczy załadowali nas tysiąc dwustu w pociąg i ci wysiadali w Montrealu, ci w Ontario, aż do Vancouver. Stanęliśmy w Montrealu, to była chyba pierwsza, druga w nocy, przybiega do mnie jakiś żołnierz i mówi: „Panie podchorąży! Panie podchorąży! Takie fajne trzy dziewki pana szukają!”. Mówię: „Jakie dziewki? Gdzie?”. Już wtedy byłem podchorąży, nie starszy strzelec. „Tam siedzą!” Rzeczywiście idę tam dalej, piękne trzy dziewczyny, też osiemnaście, dziewiętnaście lat, Polek nie widziałem od lat. Jedna się nazywała Frankowska i że jedna pani z Polski wiedziała, że ja jadę już do Włoch, napisała do swojej przyjaciółki, pani generałowej Szyling, a to była jej córka, żeby znalazła mnie.
Te trzy dziewczyny mnie znalazły, dały mi adresy i później pojechałem na tą fermę, więc jak chciałem się urwać do Montrealu, już miałem adres tej panienki, której podobno bardzo się podobałem. Jak już wróciłem do Montrealu dwa lata potem, już [ona] była [zamężna] z kimś innym. Romans się skończył, ale pani generałowa Szyling się mną zajęła, pomogła znaleźć pracę. Pani Szyling to była żona generała Szylinga, ona była w tym towarzystwie wojskowym wyższych klas kanadyjskich i bywała u pani Skrynger, która miała piękny zameczek na czubku góry i tam się zbierali różni generałowie.
Pierwszy raz mnie tam zaprosili i ona mówi: „Pamiętaj Rysiu, nie zjadaj wszystkiego z talerza, żeby nie wiedzieli, że jesteś głodny”. Tak mnie uczyła jakie były formy towarzyskie. Przez nich dostałem bardzo dobrą pracę, byłem kelnerem w Hotelu „Ritz Carlton”, to znaczy nie byłem kelnerem, ale po prostu biegałem do kuchni i przynosiłem kelnerowi do podania. Jak dobrze pracowałem, on dostał duże napiwki, to odwalał mi dziesięć procent, więc byłem bardzo szczęśliwy. Co tydzień byłem zapraszany do pani Skrynger i to wytworne towarzystwo. Któregoś dnia ten kelner mówi: „Uważaj dzisiaj będzie duże przyjęcie, pani Skrynger przychodzi i jej towarzystwo, dwanaście osób”. Ja mówię: „Kto? Pani Skrynger?”. „Tak”. Mówię: „Ja nie będę ci podawał, to są moi przyjaciele, ja do nich chodzę a tu będę pracował, będę talerze od nich?”. „Musisz pracować”. Obraziłem się, zdjąłem spodnie z lampasami i rzuciłem pracę jako kelner.

  • Co pan sądzi o Powstaniu Warszawskim? Czy było potrzebne?


Trzeba było, bo jak Niemcy ogłosili, że wszyscy mężczyźni mają brać łopaty i iść kopać kanały… Ale uważam, że w połowie trzeba było się poddać, to był idiotyzm, to już nie było siły, te sztukasy, te czołgi a my z karabinami. Ja osobiście uważam, że w połowie Powstania trzeba było się poddać, ale może [dlatego nie poddano], bo nie byliśmy jeszcze wtedy ogłoszeni jako kombatanci. Cały początek, jak Niemcy złapali nas, to: Polnische Banditen i rozstrzeliwali, dopiero pod koniec nas ogłosili, że jesteśmy wojska alianckie i wtedy Niemcy by musieli nas traktować jako jeńców wojennych. Osobiście uważam, że jak tylko byliśmy ogłoszeni jako wojsko, nie Banditen, powinniśmy się poddać. Właściwie największe straty były w ostatnich dwóch tygodniach, mówię o Mokotowie, bo jak zabrali Czerniaków, Sadybę, przyszła nasza kolej, to nie było szansy. „Krowy” wpadały, czołgi strzelały, sztukasy latały, to było już bez sensu.

  • Ale tak pan myśli teraz, tak?


Teraz tak.

  • A wtedy?


A wtedy nie. Dopiero te ostatnie trzy dni, jak już nie mieliśmy siły, [a nasz porucznik mówi: „Wytrzymajcie] jeszcze dwadzieścia cztery godziny”, mówimy: „Dlaczego jeszcze?”. „Nic wam nie mówię, wytrzymajcie jeszcze dwadzieścia cztery godziny”. To już był idiotyzm tam chyba połowa zginęła z tych, co przeżyli [wcześniejsze dni Powstania], bo byli słabi, wyczerpani. Niemcy rzeczywiście atakowali.
Ale też były przyjemne momenty. W przeddzień poddania pod jakimś płotem stoję z kolegami, a po drugiej stronie [drewnianego] płotu Niemcy gadają coś, szwargoczą. „Niemcy!” Mieliśmy granaty, już poodkręcaliśmy, przerzucili przez płot, straszne jatki tam zrobiliśmy, ale byliśmy zadowoleni. Dziś patrzę na to, przykro było, po co, ale tych Niemców nabiliśmy, a następnego dnia nam [to oni] dali w tyłek. Takie moje życie było.

  • Pana pseudonim „Herb”, dlaczego pan przyjął taki pseudonim?


Bo ojciec mnie dużo [opowiadał o korzeniach rodzinnych] z Litwy. Jakiś wielki przodek był głównym kapłanem Litwy i jak Litwa się przechrzciła, on nie chciał się przechrzcić. Przypuszczam, że król polski go przekupił, bo dał temu Gintowtowi na własność miasto Dziewałtowo i dlatego moja rodzina nazywa się Gintowt-Dziewałtowski, bo Gintowtów jak psów na Litwie, ale Dziewałtowskich-Gintowt prawie nie ma. Później dziadek był powstańcem 1863 roku, zesłanym na Syberię, więc ojciec był urodzony już na Syberii i właśnie opowiadał, że rodzina szlachecka, Litwa i tak dalej, więc miałem to w głowie, że to takie ważne, [aby] utrzymywać właśnie to wszystko [i] dlatego [wybrałem] ten pseudonim „Herb”.

  • Był pan w Muzeum Powstania Warszawskiego?


Już dwa razy byłem.

  • Jakie wrażenia?


Byłem na otwarciu, to znaczy pierwszego dnia [wyraźnie]. Wzruszyła mnie ta tablica z tyłu, gdzie są nazwiska wszystkich poległych, tam znalazłem nazwisko brata, tylko imię było źle podane, więc siostra powiedziała, że się zajmie, żeby to zmienić [i uczcić jego pamięć]. Teraz myślę: „Kogo to obchodzi co z nami było?”. Opowiadam historyjki, staram się na wesoło, ale po co w to wierzyć? To nikt nie może uwierzyć w takie rzeczy, że się chodzi po ulicach i nie wiadomo czy łapanka, czy się wróci, czy zastrzelą człowieka, że człowiek jest głodny [i tak dalej].
Ja już od czasu wyjścia z niewoli, nie wiem co to jest [głód]. Zawsze sobie podjem, chrupnę coś, a wtedy człowiek umierał z głodu. Później w Montrealu uważałem jako imigrant, bez żadnego doświadczenia, muszę zrobić jakieś studia, więc zacząłem się uczyć, chodzić na uniwersytet wieczorny, po całym dniu pracy.
Później już było łatwiej, poszedłem do dobrej firmy, ponieważ jestem raczej energiczny, więc bardzo szybko się wybiłem ponad tych różnych kanadyjskich przyjaciół. Przypuszczam, że plusem do pewnego stopnia było to, że byłem raczej w sferach angielskich. Już zacząłem się wybijać zawodowo, ale utrzymywałem polskość, byłem cały czas członkiem SPK, to jest Stowarzyszenie Polskich Kombatantów.

  • Gdzie pan pracował?


U Singera, maszyny do szycia. Później jak Singer miał duże kłopoty we Francji, nie mogli się dogadać z Francuzami, mnie znaleźli, powiedzieli: „Ty jesteś europejczyk, ty jedź i ucz ich”. Ja byłem credit manager, więc pojechałem do Francji, w teorii miałem być trzy lata, zostałem całe życie. Było masę kłopotów, [bo sprawy spłat na kredyt były] w Kanadzie [i] w Stanach, bardzo dobrze rozwinięte, [kiedy we Francji to były wtedy ich początki. Ale dobrze zorganizowałem Singera we Francji, byli wdzięczni i finansowo wynagrodzili].

  • Kiedy pierwszy raz przyjechał pan do Polski po wojnie?


To było na dwudziestą rocznicę Powstania, to było przerażające, bo to był 1964 rok, byłem w Hotelu „Grand”, jakaś policja mnie zaraz wzięła. A po co tu przyjechałem? A dlaczego? Nawet się bałem, nie byłem przyzwyczajony do tego, że jakaś bezpieka będzie mnie badać. To oczywiście było przykre, ale [kiedyś w gimnazjum w Warszawie mnie uczyli: Sic transit gloria mundi [„Tak przemija chwała (tego) świata”].



Francja, 6 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Ryszard Dziewałtowski-Gintowt Pseudonim: „Herb” Stopień: starszy strzelec Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter