Ryszard Gubała „Skóra”

Archiwum Historii Mówionej

Gubała Ryszard, pseudonim „Skóra”, urodzony 26 marca 1923 roku w Warszawie, kapral, Zgrupowanie „Chrobry II”.

  • Proszę powiedzieć jak pan wspomina swoje dzieciństwo, gdzie pan mieszkał, gdzie pan chodził do szkoły?

U mnie to się ciekawie wszystko zaczęło. [Mieszkałem przy ulicy Śliskiej 20 od 1930 roku] chodziłem do szkoły powszechnej numer 7 przy ulicy Chłodnej 11, [którą ukończyłem w 1937 roku. W latach 1938/39 uczyłem się w gimnazjum samochodowo- lotniczym, a w latach 1940/43 Konwersatorium w Warszawie]. Od 1936 roku wstąpiłem w szeregi paramilitarnej młodzieżowej organizacji „Orlęta” przy Związku Strzeleckim w Warszawie. Było dużo zajęć sportowych, szczególnie strzelectwo i zajęcia, które są typowe dla harcerstwa. To trwało do 1939 roku. W kwietniu 1939 roku na zebranie związkowe przyszedł oficer z 21. Pułku Piechoty i oznajmił nam, że już w 1933 roku stworzona została Warszawska Brygada Obrony Narodowej. Każde województwo wystawiało jedną brygadę [trzy bataliony. Obrona Narodowa zwiększa swoje stany osobowe, więc prowadzi nabór ochotników, którzy mają wyszkolenie wojskowe. Ja na obozie szkoleniowym w Lidzbarku w 1938 roku ukończyłem kurs P.W. oraz zdobyłem odznakę P.O.S].
Obrona Narodowa była tworzona na wzór armii narodowej Stanów Zjednoczonych. Myśmy mieli mundury w domu, a broń, maska gazowa, bagnet i reszta uzbrojenia były [w koszarach]. Wielu naszych kolegów zgłosiło się. Ja byłem troszkę za młody, więc nie chcieli mnie przyjąć na komisji lekarskiej. Zdrowie odpowiadało warunkom, które były potrzebne, tylko [byłem] za młody. Zacząłem im dosłownie popłakiwać. A prócz tego jako werblista grałem w orkiestrze dętej Związku Strzeleckiego. Poprosiłem: „Może będę jako dobosz, może się do czegoś przydam.” Zlitowali się nade mną, mówią: „Jak będzie potrzebny, to nam urośnie.” I zostałem przyjęty.
Dostałem przydział do II Batalionu majora Surewicza 1. kompanii kapitana Bartnika. Na razie były załatwiane tylko sprawy organizacyjne. 15 czerwca dostaliśmy całkowite uzbrojenie, umundurowanie i wyruszyliśmy na ćwiczenia do Modlina. Oczywiście piechotą żeśmy szli. Ja na werbelku cały czas pogrywałem. Po tych ćwiczeniach wróciliśmy do domu. Mundury pozostały w domu. W nocy z 24 na 25 sierpnia otrzymałem zawiadomienie, że muszę się stawić w umundurowaniu o godzinie szóstej rano w koszarach przy ulicy Ciepłej. Tam żeśmy się wszyscy [zameldowali]. Powiedzieli nam, że wymaszerujemy, ale nikt nie wiedział, dokąd, gdzie i po co. Dostaliśmy wyżywienie, śniadanie oczywiście było. Pytam się jeszcze dowódcy, czy werble bierzemy. On mówi: „Nie, bierz karabin, stawaj do szeregu. Inna muzyka nam się szykuje.” Tak było.
[Poszedłem] już bez tego werbla, tylko z karabinem, w szeregu. Udaliśmy się na Pelcowiznę, gdzie załadowano nas w pociągi i zawieziono do Zegrza. Zakwaterowani zostaliśmy w Centrum Wyszkolenia Łączności. Tam już nikogo nie było, bo wszyscy studenci, którzy tam przebywali, zostali już odkomenderowani do różnych jednostek, tak że koszary były puste. Tylko rodziny oficerskie zostały. Tam żeśmy byli. Tam były dwa małe forty Ordona i Kilińskiego. Doskonale były zabezpieczone, miały potrójne zasieki z drutu kolczastego, tak zwane [bąki] przeciwczołgowe, to były z szyn porobione kwadraty, które zabezpieczały [teren]. Oczywiście teren był zaminowany. Ale że w okolicy było pełno jeszcze sprzed I wojny światowej niemieckich kolonistów, trzeba było ostrożnie do tego podchodzić. Powiedziano nam, żeby [bacznie] zwracać uwagę, nie rozmawiać głośno o niczym.
Nocą pełniliśmy służbę wartowniczą [na przed polach] fortów, [żeby uniknąć] dywersji. Tak to się działo do 1 września. Przez radio [od rana] było słychać bez przerwy jakieś dziwne komunikaty: „PP nadchodzi.” Mówimy: „Co to jest? Nie ma muzyki, tylko takie komunikaty?” Zarządzono, żeby na placu alarmowym cały batalion był na zbiórce. Jesteśmy na zbiórce, to była godzina wpół do dziewiątej, dokładnie teraz nie pamiętam. Usłyszeliśmy nad nami potężny huk silników. Leciały trójkami bombowce. Ale to leciały Dorniery, które były podobne do naszych Łosi. Jeszcze mówiliśmy: „O, zobacz, jakie lotnictwo mamy! Teraz mogą nam Niemcy nakichać!”
Raptem, pamiętam, słyszymy serie karabinów maszynowych w powietrzu. Jak się okazało, to byli Niemcy, niemieckie bombowce, a nasze myśliwce uderzyły na nich z góry. I stąd wywiązała się walka powietrzna. Wiem, że jeden samolot niemiecki tuż nad naszymi koszarami przeleciał, palił się i spalił się pod wsią Borowa Góra. To jest pierwsza wieś przed Serockiem. Reszta samolotów rozleciała się na boki i rzucały bomby na okoliczne pola. Co i raz widać było jakiś spadający spadochron. Widocznie lotnicy ratowali się tymi skokami.
Gdy [nastąpiła cisza], to dopiero ogłoszono u nas stan wojenny. Dostaliśmy ostrą amunicję, granaty. Dowódca dał rozkaz otwarcia skrzyń. To były tajne skrzynie, których nie wolno było ruszać, otwierać, dokąd nie będzie rozkazu albo wybuchu wojny. Okazało się, że tam były cztery rusznice przeciwpancerne. To była tajna polska broń, doskonała zresztą. Dobrali wyborowych strzelców. To były długie lufy, które strasznie kopały, tak że to musiał być kawał chłopa, żeby mógł to obsługiwać, strzelać. Nas przeniesiono z koszar na forty do schronów. Tam były trzy potężne schrony, do których wchodziła cała kompania. Ogłoszono, że już jest wojna, że już są pierwsze działania wojenne. Przez radio zaczęli podawać komunikaty wojenne. A myśmy zajmowali się obroną fortów. Całe przedpole fortu na kilometr zostało dokładnie oczyszczone nawet, [trzeba było] wycinać nawet najmniejszy krzaczek. To trwało do 6 [września].
6 września w nocy dołączył do nas batalion 26. Pułku Piechoty. To byli Lwowiacy wycofani spod Mławy, bo bitwa [pod Mławą] była przegrana i ten batalion trafił do nas. Ogłosili, że jesteśmy już pierwsza linią frontu. Wszyscy już byli w ostrym pogotowiu. O świcie, o siódmej ogłoszono alarm. Przyszedł rozkaz, żeby wszyscy się wycofali na lewy brzeg Narwi. Forty były po prawej [stronie rzeki]. Przede wszystkim rodziny oficerskie jako pierwsze zostały przetransportowane, później wojsko, cały 26. Pułk i następne [oddziały]. Wycofano nas na pół kilometra. To była wieś za Wieliszewem, zatrzymaliśmy się za wiaduktem kolejowym. Mosty zostały zerwane [przez saperów]. Tylko jedno przęsło zostało przerwane, tak że w wodzie łączyły się nawet [dwa przęsła]. Woda nie była wysoka, bo było gorące lato, Bugo-Narew to nie była potężna rzeczka.
Potem wróciliśmy na pierwsza linię. Tu nastąpiło przeorganizowanie całego frontu. Saperzy zbudowali przejście przez ten zerwany most i nasza 1. kompania wróciła na stanowiska [do fortów], na prawy brzeg rzeki. 3. kompania została skierowana na Wieliszew, a 2. kompania na wieś Rynia. Ósmego raniutko o świcie, już wszyscy byliśmy na posterunkach, już każdy spał w okopach, ujrzeliśmy zwiad niemiecki idący w naszym kierunku. Kapitan Bartnik miał dalmierz i [podawał odległości celowników]. […] Tych Niemców było ze trzydziestu, może czterdziestu. To był dopiero pierwszy zwiad. [Na rozkaz dowódcy „Ognia!” otworzyliśmy ogień].Tak że myśmy dosłownie ich zmietli, tylko wióry i kurz. Jak kurz opadł, to czekamy co jest, a tu leżą pokotem po rowach. Wstało jeszcze trzech Niemców z podniesionymi rękoma i podchodzą do naszych stanowisk. Kapitan Bartnik przyjął ich i przekazał ich do dowództwa. Przez ten zerwany most [doprowadzili ich] do dowództwa. I uciszyło się. Cały dzień do wieczora już mieliśmy spokój. [Niemcy] zobaczyli, że tu jest [duża] siła ognia, więc od Serocka poszli na Rynię i Wieliszew. Myśmy nie wiedzieli, jaka to siła idzie. [W nocy koloniści zebrali poległych i rannych]. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że nasze trzy bataliony stawiały opór, zatrzymały na [pięć] dni pochód dwóch dywizji niemieckich [kosztem 300 poległych żołnierzy i 4 oficerów].
O tyle byliśmy wzmocnieni, że pod [Nieporętem] były dwie baterie naszych ciężkich dział [5 P.A.C.]. One uratowały całą sytuację, bo jakkolwiek tylko Niemcy próbowali przeforsować rzekę, to artylerzyści dosłownie zmiatali ich z powierzchni. Najgorzej ucierpiała 2. kompania, bo na nich poszedł najmocniejszy atak. Jako pierwszy zginął Tadeusz Urbański prowadzący przeciwnatarcie pod wsią Rynia. A myśmy pozostali na fortach, a bokami już poszli Niemcy. Myśmy siedzieli [na stanowiskach] i właściwie nikt nas nie atakował, nikt nas nie ostrzeliwał, a przelatujące nad naszymi głowami pociski artyleryjskie tylko świstały. Ale myśmy właściwie mieli spokój. To trwało do dwunastego. 8 września rozpoczął się bój. Dwunastego dopiero przyszedł łącznik i nakazał nam się wycofać. I nasza kompania się wycofała [na lewy brzeg]. Artyleria dwunastego wystrzelała całą amunicję, [artylerzyści] zniszczyli działa i wycofali się do Warszawy. Już nie mieliśmy takiego wsparcia. Batalion 26. Pułku Piechoty został wycofany na Radzymin, a nasza II kompania przeszła do Zegrza. 3. kompanię też ściągnęli. Jak się okazało, to tylko pięćdziesiąt procent pozostało [na stanie]. Rannych nosili na płaszczach. Nie mieliśmy żadnych środków transportu. Nasza kompania ze względu na to, że miała najmniejsze straty, otrzymała rozkaz zabezpieczenia odwrotu. Porozbijane oddziały, niedobitki, wszyscy poszli do szosy w kierunku Legionowa, a myśmy zajęli nasze stanowiska na wale przeciwpowodziowym. Waliliśmy ogniem do wszystkiego, cokolwiek się ruszało, bo nie wiedzieliśmy, z której strony [nadejdą] Niemcy. Już mówili, że Niemcy idą za nimi. Jak [nasi żołnierze] doszli już do wiaduktu kolejowego, który jest między Legionowem a Zegrzem, to wtedy po trochu wycofywaliśmy się, ostrzeliwując się w dalszym ciągu, na wały tego wiaduktu. Z lewej strony [nagle] otrzymaliśmy ogień z karabinów maszynowych. Myśmy wszyscy już myśleli, że jesteśmy w potrzasku, że już jest koniec, zamyka się koło. Kapitan wysłał zwiad, skąd te strzały idą. Okazało się, że tam było kilka domów niemieckich kolonistów, [z których strzelano do nas]. Zwiad wrócił i melduje co jest, i wtedy cała kompania ruszyła na nich. Żeśmy tam zastali taką sytuację, że rodziny były na parterze, a na dachu był karabin maszynowy. Piąta kolumna nas zaatakowała, cywile. Myśmy ich poczęstowali [ogniem] jak potrzeba. Rodziny, cywilów się wyrzuciło z mieszkań, [a do pustych pomieszczeń wrzucono granaty], a ci, co byli przy karabinach maszynowych, to oczywiście zginęli od razu. Pamiątkę żeśmy zostawili po sobie taką, że Niemcy, Abwera bardzo długo szukała, co to za jednostka się wycofywała.
Wróciliśmy na swoje stanowiska. Myśmy ich załatwili w godzinę czasu i już żeśmy byli przy szosie. A nasi porozbijani ludzie już byli w Legionowie. Łącznik przyniósł [informację], że są zabezpieczeni w Legionowie i myśmy się wrócili do Legionowa. Tam dowiedzieliśmy się, że na nasze miejsce 21. Pułk Piechoty idzie do przeciwuderzenia. Nas skierowano do Cytadeli warszawskiej. Wróciliśmy do Warszawy.
W Cytadeli warszawskiej siedziałem w bramie, jadłem jakieś suchary i trzask potężny, jakiś bardzo ciężki pocisk uderzył w pierwsze piętro bramy, w której byłem. Zawaliła się brama. Wyciągnęli mnie spod gruzów. Miałem złamaną nogę, wstrząśnienie mózgu, byłem cały porozbijany. Mnie odkopali, ale dużo ludzi tam zginęło, wszyscy, co byli na ulicy, konie, strzelcy, wszystko zginęło. Sanitarki podjechały i nas zabierały do szpitala. Zostałem zawieziony do polowego szpitala na Karową 14, gdzie mieściła się szkoła podstawowa, z której zrobiono szpital. Był też teatr, z którego wyrzucono wszystkie krzesła, a w to miejsce ustawiano nosze. Tam było niebezpiecznie, bo dach był cieniutki, a nad teatrem już nie było nic. Tylko sam prowizoryczny teatr stał. Samoloty bez przerwy bombardowały. Jeden sztukas nadleciał i uderzył w nas, trzy bomby tuż w ogrodzie, poza szkołą. Tak że u nas wszystkie budynki podniosły się do góry i to wszystko opadło. Panika potworna się zrobiła. Byli ludzie, którzy leżeli ciężko ranni. Koło mnie leżał ktoś, kto miał odłamek w piersi, strasznie wył z bólu. Coś okropnego. To wszystko się później zapaliło i nas wszystkich porozwozili później po różnych szpitalach. Ulokowano mnie w Szpitalu Ujazdowskim.
I tam mnie zastało zawieszenie broni. Przez siostrę dałem znać do rodziny, gdzie jestem, bo nie miałem z nimi kontaktu. Mieszkali przy ulicy Śliskiej, tu, gdzie teraz stoi Pałac Kultury. Brat przyszedł do mnie, przyniósł mi cywilne ubranie, bo to wszystko tak się odbywało, że każdy wyleczony żołnierz był zabierany od razu do oflagu do Niemiec. Przebrałem się i wyszedłem z tego [szpitala]. I tak się zakończyła moja działalność w 1939 roku.

  • I nastały lata okupacji.

Tak. Szefem oddziału Związku Strzeleckiego „Orlaków” był starszy sierżant Jerzy Rusiecki. Jak już doszedłem do siebie, bo jeszcze prawie dwa miesiące byłem leczony w domu, w 1940 roku przyszedł do mnie i mówi, że wszyscy członkowie Związku Strzeleckiego przechodzą do konspiracji pod nazwą Polski Związek Powstańczy. Zaproponował mi, czy chciałbym wstąpić. Oczywiście od razu się zgodziłem. Pozbierał wszystkich chłopaków. W Alejach Jerozolimskich była kawiarnia, której był właścicielem, czy kasjerem, w każdym razie, tam siedział w kasie. U niego był cały punkt kontaktowy.

  • Jak się nazywała ta kawiarnia?

To zdaje się była kawiarnia „Irra”, była przy Hotelu „Polonia”. Później jeszcze był komendant tego oddziału Związku Strzeleckiego, kapitan Filipowski. Oni obydwaj prowadzili tę kawiarnię. Tam właśnie był punkt kontaktowy.
Później [22 grudnia 1976 roku], otrzymałem z Londynu, z Centralnego Archiwum Wojskowego weryfikację za cały okres wojny, za okupację, za Powstanie Warszawskie, oddziały, w których służyłem.

  • Wtedy pan złożył przysięgę i przyjął pseudonim?

Przysięgę złożyłem [2 lutego] 1942 roku przy powstaniu Armii Krajowej. Polski Związek Powstańczy to była organizacja, powiedzmy, w powijakach. Od 1941 roku przeszliśmy na ostrzejsze zadania do Związku Walki Zbrojnej, a od 1942 roku to już organizacja poszła na ostro. Wtedy powstała już AK. Tu dopiero zaczęły się organizacje, szkolenia. Myśmy później zostali skierowani na szkolenie z dywersji ze specjalnością walka w mieście. Za 1939 rok przyznano mi starszego strzelca. Po ukończeniu szkoły dywersji dostałem stopień kaprala. Mieliśmy ćwiczenia różnego typu, jak atakować z butelkami zapalającymi, jak się bronić.
Po skończeniu szkoły powiedziano nam: „Słuchajcie chłopcy, pokażcie nam, co was nauczono. Od Parku Dreszera do Dworca Południowego, 15 sierpnia, w Święto Wojska Polskiego, zawiesicie flagi na słupach trakcji tramwajowej.” Strach jak diabli. Każdy musiał wejść i [flagę] powiesić. Jeszcze na dokładkę były jakieś kłopoty. Mieliśmy to zrobić z samiutkiego rana. Stało się tak, że łącznik przyniósł nam flagi dopiero o godzinie dziesiątej przed południem, kiedy jest pełny ruch na ulicy. Tak że oni wycofali nas od Parku Dreszera. [Mieliśmy to zrobić] od ulicy Idzikowskiego do Dworca Południowego. Było to zrobione w ten sposób, że trzech jednocześnie wskakuje na trzy słupy, a trzech ubezpiecza. Następnie ci schodzą, a następna trójka już wchodzi, żeby ten sam zmęczony człowiek nie musiał dwa, trzy razy chodzić. W ten sposób w przeciągu dziesięciu, piętnastu minut flagi zawisły. Ale zaraz: Banditen, Banditen, pokazały się całe samochody żandarmerii, łapali ludzi, kazali im to zrywać, włazić. A myśmy już się pochowali, łączniczki broń zabrały.

  • Który to był rok?

1943 rok.

  • Pamięta pan kolegów, którzy też uczestniczyli w tej akcji?

Tak, mam zapisane. Tam był „Apel 1”, „Apel 2”, Miklaszewski, Sachanowski, Teofil Paćko, plutonowy Mateusz Jarcewicz, pseudonim „Mat”. W jego mieszkaniu na ulicy Prostej 32 myśmy mieli zawsze punkty kontaktowe. Tam były szkolenia teoretyczne.

  • Z panem Sobierajskim poznał się pan w czasie okupacji?

Tak, myśmy się poznali w czasie okupacji. Rusiecki to był nasz bezpośredni przełożony. I tak właściwie doszło do Powstania.
Dostaliśmy takie zadanie. Zbliża się Powstanie. 25 lipca otrzymaliśmy rozkaz, że musimy zabezpieczyć Zakłady Mleczarskie na ulicy Hożej. Powiedziano nam: „Pamiętajcie, że żywność jest tak ważna jak amunicja. Jakby były jakieś rozróby, to nie wolno dopuścić do tego, żeby ludzie rozkradli żywność.” Już byliśmy przygotowani. Trzeba było ruszyć z trzech punktów, po sześciu ludzi. Na wartowniach byli Ukraińcy. Powiedzieli nam: „Nie ma Hande hoch, jest walenie prosto, granaty na wartownie i walić bez opamiętania. Jak zlikwidujemy placówki wartownicze, to [cały teren] wtedy zabezpieczamy.” Do wieczora byliśmy [od akcji przygotowani] , a później przyszedł rozkaz, że wycofujemy się i koniec, do niczego nie doszło.
1 sierpnia dostaliśmy meldunek o stawieniu się u plutonowego „Mata”. To właściwie była już koncentracja przed Powstaniem. Był cały nasz oddział, nas było ośmiu czy dziewięciu, nie pamiętam teraz. Czekamy, czekamy, czekamy. Zaczyna się strzelanina, słychać strzały na mieście. „Maryś”, kapral podchorąży, który był dowódcą naszej grupy, wysłał mnie jeszcze z kimś, nie pamiętam już z kim, sprawdzić, co się dzieje, skąd te strzały. Okazało się, że już wybuchło Powstanie, a my wszyscy siedzimy za przeproszeniem jak te jałopy i czekamy na coś, na rozkaz, co będziemy robić dalej.
Właśnie [Sobierajski] przyniósł nam opaski z rozkazem zgłoszenia się do najbliższej jednostki, jaka operuje na danym terenie. I właśnie na Twardej 24 był magazyn i restauracja. W tej restauracji na zapleczach była schowana broń, granaty i butelki zapalające. Ale jak myśmy tam dotarli, to już to wszystko było rozdrapane. Powiedzieli, że przyszło NSZ i zabrało całą broń. Magazynierka broniła, ktoś jej przylał i zostały tam tylko butelki zapalające, nawet granatów nie mieliśmy. I teraz [pytanie], co mamy ze sobą robić. Odwiedził nas jeszcze sierżant „Grześ” Jan Kreter. Ale tam takich jak my, przybłąkanych, którzy nie wiedzieli, co ze sobą zrobić, było tam ze trzydziestu. I dziewczyny [też były]. Pierwsze nasze zadanie było na pocztę dworcową. Tam byliśmy bodajże dwa dni i wycofano nas. Przyszły inne oddziały, już uzbrojone, bo myśmy mieli ze sobą tylko butelki, to mogliśmy tylko ewentualnie tylko bronić przed czołgami, czy coś takiego. Ta poczta była niewykończona i ogrodzona parkanem od Alei Jerozolimskich. Tu były zostawione parkany i budynek jeszcze był [nie wykończony]. Myśmy za tym [parkanem] leżeli. „Grześ” to był taki facet, że kule świstają, a on wyszedł w Aleje Jerozolimskie i sprawdzał, skąd strzelają. Zdążył wyjść, a seria poszła. Koło nas leżał na stanowisku chłopak. Przestraszył się i chciał uciec, wrócić na zad. Sieknął go z karabinu maszynowego. To był pierwszy żołnierz, którego widziałem zabitego.
Później wycofano nas na ulice Sienną. Kapitan „Proboszcz” był dowódca odcinka. Na Siennej 45 zlokalizowało się dowództwo, które już wszystko zaczęło organizować. „Chrobry II” to właściwie była zbieranina wszystkich niedobitków, żołnierze ze wszystkich oddziałów powstańczych, którzy nie dotarli na swoje [punkty zborne]. „Grześ” stworzył z nas pluton szturmowy. To byli żołnierze, którzy już przechodzili przeszkolenie, którzy mieli doświadczenie bojowe. Wydano nam legitymacje. Myśmy właściwie nie działali całym plutonem, tylko sekcjami po sześciu ludzi. Dostaliśmy broń, częściowo żeśmy podebrali innym. [...]. W każdym razie trzy czwarte plutonu było uzbrojone.

  • Na czym polegało podbieranie?

Pożyczaliśmy.

  • Oficjalnie?

Nie, nieoficjalnie. Sprawa wyglądała tak, że każdy karabin powinien być na pozycji strzeleckiej. A byli ludzie, którzy siedzieli w środku z karabinami, które im w ogóle nie były potrzebne. Albo strzela i jest na stanowisku albo oddaje karabin drugiemu. U nas była taka sytuacja, że na pierwszej linii jest karabin, ale nie jest przydzielony do strzelca, tylko do stanowiska. Jak się zmieniano, to karabin z amunicją zostawał. Później było tak, że z czołgu przysłano nam Spandau, karabin maszynowy. „Chart”, Tadeusz Knorowski i ja dostaliśmy już jako strzelcy. Ale z mojego punktu widzenia, praktycznie to ten karabin maszynowy niewiele nam dawał. Dostaliśmy dwieście sztuk amunicji, jedną taśmę. Za dotknięciem spustu wyrzucał od razu pięć, sześć pocisków. A pięć, sześć pocisków dla nas to było bardzo dużo. Tak że, jakby te dwieście sztuk podzielić między poszczególnych żołnierzy, to by więcej było pożytku jak z tego karabinu maszynowego. W każdym razie ten karabin był ustawiony na barykadzie na Grzybowskiej i strzelaliśmy [w kierunku Żelaznej Bramy]. Można było jeszcze pojedyncze strzały dawać. Ale ten karabin nadawał się do akcji tylko w grupę ludzi, jak jest pięciu, dziesięciu Niemców, poszła seria i koniec, ale nie jak jednego Niemca zobaczyć i strzelać do niego z karabinu maszynowego. To tak jakby do muchy strzelał z armaty. To nic nie dało. I tak żeśmy byli na tych stanowiskach.
  • Czy pamięta pan moment, jak Niemcy atakowali czołgami a przed czołgami była ludność polska?

Tak. Byliśmy tam. Całym plutonem ruszyliśmy dopiero 12 sierpnia jak poszedł atak. Niemcy uderzyli wzdłuż ulicy Chłodnej od Woli i zajęli Halę Mirowską. Później uderzyli na Krochmalną i Grzybowską. Ich tam było, jak podają w różnych relacjach, około dwóch tysięcy. Oni uderzyli od Towarowej aż do Ogrodu Saskiego. To miało być centralne uderzenie. Tak to wyglądało, że myśmy ten atak powstrzymali już na ulicy Krochmalnej. Na ulicy Ciepłej, od wieży straży ogniowej, były ustawione czołgi. Brali ludzi i pędzili ich przed sobą ostrzeliwując się. Za czołgiem byli ludzie. Między ludźmi byli pochowani Niemcy. Trzeba było tak strzelać do nich, żeby nie wcelować w naszych. Puścili goliata. Myśmy bramę otworzyli, ludzie się rozbiegli. Niemcy też zgłupieli, bo nie spodziewali się, że ci ludzie nagle im pouciekają. Bramy się zamknęło i oni zostali jak a widelcu. Wtenczas dostali butelkami zapalającymi. Kolega unicestwił tego goliata. Oni się po prostu wycofali i dwa dni mieliśmy spokój.
Po dwóch dniach drugi raz to samo. To już był piętnasty. Już zginął „Proboszcz”. Dosłownie wyskoczył przed czołg i dostał serię z karabinu maszynowego. Tam były jeszcze przedwojenne koszary policji państwowej. W tym budynku żeśmy się najdłużej trzymali. Tam zginął młody chłopak [„Napoleon”], nigdzie nie był wyszkolony, tylko przyszedł z naboru, z luzu. Powiedziałem: „Nie wolno się wychylać, bo po drugiej stronie, to jest dwadzieścia parę metrów niemieccy strzelcy wyborowi w każdym oknie.” Tylko wyszedł [na balkon] i od razu dostał w głowę. Dostał w podbródek. Cudem ocalał, że pocisk nie poszedł centymetr dalej. Urwał mu podbródek. Wielu było wtedy rannych. Później była chwila spokoju.
Moje stałe stanowisko było na Krochmalnej pod trzynastym. Byliśmy tam z karabinem maszynowym, ale żeśmy później go oddali na barykadę. Nie miałem przekonania do tej broni, dlatego że to był pożeracz amunicji. A wystrzelony niepotrzebnie każdy pocisk to tak, jakby krew człowiekowi ktoś zbierał. I tak żeśmy się trzymali. Między Halą Mirowską a Krochmalną był bazar Janasza. Stamtąd Niemcy wychodzili. Najpierw myśmy zajęli [Halę Mirowską], ale jeszcze Niemcy nie byli tak daleko usytuowani jak później, czołgi nie doszły jeszcze do Hali Mirowskiej. Oczywiście przegonili nas z bazaru Janasza, bo to masa wojska idzie, nie nasze grupki ludzi słabo uzbrojonych. Wycofaliśmy się i zajęliśmy stanowiska wzdłuż Krochmalnej po nieparzystej stronie. Kiedyś było tak, że przed nosem przebiegło mi kilku Niemców, ale zanim się człowiek złożył… Dałem znać na tyły, że przebiegło kilku Niemców. Później, jak się dowiaduję, Niemcy jakoś nie wracają. Kiedy zostaliśmy zluzowani przez innych, jak wszedłem, to dowiedziałem się, że „Grześ” pod obcasami [zadeptał Niemca], nie mając amunicji, bo wystrzelał amunicję i miał pusty magazyn. Niemiec mu z piwnicy wyszedł, doleciał do niego Hande hoch! i trzasnął go między oczy. Niemiec się przewrócił, to on go normalnie zakopał, skopał do po twarzy. Ludzie mówią: „Ten Grześ, to ma sumienie, żeby strzelał do niego, ale nie miał z czego.” Ci wszyscy Niemcy zginęli, bo zaplątali po piwnicach, nie mając pojęcia, w którą stronę idzie. A myśmy mieli połączenia między piwnicami, tak że mieliśmy ich wszystkich na widelcu. Byłem na Krochmalnej. Wtedy mieliśmy już kwaterę na Grzybowskiej pod dwudziestym czwartym. Wielka radość jest, bo i granaty, i amunicja jest. Przecież każdy z tych Niemców był odpowiednio obładowany. To była wielka radość.

  • Czy to jest prawda, że jak ludność cywilna była przed czołgami, to jeden z powstańców zobaczył tam kogoś ze swojej rodziny i nie chciał strzelać?

W mieście wyglądała to tak, że nikt nie wie, co się dzieje dwa domy dalej. Ktoś, kto jest blisko w takiej sytuacji i widzi dom, to może coś powiedzieć. Jak ktoś jest dwa domy dalej, to już nie wie, co tam się dzieje. Ja nawet nie znałem ludzi, kto koło mnie walczy, bo przecież byli z różnych oddziałów. Walka w mieście polega na tym, że nie liczy się ilość, tylko liczy się jakość. Na tym właśnie cała rzecz polega. Na froncie, na polu, to idzie masa ludzi, a tu masa nie jest potrzebna.

  • A czy słyszał pan tę historię?

Nie, nie słyszałem. Wiem, że nie strzelali do cywilów. Między cywilami byli Niemcy. Nie można było strzelać do Niemca, żeby nie wcelować w naszego. Ludzie jak szli, to śpiewali, jeszcze na czołgach siedzieli. Tak że tutaj nie można było nic specjalnie działać. W tym czasie, kiedy atak szedł ulicą Ciepłą, to byłem cztery domy dalej. Myśmy odpierali atak z Hali Mirowskiej.

  • Co ci ludzie śpiewali?

Nie wiem, może jakieś pieśni kościelne, patriotyczne. Tego nie wiem. Dopiero później dowiadywaliśmy się, jak przychodziliśmy ze stanowisk, byliśmy podmieniani, opowiadaliśmy sobie, co się działo tu, co się działo tam. Jeśli ktoś za dużo opowiada, to od razu czuję, że fantazjuje, bo to jest niemożliwe, żeby wiedział, co się dzieje pięć domów z boku. Tak nie było przecież. Przecież to jest z drugiej ręki, dopiero jak się wróciło na kwaterę, to się opowiadało. [Kolega] koleżankę łączniczkę w szafie zamknął. Paliło się, ona się zapaliła, a [kolega] wrzucił ją do szafy, zamknął i tymi ciuchami ją uratował. Później mówi: „Jestem mu wdzięczna”. Poparzona była, biedna. [...].
Dwudziestego siódmego, ósmego na naszym odcinku była cisza. Ale całą siłą Niemcy uderzyli na Stare Miasto. Wszystkie siły były skierowane w tamtym kierunku, samoloty bez przerwy latały nad naszymi głowami i walili w Stare Miasto. Jak myśmy żałowali tych ludzi… Komuś przyszedł do głowy taki pomysł nie wiem, dlaczego ludzie, którzy są na tak wysokich stanowiskach, generałowie, żeby nie przewidzieli jednej sytuacji. Wysłano nas na patrol, to był 27 albo 28 [sierpnia], na zwiad na ulice Graniczną. Było nas pięciu, myśmy chodzili między pozycjami niemieckimi, rozpracowywaliśmy, jakie i gdzie są stanowiska ogniowe niemieckie. To wszystko było bardzo dokładnie opisane. Z daleka zobaczyliśmy, że w Ogrodzie Saskim są pojazdy pancerne.
Powstaje taki pomysł, że Stare Miasto pada i trzeba tych ludzi ratować. Druga sprawa jest taka, w jaki sposób to zrobić. Opracowali sobie, że my uderzymy od Śródmieścia, a Stare Miasto uderza [z drugiej strony]. Mamy te dwie siły połączyć i zabezpieczyć, będziemy jako zapora, a wszyscy ze Starego Miasta będą przechodzić. Myślę: „Słuchajcie ludzie kochani, mamy uzbrojenia tyle, że najwyżej możemy przebiec przez plac. A jeżeli składamy meldunek, że dookoła jest pełno Niemców i są czołgi, to jak oni sobie wyobrażają, że mamy tu bronić? Czy bronić? Jak są dwa magazyny na pistolet automatyczny. Trr, trr i już nie ma, już po wszystkim. A co robić dalej? Bez amunicji to jest zwykły kawałek drewna.” Ale to rozkaz, trzeba wykonać. A najgorzej się człowiek czuje, kiedy ma wykonać rozkaz, który jest niewykonalny. A iść musi. Doprowadzili do tego, że z 30 na 31 [sierpnia] mamy uderzyć. Jeszcze popołudniu zebrał nas „Grześ” i powiedział, że będziemy uderzać na Stare Miasto. „Przygotować się, sprawdzić amunicję.” Wychodzimy. Idziemy przez Grzybowską, to był taki teren [między Grzybowską a Krochmalną], gdzie było kilka domów i nikogo tam nie było, ani Niemców ani naszych. Tak że trzeba było wchodzić ostrożnie.
Przez Twardą na wysokość Grzybowskiej 19, przeszliśmy do Krochmalnej. Na Krochmalnej 11 były długie podwórka. Każde podwórko po bokach miało dwie klatki schodowe i była brama. Rozlokowano nas po tych schodach i czekamy na dalsze rozkazy. Idzie pierwsza godzina, druga, trzecia i nic się nie dzieje. Zdjąłem buty, bo miałem ciasne dosyć. Troszeczkę żeśmy przysypiali, czekając aż coś będzie się działo. I nareszcie przychodzi rozkaz. Przyszedł generał „Monter”, który prowadził natarcie od Śródmieścia. Zarządza alarm: „Ruszamy.”. Nie pamiętam, która była godzina, chyba dwunasta w nocy. Opracowane było to tak. Saperzy mają rozwalić wszystkie przeszkody, jakie są do przejścia w ulicy Krochmalnej. Naszym zadaniem było przejść ulicę Krochmalną do Hali Mirowskiej, z Hali Mirowskiej do Placu Bankowego, gdzie zajmujemy stanowiska obronne. W tym czasie Stare Miasto uderza w naszym kierunku. Już „Monter” zarządził zbiórkę [i odszedł], ja zakładam buty i jak chciałem wyjść, gruchnęło i do środka mnie wrzuciło. Ci wszyscy, którzy byli na mojej klatce i na przeciwnej, ocaleli, a ci, co byli bliżej bramy na poprzednich klatkach, zginęli [lub byli ranni].
Kiedy „Grześ” zarządził zbiórkę, ciężki [pocisk] moździerzowy walnął prosto w środek podwórka między tych ludzi. Co tam się działo, to były straszne rzeczy. Ludzie, którzy mieli przy sobie butelki zapalające, palili się, to się wszystko paliło. Mój kolega Staś, fajny, nie wiadomo, jak był ranny, w każdym razie upadł, palił się, i strzelał z tego automatu. Dobrze, że wywalił wszystkie pociski gdzieś po ścianie, że nie walił po swoich. „Grześ” ciężko ranny, „Maryś” i jego narzeczona zginęli na miejscu. „Maryś” miał oderwane całe ramię, chciał sobie strzelić w głowę, nie wcelował, ale zaraz później zginął. „Grześ” miał rozpruty [brzuch], całe jelita na wierzchu. „Czarna”, nasza łączniczka została bez nogi i bez oka. Z naszej grupy zginęło ośmiu czy dziewięciu ludzi. […] Myśmy dobiegli do tych ludzi i nie wiadomo, czy gasić pożary, czy tych ludzi wyciągać. Ci, co pozostali żywi jakoś jeszcze bronili i wyciągali pozostałych kolegów z pola rażenia. Na drugi dzień dopiero dowiedzieliśmy się, jakie to [ponieśliśmy] straty. Stare Miasto [uderzyło], ale godzinę później.
Druga sprawa jest taka, że nie było łączności, nie było żadnego zabezpieczenia. Gdybyśmy nawet przegonili tych Niemców i utworzyli to przejście dla nich, a ci ludzie jakby wyszli na otwartą przestrzeń, na Plac Bankowy, to przecież Niemcy zrobiliby z nich masakrę. Tam zginęłyby tysiące ludzi. Nikt nie pomyślał o tym, co będzie jak [atak] się załamie. W sumie to była informacja, że u nas zginęło stu dwudziestu, na Starym Mieście zginęło stu pięćdziesięciu. Bez żadnego skutku tylu ludzi poszło do piachu. Dopiero później zaczęli kanałami się wycofywać. Ale nie wiem, komu taki szatański pomysł przyszedł [do głowy].

  • Pan osobiście spotkał „Montera”?

Myśmy go widzieli jak przyszedł. Przyszedł, rozmawiał z „Grzesiem”, jeszcze mówił: „Co nie ruszacie? Co się z wami dzieje? Tam ludzie giną, a pan jest jeszcze nieprzygotowany do natarcia.” A tu jeszcze całą bramę trzeba rozwalić. „Monter” odszedł i w tej chwili, zaraz po tym, ten pocisk wybuchł i rozwalił tylu ludzi. Następnego dnia odwiedziliśmy „Grzesia”. Zanieśliśmy go na Śliską do szpitala. Tam go od razu operowali, ale miał zapalenie otrzewnej, jelita mu jakoś poskładali, ale przecież był brud i kurz. Rozmawialiśmy z nim po operacji. Mówił: „Trzymajcie się chłopcy, pamiętajcie, nie gińcie głupią śmiercią, bo Polsce jeszcze będziecie potrzebni.” To są, pamiętam, jego ostatnie słowa. Następnego dnia przyszliśmy, to był 2 [września]. Przychodzimy i widzimy, że po nalocie sztukasów na ulicy Śliskiej, gdzie [spadły] trzy bomby w sam środek przed samym szpitalem, są ogromne leje. A „Grześ” leży już na korytarzu przykryty prześcieradłem. I „Maryś”, i wszyscy pozostali, tam poginęli w tym czasie.
Żeśmy „Grzesiowi” wyprawili piękny pogrzeb. Teofil, jeden z naszych żołnierzy, gdzieś pobiegł, bo znał wszystkie zakamarki i o trumnę się postarał. Poszli we dwóch i przynieśli trumnę. Tak że pochowaliśmy „Grzesia” w trumnie, oddaliśmy mu honory, salwę honorową. Pochowaliśmy go na ulicy Siennej, zaraz przy samym szpitalu. I biedaka [tak] żeśmy pożegnali… To był naprawdę doskonały dowódca. Wtedy tak jakby się coś w całym oddziale załamało, jak dowódcy zało, tak wszyscy jakoś opadli [na duchu]. Przeniesiono nas częściowo na ulicę Ceglaną, częściowo na Łucką. Tam był porucznik „Hrabia”, który został dowódcą naszego plutonu, ale to już nie był ten dowódca… Między innymi był u nas plutonowy „Mat”. Właściwie nasza macierzysta jednostka to było Batalion „Zaremba-Piorun”, przy ulicy Poznańskiej. Jak zrobiono przejście pod Alejami jerozolimskimi, to „Mat” poszedł nawiązać kontakt, [zobaczyć], co się dzieje z nasza macierzystą jednostką, do której myśmy nie dotarli. Rozmawiał wtedy z rotmistrzem Pawłowskim. [Romuald Radziłłowicz] to był cały czas nasz dowódca w czasie okupacji.
Wrócę jeszcze do Rusieckiego. Był Bolesław Pakułowski, pseudonim „Marynarz”, strzelec. On miał gdzieś jakieś znajomości, wyrobił sobie gdzieś jakieś chody. To było jeszcze w czasie okupacji, w 1943 roku, Rusiecki mu zaufał i powiedział, czy on może [pomóc] uwolnić człowieka, [kpt. „Chuchro]”, który był aresztowany przez gestapo, siedział na Szucha. Była taka możliwość, że Pakułowski mógł nawiązać kontakt z jakimiś pośrednikami, że przy pewnej sumie pieniędzy, wyswobodzą go, zostanie zwolniony. Rusiecki mu te pieniądze dał. On razem z tymi pieniędzmi zginął. Kapitan, który miał być uwolniony, siedział też.

  • Zaginął z tymi pieniędzmi?

Tak, zaginął. „Marynarz” w ogóle się nie pojawił. Okazało się, że jego zwolnili, bo poszedł na współpracę z gestapo. Wydał sierżanta Rusieckiego, od którego dostał pieniądze. Rusieckiego aresztowano, u nas się zrobił alarm, wszyscy musieli zmienić miejsca zamieszkania. Prócz tego Armia Krajowa miała swoich agentów w samym gestapo. Oni donieśli, że Rusiecki został aresztowany, skatowali go na śmierć, zatłukli, ale nikogo nie wydał, [powiedzieli]: „Możecie wracać na swoje miejsca, bo już o was gestapo nic nie wie.” Ale „Marynarz” później się zjawił i krzyczy: „Chłopaki, uciekajcie ode mnie, bo jestem pod obserwacją. Jestem już lewy.” Za kilka dni przychodzi i mówi: „Błagam was, zastrzelcie mnie, dlatego, że już nie wytrzymuję tej sytuacji.” Widocznie gestapo go naciskało. Ale już w międzyczasie odbył się sąd wojenny i został skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano w listopadzie 1943 roku na ulicy Podskarbińskiej. On był szczęśliwy, że go zabili.

  • Wracając do Powstania.

„Mat” wrócił od rotmistrza „Zaręby” i powiedział: „Chłopcy, którzy byli u nas a chcą wrócić do nas, to my ich chętnie przyjmiemy.” Było nas pięciu ze zgrupowania „Zaręba”. Musieliśmy się odmeldować u porucznika „Hrabiego”, że chcemy przejść do macierzystej jednostki. U nas było dużo ludzi wszędzie, a broni było mało, więc jak im pięciu zanie, to krzywda się nie stanie. Mówi: „Zwalniam was, możecie przejść, broń musicie pozostawić u nas.” Żeśmy się z chłopakami pożegnali i przeszliśmy na [drugą] stronę [Alej Jerozolimskich]. Tam nas przyjęli, naszą cała piątkę zakwaterowano na ulicy Wilczej 52. Ucieszył się, że widzi swoich chłopaków. Okazało się, że rotmistrz Pawłowski [prawdziwe nazwisko – Romuald Radziwiłłowicz] miał pseudonim „Zaremba”, stąd powstała taka nazwa „Zaremba Piorun”. „Zaremba” w trzecim czy w czwartym dniu Powstania stracił dłoń, nie był w stanie dowodzić, więc jego zastępca przejął dowództwo i stąd powstał „Zaremba Piorun”. Żeśmy spokojnie przyszli. Wyżywienie było doskonałe, bo na terenie Zakładów Mleczarskich była doskonale prowadzona stołówka, która nawet wydzielała godziny posiłków dla poszczególnych oddziałów. Była czynna od rana do nocy. Wszystko było doskonale zorganizowane.
Po kilku dniach dali nam służbę patrolową. Chodziliśmy w okolice Politechniki i Placu Zbawiciela. To była taka zabawa, że każdy krok mógł być ostatnim. Po piętnastym dostaliśmy rozkaz rozpoznania budynku YMCA i szkoły głuchoniemych. Idąc na patrol nastąpił atak samolotów, nalot. Myśmy się po prostu schowali do piwnicy. Dopiero zobaczyliśmy, w jakich warunkach ludzie tam żyją. Huki, strzały, bomby, strasznie, ten nalot był bardzo paskudny. Wychodząc z tych piwnic po nalocie dopiero za głowy żeśmy się złapali. Ulica Moniuszki przestała istnieć. Kościół zwalony. Przy Placu Trzech Krzyży, koło budynku YMCA, było kino „Napoleon” – zwalone do samego spodu. Na Hożej, w kinie był obóz jeńców niemieckich, tam byli przetrzymywani wszyscy jeńcy niemieccy, których brano do różnych prac. Dwie bomby trafiły prosto w to kino i zabiły wszystkich razem z polską obsługą. To był najpaskudniejszy nalot, jaki widziałem. Wróciliśmy na kwaterę. Później, jak sobie już chłopcy ze Starego Miasta z grupy „Radosława” troszkę odpoczęli, to dostali rozkaz przejścia na Powiśle, na Czerniaków. W międzyczasie nas dołączono do tej grupy. Nas było dwudziestu pięciu ludzi. Zostawiono nas na górze.
Tam były kamienice, [ulice] Nowy Świat, Książęca, Muzeum Narodowe i Aleje 3-go Maja, był szpital Łazarza. Tych budynków było wiele, już nie pamiętam w tej chwili. Dwa czy trzy budynki stoją do tej pory jeszcze. Od strony Muzeum była straż ogniowa. A w Muzeum byli Niemcy i wszyscy ludzie z Powiśla, których tam nagnali, [ściśnięci] jeden przy drugim był. Przed nami [na tym terenie] byli obrońcy [tego odcinka]. Myśmy ich tylko podmieniali. Oni już odparli dwa ataki Niemców, którzy chcieli atakować z Muzeum Narodowego. Myśmy trafili tak, że nas tam podmieniono po jednym ataku. Mieliśmy doskonałe uzbrojenie, doskonałe zabezpieczenie, wszystkie domy miały przejścia piwnicami. Sytuacja była taka, ze Muzeum Narodowe było w rękach niemieckich, BGK w rękach niemieckich, Nowy Świat w rękach niemieckich i tamta cała strona Alej [Jerozolimskich] też była po stronie niemieckiej. Tylko ta jedna wysepka, czyli po drugiej stronie Nowego Światu, to byli już nasi ludzie, do których można było krzyczeć i rozmawiać, ale nigdy w życiu nosa nie pokazać.
A myśmy mieli karabiny maszynowe ustawione [na ulicę Książęcą]. Ogień szedł wzdłuż Nowego Światu. Czołg zawsze wyjeżdżał z ulicy Smolnej. Na Nowym Świecie 3/5 była postawiona barykada. On zawsze strzelał w tę barykadę i rozwalał, co się w nocy zreperowało. Zmiana załóg, podanie żywności czy amunicji odbywało się tylko w nocy, kiedy tego czołgu nie było. Można było jeszcze zreperować barykadę. Dostaliśmy ruską rusznicę przeciwpancerną. Tuż przy Alejach Jerozolimskich był pałacyk i ogród, który już teraz nie istnieje, tam, gdzie KC było później [wybudowane]. Oni rowem przeszli do tego pałacyku. Jak pokazał się tamten czołg, to oni mu przyłożyli z tej rusznicy po gąsienicach.
Później ściągnęli go drugim czołgiem i już więcej się nie pokazywał. YMCA była w rękach niemieckich. Jak był nalot, jak domy przed samym budynkiem YMCA były porozwalane, to cała załoga z budynku YMCA uciekła przed bombami niemieckimi na Powiśle. Ale zostawili wszystko, co mieli, każdy uciekał tak jak stał. A nasi chłopcy, którzy byli na Wiejskiej, zobaczyli to. W czasie tego nalotu przeskoczyli i zajęli budynek YMCA. Jak [Niemcy] później wrócili, to dostali takiego dupnia, że wystarczy. Do końca powstania budynek YMCA i szkoła głuchoniemych były już w naszych rękach. Szpital Łazarza był najbardziej atakowany. Jak oni poszli, to słyszeliśmy straszne odgłosy walki na Powiślu. Dopiero później żeśmy się dowiedzieli, że likwidowali cała grupę powstańczą „Radosława”, która poszła na dół. Ci, co [z nami zostali] na górze, ocaleli, a ci wszyscy, którzy poszli na dół, to wiemy, co tam się stało i jak się stało.
  • Pan do końca Powstania był tutaj?

Byłem tutaj na tej pozycji już do końca Powstania. Moje stanowisko miałem w szkole podstawowa 26. Przeważnie każdy był wstrzelany. Jeszcze odparliśmy dwa ataki, bo [Niemcy] próbowali [nas] jeszcze zlikwidować. To jak kością w gardle, jak wrzód te kilka domów trzymało ich w szachu, całe Powiśle, więc [Niemcy] chcieli to zlikwidować, ale co się przymierzyli, to dostawali w kość, dlatego że myśmy mieli doskonałe uzbrojenie i to dużo radzieckiego ze zrzutów. Kiedyś się przymierzyli i wpadli do szpitala Łazarza, nie znając korytarzy, nic. Zostali wszyscy wystrzelani. Jeden esesman, ich dowódca, został zapędzony w kozi róg, popełnił samobójstwo. Już później do końca mieliśmy spokój, już nas nie atakowali. Widzieliśmy, jak Niemcy chodzą sobie między krzakami, z daleka, jak Muzeum Narodowe. I tam mnie zastał koniec Powstania, tam było zawieszenie broni. Zluzowali na, powiedzieli: „Jesteście wolni.” Wróciliśmy o do dowództwa na swoją własną kwaterę na ulicę Wilczą.
U mnie sytuacja była taka, że moi rodzice mieszkali na Grzybowskiej 53. Bomba akurat uderzyła w pion mieszkania, w którym nasi rodzice mieszkali. Matka miała zawsze przy sobie woreczek z dokumentami, jak był nalot, to chowali się do piwnicy. Dwóch braci, jak wybuchło Powstanie, znalazło się na Pradze, zostali wywiezieni do Niemiec. Ja tylko zostałem z rodzicami. Rodziców odgrzebali z piwnicy, matka miała połamane ręce, ojciec przetrącony kręgosłup. Nasi sąsiedzi dawniejsi trzymali ich u siebie w piwnicy na Złotej 41. Odwiedzałem ich często, jakąż żywność im donosiłem. Między ulicą Ceglaną a Grzybowską były duże składy win i wódek Makowskiego. Myśmy to wszystko zagarnęli. Już Niemcy tam weszli, ale myśmy ich wygonili stamtąd. I trzeba było to ewakuować. „Grześ” mówi: „Słuchajcie ludzie, bo jak raz nabrali, to i drugi raz tu przyjdą. Przynajmniej to weźmiemy.” Były potężne beki z winem czerwonym. Zrobiliśmy w ten sposób, że na ulicy Ceglanej była ustawiona kolejka z kubłami, jak do straży ogniowej do gaszenia domu, to wino wszystko szło. Cała dzielnica była oblepiona winem. Tam były skrzynie likierów, koniaków, to wszystko częściowo wzięliśmy na kwaterę. Powiedziałem „Grzesiowi” :„Panie sierżancie, mam rannych rodziców, leżą na Złotej. Nie mają co jeść, może pan dałby mi coś, żeby ich jakoś wspomóc.” Mówi: „Weź sobie cztery butelki koniaki, zanieś im.” To ich uratowało, dlatego, że po kieliszku koniaku sprzedawali za chleb, za jakąkolwiek żywność. Do końca Powstania tak przeżyli.
Trzeba iść do niewoli. Wiem, ze nie mogę rodziców zostawić samych. Druga sprawa, to, że wypłacają nam pieniądze, dostaliśmy po dziesięć dolarów żołdu. Oddałem to wszystko [rodzicom]. Jest powiedziane po cichu, że kto chce iść do dalszej walki, musi zamelinować broń w Warszawie i wychodzić z cywilami. Po wyjściu z Warszawy, udać się do Suchedniowa, do Fabryki Maszyn Rolniczych, tam się zameldować i wejść w skład Brygady Świętokrzyskiej. Oczywiście, kto chce, a kto miał dosyć wojny, do niewoli. Później strasznie [mnie] dokuczali ubowcy, dlaczego do niewoli nie poszedłem.
Myśmy do niewoli wychodzili z rodzicami. Zawieziono nas do Pruszkowa, na czwartą halę. Trzeba trafu, kilku żandarmów przychodziło i wybierali mężczyzn: „Ty, ty, ty.” Ustawili nas w szeregu, nie wiem, ilu nas tam było, ale spora grupka. Zabrał nas. Myślę sobie: „Jak jest taka duża grupa, to widocznie nie będą nas rozstrzeliwać, może jednego, dwóch, pięciu.” Oni nas zaprowadzili na trzynastą halę. To była dawniejsza narzędziownia. Zobaczyliśmy, że tam już jest pięćset osób, ale tych co zostali przywiezieni z Pragi. Oni byli wykorzystywani do różnych prac. Przede wszystkim oczyszczali z barykad przejezdne drogi, kopali okopy nad Wisłą. Myśmy dostali się między tę cała grupę. Patrzymy, że dostają śniadanie rano, [wożą] do roboty, po robocie przychodzą, dostają dobrą zupę. Wyjątkowo jak na obozy.
To nie było obóz, to była grupa robocza, która wykonywała dla nich jakieś prace. Właśnie tam żeśmy ugrzęźli. Był jeden wachman niemiecki, który miał dziesięcioosobowa grupę, i tej grupy pilnował, a ta grupa pilnowała jego. Ostrzeżono nas: „Idziecie do Warszawy.” Co najważniejsze, zabrali nam kenkarty, czyli nie miałem żadnych dokumentów, które były w kancelarii obozowej. Sprawa tak wygląda, że jak jestem bez dokumentów, to każdy Niemiec w każdej chwili może mnie zastrzelić. Wachman ostrzegał nas: „Kto się odłączy od grupy, będzie zastrzelony. Jak ja was nie zastrzelę, to oni mnie zastrzelą.” I myśmy tego wachmana [też] pilnowali. Jak żeśmy wracali z roboty ulicą Wolską, kilkadziesiąt samochodów woziło tych ludzi, wszyscy byli rewidowani na posterunku policji. […] Po rewizji wszystkich do samochodu i dopiero zawozili do Pruszkowa.

  • Co pan robił w Warszawie?

Zawozili nas przed Cytadelę, gdzie budowaliśmy okopy. Musieliśmy rozbierać barykady. Widzieliśmy jak podkładają ładunki i wysadzają w powietrze domy, jak palą całe dzielnice. Cóż mogliśmy zrobić… Tu już nikt nie poradzi. Każdy pilnuje tego wachmana, żeby tylko nie zginąć. A Niemcy tam buszowali. Na tym nieszczęściu najwięcej zarabiali ludzie z okolic Warszawy. Dochodziło do tego, że skontaktowali się z Niemcami i na spółkę z nimi okradali Warszawę nocami. Stąd później ludzie się dziwili, że na wszystkich bazarach w okolicy było pełno ciuchów z Warszawy. Nie myśmy to przywieźli, bo nas rewidowano. Ludzie nocami jechali przez pola, nie szosami, do Warszawy, kradli, całe ciężarówy tego wywozili, bo przecież cały majątek tam został. Ci ludzie byli dosłownie bez serca. Chłopi, którzy byli pod Warszawą, tylko za złoto chleb dawali. Ludzie w Pruszkowie żałowali nas, jak nas wieźli do roboty, to machali nam, czasami papierosy ktoś rzucił. Tak było do wyzwolenia. Boże Narodzenie w obozie mieliśmy okropne. Ksiądz tam był, odprawił Mszę, podzielił się chlebem, bo nie było nic innego. I tak się skończyły święta. Ale później po świętach Niemcy bardzo miękli. Całe szczęście, że naszym komendantem bloku był Austriak, który odnosił się do Polaków z sympatią. Za jego dowództwa nie było [sytuacji], że ktoś kogoś uderzył. Ale później go zabrali, gdzieś odesłali i przyszedł jakiś sierżant niemiecki, Ślązak, mówił po polsku. Ten to już był wyjątkowo wredny facet.

  • Tam było pana wyzwolenie?

Widać było, że transporty niemieckie odchodziły, coraz więcej ich uciekało. Zaczęli przywozić rannych radzieckich jeńców wojennych. Naprzeciwko naszego bloku była hala, do której ich wszystkich jak psów wrzucano. Ich tam było parę setek. Oni byli przywożeni spod Warki, tam były ciężkie walki. Ostatnie grupa Niemców, która się wycofywała, to było takie Sonderkomando, które wszystko niszczyło. Oni wysadzili w powietrze elektrownię. Jednego nie mogę darować, że później po wyzwoleniu tam się ujawnił duży oddział Polskiej Armii Ludowej. Mieli pełne uzbrojenie. I oni dopuścili do tego, żeby Niemcy wysadzili elektrownię. Oni tak się bali ruszyć. A ci odchodzący [Niemcy] podpalili barak z jeńcami radzieckimi. Dowództwo, które nas pilnowało, uciekło, a myśmy zostali już na luzie. Poszliśmy gasić palący się ogień w [hali] jeńców radzieckich. Żeśmy wynosili koce i [wszystko], co tam było. Zanosiliśmy ich do szpitala psychiatrycznego, gdzie była opieka. Tam żeśmy ich zostawiali. 17 stycznia rano wjechały od [strony] Żyrardowa radzieckie czołgi, zupełnie z innego kierunku. Wojska Polskiego nie było. Później, na drugi, trzeci dzień dopiero pokazały się polskie oddziały, piechota przyszła.

  • Którą elektrownię wysadzili Niemcy?

To była elektrownia kolejowa w Pruszkowie.

  • Tam ukrywali się żołnierze PAL-u?

Nie, oni siedzieli sobie w domach, w ogóle nie ruszyli, byli uzbrojeni, ale żadnej działalności nie przeprowadzili. Dopiero później się pokazali. Jak już wojska [polskie ten teren] zajęły, to Ruscy zajęli wszystkie warsztaty kolejowe, które były im potrzebne do reperacji sprzętu kolejowego. W ten sposób zrobili, że nas wszystkich wyrzucili [na ulicę]. Nikogo nie obchodziło, gdzie my jesteśmy, skąd, co, tylko: „Won, hale muszą być opróżnione.” Jestem na dworze – piętnaście stopni mrozu – w podartym ubraniu, głodny, zawszony jak wielkie nieszczęście. Wszy nas jadły. Myśmy się trzy miesiące nie myli, nie kąpali. Była tylko zimna woda, krany porozstawiane. Tak tylko można się było umyć, o kąpieli nie było mowy. Jestem na dworze i nie mam nic, bo tam nic nie wolno było mieć. Dopiero niektórzy ludzie litowali się nad nami. Przyszedł oficer z PAL-u i powiedział: „Kto nie się gdzie udać, to proszę bardzo, pomożemy mu, a kto ma gdzie iść, to pójdzie.” Jak już transporty chodziły, czasami puste samochody wojskowe jeździły do Warszawy, to myśmy pojechali do Warszawy.
Przyjechałem do Warszawy, dom zrujnowany. Udałem się do wojska, dali mi wyżywienie, dostałem chleb, dużo zupy. Ale bez przerwy nie mogłem tam siedzieć. Tak się stało, że zostałem w Warszawie. Później pojechałem na Pragę do kolegów. Tam już mieli mieszkanie. Mieszkałem w suterynie. Później przeprowadziłem się na ulicę Marszałkowską. Dwadzieścia osób w jednym [mieszkaniu] mieszkało.
Tak się stało, że trafił się nasz jeden chłopak, Zarzycki. Nie z naszej grupy. On wiedział, że myśmy chowali broń, tylko nie wiedział gdzie i nie wiedział jaką. Ale poszedł na współpracę z [UB]. W czasie okupacji to człowiek wiedział, że Niemiec to jest mój wróg. A później po wyzwoleniu, to nie wiedziałem, z kim rozmawiam. Okazało się, że on był komunistą, a jest Polakiem. On nas wydał. Zostałem aresztowany 26 kwietnia, zamknięty w wiezieniu na Mokotowie.

  • To był jeden z powstańców?

Tak, z „Chrobrego II”. Mnie trzy miesiące w śledztwie trzymali. Nikogo nie wydałem. W piwnicy, w której schowałem broń, mieszkali już ludzie. Nie mogłem pójść do ludzi i powiedzieć: „Proszę mi oddać broń, bo ją tu schowałem.” Nie wiem, kto to jest. A jak wydam, gdzie jest ta broń, to tych ludzi bezpieka załatwi, bo nie uwierzy, że to nie jest ich broń. Dostałem rok czasu więzienia. Nic mi nie udowodnili. Mam klatkę piersiową złamaną, rozbitą głowę, pęknięty nos. Najpierw było przesłuchanie. Były pojedyncze cele, siedzieliśmy po jednej osobie. [Po konfrontacji z Zarzyckim] przychodzi do mnie [śledczy]: „Komu dałeś grypsy?” Mówię: „Jakie grypsy?” A ten mnie od razu kopnął. Przewróciłem się. Jeden dał mi kopa [w piersi], drugi kopa mi dał [w twarz]. Dwóch ich było, [to byli] Żydzi [Izydor Eilegier, Godz, Iwan Wołoćko, klawisz Haim Dorićkiewant]. Cala bezpieka to byli sami Żydzi i Ukraińcy. Wyszedłem po amnestii dla wszystkich akowców, którą ogłosili, jak Mikołajczyk przyjechał do Polski [22 lipca 1945 roku]. Do dziesięciu lat zwalniali [wszystkich], powyżej dziesięciu lat o połowę zmniejszali wyrok. Wyszedłem na podstawie tej amnestii. Dowiedziałem się później od chłopaków, że [Zarzycki] został załatwiony. Nie tylko mnie wydawał, bo wydal jeszcze innych. Został zlikwidowany, wzięli go gdzieś w krzaki. Oni [Ubowcy] się tak mścili na wszystkich, którzy cokolwiek mieli z nim wspólnego.

  • Pan odkopał tę broń?

Nie.

  • Ona tam cały czas jest?

Nie, już tego domu nie ma. Rodzice byli pod czterdziestym pierwszym na Złotej. Pod czterdziestym trzecim zostawiłem wszystkie dokumenty w wywietrzniku, a broń pod czterdziestym piątym. Mówię: „Jak się jeden zawali, to coś zostanie.” Ale jak przyszedłem, to po broń nie mogłem pójść, bo ludzie mieszkają, a dom, gdzie były dokumenty, wszystko został zwalony, zbombardowany.

  • Teraz już żadnego domu tam nie ma?

Nie ma, te wszystkie domy rozebrali, jak Pałac [Kultury] budowali.

  • Pan nigdy nie odzyskał tej broni?

Nie. Chodziłem patrzeć jak zawalali, przyjeżdżały te koparki, to było straszne. Oni tam rozwalili ponad sto pięćdziesiąt doskonałych kamienic, budując Pałac Kultury.

  • Dlaczego pan przyjął pseudonim „Skóra”?

Chodziłem sobie w skórce i chłopaki nieraz do mnie [wołali]; „Ty, Skóra, chodź.” I dlatego zostałem „Skórą”.

  • Jakby pan miał dwadzieścia jeden lat, to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Na pewno bym poszedł. Z całą pewnością. Od dziecka byłem wychowany w wojsku, od dziecka byłem wychowany w patriotyzmie. Nie wyobrażam sobie, żebym nie poszedł. Chociaż wiedziałem, że to nie ma wielkiego powodzenia.
Najgorsze, to dla mnie było to, że miałem punkt obserwacyjny na rogu Książęcej i Nowego Światu, w siedmiopiętrowym domu, który jeszcze stoi. Przez lornetkę, dużą dziesiątkę, widziałem Pragę. To był 25 września. Na Pradze jeżdżą czołgi, samochody, ludzie sobie chodzą, na Saskiej Kępie normalnie sobie już żyją, widzę, że się nic nie dzieje, a tu wiadomo, że musimy zginąć, tylko nikt nie wiedział jak. To było bardzo przykre, że nie było żadnego odzewu z Pragi.


Warszawa, 19 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama

Ryszard Gubała Pseudonim: „Skóra” Stopień: kapral Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter