Ryszard Gręda „Nowotny”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak pan pamięta swoje życie przed wrześniem 1939 roku?

To było życie jedenastoletniego chłopca, znakomite, pełne chłopięcej radości. W domu nie było sytuacji kłopotliwych, mieliśmy co jeść, bo nam się dobrze powodziło. Wybuch wojny zaskoczył nas bardzo. Tata był zmobilizowany, poszedł do wojska. Mama tylko była z dwoma córkami i ze mną. Niefortunnie się złożyło, że w pierwszych dniach września nasz dom na Żoliborzu został zbombardowany. To chyba był pech, tyle ich stało na około, musiała bomba trafić w ten. Przewieziono nas do rodziny na ulicę Wilczą do Śródmieścia, ale potem wróciliśmy na Żoliborz po zakończeniu działań wojennych pod koniec września. Mama wynajęła mieszkanie, tata wrócił z niewoli sowieckiej w październiku 1939 roku. Zresztą uciekł. Zaczęła się mordęga okupacyjna. Ciężko było bardzo. Nie ukrywam, że były kłopotliwe sytuacje z żywnością, nie było co jeść. Ale rodzina była mocna, zwarta. Tata pracował dorywczo, mama też gdzie tylko się dało. Troszkę też handlowali, ale to było poza zasięgiem moich dociekań, bo ja patrzyłem, co jest na stole a skąd się to wzięło to już mnie to nie interesowało. 64 szkoła powszechna na Żoliborzu, piękna szkoła, zresztą prawie że jedyna na Żoliborzu. Bardzo zwarte środowisko Żoliborza. Była właściwie jedna szkoła, jeden kościół i była druga szkoła, ale bardzo elitarna szkoła Rodziny Wojskowej, tam było stu uczniów to ona się nie liczyła, ale się wszyscy znakomicie znali choćby z mszy kościelnych. Po skończeniu szkoły powszechnej (wtedy była szkoła powszechna nie podstawowa), podjąłem naukę na kompletach u księży Marianów na Bielanach w Warszawie. Ta szkoła była połączona równocześnie ze szkołą zawodową tak zwaną drogową. Szkoła drogowa była tylko przykrywką do prowadzenia kompletów. To było środowisko niebywale ciekawe, nie ukrywam, że w mojej klasie było trzech hrabiów. Szkoła miała charakter już przed wojną elitarny i cieszyła się niebywale dobrą renomą. Ja tam trafiłem, z decyzji rodziców, bowiem szkoła cieszyła się zasłużoną renomą. Skończyłem ją zresztą kilka lat później. W mojej klasie byli chłopcy, synowie przede wszystkim oficerów, wyższych urzędników państwowych. Stąd też nastroje patriotyczne były niebywale rozwinięte i o tym trzeba powiedzieć, że wszyscy byli harcerzami. Wszyscy. To harcerstwo się uratowało jeszcze sprzed wojny. Kontynuacja była prowadzona w czasie okupacji. [...]

  • Kiedy pan zetknął się z konspiracją?

Z konspiracją zetknąłem się w 1943 roku. Kolega Lech Sochacki już po wojnie lekarz, znakomity chirurg, był członkiem Unii. Unia to było takie patriotyczne stowarzyszenie o zabarwieniu chrześcijańsko-demokratycznym. On zmobilizował kilku kolegów, w tym między innymi mnie i żeśmy zostali przez niego zaprzysiężeni i przez pana, którego pseudonimu teraz nie pamiętam. Mieliśmy kilkanaście wykładów, ale to wszystko tak jak przez mgłę pamiętam, kilkanaście wykładów, kilkanaście zajęć. Z tym, że jedno zajęcie było niebywale frapujące i bardzo ważne. Przed wojną na Żoliborzu były latarnie, które były zapalane automatycznie przez zegary. Bardzo była ciekawa akcja quasi bojowa, bo to było wszystko połączone z wielkim ryzykiem. Na ulicy Kaniowskiej i na ulicy Śmiałej w ciągu jednego tygodnia mieliśmy ze wszystkich latarń wymontować zegary. Te zegary były potrzebne do konstruowania bomb zegarowych. To było o tyle trudne zadanie, że wszyscy na Żoliborzu praktycznie się znali. Moi rodzice przed wojną (o tym nie mówiłem jeszcze), sklep prowadzili stąd mnie znali, i ja [wszystkich] znałem. Stąd trudność polegała na tym żeby te zegary wykręcać. Tym bardziej, że obowiązywała godzina policyjna. Nie można było tego robić w nocy tylko późnym wieczorem, jeszcze tuż przed godziną policyjną, kiedy na ogół ludzie siedzieli w domach i już się nie wychylali. Ale akcja się udała bośmy wykręcili około dwunastu zegarów. Dalszych losów tych zegarów nie znam, bo to już nie do nas należało. 30 lipca przychodzi do mnie kolega Lech Sochacki i mówi: „Rysiu, szykuj się idziemy. Mobilizacja”. Żeśmy poszli jak zostało to odwołane. Następnego dnia znowu przychodzi on i jeszcze trzech kolegów notabene wszyscy od Marianów, koledzy nie tylko od Marianów, ale i z tej samej prawie ulicy. Idziemy na Powstanie. Już wszyscy o tym głośno mówili. To już był nastrój wytworzony taki, że ulicą Mickiewicza na Żoliborzu ciągnęły tabory „ukraińców”, własowców, Niemców. To były samochody, bryczki, wozy konne. Czuło się, że to już jest prawdopodobnie koniec wojny. Żeśmy poszli na Powstanie. Pamiętam jak dziś, dzień był taki szarawy, ponury, z mżawką, wtorek, pierwszy sierpnia. Nasze zebranie wszystkich odbyło się na ulicy Królewskiej 16. Królewska 16, to był bardzo duży budynek, tam się mieściły dwie szkoły zawodowe handlowe i dyrektorem tej szkoły był nasz komendant. A oprócz tego w tym budynku na Królewskiej 16 były produkowane granaty tak zwane filipinki, które były znakomitą bronią w czasie Powstania. Zebranie powstańców, naszego zgrupowania, naszej grupy bojowej, trwało chyba ze dwie godzinki. Zostały wydane rozkazy, polecenia i wszyscy się udaliśmy, każdy indywidualnie, w dwie, trzy osoby nie większe grupy, na Powiśle. Ze swoim plutonem miałem pozycję na ulicy Oboźnej 7. Mieliśmy stamtąd atakować Uniwersytet. [...] Jedynym moim uzbrojeniem to były cztery „filipinki” nic więcej, a na cały pluton były cztery karabiny, jeden peem a resztę granaty ręczne. Takie były realia. Czy to było mało czy dużo? Z tego jak dzisiaj oceniam to wcale w tym, czasie nie było mało, bo inne oddziały miały znacznie mniej granatów. Niemcy byli zapewne uprzedzeni o naszym ataku, bo się dostaliśmy w bardzo ostry ogień krzyżowy z Uniwersytetu Warszawskiego i żeśmy dopiero na dobre wycofali z ulicy Oboźnej na ulicę Konopczyńskiego. Na Konopczyńskiego była enklawa dużych bardzo bloków gdzie mieszkali folksdojcze. Tośmy te wszystkie pomieszczenia po folksdojczach pozajmowali. Zbudowaliśmy wielką barykadę róg Kopernika i Konopczyńskiego [...] i objęliśmy stanowiska na ulicy Oboźnej, Konopczyńskiego, Kopernika (dawne PZU), ulica Tamka (tam kwaterowała nasza kompania) i od Nowego Światu do ulicy Foksal. Tam były pozycje naszej kompani i naszego zgrupowania. Operowaliśmy w grupie bojowej „Krybar”, która się składała z VIII i z III Zgrupowania. Byłem w VIII Zgrupowaniu, były trzy kompanie: pierwsza, druga i trzecia. Byłem w 2. kompanii w 208. plutonie, w 1. drużynie. Początkowo służba miała charakter w miarę spokojny. Służba wartownicza, barykada, posterunki przed PZU, na Oboźnej, ale były bardzo często ostrzały z granatników, które między innymi spowodowały to, że zostałem ranny w oko. Na szczęście nie groźnie i lekarz okulista wydłubał mi odłamek, ale drugi, który mam do dzisiejszego dnia, został w oku. Został otorbiony i właściwie jak nie operacyjny, bo operacja być może groziłaby dzisiaj większymi komplikacjami. Tak to wszystko trwało. Potem nastąpił drugi atak na Uniwersytet i na kościół Świętego Krzyża. [...] Drugi atak z udziałem naszego wozu pancernego „Kubuś”, który został zrobiony w naszym zgrupowaniu, przez naszych znakomitych kolegów mechaników, na bazie niemieckiego wozu pancernego i drugi atak na Uniwersytet Warszawski i na kościół Świętego Krzyża znowu się niestety nie udał. Był ostrzał z Komendy Głównej policji niemieckiej, który był tuż przy kościele Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu i z potężnego bunkra przy bramie Uniwersytetu Warszawskiego, dzisiaj tego bunkra już nie ma, ale ten bunkier był jeszcze do 1951 roku. Jeszcze go pamiętam jak na Uniwersytecie studiowałem to jeszcze ten bunkier był. Niestety Niemcy byli tak fantastycznie zorganizowani na Uniwersytecie, świetnie uzbrojeni, że nasz atak, który był być może nie najlepiej skoordynowany, przy niedostatecznej liczbie uzbrojenia niestety znowu się załamał. Tym bardziej żeśmy atakowali od Krakowskiego Przedmieścia i od ogrodu od ulicy Topiel od dołu od ulicy Tamki, z tamtej strony. [...] Niestety ponieśliśmy duże straty, było kilkudziesięciu zabitych, bardzo wielu rannych i atak na Uniwersytet się nie udał. Niestety w tym ataku zginęło moich dwóch bardzo serdecznych kolegów Bielańczyków, których musiałem pochować. Z tym się wiążą kłopoty jeszcze inne, bo potem po Powstaniu Warszawskim musiałem rodzicom tych moich przyjaciół, kolegów, pokazać ich groby, co było rzeczą niebywale trudną, bo w końcu chowałem ich do grobów w warunkach, kiedy była jeszcze w miarę stała zabudowa a już po Powstaniu jak przyszliśmy to już zupełnie był zmieniony krajobraz. Budynków nie było, ulice zmarnowane, zniszczone i odnalezienie tych grobów stanowiło nawet dla mnie, dla w miarę bystrego chłopaka w tamtym czasie, kłopot, ale udało się to wszystko odnaleźć. Nastąpił sierpień, koniec sierpnia, atak Niemców na Powiśle. Zmasowany atak z powietrza, artyleryjski i czołgowy. Żeśmy się wycofali do Śródmieścia po dwóch dniach ciężkich walk. Zgrupowanie „Krybara” się rozdzieliło, część poszła do Śródmieścia na dzisiejszy plac Powstańców Warszawy na Pocztę Główną, ja natomiast z moim plutonem udałem się na ulicę Wilczą, do Śródmieścia centralnego. Tu się już losy potoczyły zupełnie dla plutonu kłopotliwie. Nie było już tej znakomitej organizacji, jaka była na Powiślu, nie było jednolitego kierownictwa, grupa bojowa „Krybar” zajęła pozycje na placu Powstańców i w Śródmieściu centralnym, ale mój pluton był w Śródmieściu i w całości, w pełnym stanie. Przyszedł rozkaz, żebyśmy się udali z ulicy Wilczej na Czerniaków. Prowadziła tam tylko jedna droga. Obok ulicy Książęcej, w podziemiach były niemieckie zakłady Opla, które były opanowane przez Polaków, ale na górze nad zakładami Opla byli Niemcy i my ze Śródmieścia na Czerniaków udaliśmy się tym tunelem. Ciekawe zdarzenie, dla mnie niebywale ważne. Jak żeśmy się wydostali ze Śródmieścia centralnego na Czerniaków, tośmy przechodzili przez szpital (dawny ZUS), dzisiaj tam jest szpital imienia Orłowskiego. Przechodząc przez ten szpital spotkałem moją rodzoną straszą siostrę, która tam była sanitariuszką. Była oczywiście wielka radość, ale ja z plutonem szedłem i musiałem iść dalej i spotkanie z siostra trwało bardzo krótko. Powiedziałem jej, że nie mam wiadomości od rodziców, bo mama była w Śródmieściu, tata z siostrą moją byli na Żoliborzu a [druga] siostra była na Czerniakowie. Ona została w szpitalu a ja dalej poszedłem z plutonem. Na Czerniakowie byliśmy cztery dni. Tam z zakwaterowaniem i z przydziałem bojowym jakieś były kłopoty i trudności, i ponownie przyszedł rozkaz żebyśmy wracali do Śródmieścia. Kłopot polegał na tym, że już nie mogliśmy wrócić warsztatami Opla przy Książęcej i żeśmy musieli wracać, co tu dużo mówić, w sposób najbardziej niebezpieczny i tragiczny, bo poprzez ogrody i zabudowania. Z Czerniakowa, dziś to trudno mi powiedzieć jak to było. Wiem, że strzelali z muzeum i z Sejmu, ostrzał był straszliwy, ale wiem, że udało nam się przedostać ([choć] nie wszystkim niestety), i żeśmy wyszli na Plac Trzech Krzyży do głuchoniemych. To jedno co pamiętam znakomicie. Znowu zakwaterowaliśmy, nie z całym plutonem, na ulicy Wilczej. Ale z zaopatrzeniem było coraz trudniej, coraz gorzej. Dowództwo było troszeczkę rozproszone, kompania jako taka była, ale środki łączności nie w pełni dobre. Nie było co jeść i dowództwo kompani podjęło decyzję byśmy się udali wzmocnić jednostkę (już nie pamiętam jakiego zgrupowania) u Haberbuscha na ulicy Grzybowskiej. Haberbusch to były wtedy wielkie zakłady piwowarskie i tam były między innymi wielkie zapasy jęczmienia do produkcji piwa, i olbrzymie ilości najrozmaitszych soków, które służyły do wytwarzania oranżad, lemoniad. Jak nas tam zakwaterowali, wtedy mnie spotkała wielka przygoda, o której nie mogę nie powiedzieć, bo zapamiętałem to znakomicie. Byliśmy bardzo głodni. Jak tylko zajęliśmy miejsca na kwaterach, to nas (mnie i kolegów) od razu uraczono tłuczonym jęczmieniem z sokiem owocowym. Byliśmy bardzo głodni, żeśmy najedli się sporo, nie żałowano nam tego, ale skutki nie ukrywam były opłakane. To są rzeczy, których się nie zapomina. Dziś o tym można mówić z uśmiechem w sposób żartobliwy, ale wtedy do śmiechu nie było tym bardziej, że przy Grzybowskiej była barykada, która była niebywale ostrzeliwana, bo ta barykada była z cukru, były worki z cukrem w kostkach. Oczywiście powstańcy robili często na tą barykadę wypady po ten cukier i ta barykada właściwie w jednej trzeciej zniknęła, bo cukier trzeba było brać. Niemcy się zorientowali, co się święci i ta barykada była non stop pod ostrzałem granatników. Proszę sobie wyobrazić naszą rozterkę, nie tylko moją, naszą, kolegów, przyjaciół, że człowiek musiał wyjść z miejsca zakwaterowania, a tu jest cholerny ostrzał. Z czegoś trzeba zrezygnować. Nie wiadomo z czego. Proszę mi wybaczyć, ale to są takie sprawy, które też się zdarzały, o zabarwieniu humorystycznym, ale wtedy były arcytragiczne. Ponieważ nasz pobyt na Grzybowskiej u Haberbuscha okazał się zbędny, to ponownie przyszedł rozkaz wracać do Śródmieścia. Zajęliśmy kwaterę na Marszałkowskiej koło dawnej Polonii. Działalność bojowa w tym czasie ograniczała się tylko i wyłącznie do odsyłania posterunków na barykadzie, bo właściwie w tym czasie już walk nie było. W międzyczasie spotkałem mamę, która mieszkała u swoich kuzynów na ulicy Wilczej, których przypadkowo odwiedziłem i tam mamę zastałem. Oczywiście żadnych informacji o ojcu i siostrze na Żoliborzu nie miałem. No, ale chociaż matkę widziałem. Przyszedł już moment końca Powstania – przyszedł rozkaz: albo wychodzimy z wojskiem [albo z ludnością cywilną]... Z tym, że każdy podejmuje decyzję indywidualną. Ja z uwagi na to, że spotkałem matkę podjąłem decyzję (nie tylko ja, ale jeszcze moich dwóch innych kolegów), że wychodzimy z Warszawy wraz z cywilami. Tak się skończyła moja kampania powstańcza. Szlak mój był następujący: Powiśle, Śródmieście, Czerniaków i z powrotem Śródmieście. Tak, że sporo przeżyłem. Wrażenia niezapomniane, niezatarte, straszliwe, mądre, ale Polska była w tym czasie naszym największym dobrem i nawet patos jest tu na miejscu.
  • Czy mógłby pan przytoczyć jedno z takich bardziej wyraźnych wspomnień w sposób szczegółowy? Może z tych pięknych.

Z tych pięknych... Wszystko, co się działo to było tragiczne i piękne. To tak troszkę można hamletyzować to, co jest tragiczne może być piękne i odwrotnie. Dzisiaj mi trudno wyróżnicować, co było piękne. Mogę powiedzieć, [że] ten przypadek u Haberbuscha z jedzeniem tego jęczmienia z tym sokiem. To pamiętam, bo to było bardzo charakterystyczne. Czy to było piękne... nie powiem. Życie się toczyło trzeba było coś jeść, gdzieś spać, warta, służba, odprawa, dostać przepustkę żeby się do matki dostać na ulicę Wilczą. Bo nie można było się bez przepustki poruszać. Trzeba mieć hasła... To są wszystko skomplikowane sprawy. Były [też] momenty tragiczne. Jesteśmy na barykadzie granat wybucha, mój bardzo dobry kolega Zdzisiek Stebelski pseudonim „Badyl” został zabity, na moich oczach. Ja zostałem ranny w oko. Dylemat – on nie żyje, ja żyję, dlaczego on a nie ja? To takie dywagacje bardzo kłopotliwe i niezręczne dla mnie dzisiaj. Tym bardziej, że potem jego ojciec po wojnie do mnie przyjeżdżał, prosił żebym relacjonował jak się Zdzisiek zachowywał, jak to przeżywał. Musiałem na własnej skórze odczuwać, że ojciec pyta o syna, ale z jakimś takim przesłaniem, dlaczego on a nie ty. To się dało wyczuwać. Ale mój Boże takie było życie. Takie było Powstanie Warszawskie. To były bardzo trudne chwile. Muszę powiedzieć, że o szczegółach trudno mi mówić, to były dni wypełnione działaniami, służbą, informacjami. Tu Amerykanie, tu Anglicy, tu Polacy tam Ruskie czy Sowieci, tu zrzuty, tu niewola, tu informacje doszły z Wilna, ze Lwowa... To wszystko krążyło, nasłuchy radiowe były przecież. I ta wielka niepewność, co dalej będzie?

  • Chciałam się jeszcze zapytać, jaką drogą przekazywano państwu te informacje, czy czytali państwo coś, czy może słuchali państwo radia?

Nie, radia nie mieliśmy. Ale dowództwo zgrupowań miało radio. Powiśle było jednym z najlepiej zorganizowanych (tak mi się wydaje), w sensie administracyjnym, enklaw powstańczych. Po pierwsze mieliśmy bardzo dobrze zorganizowane zaopatrzenie – były piekarnie, były z początku magazyny zboża. Była świetnie zorganizowana służba sanitarna, było sporo szpitali, szpitalików. Była świetnie zorganizowana służba żandarmeryjna, wyszedł rozkaz zakazujący samowoli, rabunku. To było wszystko świetnie zorganizowane a to się wszystko działo za pośrednictwem codziennej prasy „Barykady Powiśla”. To był ewenement w skali Warszawy, gdzie się ukazywała „Barykada Powiśla”, która informowała powstańców o tym, co się dzieje na świecie, w Polsce i w Warszawie. To było wszystko z nasłuchów, to opracowywali specjaliści, dziennikarze, świetni zresztą dziennikarze, tym bardziej, że z uwagi na trudności drukarskie, a przy u papieru, to każda informacja musiała mieć charakter niebywale skondensowany, czytelny i przekonywujący. I stąd nasze informacje. Oprócz tego były codzienne zbiórki, odprawy, gdzie nas informowano o sytuacji na odcinku Powiśla u „Krybara”, co się dzieje w innych regionach Warszawy. A oprócz tego przekazywano nam wiadomości poprzez „Biuletyn Informacyjny” Komendy Głównej Armii Krajowej i poprzez „Barykadę Powiśla”. Tak że to było dostępne, na informacji naprawdę w tym czasie nie narzekaliśmy. Narzekaliśmy tylko na amunicji i broni. A na entuzjazmu i informacji nie narzekaliśmy na pewno. No i stało się to, co się miało stać najgorsze – niestety kapitulacja. Powstał dylemat: iść do niewoli z wojskiem czy iść jako cywil? Była absolutna swoboda podejmowania decyzji. Nikt nikogo nie naciskał, każdy miał prawo podjąć decyzję własną. Ja plus moich dwóch jeszcze kolegów z drużyny, podjęliśmy decyzję, że idziemy z cywilami, tym bardziej to było podyktowane tym, że chciałem iść razem z matką. Mama mnie namawiała na to i chyba dobrze się stało. Przeszliśmy trasę Warszawa Pruszków, znana trasa. Tam cztery dni pobytu w obozie pruszkowskim, selekcja i wywózka do obozu pracy do Wiednia. Tam pracowałem przez pół roku w obozie pod Wiedniem, w fabryce odlewów samolotowych jako szesnastolatkowi, bardzo trudno mi się tam pracowało. Praca była niebywale ciężka, trudna, skomplikowana a przy tym niezdrowa, wyziewy z siarkowodoru, które do dzisiejszego dnia dają mi się we znaki. Potem koniec wojny... To są wszystko skomplikowane sprawy. Ten rejon Wiednia gdzie byłem, zajęła Armia Czerwona i proszę sobie wyobrazić, że jak organizowali transport do Polski z Wiednia do Warszawy, to trwał trzy tygodnie. Dali nam tylko beczkę smalcu i worek kaszy i nic więcej, i trzy tygodnie żeśmy do Warszawy jechali. Po przyjeździe do Warszawy dowiedziałem się, że siostra, która była w szpitalu na Czerniakowskiej w dwa dni po moim pobycie została ciężko ranna przez Niemców i spalona żywcem. Druga siostra ciężko ranna na Żoliborzu była z ojcem i resztę wojny spędziła na wsi. Po powrocie z Austrii do Warszawy podjąłem naukę w gimnazjum i liceum księży Marianów na Bielanach w Warszawie, tylko że już to była szkoła ogólnokształcąca. Oczywiście w mojej klasie to byli „chłopcy wyrośnięci”, między innymi partyzanci, powstańcy, to nie była normalna klasa, to byli chłopcy, którzy byli po wielu doświadczeniach wojennych, obozowych, powstańczych z różnymi doświadczeniami i złymi, i dobrymi. Do szkoły, do nauki się garnęliśmy, udało się szkołę skończyć, ale potem powstał dylemat jak się dostać na studia? Po pierwsze klasowo obcy, bo rodzice mieli sklep przed wojną, to już było straszne, powstaniec warszawski, akowiec, kończy szkołę księży Marianów na Bielanach w Warszawie... Trzy elementy, które właściwie w tym czasie eliminują każdego kandydata na studia wyższe. Finał był taki, że po pierwsze zameldowałem się u kolegi na Pradze, bez rodziców, rodzice robotnicy. Dostałem się na studia prawnicze bez kłopotów, które udało się skończyć.

  • Czy później był pan poddawany jakimś represjom?

Nie z tym, że jako ciekawostka [...] była taka instytucja nakazów pracy, każdy absolwent dostawał nakaz pracy. Mnie z początku dali nakaz pracy do Sądu w Zielonej Górze. Dziwnie warszawiakowi, który ma tutaj matkę, ojca i siostrę do Zielonej Góry jechać. Uprosiłem i dali mi skierowanie do warszawskiej prokuratury. To przerastało moje psychiczne nastawienie. Pochodzę z domu mieszczańskiego, daleki od kryminalnych kontaktów, powiązań. Jak się spotkałem (pracując w prokuraturze), z elementem kryminalnym, to byłem zaszokowany, że w ogóle ktoś taki może funkcjonować w Polsce i na świecie. To z kolei też prosiłem o zmianę nakazu pracy, byłem tylko miesiąc w prokuraturze. Dali mi nakaz pracy (już wyjścia nie miałem), do Rady Państwa w Warszawie i tam przepracowałem w biurze organizacyjno-prawnym czterdzieści lat. Dopiero ujawniłem swoją przynależność do Armii Krajowej i udział w Powstaniu Warszawskim w 1987 roku. A tak miałem podwójny życiorys i to przecież nie było wcale takie łatwe. To było bardzo kłopotliwe, trudne, człowiek musiał swoich kolegów, przyjaciół oszukiwać. Jako ciekawostkę powiem, w jednym pokoju pracowałem z kolegą, który był z Wołynia wywieziony do Kazachstanu. Z nim rok czasu przebywałem w jednym pokoju, nawet się lubiliśmy i on mi słowem nie pisnął, że był w Kazachstanie. Dopiero potem powiedział: „Rysiu ja nie mogłem powiedzieć, bo wiesz, że mam tyle przeżyć z tamtych stron, że sam fakt, że mógłbym tam znów pojechać to mi kneblowało usta od początku do końca”. Potem się wszystko ujawniło i moja przynależność, i jego pobyt w Kazachstanie. Tak że nasze życiorysy były niebywale skomplikowane i trudne... Cieszę się, że dzisiaj młodzież może żyć swobodnie, na luzie, serdecznie, z zagwarantowaną jakąś przyszłością. Na pewno tak. Nam tak łatwo nie było. Jak by ktoś mnie zapytał – jaki jest mój najbardziej ulubiony zapach, to mu odpowiem: zapach piekarni, bo były czasy kiedy byłem bardzo głodny i chleb mi pachniał.




Warszawa, 9 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat
Ryszard Gręda Pseudonim: „Nowotny” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Krybar” Dzielnica: Powiśle, Śródmieście, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter