Ryszard Sosnowski „Lassota”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Ryszard Sosnowski, urodzony jestem 20 stycznia 1922 roku. Pseudonim mój jest „Lassota”. Walczyłem w VI Obwodzie, w V Rejonie. [Urodziłem się] w Płocku, ale od czternastego roku życia, od 1936 roku przebywałem w Warszawie.

  • Dlaczego? Przeniósł się pan do Warszawy z rodziną swoją?

Nie, sam. Dostałem się do szkoły gastronomicznej i zostałem przyjęty do [pracy w] hotelu „Europejskim” i od czternastego roku życia pracowałem w hotelu „Europejskim” do Powstania Warszawskiego, czyli przez osiem lat.

  • Czyli w czasie okupacji również, tak?

Tak, całą okupację. Było to dla mnie bardzo dobre, nie tylko dla mnie, ale i dla organizacji, bo wiele i organizacja korzystała z tego, że pracowałem w Hotelu „Europejskim”, który był okupowany przez Niemców.

  • Czym się zajmował pan w hotelu?

Pracowałem w garmażerni, później pracowałem jako barman.

  • Gdzie pan mieszkał w Warszawie?

W kilku miejscach, nie w jednym miejscu. Początkowo na Bednarskiej, później na Starym Mieście mieszkałem, w kilku miejscach, trudno jest mi przypomnieć.

  • Mieszkał pan u innych rodzin, tak? Czy samodzielnie?

Nie, z rodzinami.

  • Czy to były znajome panu rodziny?

Zameldowany byłem w jednym miejscu, na Nowym Zjeździe 6, ale nie mogłem mieszkać tam, bo starałem się zmieniać mieszkania, ponieważ miałem dużo kolegów z konspiracji, a w konspiracji to różnie bywało. Bywały aresztowania, tak, że jeden o drugim to nie wiedział, gdzie kto mieszka.

  • A pan kiedy przystąpił do konspiracji?

W 1940 roku, w marcu, 4 marca składałem przysięgę w kościele świętej Anny na Krakowskim Przedmieściu. Wprowadził mnie mój kolega z pracy, niejaki Stanisław Chrapkowski, pseudonim „Swoboda”. On był sekcyjnym. Miał pięciu ludzi w sekcji. Między innymi ja do tej sekcji należałem. Po roku czasu przeszkolenia pozwolono mnie zorganizować własną sekcję. Miałem kilku kolegów, doprowadziłem ich do przysięgi. Przysięgi przyjmował zawsze jakiś oficer z oddziału. Tak że byłem wtedy sekcyjnym. Szkoliłem chłopców według mojego programu, jak mnie uczono, tak ja im przekazywałem wszystko.

  • Może pan powiedzieć, jaki to był program, jakie to były szkolenia?

Przeważnie z bronią, zapoznawanie się z bronią i walki uliczne, jak się zachowywać. Trudno mi to w tej chwili opowiedzieć, bo to było sześćdziesiąt lat temu. Tak że po dwóch latach szkolenia swoich podopiecznych zezwolono mi wybrać trzech z moich [ludzi], z tej sekcji i za zezwoleniem dowódcy kompanii, żeby oni stworzyli, każdy swoją sekcję. Oczywiście, ja byłem odpowiedzialny za to wszystko, bo polecając takich ludzi, to musiałem ich bardzo dobrze znać. Po kilku tygodniach czasu doprowadziłem do przysięgi wszystkich, stałem się wtedy dowódcą drużyny. Już miałem osiemnastu ludzi.

  • Kiedy to było?

To już był 1943 rok. W 1944 roku zbliżało się Powstanie, nikt nie wiedział o tym, kiedy to nastąpi. Na kilka dni przed Powstaniem została moja drużyna cała skoszarowana na ulicy Brzeskiej. Kilka dni, to znaczy od godziny dwudziestej do szóstej rano mieliśmy czekać na rozkaz. O szóstej rozchodziliśmy się i każdy szedł do swojej pracy.

  • Wspomniał pan wcześniej, że praca w garmażerii w hotelu pomagała panu do celów konspiracyjnych, w jaki sposób?

Może później będziemy mówić na ten temat, bo chcę już skończyć to, co zacząłem. [Główny księgowy pokrywał fettmarki a mięso było sprzedawane na rynku. Pieniądze z tej sprzedaży szły do kompanii].

  • Dobrze.

Kilka dni przed Powstaniem, jak powtarzałem, byliśmy skoszarowani i ostatniego dnia, to znaczy pierwszego dnia Powstania, przed godziną szóstą, gdzieś po piątej, przyszedł łącznik, przyniósł nam suchy prowiant i nie pozwolił nam się rozchodzić, do odwołania. O godzinie piętnastej gęsiego zostaliśmy wyprowadzeni, gęsiego, to znaczy co dziesięć metrów jeden. Nie wiedzieliśmy nawet, gdzie my idziemy. Z tym, że jako dowódca drużyny szedłem ostatni. Doprowadzili nas do karuzeli, róg, to jest chyba Grochowska i Zygmuntowska, tak się ta ulica nazywa?

  • Grochowska, tak, Zygmuntowska nie wiem.

Grochowska i róg Zygmuntowskiej, tam jest w tej chwili poczta, przedtem była karuzela dla dzieci. Tam żeśmy zaopatrywali w broń. Jako dowódca drużyny dostałem jedną „sidolówkę” i „parabelkę”, to jest pistolet Parabellum. A inni moi żołnierze dostali po dwie „sidolówki”. „Sidolówka” to było coś w rodzaju granatu zaczepnego. Dlaczego to się nazywała „sidolówka”? Bo to przed wojną był płyn do czyszczenia mosiądzu, sidol tak zwany, się nazywał, dlatego granaty się nazywały „sidolówkami”. Stamtąd gdzieś około godziny szesnastej znów gęsiego, co dziesięć metrów jeden, nawet nie wiedzieliśmy dokąd idziemy, prowadził nas jeden łącznik, w kierunku Wileńskiej. Oczywiście szedłem ostatni, zamykając całą swoją drużynę. Jak się znaleźliśmy już w bramie na Wileńskiej 11, tam był czternasty komisariat policji państwowej, policji granatowej, nie cieszącej się specjalną opinią w Warszawie w tym czasie.
Jak wszedłem ostatni, to jeden z panów, co się później dowiedziałem, to był dowódca batalionu, spytał się tylko, czy jest „Lassota”. Odpowiedziałem mu, że jestem, to on wiedział, że to jest moja drużyna. Krzyknął: „Za mną!”. I w pewnej chwili znaleźliśmy się na pierwszym piętrze, on wpadł pierwszy, ja za nim, reszta żołnierzy za mną. Było tam czternastu policjantów. Dowódca batalionu, porucznik „Bolek”, to był jego pseudonim, a nazwisko to jego było Bronisław Gontarczyk, krzyknął tylko: „Ręce do góry! Wstać!”. Policjanci się zerwali na nogi, ręce podnieśli do góry. Przemówienie krótkie: „Kto z nami, to proszę przystąpić do naszej walki, a kto przeciw nam, to proszę oddać broń!”. W ten sposób rozbroiliśmy wszystkich policjantów. Jeden z policjantów nie dał się rozbroić. Powiedział: „Idę z wami”. Na czternastu jeden tylko zgłosił się do walki. Porucznik „Bolek” spytał komisarza: „Czy ma pan klucze od bramy do DOKP?”. On powiedział, że nie ma, policjant, który powiedział, że „Idę z wami”, mówi: „Jak to nie ma?”. Podszedł do biurka, wyciągnął szufladę i wyjął klucze od bramy od strony Wileńskiej i oddał porucznikowi „Bolkowi”. W ten sposób dostaliśmy się bez żadnego wystrzału, gęsiego, to już nie cała drużyna, ale cała kompania, która już czekała na to, dostaliśmy się i żeśmy zajęli stanowiska na DOKP z pół godziny przed godziną „W”.

  • Co państwo zrobili z pozostałymi policjantami?

Rozbroiliśmy ich, pozrywaliśmy wszystkie łączenia, tak, żeby oni nie mogli dzwonić gdzieś, o pomoc wołać, tak że wszystkie przewody telefoniczne zaraz zostały zniszczone. Tam kilku zostało, prawdopodobnie ich pilnowali, bo nie pamiętam tego, bo nawet nie widziałem, bo żeśmy wszyscy starali się jak najszybciej zająć stanowiska w DOKP, Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowej. Tam było bardzo dobrze, dobry ostrzał był żołnierzy wracających Grochowską ulicą, skierowali się na most Kierbedzia, to byli atakowani akurat, bo nie było pomnika „Czterech Śpiących”, jak to ich nazywają, tam była cerkiew prosto, z boku oczywiście, tak że był dobry punkt do obstrzału na niemieckie samochody, które wracały Grochowską w kierunku Zygmuntowskiej.
Walka trwała niedługo, ale koło dwóch godzin, póki się nie pokazały zza cerkwi karabiny maszynowe, bo myśmy mieli tylko karabinki, za każdym razem trzeba było repetować, kbk jak to było nazwane, a oni mieli broń maszynową, tak że puszczali seriami. Co było najgorzej, jak się wysunął karabin maszynowy zza cerkwi i pojechał seriami po pierwszym piętrze i policjant został ciężko ranny. Dostał serię, może jeden by starczył pocisk, w górny policzek, tak że z miejsca padł i zginął na miejscu. Była to wielka strata, bo to był człowiek, który walczył nawet w 1920 roku, policjant plutonowy. Nazywał się Marian Stasiak, pseudonim „Maniek”. Niezależnie od tego on był informacyjnym podoficerem Armii Krajowej.
Po dwóch godzinach musieliśmy się wycofać z DOKP, bo już czołgi podeszły pod same okna, to już byłaby tragedia. Wtedy wpadł porucznik „Turek”, dowódca kompanii, Feliks Matuszkiewicz. Kazał nam się szybko wycofywać z terenu i ewakuowaliśmy się na ulicę Wileńską i Ciemnowileńską, to jest przedłużenie Wileńskiej, tak się nazywała, Ciemnowileńska. Tam byliśmy kilkanaście dni, byliśmy w ostrym pogotowiu, oczywiście nie było żadnej walki, ale żebyśmy byli przygotowani do walki, bo żeśmy liczyli, że może Rosjanie przyjdą, że może trzeba było łączyć się z nimi, bo myśmy nie byli tak wyszkoleni jak przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Może dowództwo, to tam mieli obeznanie i stosunek inny, ale my, żołnierze to chcieliśmy tylko walczyć, nie z Rosjanami. Jak słyszeliśmy dużo przykrości od nich, zresztą nie wiadomo było, komu to wierzyć, bo Niemcy mówili: „Pamiętaj o zbrodni w lasku pod Katyniem”. To było przez megafony nadawane o godzinie dwunastej w Warszawie, po polsku nadawali, taki dziennik był. Ale też nie wiadomo było komu wierzyć, czy to zrobili Niemcy czy to zrobili Ruski.

  • Przez tych kilka dni powiedział pan, że walki nie było, tak?

Tak, już wtedy nie.

  • Jak mijały te dni?

Po 20 [sierpnia] dowództwo zorientowało się, że trzeba będzie pomóc Warszawie.

  • Proszę jeszcze powiedzieć przed 20 [sierpnia], byli tam państwo zakwaterowani, jak mijały te dni, jak nie było walki?

Nie było walki, ale byliśmy wszyscy w kontakcie, jeden drugiego, po kilku było w mieszkaniach, żeśmy siedzieli i czekaliśmy na rozkazy, bo nie było możliwości stanąć do walki, bo nie mieliśmy takiej broni. Zresztą, nie było rozkazu, każdy był rozkaz od dowódcy, podpułkownika Żurawskiego, żeby się zdemobilizować i tylko czekać na dalsze rozkazy.

  • Więc pan też przebywał u kogoś w mieszkaniu prywatnym?

Tak, w prywatnych mieszkaniach żeśmy byli. Ludzie byli bardzo uprzejmi i przychylni, pomagali. Mieszkałem na przykład w Warszawie, a byłem na Pradze, to był mój przydział, na Pradze, tak że trzeba było się gdzieś ulokować.
  • Czy to były obce panu osoby?

Obce, zupełnie obce. Poza tym pod 20 [sierpnia] był rozkaz dowódcy kompanii, że musimy się przedostać na Grochów, to przeszliśmy na Grochów nocami i tam żeśmy się zakwaterowali w stodole u jakiegoś dziedzica, ale nie pamiętam jego nazwisko. Mieliśmy się przeprawiać przez Wisłę, ale rankiem usłyszeliśmy głos dowódcy kompanii, właśnie Feliksa Matuszkiewicza, pseudonim „Turek”: „Proszę wychodzić wszyscy ze stodół! Zostawić wszystko i wyjść! Niech żaden nie zostanie, bo mogą być spalone stodoły”. To wszyscy żeśmy powychodzili, a już czekali na nas Niemcy, otoczyli wszystkich i wyprowadzili nas do dworca kolejowego i przewieźli nas do Pruszkowa, a stamtąd po kilku dniach wszystkich wywieźli do obozu koncentracyjnego do Flossenburga. Cztery dni nas wieźli w bydlęcych wagonach. Było to nie do wytrzymania, bo były tak nabite wagony, że człowiek oddychać nie mógł, ale jak nas wypuścili już we Flossenburgu, jak nas przywitali SS, tak byśmy chętnie wrócili do wagonów, ale to już nie było mowy. Popędzili nas psami do góry i zaczęła się tam gehenna w obozie – kwarantanna, po kwarantannie zrobili selekcję, powywozili do komand różnych.
Akurat ja trafiłem do komanda, wywieźli nas do Czechosłowacji. W Czechosłowacji była budowa fabryki pod ziemią, to znaczy, nie zjeżdżaliśmy na dół, tylko była tak potężna góra, sześćdziesiąt metrów, że wchodziliśmy normalnie w górę, wjeżdżał pociąg nawet, tak już była przygotowana. Tam szykowali fabrykę silników samolotowych. Tam była bardzo ciężka praca, bardzo duża śmiertelność była. Wykańczali ludzi, bo myśmy byli oczywiście na stracenie, tak. Niektórzy byli po kilka lat w obozach, ale to byli na funkcjach. Tak jak miałem z kolegą jednym rozmowę: „A coś ty siedział? Dziesięć miesięcy?”. Mówię: „A moi koledzy po trzech miesiącach nie wytrzymali”. „Kiedyś ty był zabrany?” – pyta mnie. „Z Powstania”. „Uuu, to już wiem”. Czyli oni już wiedzieli, że to są ludzie na wykończenie. Miałem szczęście, pracowałem na samej górze w kopalni, w sztolni, oczywiście. Na samej górze był wiercony otwór wentylacyjny. Majstrem był cywilny Niemiec. Jemu zależało bardzo na postępie, czyli jak najszybciej, żeby otwór przebić wentylacyjny do sztolni. Jednego razu przyszedł z obiadem. Stołówka była specjalna dla Niemców. Przyszedł z obiadem i zobaczył, że my pracujemy, ale zobaczył, że młot chodzi już dosyć długo. Odstawił swoje jedzenie i podszedł do nas i mówi: „Trzeba wybierać stamtąd”. Bo tam woda szła i ośmiusetkilogramowy messel tłukł urobek i trzeba było później wybierać, to, co się tam nazbierało z wodą. Wyciągnął nóż ważący osiemset kilogramów i oparł go o maszynę. Zwracam się do niego i mówię: „Majster!”, że źle stoi. A on tylko krzyknął: Schnell arbeit! , czyli: „Szybko do roboty!”. Nic mu nie odpowiedziałem, bo robiłem to, co kazał. Ruszył maszynę i nóż się zsunął, i na nogę mu [spadł], osiemset kilogramów, żelazo. Nas pracowało tam czterech w komandzie. Zaczęliśmy strasznie krzyczeć, a naokoło były budki z esesmanami, którzy pilnowali nas. Podlecieli, naraz wszyscy chwycili za jedną stronę, podnieśli, wyciągnęli jego i pytają się, kto jest winien, a on mówi, że nikt. Mówi, że on sam winien. Bo gdyby on nie żył, to byśmy już nie przeżyli, by nas wszystkich rozstrzelali, ale on widział, że to była jego wina. O tyle był uczciwy, że powiedział, że on sam winien.
Na tym się skończyło to komando, już nie wróciłem do tego komanda, już wybrali drugich ludzi, oczywiście więźniów. Byłem bez żadnego komanda, tylko pozostałem na bloku. Ponieważ było komando, w którym zawsze było ludzi i oni wychodzili ostatni, zawsze, to brali ludzi nawet chorych ze szpitala. Jeżeli tylko nie miał rany, a było takich dużo, że leżeli na opuchliznę, od nóg puchli, opuchlizna dochodziła do serca i on na apelu padał. To go koledzy po apelu zabierali do obozu, na rewir, to mu kładli lekarze na sienniku czy na słomie, nogi trochę wyżej, to po dwóch, trzech dniach opuchlizna spadała. To esesmani jak wpadali, a nie widzieli żadnej rany, to brali tych ludzi do komanda. Nie leżałem na szpitalu, tylko byłem na bloku. Z bloku zabierali wszystkich i mnie zabrali. Dostałem się do komanda. Komando, pamiętam, się nazywało, Kommando Miklas. Tam były taczki, podjeżdżaliśmy pod betoniarki, ale taczki nie miały żadnej stopki, cały czas trzeba było mieć w ręku, czy się jechało do góry już z opróżnionym betonem czy z betonem, to nie można było postawić, bo by się beton wylał, a bez betonu to trzeba było prędko lecieć pod betoniarkę i tak dookoła.
Wytrzymałem do przerwy obiadowej. Przerwa obiadowa, dostawaliśmy dwieście gram chleba, maleńki kawałeczek margaryny i na łyżeczce marmolady. To był nasz posiłek. Jak to zjadłem, to już nie leciałem do taczki, tylko podbiegłem po łopatę i łopatą piasek wrzucałem do betoniarki. Drudzy tam sypali cement, dziesięć czy piętnaście łopat trzeba było wrzucić do betoniarki. Ja się tego chwyciłem, mówię: „Będzie mi lżej”. Okazuje się, że esesmani zapisywali, bo były numerowane taczki, i zaraz więźniów zapisywali, numery więźniów do każdej taczki. Łopatą, którą ja złapałem, to ktoś tą łopatą pracował. Szukał łopaty, a wózek, moje taczki stały. Esesman spojrzał na kartkę i zobaczył, że mój numer jest przy taczce zapisany u niego. Krzyknął po niemiecku mój numer. Miałem numer osiemnaście tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt cztery. Krzyknąłem, że ja jestem, ale dalej pracuję. On mówi: Komm! To przyszedłem do niego, stanąłem na baczność. On mi pokazuje taczkę. Mówię, że mi było za ciężko, pracowałem do południa, już nie mogłem tego. Fünfundzwanzig! Dwadzieścia pięć na tyłek. Rozłożyli mnie na kamień, się znaleźli Vorarbeiterzy, jeden za jedną nogę, drugi za drugą nogę, trzeci za jedną rękę, a on mnie tłukł, ale już nie widziałem, bo zemdlałem. W międzyczasie uderzył mnie tak w nogę, że mi poharatał nogę.
Po godzinie doszedłem do przytomności i chłopaki mnie wzięli na nosze i zanieśli mnie na rewir. Na rewirze leżałem na Opatrzności Boskiej przez trzynaście dni. Już myślałem, że już się wykończę. Noga mnie spuchła, żadnego opatrunku, ropa się wdała. W tym czasie był ewakuowany obóz Gross-Rosen. Przypadkowo usłyszałem, jak mówią: „Lekarze weszli”. Lekarze więźniowie, z krzyżami czerwonymi na opaskach. To więźniowie byli przypędzeni. Mówią na rewirze, jeden ze zdrowszych więźniów stanął i mówi: „O Boże, jaka chmara ludzi leży na śniegu”. To byli przypędzeni więźniowie. Poznałem lekarza. Krzyknąłem: „Panie doktorze, panie Różycki!”. Tam wspomniałem w książce, on się obejrzał i przyszedł za głosem i się pyta: „Kto mnie woła?”. Mówię: „Ja. Jestem przyjacielem Przekwasa”. A Przekwas to był jeden z oficerów, ale nie miał nic wspólnego, Różycki, z konspiracją, tylko go spotkałem, Przekwasa, na Krakowskim Przedmieściu, a ponieważ był moim znajomym, to się zatrzymał i mi przedstawił: „To jest mój kolega, doktor Różycki”. To mi nie było trudno zapamiętać, bo miałem znajomych w młodych latach w Płocku, Różyckich, a bardzo biedni ludzie. I tak sobie pomyślałem: „Doktor Różycki, a tamta, taka nędza, też Różyccy”. I on mówi do mnie: „Jutro tu przyjdę”. I faktycznie, na drugi dzień przyszedł w białym fartuchu, przyszła kolej na mnie, podprowadzili mnie, wyciągnąłem nogę na ławce, bo kilku opatrywał, a ja mu się przypomniałem. Mówię: „Panie doktorze, to ja pana prosiłem wczoraj”. Popatrzył się na mnie, za chwilę wyjął, kazał mi otworzyć usta i włożył mi maleńki kawałeczek czekolady do ust. Łzy mi popłynęły, bo nieraz się zastanawiałem, czy kiedyś w życiu ciastka jadłem, bo na obozie trawki nie można było znaleźć, wszystko było zjedzone.
Wy sobie nawet nie zdajecie sprawy, młodzi, co myśmy przeżywali. Okres ludzi, którzy są teraz po osiemdziesięciu latach, a byli w obozach koncentracyjnych, Jan Paweł II to powiedział w swoim czasie, w 1979 roku, jak przyjechał i zwiedzał Oświęcim i Brzezinkę, to powiedział, że to jest Golgota obecnych czasów, to była. Tak wspominał Jan Paweł II, i przy każdej tablicy klękał, w Oświęcimiu i modlił się, a tablic było kilkanaście, bo każda narodowość to ma swoją tablicę. Ale się przeżyło. On już trzy miesiące nie puścił mnie z rewiru, ze szpitala, cały czas mną się opiekował, lapisował moją ranę, nogę.
8 maja razem żeśmy wyszli z obozu. Wyszedłem w towarzystwie: doktor pułkownik Konopka, lekarz, doktor Kruczek z Krakowa, doktor Różycki z Piotrkowa Trybunalskiego i aptekarz z Gdyni. W takim towarzystwie wracałem. Po trzydziestu latach odnalazłem doktora Różyckiego. Nie poznał mnie, a było to w ten sposób, dowiedziałem się, że mieszka w Piotrkowie Trybunalskim na ulicy Sienkiewicza 5. Zajechałem autobusem i szukałem kwiatów, żeby pójść do niego z kwiatami, ale zawiozłem mu album, bardzo ładny, w skórzanej oprawie, tak kazałem oprawić, ale to była cała „Petrochemia”, wszystkie zdjęcia z „Petrochemii”. Chciałem mu to wręczyć, oczywiście pięknie zadedykowałem ją. Szukam kwiaciarni, nigdzie nie mogę znaleźć, wszędzie pozamykane. Wreszcie ktoś mi mówi: „Pan, idź pan pod wiaduktem, tam jest mała kwiaciarnia, to może tam pan dostanie”. Kieruje się pod wiadukt i mimo woli spojrzałem w lewo i zobaczyłem karetkę pogotowia. Tak mimo woli spojrzałem, a schodki szły na górę, tak jak na facjatę i stał człowiek, nie mógł otworzyć drzwi, i krzyczy: „Panie Władysławie, pan pozwoli!”. Usłyszałem głos doktora Różyckiego. Przebiegłem na drugą stronę zanim kierowca wysiadł z samochodu, pytam go: „Panie, czy to jest doktor Różycki?”. On tak patrzy na mnie. Mówię: „Niech pan powie, bo, panie, to jest mój wybawca z obozu. Ja chcę do niego dojść wpierw”. A on mówi: „Tak”. Poszedłem po schodkach na górę, on się tak spojrzał na mnie, że nie idzie jego kierowca, tylko jakiś człowiek obcy, spojrzał się na mnie, szedłem na górę, mówię: „Panie doktorze, poznaje mnie pan?”. A on mówi: „Nie”. Mnie to trochę zatrwożyło, ale ważyłem czterdzieści parę kilo w tym czasie w obozie, jak myśmy się rozstawali, a później ważyłem ze siedemdziesiąt, to była różnica, bo to było po trzydziestu latach. To było dokładnie w 1975 roku. „Pan mnie nie poznaje?”. „Nie”. „A pan mnie wybawił z obozu. Mam na imię Ryszard”. Tak patrzył na mnie. „Przecież wyszliśmy z doktorem pułkownikiem Konopką – mówię – z doktorem Kruczkiem, z aptekarzem z Gdyni”. A on mówi; „O Boże, to ty?”. Chciał mnie złapać za ramiona, a ja uklękłem przed nim, złapałem go za rękę i chciałem go pocałować. Nie pozwolił, zaczął mnie trzymać. Żeśmy wpadli w uścisk, zaczęliśmy się witać serdecznie. Mnie się nieraz śni ta sprawa, to są sprawy w życiu nie do zapomnienia. Oddałem mu książkę, bo on się spieszył na ośrodek do dzieci, bo był lekarzem kolejarskim, na kolei. Pożegnałem się z nim, oddałem mu książkę, on jej nie oglądał wcale. Na drugi dzień zadzwoniłem do domu do niego, myślałem, że go spotkam, przyjęła telefon żona. Ja się przedstawiłem, a ona zaczęła krzyczeć, mówi: „Nie ma męża, ale proszę pana, mąż mój się rozpłakał, jak przeczytał to pana podziękowanie”. Podziękowałem mu tam oczywiście za to, że żyję, mnie Bóg pozwolił żyć, ale on boską ręką mnie ratował. To były przeżycia obozowe. Już się z nim nie spotkałem więcej. Pracowałem, nie było czasu, ale to, co najważniejsze, to się spotkałem z nim raz w życiu. Później on zmarł.

  • Wyszli panowie razem z obozu i jak dalej wyglądała podróż, w którym kierunku się państwo udali?

Szliśmy, dwadzieścia dni w drodze byliśmy. Doszliśmy do morawskiej Ostrawy i mnie wsadzili do pociągu, bo już nie mogłem dalej iść, a oni pozwolili sobie przejść pieszo przez morawską Ostrawę. Tam było sto parę kilometrów, a ja jechałem przez Węgry, przez Budapeszt do Polski. Przyjechałem do Polski, wpierw do Krakowa. W Krakowie wysiadłem, poszedłem do PUR-u, zapomogi tam dawali. Dostałem sto złotych, pieczątkę mi przystawili na moim zwolnieniu z obozu, bośmy dostali pisemka. Wyszedłem na dworzec, kupiłem sobie kawałek kaszanki i bułkę krakowską i zapłaciłem osiemdziesiąt złotych. A jak słyszałem, Żydzi dostawali pięć tysięcy złotych zapomogi, mieszkanie i pracę, a mnie to obóz koncentracyjny się rozszerzył tylko, czyli druty były z daleka. A dlaczego myśmy dwadzieścia dwa dni w drodze [byli], żeśmy tak [się] błąkali się, żeby dojść do Polski? Bo nie chcieliśmy pójść na punkty zborne, tak jak organizowali, że dowiozą nas. Ale wracałem z ludźmi bardzo inteligentnymi, jak na przykład pułkownik Konopka. On znał tą politykę i wiedział, że nie możemy jechać do żadnego transportu, bo nie wiadomo, gdzie się możemy znaleźć. Bo bardzo dużo transportów było organizowanych i jechali do Rosji. Tam dopiero śledztwo. To byłyby obozy. [...]

  • Z Krakowa gdzie pan się przeniósł?

Przyjechałem do Warszawy.

  • Który to był miesiąc?

Maj, nie maj, czerwiec. Nie miałem co szukać w Warszawie. Pojechałem na Pragę. Odnalazłem mieszkanie państwa Lisieckich. Ona była kierowniczką kuchni w [hotelu] „Europejskim”. Tam się zatrzymałem na dwa dni. Tam się wykąpałem, dali mi piękny garnitur. Założyłem to ubranie i poszedłem przez most drewniany na Warszawę. To była niedziela czy jakieś święto, nie pamiętam, czy nawet Boże Ciało, już nie pamiętam, w tym czasie. I tam spotkałem kilku kolegów.
Wróciłem na Pragę, poprosiłem o swoje ubranie, pasiaki oczywiście, chcieli mnie koniecznie zatrzymać, ale powiedziałem, że nie, że pięć lat nie widziałem swojej rodziny, a chciałbym rodzinę zobaczyć w Płocku. Miałem życzenie w obozie, żeby najeść się razowego chleba do syta, zobaczyć rodzinę i umrzeć na polskiej ziemi. Takie to było życzenie każdego więźnia – najeść się razowego chleba do syta. Jak nas wyprowadzali z obozu, to po pięćdziesięciu. Doktor Różycki przyszedł do mnie wieczorem, na rewirze, i mówi tak: „Albo ewakuujemy się, zapiszemy się na ewakuację albo zostajemy. Jak ty uważasz?”. Do mnie tak [mówi]. Mówię: „Jak pan decyduje, tak i ja”. „Nie, od ciebie to zależy”. Tak mi powiedział. Mówię: „Panie doktorze, to może pójdziemy, co będziemy siedzieć tu. Zawsze to może, z tej strony wojna, z tej strony wojna, gdzieś może się zadekujemy po drodze”. „Dobrze”. To zaraz na drugi dzień dostaliśmy karteczki.
Wychodziliśmy w czwartej pięćdziesiątce. Dziesięciu esesmanów wyprowadziło po pięćdziesięciu ludzi, czyli czterech po jednej, czterech po drugiej stronie i dwóch z tyłu, i pięćdziesięciu ludzi, dziesięć piątek. Wyprowadzali od godziny ósmej rano, za godzinę wrócili, brali drugą pięćdziesiątkę, później trzecią pięćdziesiątkę, ci sami esesmani. Nie wiedzieliśmy, co się robi, czy ich rozstrzeliwują po drodze, bo wszędzie słychać było strzały. My idziemy w czwartej pięćdziesiątce. Dostaliśmy po pół kilograma chleba, suchego oczywiście. Od razu chleb zjadłem, bo mówię sobie: „Chociaż się przed śmiercią najem”. Jak nas wyprowadzali, bo to były Litomierzyce, po niemiecku Leitmeritz, przez Elbę, przez Łabę przechodziliśmy, rzeka była. I doktor pułkownik Konopka mówi tak: „Jeżeli pójdziemy na lewo, to będzie bardzo źle, bo tam jest Terezinstadt i tam jest czterdzieści tysięcy Żydów i tam tyfus plamisty podobno panuje, a jeżeli pójdziemy w prawo, to zobaczymy, co nas czeka”. Ale nigdzie po drodze nie widzieliśmy żadnych trupów.
Była już godzina dwunasta. Jak poszliśmy w prawo, tośmy szli, była szosa jakby strzelił, taka równa. A idziemy, idziemy, idziemy, jeden z pierwszej czy z drugiej piątki nachylił się, obejrzał się i mówią ciszej: „Idźmy równym krokiem, nie oglądajcie się, bo oni są ze dwadzieścia metrów za nami, ale idą wolno”. To każda sekunda to się zdawała człowiekowi godzina. Idziemy i to krokiem równym, szybko. Mnie doktor Różycki podciąga, bo noga moja mnie bardzo bolała. Za chwilę mówi: „Siedzą w rowie, widać, że jakieś papiery białe mają. Widocznie jedzą śniadanie czy obiad”. Ale jak tu zrobić, żeby skręcić, nie było mowy, bo szosa była taka prosta, równa.

  • Kto siedział w rowie?

Niemcy, ci co nas prowadzili. Zostali z tyłu i później w rowie powsiadali i jedli. To była już godzina po dwunastej. Szliśmy dalej, ale później powstała myśl, żeby się po kilka osób rozłączyć, bo jak będziemy szli tak, to rosyjskie samoloty latają, to mogą zniżyć się i pojechać, bo to wszystko ubrani jednakowo, w pasiakach. Pasiaków nie widać, mogą pomyśleć, że to oddział żołnierzy idzie. Różnie może bywać. Żeśmy się porozdzielali po kilka osób, poszli w pole, jedni tu, drudzy tu, żeby podzielić się.

  • Czy pan się oddzielił razem z doktorem Różyckim?

Raz się spotkałem.

  • Nie, czy jak nastąpiło rozdzielenie, czy poszedł pan dalej z doktorem Różyckim, po rozdzieleniu?

Wspominałem, mówiłem, że doszliśmy, bo do Pragi żeśmy doszli. W Pradze nas serdecznie przyjęli, a później oni poszli przez morawską Ostrawę, a mnie wpakowali do pociągu, bo nie mogłem dalej iść, a oni chcieli iść do Polski. Tam były wszystkie drogi, tory powysadzane w powietrze, tak, że nie było pociągu, tylko jechałem już przez Budapeszt do Polski.

  • Jak długo się pan zatrzymał w Warszawie?

Kilka dni. Wracając z Warszawy założyłem pasiaki i pani Lisiecka mówi tak: „Rysiu, do nas przyjeżdża co tydzień Edward Jędrzejewski z Celiną, ze swoją żoną. Co tydzień są u nas na obiedzie. Często cię wspomina”. O mówi: „Nie wiem, zostań, to byś się zobaczył z nimi”. Mówię: „Już nie mogę”. A mnie z panem Jędrzejewskim łączyły bardzo bliskie stosunki. Prowadziłem garmażernię, on prowadził główną księgowość w [hotelu] „Europejskim”. Razem żeśmy kradli – beczki masła nie dochodziły do hotelu, tylko były już sprzedawane przez zaopatrzeniowca, dzieliliśmy się pieniędzmi. Nie wiem, on miał polecenie z organizacji, ja również się skontaktowałem, jak on mi zaproponował. Pytał mnie na początku: „Czy jesteś dobrym Polakiem?”. Mówię, że chyba tak. Zaproponował mi jako główny księgowy, że ma masę fettmarek na tłuszcz, bo Niemcy musieli dawać, jak nie fleischmarki, to fettmarki, na każdy tłuszcz i na każdy kawałek mięsa. I on mówi, że ma, że on pokryje to wszystko markami.
Część pieniędzy, które dostawałem od niego, oddawałem dowódcy kompanii, bo potrzebne były pieniądze na pistolety, na broń. Jak on mi to powiedział, że chce się ze mną widzieć Jędrzejowski, a ja go w swoim czasie rozpracowałem. Wiedziałem o tym, że on jest w AL-u, bo byłem na barze w tym czasie, zobaczyć, jakich jest zimnych przekąsek, bo garmażernię prowadziłem. Zobaczyłem Edwarda Jędrzejewskiego w szatni z czarnuszką. Tak mi podpadła, popatrzyłem tak. On się z nią pożegnał, ona wyszła, a on nie poszedł na górę, tylko zszedł na dół, tam, gdzie szatnia i pracownicy, jak to nazwać, tego hotelu, służba.
  • Obsługa.

Tak. I poszedł tam na dół, to za nim zszedłem, po cichuteńku. Tam były trzy ubikacje, on wszedł do jednej ubikacji, a ja poszedłem za ubikacje, i tam były motory chłodzące bar, i chodziły motory. Tylko się nasłuchiwałem, kiedy on wyjdzie. My, personel zwykły, do którego należałem, chodził w kapciach, on natomiast chodził w butach i go słyszałem, jak on wyszedł i szedł po czterech stopniach i poszedł na górę. To wskoczyłem do ubikacji, zobaczyłem, że tam papierki fruwają. Wyjąłem kilka papierków i zorientowałem się, że to jest biuletyn AL-owski. Przecież jako akowiec nigdy tych rzeczy nie miałem i zorientowałem się, że on musi być w AL-u, ale to mnie nie obchodziło. To było krótko przed Powstaniem, może ze trzy miesiące, cztery.
W swoim czasie, jak ona mnie mówi, że Jędrzejewski chce się ze mną zobaczyć, mówię: „Przecież on trzy miesiące przed Powstaniem zginął z horyzontu. Nie było go, jako głównego księgowego, szukał dyrektor Krygier po całej Warszawie. Nie mógł go nigdzie znaleźć”. On okazuje się był w stopni porucznika w AL-u, został wysłany do lasu. Tam dostał kapitana. Przy zajęciu Warszawy dostał majora, a przy zakończeniu wojny dostał podpułkownika i był komendantem Milicji Obywatelskiej na Warszawę.
W tym czasie on był właśnie komendantem milicji i chciał się ze mną zobaczyć. Ponieważ komisariat był na Karowej i most drewniany był na Karowej, tak że powiedziałem, że go odwiedzę, bo powiedzieli mi, że on tam urzęduje. Było nie bardzo miłe spotkanie, bo przeszedłem przez most, poszedłem do dyżurki milicyjnej. Tam siedział z wąsami starszy sierżant. Uprzedzili mnie, żebym nie operował nazwiskiem, tylko pułkownik „Baryka”, bo to był jego pseudonim. Zgłosiłem się i mówię, że chcę się widzieć z pułkownikiem „Baryką”. „A jak wasze nazwisko?”. Mówię: „Sosnowski”. „Dobrze, proszę siedzieć”. Siedziałem, czekałem z piętnaście minut, mówię: „Ale proszę pana, już nie mogę dłużej czekać, bo chcę iść do pociągu”. Spojrzał na zegarek, mówi: „Jeszcze pięć minut, bo pułkownik jest na obiedzie, to poczekajmy chwilę”. Przyleciał młokos, może miał z osiemnaście lat, już miał gwiazdki i mówi: „Chodźcie tu do mnie”. Na mnie. A on mówi: „W piżamie?”. To pasiaki były. Mówi: „To w piżamie?”. Sierżant mówi: „Nie, towarzyszu, to jest obóz koncentracyjny”. Bo już sierżant widocznie wiedział i znał to. Zaprowadził mnie tam na górę.
To było niemiłe spotkanie, wprowadził mnie tam do pokoju, a wiedział już, kto jestem, bo już zameldowali, że taki i taki Sosnowski. Usiadłem w fotelu, to zginąłem w fotelu, a on tak popatrzył na mnie i mówi: „W życiu bym cię nie poznał”. Mówię: „Nic dziwnego, panie pułkowniku”. A on mówi: „Przecież my jesteśmy po bruderszafcie”. Bo jak myśmy się dzielili pieniędzmi, to zawsze tam ćwiarteczka, żeby być przyjaciółmi. On mówi tak: „Ja ciebie już nie puszczę. Pojedziesz do sanatorium na trzy miesiące, po trzech miesiącach wrócisz i będziemy razem pracować”. Mówię: „O nie!”. Mówię: „Ja nie pójdę na to”. „A dlaczego? Daję ci wielką szansę”. Mówię: „Byłem w Armii Krajowej, a ty byłeś w Armii Ludowej”. A on mówi: „Nieprawda! Byłem w Armii Krajowej też”. Mówię: „Cztery lata byłem w Armii Krajowej. Nigdy w życiu nie miałem biuletynu AL-owskiego, a ty miałeś”. A on się pyta: „A skąd ty wiesz?”. Mu to mówię: „Jak w swoim czasie zszedłeś na dół, podarłeś, zszedłem za tobą. Ja to wiem. [Hotel] „Europejski” był zniszczony, zrujnowany całkowicie, ale te kawałki schowałem pod maszynę chłodzącą bar, ale dzisiaj nie wyjmę ci tego i nie pokażę, ale tak było”. On mówi: „Tak. I ty o mnie wiedziałeś?”. Mówię: „Przecież nie walczyłem, i żołnierze Armii Krajowej nie walczyli z ludowcami. Podobno było odwrotnie, wyście nas niszczyli, ale my was nie”. Był zaskoczony tym, że o tym wiedziałem. Ale mu przyrzekłem, że się spotkamy. Mówię: „Ale mam takie życzenie, żeby się najeść razowego chleba do syta, zobaczyć rodzinę i umrzeć, ponieważ już się razowego najadłem, ale rodziny jeszcze nie widziałem, ale jeszcze chcę jeszcze dalej, bo tak mi Bóg pozwolił”. I rozstaliśmy się.
Ale mi się przydał później, jak zostałem aresztowany za dwa lata. Śledztwo było bardzo ciężkie. Zarzucali mi wiele rzeczy i podsuwali mnie. Dostawałem różne propozycje, ale [miałem] podpisać, a ponieważ nie mogłem już znieść śledztwa, powołałem się na pułkownika „Barykę”, żeby on o mnie opinię wydał z czasów okupacji. Zaraz przerwali śledztwo, zaprowadzili mnie do pułkownika i pułkownik mnie się pyta, skąd znam pułkownika „Barykę”. Mówię: „To niech on na to odpowie. Ja nie będę mówił”. Wtedy i na wyroku skorzystałem prawdopodobnie, prawdopodobnie, bo może bym dzisiaj nie żył, bo w tym czasie akowców wywalali, rozwalali.
Dostałem dwanaście lat. To był normalny proces i na tym się skończyło. Odsiedziałem prawie siedem lat, wyszedłem z więzienia, było mi bardzo ciężko. Wszędzie nie mogłem dostać pracy, wszędzie byłem bardzo potrzebny, bo już zdobyłem inny zawód, teoretycznie nauczyłem się elektryczności i podawałem się wszędzie jako elektryk samochodowy. Wszędzie byłem potrzebny, na Żeraniu: „Tak, proszę bardzo! Niech pan tu…”. Już mi dają [dokumenty]. Mówi: „Ostatnie miejsce pracy?”. To [mówię]: „Zwolnienie z więzienia”. Narada podczas mojej nieobecności. Za chwilę wzywają mnie do kadr i mówią: „Proszę pana, może pan się za miesiąc zgłosi, bo już kilku się zgłosiło, tak że nie mamy już przyjęć”.
Dostałem się do Wrocławia, odwiedziłem swojego ciotecznego szwagra. On mówi: „Zostań. We Wrocławiu na Krzykach, jest ogłoszenie w gazetach, że potrzebni są elektrycy samochodowi”. Mówię: „Tu nic z tego nie wyjdzie”. „Zobaczymy”. W niedzielę żeśmy poszli, był komendant straży. Pyta się on, bo on już był inżynierem, mój szwagier. Mówi: „Tak, panie, kilku elektryków potrzeba”. „To przyjdziesz jutro rano sam, bo do pracy idę. Wiesz, gdzie”. Przyszedłem tam. Jestem w kadrach i mówię, że taka i taka sprawa, podobno elektryków potrzeba. „Tak, potrzeba”. To ja, [pada pytanie]: „Ostatnie miejsce pracy?”. [Mówię:] „Zwolnienie z więzienia”. Ona mówi: „Niech pan zaczeka”. Patrzę, stoję na korytarzu i czekam. Za chwilę widzę, jedna osoba idzie, druga osoba do kadr, wreszcie trzecia leci, zatrzymuje się i mówi tak: „A pan w jakiej sprawie?”. Mówię: „Podobno są przyjęcia na elektryka samochodowego”. „A gdzie pan pracował?”. „Ostatnio pracowałem w Jelczańskich Zakładach Samochodowych”. „W jakim dziale?”. Mówię: „U głównego energetyka”. „U pana inżyniera Ruszla?”. Mówię: „Tak”. „Hmm, dobrze”. Wpada tam do środka, a tam sekretarz partii mówi: Niet, nie nada. Kryminalist nam nie nada. A on mówi tak: „Biorę go na swoją odpowiedzialność. Co wy tam tego. Nie mogę, mnie pięciu elektryków potrzeba”. A tam stu ludzi pracowało bezpośrednio produkcyjnych, tak to było. On wziął na swoją odpowiedzialność mnie do pracy. Zacząłem pracować. Pracowałem za pięciu. Mało, że chodziłem, ale latałem koło pracy. Starałem się, żebym nie miał żadnej skazy, żeby się temu człowiekowi jakoś odwdzięczyć, temu kierownikowi. On mnie bardzo lubił, widział, że pracuję, zarabiałem coraz więcej.
Dwanaście lat pracowałem tam. Mało, w tym roku samym, w 1954 poszedłem do technikum zaocznego. Skończyłem pięć lat technikum, ale nie przyznawałem się, że byłem karany, bo byłem pozbawiony praw honorowych, publicznych i obywatelskich na dziesięć lat i to się za mną ciągnęło. Bym nie mógł skończyć szkoły, bo nie miałem praw. Na maturze, na balu maturalnym siedziałem z gronem pedagogicznym, bo byłem chłopak już starszy, wyszedłem z więzienia, to miałem trzydzieści dwa lata, a byli tacy, którzy mieli po dwadzieścia dwa w szkole. Tak że byłem jednym ze starszych. Cały bal prowadziłem i siedziałem obok profesora Teresiaka. On był w tym czasie chyba adiunktem na Politechnice Wrocławskiej. I do mnie mówi tak: „Panie Sosnowski, ja chcę widzieć pana na politechnice!”. Mówię: „Panie profesorze, tytułu na nagrobek to nie potrzebuję”. „Co pan takie rzeczy mówi?! Przecież pan jeszcze jest młody”. Mówię: „Ale mam za sobą więzienie, siedem lat”. „O Boże, co pan takiego mówi”. I zwraca się do swojego dyrektora pedagogicznego, mówi: „Marian”, Bogucki się nazywał, „słyszałeś, pan Sosnowski siedział w więzieniu tyle lat”. On się spojrzał na mnie, ale mówi: „To niemożliwe”. Mówię: „Tak jest”. Miałem jeszcze wtedy pozbawienie praw honorowych, publicznych i obywatelskich, ale o tym nie mówiłem im. Ale na tym się skończyło, bo po co mnie na politechnice męczyć jeszcze się tyle lat.
To był 1959 rok, jak skończyłem technikum. Poczekałem do 1964 roku, kończą mi się prawa. Napisałem do Ministerstwa Sprawiedliwości o przywrócenie praw. Przyszedł milicjant, obszedł cały zakład, dyrekcję, tam, gdzie mieszkałem, po wszystkich lokatorach, opinii szukał. Wreszcie przyszedł do mojej żony, bo byłem żonaty i pyta się, mówi tak: „Proszę pani, pani mąż to ma takie opinie jak Lenin”. Tak powiedział. A żona się pyta: „A po co panu ta opinia?”. A on mówi: „A nie wiem, ja tylko dostałem polecenie, żeby opinię o panu zdobyć”. I na tym się skończyło. Za miesiąc czasu dostaję przedłużenie na drugie dziesięć lat. Szoku dostałem, dlatego, że nie powiadomiłem ich, jak wyszedłem z więzienia, że mam dziesięć lat pozbawienia praw i dlatego mi przedłużyli na drugie dziesięć lat. Wyjechałem wtedy z Płocka, nie z Płocka, tylko z Wrocławia, przyjechałem do Płocka i otworzyłem warsztat samochodowy. Też nie przyznawałem się, że w dalszym ciągu mam prawa pozbawione i prowadziłem warsztat od 1966 roku do 1973 [roku]. Wtedy była wymiana zezwoleń na prowadzenie zakładu. Wezwali mnie do Wydziału Przemysłu i Handlu w Płocku i sekretarka mówi tak, bo przyszedłem po drugie zezwolenie, spojrzała się na mnie, ale mówi: „Panie, za co pan siedział?”. Mówię: „To nie pani sprawa. Co panią obchodzi?”. „Bo jest wstrzymane zezwolenie dla pana”. Mówię: „Dobrze, nie to nie. Nie dostanę, to nie”. „Niech pan idzie do kierownika”. To zapukałem do kierownika, uchyliłem drzwi, patrzę, że ktoś tam jest. Poczekałem chwilę, interesant wyszedł, wyszedł kierownik, poprosił mnie do siebie i nie znając mnie, pyta mnie: „Pańskie nazwisko?”. „Sosnowski”. „Panie, co pan narobił?”. Mówię: „Nic nie narobiłem, o co panu chodzi?”. „To za co pan siedział?”. Mówię: „Nikogo nie zabiłem i nikogo nie okradłem. Panu powinno wystarczyć”. „To kiedy pan siedział?”. Mówię: „1947−1954”. „Panie, co pan?! Przecież to jest sprawa przedawniona”. Mówię: „To już ja nie wiem. Przedawniona, to powinni skreślić tam, jak pan uważa?”. „No tak! Panie Sosnowski, ja panu wydam, tylko niech pan mi przyrzeknie, że pan tam napisze do nich, bo co oni tam”. Mówię: „Proszę pana, to już nie wiem”. „Ale napisze pan?”. Mówię: „Zastanowię się”.. A to był jeszcze rok, żeby ich tam nie drażnić, bo tam jakiś bubek siedzi i może mnie znów przysłać na drugie dziesięć lat.
Ale państwo sobie wyobrażacie, jak prowadząc zakład, w jakich stresach przeżywałem nieraz, bo i milicja do mnie przyjeżdżała z samochodami. Już potem się przyzwyczaiłem, ale początkowo, jak przyjechał milicyjny samochód, to mówię: „Może po mnie”. Ale: „Słucham pana?”. „Pan Sosnowski?”. Mówię: „Tak”. „Światła nie mam”. To już ochłonąłem. „Dobra, zaraz robimy”. Naprawiłem. „Płacę coś?”. „Nie, od was nie będę brał”. Pozbywałem się jak najszybciej. To były chwile, się już później przyzwyczaiłem, ale były to olbrzymie stresy i strach. A ile mi napuszczali na mnie złodziei, i to takich, który ukradł, wiedzieli, milicja przysyłała go do mnie, czy coś kupię nie wiedząc o tym, że siedziałem kiedyś tam, oni wiedzieli o tym. Tylko każdego rzemieślnika, to szukali w nim winowajcy, że kupuje części od złodziei. Nie robiłem tego, nawet żarówki to nie wziąłem do ręki, a były takie możliwości, bo ludzie pracowali w zakładach państwowych i kradli, i mogli prywaciarze kupować, ale własnego cienia się bałem.

  • Kiedy ostatecznie skończyły się prześladowania?

W 1974 roku wzywają mnie do cechu. Mówię: „Co jest? Ważna sprawa?”. „Bardzo ważna”. Mówię: „A czy dobra dla mnie?”. „Bardzo dobra”. Mówię sobie: „Co jest?”. Idę do cechu, może przyszło jakieś powiadomienie, a oni mówią, kierownik cechu mówi: „Decyzją zarządu jest pan wytypowany na biegłego do sądu”. Mówię: „Panie, czy pan zwariował? Na biegłego do sądu?”. Od razu jemu mówię: „Panie, przecież tyle lat siedziałem w więzieniu”. „Co pan takie rzeczy! My nic nie wiedzieliśmy o tym”. Mówię: „A po coście mieli wiedzieć?”. Ale mówi: „Kiedy to się stało, jak to?”. Mówię: „Wtedy i wtedy”. A to był 1974 rok. Mówi: „Panie, to już zatarta sprawa”. Mówię: „Ja tego nie mam”. On miał żonę, która pracowała w komitecie wojewódzkim partii w Płocku. Mówi: „Ja jadę do Warszawy, ja to wszystko załatwię”. Mówię: „Pan mi przyniesie na rękę, to będę widział”. Pojechał, za parę dni wraca i mówi tak: „Wszystko jest załatwione”. Mówię: „Przywiózł pan?”. „Nie, oni powiedzieli, że przyślą panu na pański adres”. I faktycznie, przysłali mnie, że mam prawo wszędzie pisać „niekarany”, zatarta sprawa. To było po dwudziestu latach. Takie miałem przeżycia.

  • Proszę powiedzieć jeszcze, jak pan teraz myśli o Powstaniu?

Powstanie to było nieuniknione. Tych ludzi, których miałem, osiemnastu, podczas Powstania, na ostatni dzień przyszło tylko czternastu. Oni się nie mogli doczekać. Jak 1 sierpnia przyszedł łącznik i przyniósł nam suchy prowiant i powiedział: „Nie rozchodzić się do odwołania!”, to powstała wielka radość, że nareszcie będzie zemsta nad Niemcami. Pani słyszała, po sto dwadzieścia osób pod mur stawiali Polaków za jednego Niemca. Słyszała pani o tym? Ale to nie był Niemiec, to był więzień z Pawiaka ubrany w mundur niemiecki, naszpikowany różnymi lekami uśmierzającymi, wywieźli go na Krakowskie Przedmieście czy na Nowy Świat, wypuścili go, a już czekał w cywilu gestapowiec albo esesman, walił mu w głowę i uciekał. Jeszcze mu Polacy robili drogę, żeby uciekł, bo myśleli, że to Polak. Wtedy już były przygotowane „suki”, z jednej i z drugiej strony łapali. Złapali ze sto pięćdziesiąt osób, Niemiec, folksdojcz, wszystkich łapali. Wypuścili tych, których uważali [za] swoich, oczywiście, a resztę pod mur. Jaka organizacja by ryzykowała, żeby zabić Niemca za stu dwudziestu Polaków, bo było takie obwieszczenie, Niemcy [ogłaszali], że za jednego [zabitego] Niemca stu dwudziestu Polaków [zginie]. To przecież przez to zginął Kutschera. [...] Przyjechał z Jugosławii i powiedział: „Ja uspokoiłem w całej Jugosławii w ciągu dwóch miesięcy, to tu w ciągu dwóch tygodni uspokoję Warszawę”. I wydał wtedy wyrok na siebie, że poszło trochę Polaków, to swoją drogą, ale było za kogoś. Warta była świeczki ta sprawa.

  • Dziękuję bardzo.

Jedno z takich wydarzeń, które jest warte uwagi, to była sprawa broni mojego kolegi, Stanisława Chrapkowskiego, pseudonim „Swoboda”. Dostałem wiadomość o godzinie dziesiątej wieczór, że „Swoboda” został aresztowany. Byłem w szoku, nie wiedziałem, co zrobić. Ale musiałem opuścić dom i wszyscy w nim zamieszkali [też].

  • Który dom?

To mieszkanie, na Nowym Zjeździe pod szóstym. Tego domu już nie ma. Zabrałem broń, zostawiłem dokumenty swoje siostrze swojej ciotecznej, która była w tym mieszkaniu. Zabrałem dwa pistolety i udałem się na przystanek przy moście Kierbedzia. Musiałem przejechać z bronią prawie przez całą Warszawę, w tramwaju. Nie wiedziałem, co mam zrobić, czy wysiąść na placu Zbawiciela czy na placu Unii Lubelskiej, bo miałem tam kryjówkę na ulicy Oleandrów. To było przedłużenie ulicy Litewskiej, a na Litewskiej był szpital, gdzie pracowały Deutsche Schwestry, esesmanki, i na ulicy Oleandrów mieszkał mój wujek, w domu pielęgniarek niemieckich. On był portierem i palaczem. Tam musiałem się do niego udać z bronią. Musiałem wyskakiwać z tramwaju, a ponieważ byłem młody chłopak, umiałem te rzeczy robić, że w całym w biegu, bo przecież między placem Zbawiciela, a [placem] Unii Lubelskiej, bo były takie dwa przystanki, to musiałem w środku wyskoczyć.
Wyskoczyłem stamtąd i udałem się w kierunku ulicy Oleandrów. Nadchodząc do tego domu, widzę, że stoi esesmanka z żołnierzem. Musiałem przejść koło nich, pójść za róg i schować się, czekając, kiedy on odejdzie. Naraz słyszę z przeciwnej strony, ulicą, idą kroki [butów] podbitych podkówkami, czy jak to nazwać, Niemców. Nie było mowy schronienia się gdzieś tam w pomieszczeniu. Stanąłem w bramie i czekam, czy oni się zatrzymają koło mnie czy oni przejdą. Serce mi tak biło, że bałem się, że oni usłyszą to. Zawsze miałem przygotowany cyjanek potasu, w kieszeni. To była moja ostatnia broń. Mówię sobie: „Jak się zatrzymają, to będę strzelał do nich, bo przecież nie dam się zrewidować, bo cóż to będzie. Chociaż za darmo skóry nie sprzedam”. Ale przeszli i poszli do rogu. Tamten Niemiec usłyszał, że idą, też jakaś sztrajfa, pożegnał się z tą swoją i też poszedł. To czekałem chyba z piętnaście minut, żeby się uspokoić.
Później podszedłem do okna i zapukałem, i wujek mi otworzył drzwi. Wszedłem do środka i poprosiłem go, że zejdziemy do piwnicy. Pyta mi się, po co. Mówię: „Weź gazetę jakąś”. Wziął gazetę i zszedł ze mną. Wyjąłem dwa pistolety i podsunąłem pod koks. On się zaczął trząść: „Rysiu, co ty robisz?”. Mówię: „Wujek, cicho, nic nie mów! Jeszcze dwa dni i zabiorę to, nie martw się”. Zakwaterowałem się u niego przez dwa dni, w międzyczasie dostałem rozkaz od dowódcy kompanii, że mam się zgłosić. Armia Krajowa miała wszędzie wtyczki. Mieli swoich ludzi też tam u nich. Ponieważ dowiedziałem się, kto zadenuncjował „Swobodę” Chrapkowskiego, znałem osobiście tę osobę, dostałem polecenie, żebym ją zgładził. Chodziło o to, żeby szybko to załatwić, żeby ona nie potwierdziła swego donosu, a ona była już w organizacji, ale współpracowała z gestapo. Dobrałem sobie kolegę, bliskiego, kaprala, Władysława Kielima i wykonaliśmy wyrok, ale tak że nie znaleźli jej w ogóle. Po miesiącu czasu, „Swoboda”, po ciężkim śledztwie, został zwolniony z u potwierdzenia donosu.

  • Kiedy został wykonany ten wyrok? Kiedy pan z kolegą wykonał wyrok?

Po dwóch dniach aresztowania jego, po trzech dniach.

  • Który to był miesiąc? Kwiecień?

Tak. Nie było poświadczenia, a mieli ludzi swoich, co go uprzedzili. Dowództwo się dowiedziało, kto donos zrobił na Chrapkowskiego. On brał udział w Powstaniu, doszedł do zdrowia, ale w obozie, nie przeżył obozu. Miałem jeden takie szczęście, jak tu wspomniałem, przez ostatnie trzy miesiące trzymał mnie doktor Różycki na rewirze.

  • Proszę powiedzieć, jak państwo zaplanowali akcję zgładzenia tej kobiety.

Wywieźliśmy ją daleko za miasto.

  • Pan ją znał osobiście, tak?

Tak, dlatego dostałem zlecenie takie, że mogłem ją wyprowadzić, ale nie będę mówił, jak to się stało. W każdym bądź razie Niemcy uważali, że to był fałszywy donos. Takie było pokrycie przynajmniej, bo byli ludzie, którzy dostali sporo pieniędzy za to, żeby tak tą sprawę załatwić.

  • Koniec tej historii, tak?

Tak.



Warszawa, 2 października 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Ryszard Sosnowski Pseudonim: „Lassota” Stopień: plutonowy Formacja: Obwód Szósty, Piąty Rejon Dzielnica: Praga Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter