Sławomir Maruszewski „Ape”

Archiwum Historii Mówionej

Sławomir Maruszewski, żołnierz Oddziału Osłonowego Wojskowych Zakładów Wydawniczych, pseudonim „Ape”, stopień: plutonowy podchorąży.

  • Proszę opowiedzieć z jakiego środowiska pan pochodzi i co pan robił przed 1939 rokiem?

Przed 1939 rokiem byłem młodym chłopcem, uczyłem się. W czasie okupacji uczyłem się dalej, w 1944 roku, przed wybuchem Powstania, kończyłem czwartą klasę gimnazjalną.

  • Jakie gimnazjum pan kończył?

Tajne gimnazjum im. Żeromskiego, mieszczące się na ulicy Moniuszki.

  • Gdzie pan mieszkał przed wojną?

Mieszkałem w Warszawie na ulicy Wolskiej, przeważnie. W czasie okupacji mieszkałem też częściowo na Wolskiej, częściowo na Sienkiewicza.

  • Czy pracował pan zarobkowo w okresie okupacji?

Nie.

  • Czy był pan na utrzymaniu rodziców?

Byłem na utrzymaniu rodziców.

  • Czym się rodzice zajmowali?

Ojczym był przemysłowcem.

  • Jak pan się znalazł w konspiracji?

W konspiracji musiałem się znaleźć, bo konspiracja stale była koło mnie. Ze względu na przyjaciela ojczyma, też oficera o dużej charyzmie między powstańcami, porucznika „Steba” - Stefana Berenta, to stale była prasa, różne wydawnictwa, potem znaczki i stale wiadomo było, że tutaj się ta konspiracja kręci. Ja się nie pytałem, bo byłem mały, więc wiedziałem, że nie należy się tym interesować. Czasem mnie jakieś rzeczy mówili, żebym coś pozałatwiał, to załatwiałem. I w początkach 1943 roku wiedziałem, że zaczyna się coś dziać. Na Placu Grzybowskim… Bo myśmy mieli mieszkania, ojczym dysponował własnymi trzema mieszkaniami: jedno było mieszkanie matki na Kredytowej, gdzie był zameldowany, matka była główną lokatorką, a on był zameldowany i tam już „przyleciało” gestapo – przed Palmirami – po ojczyma. Na całe szczęście nie wrócił jeszcze do Warszawy, więc go nie złapali, drugie mieszkanie na Sienkiewicza i trzecie mieszkanie na Placu Grzybowskim, przedwojenne mieszkanie ojczyma i matki. Ale tam, przed wojną, na Placu Grzybowskim tę część, którą dzierżawił, [to był] teren należący do kościoła, tam z tyłu za plebanią był taki placyk szerokości dziesięciu i długości czterdziestu metrów, pięćdziesięciu. I tam stały dwa budynki. Jeden murowany, w którym był automat do robienia siatek i tam pracował pracownik, produkował te siatki na tym automacie. Drugi budynek, mniejszy, przylegający do dużego budynku, który spalił się w 1939 roku, to był taki mały, też murowany, ale prowizoryczny – rodzaj barakowego budynku, w którym stały dwie maszyny, takie nieduże do robienia siatek ogrodzeniowych. Widziałem, że zaczęło się tam coś dziać, bo tam nosiłem jakieś papiery. Pojawił się pan inżynier, hrabia Grocholski i coś tam widziałem budowlanego, Edzio Girżna, przedwojenny pracownik matki, widać, że coś się tam działo. Zobaczyłem, że się jakieś słupki betonowe pojawiają, różne rzeczy. Ale też się w dalszym ciągu nie pytałem. Wiedziałem, że się tam coś dzieje. To był chyba początek, albo koniec – nie wiem dokładnie - października, w każdym razie już było ciemnawo i zimnawo, bo się już w płaszczach chodziło. Ojczym kazał mi przyjść na Plac Grzybowski… Otworzyli klapę, bardzo mądrze wmontowaną w podstawę maszyny i pokazali mi, że tu będzie produkcja pistoletów maszynowych i że „dziś będziesz przenosił taki pistolet do pokazania Komendzie Głównej”. I pokazali mi zmontowaną Błyskawicę, potem ładnie ją zapakowali, dwa magazynki – też oczywiście dostałem broń, z którą wiadomo było, że się umiem jeszcze od przed wojny obchodzić, bo rodzina oficerska, to z bronią miałem styczność. Eskortowało mnie czterech ludzi – ojczym z porucznikiem „Stebem” i dwóch młodych ludzi w moim wieku, których spotykałem, bo „Steb” miał hurtownię części zegarmistrzowskich na Widok, chyba 21 – za numery nie odpowiadam, ale przypuszczalnie to było 21. I tam, jak do niego czasem przychodziłem, coś przynosiłem, to tych dwóch ludzi młodych, troszkę starszych ode mnie, widziałem. Oni też oczywiście uzbrojeni poszli, z tym, że „Steb” ze mną ustalił, że – ja szedłem w środku – dwóch z przodu, dwóch z tyłu, bo to ciemno przecież, ulice zaciemnione, więc trzeba bardzo uważać, żeby się nie nadziać na tak zwaną „streifę”, czyli niemiecki patrol policyjny – i że jak on wejdzie do bramy na Chmielnej, to ja mam poczekać około dwudziestu sekund, jak się nic nie dzieje, to wtedy mam wejść. Jeżeli by nastąpiło jakiekolwiek starcie na ulicy, to mam nie patrzeć na nic, wycofać się, z powrotem pójść na punkt, schować Błyskawicę – ja miałem klucze – i siedzieć i czekać na to, co będzie dalej. Po prostu tam było na samym początku mi zaznaczone, że to ma być tak utajnione, że o tym absolutnie Niemcy – nie tylko Niemcy, ale dla wszystkich – nie ma kogoś, kto by się o tym dowiedział. W ogóle i o samej produkcji, że to się produkuje i szczególnie o montowni. I tam dostarczyłem, wszedłem – najpierw „Steb” [wszedł], poczekałem, wszedłem do tej bramy, tam był jakiś mężczyzna – oddałem to, poszedłem, wróciliśmy i potem po tygodniu, po dziesięciu dniach, powiedział mi ojczym, żebym o określonej godzinie, wieczorem – przed godziną policyjną – przyszedł do Jacht Klubu na rogu Placu Napoleona i Sienkiewicza. I tam właśnie był „Steb” i powiedział mi, że rozmawiali z moją matką i proponują mi pracę przy transporcie i przy ochronie z tym, że niestety, pewnie dojdzie do jakichś starć – nie uda się tak, żeby to wszystko szło gładko – czy ja się na to zgadzam. Powiedziałem oczywiście, że się zgadzam. W zamian za to pójdę na podchorążówkę. Interes był dobry.

  • Przedtem formalnie pan nie był w konspiracji?

Ja formalnie to w ogóle nie byłem i przysięgi nawet nie składałem nigdy. Przecież ja byłem wciągnięty cały czas w te sprawy, już się z nimi stykałem.

  • Proszę powiedzieć, jak zrozumiałem, to w zakładzie pańskich rodziców była tylko montownia tych Błyskawic?

Tak, to była montownia.

  • Czyli rodzice mieli jakiś zakład mechaniczny?

Nie. Tam, tak jak panu mówiłem, były te maszyny, z których robiło się te siatki z tym, że potem ojczym tych dwóch pracowników, którzy tam pracowali przesunął gdzie indziej, żeby nie przeszkadzali.

  • Czyli formalnie to był jakiś zakład produkujący siatki ogrodzeniowe?

Tak. Jak pan wszedł to było puste, tam było parę stolików, trochę narzędzi, te dwie maszyny – na nich oczywiście część siatki zrobionej, w rolce, reszta rozciągnięta.

  • Czyli same części były wykonywane w innych zakładach, w innej części Warszawy?

[…] „Kawał” cały polegał na czym: że trzeba było te wszystkie części z różnych [miejsc] pobrać i zwieźć i potem odwieźć gotowe Błyskawice.

  • Pan zajmował się tylko odwożeniem już gotowych, czy części pan też przywoził?

Części się zbierało. Głównymi punktami, w których żeśmy zbierali to był Plac Żelaznej Bramy – tam były stragany, wszystko. Poza tym twórca Błyskawicy – tutaj różne są rzeczy pisane, ale według tego, co się mówiło i co ja wiedziałem, to konstruktorem Błyskawicy był inżynier Zawrotny – pseudonim „Błyskawica”. On miał warsztat swój, jakiś elektrotechniczny, na ulicy Elektoralnej – chyba Elektoralna 5. Od niego się brało dużo rzeczy, brało się z umówionych punktów. I tak samo się wywoziło. Z tym, że jak się brało, to było niedobrze, ale to były tylko części, bo to było w paczkach i to było na wózku. Mieliśmy piękny wózek dwukołowy z dyszlem – jeden pchał, drugi ciągnął. Ja zawsze szedłem jakieś dwadzieścia metrów przed nimi, zawsze po drugiej stronie ulicy, z umówionymi znakami, w razie czego, i patrzyłem, czy nic nie widać na horyzoncie. Trasy żeśmy wybierali zawsze i znane i najmniej uczęszczane przez patrole, co prawda to nie zawsze dawało efekty. I czwarty – ten, [którego zdjęcie] tu wisi na ścianie, podporucznik Virtuti Zbyszek Rosenthal – on z tyłu. On był dowódcą – myśmy się nie umawiali, ale on był dowódcą całej tej grupy. Pułkownik Satura twierdzi, że zostało zrobione siedemset sztuk, to, co on ma sto procent gwarantowane, mimo, że to w siedemdziesiątym którymś roku pisał tę swoją pracę, to już uciąć więcej nie mógł – ale, jak mu wstawiłem tam jeszcze czterysta luf od Bergmanów, to powiedział: „ja już tu nie wiem jak to było”, bo cała sprawa ilości – ja nie przesadzam, ale moim zdaniem, to jest kwestia tysiąca dwustu do tysiąca pięciuset sztuk. Sam pan sobie wyobraża zwiezienie części – oczywiście partiami – i wywiezienie tego towaru. Z tym, że wywiezienie było już bardziej bezpieczne, bo Błyskawice i magazynki owijało się w tak zwaną „rabicówkę” – to jest siatka, taka rzadka zupełnie, którą przed wojną, jak się budowało, to się owijało belki metalowe do otynkowania. To się nazywało siatka Rabitza. I w tę siatkę się pięknie owijało, w worki dwa takie były włożone, worki sobie leżały na wózku i można było sobie z tym jechać.

  • Czy jak przewoziliście części, to była jakaś przykrywka oficjalna?

Nie, już nie było. To się nakryło - albo paczki tak leżały, albo jak coś wystawało, to się nakrywało, ale to już było ryzyko większe. Ale mimo wszystko, mimo że myśmy zachowywali jak największą ostrożność, to niebezpieczeństwo było nieuniknione. Mieliśmy po prostu szczęście. Bo na przykład taki przypadek, który na pewno będę pamiętał w dalszym ciągu, do śmierci - myśmy jechali wtedy z Elektoralnej od Zawrotnego i żeśmy się znaleźli w pewnym momencie na Placu Żelaznej Bramy, ale nie z zachodniej strony, tylko ze wschodniej strony. Tam był taki teren pusty, tramwaje krążyły... I tam stał budyneczek, nie wiem, czy tramwajowy, nie pamiętam już tego dobrze, ale obok tego Korczyński – słynny bokser przedwojenny i jego wspólnicy grali tam w „trzy karty”, czy w „trzy miasta” - nie wiem, bo tam ludzi worek [był] koło tego. I jedziemy. Ja sobie już przeszedłem, minąłem ich. Oni nadjeżdżają – w tym momencie wyjeżdża gdzieś od Granicznej łazik, szybko wyjeżdża, podjeżdża, staje – dwóch Niemców wybiega, a wózek stoi trzy, cztery metry przed łazikiem. Na łaziku stoi Niemiec z pięknym Bergmannem – ten ostatni model ‘43 – już gotowy na tych ludzi tutaj. Tamci krzyknęli: Hande hoch! Ludzie ręce podnieśli do góry, ten drugi Niemiec, który prowadził łazika wyłazi, patrzy – jeszcze spojrzał - wózek stoi. To się tak ładnie opowiada i się można śmiać, ale to są momenty. Ja jestem, na całe szczęście, od niego trochę daleko. Bo jestem od niego około piętnastu metrów. W razie czego będę strzelał i ja go trafię, ale mogę go nie zabić - jak on pociągnie z tego Bergmana to będzie nie najlepiej. Gdybym był bliżej, to wiadomo, że bym go zabił. A jeszcze z odbezpieczoną ręką w kieszeni, z odbezpieczonym pistoletem. A oni tam zgarnęli pieniądze, czy nawet ci im podsunęli, żeby sobie poszli. Tylko popatrzyli, weszli do samochodu i odjechali. A niech podejdzie? To już nie automaty w rolce, tylko już części. W tamtym momencie... A chodziło o co: że wybicie takiej streify – bo my byśmy ich wykończyli - to ja nie wiem, ale represje byłyby po pierwsze szalone, a po drugie oni by już następne streify wzmocnili, myśmy sobie z tego zdawali dobrze sprawę, także tutaj ryzykować to raczej nie należało, bo skutki byłyby straszne. Ale udało się. Do końca – jak nam powiedzieli, że rzeczywiście byliśmy „artyści”, że nie doszło do żadnej strzelaniny. I dociągnęło się do Powstania i koniec. Tam potem nawet – Satura opisuje – były takie zdarzenia, że jakiś chłopiec ogląda Błyskawicę w swoim oddziale i: „cholera!” – mówi – „to ja przez pół roku tutaj te rączki robiłem i mówili mi, że to do żelazka!”. Jaki był i błąd i plus – to znaczy, to nie był błąd – ona miała olbrzymią siłę ognia, myślę, że największą siłę ognia w tym momencie ze wszystkich pistoletów maszynowych chyba na świecie. Ja te lepsze znam. Dlatego, że ona miała bardzo mały skok trzonu. Pistolet trzonowy to bije w ten sposób, że uderza trzon, następuje odpalenie, odwraca do tyłu, sprężyna się ściska, pcha go do przodu, on leci z powrotem, równocześnie wpycha do komory nabój i znów go zbija. I on sobie tak chodzi. Więc ona miała bardzo mały skok trzonu - to było dobre na siłę ognia, ale na warunki powstańcze – ze względu na zasoby amunicyjne to było nieszczęście, na co narzekali.

  • Trzeba było bardzo delikatnie pewnie...

Tak, bo to od razu parę sztuk leciało. Ale tym niemniej pułkownik Borkiewicz podaje, że w momencie wybuchu Powstania, Warszawa, żołnierze dysponowali pięciuset pistoletami maszynowymi, z których czterysta stanowiły Błyskawice. Myśmy mieli w tym momencie jeszcze sto piętnaście Błyskawic, czyli mieliśmy dwadzieścia procent broni maszynowej Powstania.

  • Proszę powiedzieć czy już tuż przed Powstaniem, w momencie wybuchu Powstania, trafił pan do tego oddziału osłonowego?

Cała sprawa wyglądała w ten sposób, że: ten oddział osłonowy już był przesądzony przed Powstaniem, że ta właśnie resztówka zostanie produkcyjna, to będzie silnie uzbrojony oddział – i to będzie oddział dyspozycyjny dowódcy Powstania. To już oni ustalili sobie, to było wiadome. Ten oddział organizował „Steb”. Myśmy czterej, ja i trzech moich kolegów – myśmy tylko do nich doszli. Myśmy przywieźli całą broń, dostarczyli, tam na miejsce, na Sienkiewicza, a oni byli pozbierani z różnych szkół. Poza tym przyjęcia były selekcjonowane, bo chętnych w pierwszych dniach [było dużo], ale nas już było w ogóle koło stu, poza tym przyszli tacy, którzy pierwsze dni przesiedzieli tam, gdzie jest Wawelska, te małe ulice. Tam siedzieli na strychach, z Batalionu „Odwet” chyba, a Ukraińcy łazili i dopiero potem udało im się uciec. Takich tam paru przyjęto. Poza tym ja, pierwszego dnia, jak patrolowałem z tyłu, za Boduena, zetknąłem się z takim bardzo bohaterskim chłopakiem Cześkiem Polleyem – pseudonim „Czech”, na tych zdjęciach powstańczych często był eksponowany z trąbką albo z lalką – wysoki taki chłopak, w hełmie. Ja się z nim zetknąłem. Żeśmy rozmawiali – to było pierwszego dnia wieczorem, bo ich zastało Powstanie w kinie „Palladium”. I oni nie wiedzieli jaki jest rozkaz, gdzie do tych swoich dołączyć – bo oni byli z „Zośki”, to była „Zośka”. Powiedziałem: „W razie czego, jak nie dołączycie, to tu jest dobry oddział, duży, dobrze uzbrojony, to możecie dołączyć”. W sumie ich się zebrało około dziesięciu i oni u nas stanowili, w 2. plutonie, taką samodzielną drużynę. Jeżeli chodzi jeszcze o skład: zestaw ludzi był taki, że, na przykład, na ich dziesięciu, to było ośmiu podchorążych. W 2. plutonie w sumie ilość podchorążych była większa niż w pozostałych. Zgrupowanie liczyło – ta kompania, bo to w rzeczywistości była kompania – ona liczyła dziesięciu oficerów - na początku, bo potem już ich było mniej. Na początku liczyła dziesięciu, to był typowo dyspozycyjny, elitarny oddział.

  • Gdzie mieliście zbiórkę w momencie wybuchu Powstania?

Myśmy byli wszyscy na Sienkiewicza 1, Boduena 2. Tam była dowieziona broń, już wszyscy siedzieli. I właśnie mnie zaskoczyło – ja już tam byłem umówiony, bo usłyszałem o pewnej rzeczy, więc już wiedziałem, że mam się zgłosić, wystąpić i słyszałem, jak oficerowie rozmawiali. Ale tutaj mnie zaskoczyło, bo rozkaz był taki, żeby zamknąć – najpierw jeszcze chwilę trzymać, żeby ludzie wbiegali, jak zaczęła się strzelanina na Placu Napoleona, ona się zaczęła jakieś czterdzieści minut wcześniej, przed piątą i drużyna cała na klatce schodowej, potem – bramę zamknąć, nie pokazywać się, bo tam Niemcy granaty rzucili pod bramę. Jak uciekali na Pocztę ich można było wystrzelać „od diabła”. Nie zdradzać miejsca postoju. Więc byłem zdziwiony, bo przecież wszyscy – tylko ta na Boduena [brama] była otwarta, ale też zabezpieczona. Jak się okazało – spytałem się ojczyma, o co chodzi. Sprawa polegała na tym, że rozkaz Komendy Głównej był taki, że mamy czekać na rozkaz. Albo dołączymy się i zaatakujemy Pocztę, albo, jeżeli Powstanie by się nie rozwijało właściwie, to mamy się przebić na Plac Dąbrowskiego, zgarnąć dowództwo Powstania i wyprowadzić je w kierunku zachodnim lub północno-zachodnim, z Warszawy. Już od samego początku byliśmy dyspozycyjni nie najlepiej, bo tutaj, w tej Encyklopedii właśnie – tu już mi przysłali list koledzy – jest napisane, że myśmy tu się tak doczepiali... na zasadzie, że – pójdziemy im i pomożemy, albo nie pomożemy. Tak nie było, niestety. Myśmy działali dokładnie, z tym, że prawdą jest, że myśmy działali tylko i wyłącznie na rozkaz „Montera”. To znaczy dowódcy mieli luz w jakichś..., ale jeżeli chodzi o jakieś operacje większe, tak jak to przebicie, to wyglądało, niestety, powiedzmy sobie szczerze… Ja, jak zobaczyłem pierwszy oddział powstańczy wtedy, pierwszego dnia, to mi od razu ochota przeszła do Powstania. […] Sam [miałem] dziewięciostrzałowy, dziewięciomilimetrowy pistolet, przedwojenny, nie strzelany jeszcze Vis z piękną, przedwojenną amunicją, z orzełkami wybijanymi na kryzie amunicji. Nota bene z tego Visa to w ogóle w czasie Powstania ani razu nie strzeliłem, tak został zakopany. One były nie wiem skąd, to „Steb” miał. Kilka sztuk było w skrzynkach zalutowanych i to zostało w 1939 zalutowane, przeleżało. Śliczne pistolety i doskonałe. Był taki moment, zaraz na początku Powstania, że nas dwóch stoi, bo to, do czego byliśmy przeznaczeni to, niestety, się nie udało, bo samochód nie przyszedł. I wbiegł pluton powstańczy. Ja go do tej pory mogę szczegółowo opisać. Na czele biegł porucznik, który w kilkanaście minut później zginął w ataku na Pocztę, bo on jednak chciał koniecznie zdobyć pocztę. Miał bardzo ciężką broń w ręku, bo miał taką belgijkę 6,35. Za nim biegło dwóch podchorążych – tak po twarzach było widać, że to podchorążowie – mieli karabiny obydwaj, wykopane z ziemi, ale dość mocno skorodowane i dorobione kolby, tylko bardzo prowizorycznie te kolby dorobione były. I takich dwóch. Potem biegł taki ważniejszy podchorąży, miał 7,65, takiego starego Mausera. Ja na broni się znam bardzo dobrze, wiadomo, że muszę. Reszta to już miała ze trzy, cztery granaty niemieckie, ze cztery „sidolki” i butelki zapalające. Jak wlecieli w tę Boduena, nas zobaczyli – stanęli na wszelki wypadek, bo „widać, że jakieś automaty mają”. W końcu mówią: „Chłopcy, chodźcie z nami na Pocztę, zdobędziemy Pocztę”. Mówię: „Panie poruczniku, jak pan się wychyli za ten róg, to zaraz pana nie będzie”. Rozstrzeliwali już jak cholera, przez tę pocztę „bili”. „Ale niech pan wejdzie tutaj, w tę bramę, to może pan dostanie wsparcie.” I dostał, ale niedużo mu pomogło, bo był strasznie waleczny, więc kilkanaście minut później nie żył. To była głupota, bo uderzenie nastąpiło przez ten plac...

  • W otwartym terenie...

A ja potem miałem całą zabawę, bo później, jak stwierdziłem, że tu od tyłu, od Marszałkowskiej, nam nic nie zagraża, to poszedłem do drukarni – bo tam miałem się u „Steba” zameldować – do tej drukarni na Szpitalnej 12. Tam już dziura była wybita w murze i Zbyszek stał, pilnował przez tę dziurę. A wiedzieliśmy, że poza Pocztą to na Szpitalnej stoi duży, niemiecki oddział. Tam stał „Azerbejdżan”, trzeba było na ten oddział uważać. Nota bene oni mi w nocy przeszli za plecami, nawet nie wiedziałem. Porucznik Berent mówi: „Masz tutaj drugiego kolegę, przejdźcie i sprawdźcie, co się dzieje tutaj, od Wareckiej”. Ten drugi kolega miał – on mi zniknął potem z oczu – takie nazwisko naukowców – Hulewicz. I potem taka łączniczka dołączyła. I się okazało – żeśmy doszli do Wareckiej 13 – że ludzie mają cała kupę, jakąś bekę paliwa – nie wiem czy to nafta była, czy benzyna. I butelki. I od Wareckiej 13 rzucać i Pocztę podpalić. Parę butelek tam wpadło i to się paliło, ale oczywiście tam była podłoga marmurowa na Poczcie, to można było sobie porzucać. Ale przez całą noc, to żeśmy do świtu ich drażnili. Jak się zrobiło widno, to już było niebezpiecznie. Ale jednak tam żeśmy im życie trochę zatruwali. A w tym czasie, w nocy, ten „Azerbejdżan” wystraszony przeszedł bokami, domami, poszedł do Krakowskiego [Przedmieścia] i zniknęła cała kompania. Jak zobaczyłem tych powstańców, to niestety potem okazało się, że, to tak wyglądało, w zasadzie poza bardzo nielicznymi oddziałami, reszta. Nie było cudów. A propos opowieści typu „wesołe”, to ten czołg, słynny „Chwat” – się przyznawali różni do niego, ale jakoś w końcu przestali się przyznawać.

  • To znaczy?

Też był przez ludzi – ja wtedy nie byłem tam, ale przez ludzi z naszego oddziału, on tam został uszkodzony – nie wiem, co z załogą, bo przy tym nie byłem. Wzięli go na Pocztę i mu nadali – oni go reperowali może na tej poczcie. On tam stał dokąd go nie zasypało. A u nas ktoś „przytomny” trzymał w piwnicy te pociski, naboje, które z niego wyjęli. To dokładnie nie był czołg, tylko to było, według mnie, działo szturmowe. A nabój z takiego działa szturmowego to jest taki, łącznie z łuską – to już do piwnicy i w piwnicy naustawiali pod ścianą, ale potem jakoś wynieśli.

  • Czy to działo pancerne było wyremontowane i wykorzystywane?

Nie. Ono miało być wykorzystywane, ale go tam w końcu zasypało. Tam około dwudziestu, kilkanaście na pewno tych naboi stało. […] My na Sienkiewicza, nasze mieszkanie – dlaczego to mieszkanie w ogóle zostało wybrane, ono zostało kupione w czasie okupacji, na początku okupacji – dlatego, że ojczym, jak wrócili po tej całej historii, że już byli, to wiadomo, że mogą przyjść po niego, więc już na Kredytowej nie nocował, tylko nocował przy kościele i trzeba jakieś mieszkanie znaleźć, żeby matka się zameldowała i żeby on mógł spokojnie nadal spać. I to mieszkanie wpadło w oczy, bo: okienka takie były dwa – jedno w przedpokoju, a drugie w ubikacji – które wychodziły na dach kościółka na Moniuszki. Ja mówię o domu, nad którym zbudowano taki wiszący dom, wielki taras nad nim. To jest właśnie ten dom. I z tyłu widać, tam jeszcze z tyłu to widać. I w razie ucieczki były bardzo duże szanse, żeby uciec, jeżeli trzeba by było uciekać. A okno kuchenne wychodziło na Sonderdienst - to znaczy Służba Specjalna, ale to była nazwa myląca, bo to byli tak zwani „czarni”. To była niemiecka policja pomocnicza złożona przeważnie z folksdojczów. Ich okna wychodziły na nasze kuchenne. Szereg z nich pałało miłością do naszej służącej, co nam wcale nie przeszkadzało – oni tam nawet przychodzili, w kuchni siedzieli. Nam się bardzo podobało, że do niej Niemcy przychodzą, to było potrzebne. W pewnym momencie ja się znalazłem, niestety, na Szucha. Trzeba było zwiedzać trochę tą Warszawę…

  • Proszę opowiedzieć, w jakich okolicznościach pan trafił?

Ja chodziłem za blachą, kazali mi szukać blachy i tam wlazłem do jednego z warsztatów na Mokotowie. Oni akurat byli. „Po co?” mówię, że „blachy”. „A jakie blachy?” mówię „na <<stabile>>”...tak, ale skrawki – „stabile” to są takie sitka do mleka, taka siateczka na druciku, bardzo popularne – jeszcze i teraz do cedzenia mleka. Ale to nic nie pomogło. Podrzucili mnie na Krakowskie, na Krakowskim mnie bardzo ładnie władowali w – ja się tylko zastanawiałem, co zrobić z pieniędzmi, bo ja miałem wtedy trzy tysiące złotych, w końcu udało mi się włożyć w but. Na szczęście na Szucha rewidowali tylko tu, a trzeba było wyrzucić, ale nie bardzo było jak. I z Krakowskiego mnie wsadzili właśnie w tę „wannę śmierci”. „Wanna śmierci” to był taki pojazd opancerzony, otwarty od góry – taka platforma od tyłu otwarta – oni mieli tam karabin maszynowy ustawiony. To [niezrozumiałe], czyli ich kommando przeciwko jakimś bandytom na ulicy, to ono z takim sygnałem, jak pogotowie, ostro leciało z tym karabinem maszynowym. Tam nas wsadzili i zawieźli nas na Szucha. Następnego dnia wylądowałem z Szucha na Litewskiej 14. Wylądowałem w obozie pięknym. Piękny taki przedsionek koncentracyjniaka, bardzo mały. Nawet pięć groszy za to nie dostałem odszkodowania, bo oni zniszczyli całą dokumentację. Nie ma w ogóle. Wszyscy wiedzą, że „tak, oczywiście był na Litewskiej”, ale nie ma nic, w ogóle śladu. A nie chciało mi się tam pisać podań. Byłem mocno rozczarowany, bo to traktowane powinno być jako obóz koncentracyjny. Tam na przykład zapoznałem się ze „ścieżką zdrowia” w wykonaniu Ukraińców – bo jeszcze nie wiedziałem, co to jest. Oni tam trzymali dwa miesiące, po czym wysyłali – albo zabierali na Pawiak, jeżeli coś się znalazło, bo to był Aufkautzlager für Polizei - w tłumaczeniu „Obóz rozpoznawczy dla Policji”, gestapo i tak dalej, więc jak coś znaleźli to „za łeb” i na Pawiak, a jeżeli nic nie było, to po dwóch miesiącach do Niemiec. I właśnie mama wtedy wpadła na genialny pomysł – tam przychodziła do mnie, bo jak chodziłem na te roboty, oni nas brali na roboty, to ja się szybko „zakotwiczyłem” w ambulansie gestapo, na Szucha 16 – po drugiej stronie gestapo i paliłem tam w piecu, utrzymywałem temperaturę, sprzątałem. Było nieźle, bo matka mogła przyjść, można było gadać. I matka poszła do takiego starszego pana, tam był szefem tego biura – nie dowódcą, bo dowódca siedział w Pałacu Blanka – ale szefa tego biura, tego Sonderdienst – pan Hidler się nazywał. I do niego – czy on by nie mógłby coś zrobić, bo syna tu trzymają. On się pyta: „Proszę pani, ale czy nic nie miał przy sobie?” „Absolutnie nic. Jest na Litewskiej”. „Jak na Litewskiej, to jeszcze jest dobrze. Dobra, ja napiszę, że on u nas był zatrudniony od 1 stycznia, próbnie, do reperacji rowerów” – bo oni przeważnie jeździli na rowerach - „i że wywiązywał się dobrze”. Mama z drugim – też miły człowiek, z Sonderdienstu - jego ojciec był dyrektorem elektrowni, Voldheier. Z tym Voldheierem jedzie na Szucha, z tym papierem, on mówi: „Proszę pani, niech pani się nie śmieje, ja się sam boję”. Bo on też wiedział, że to jest „lipa”.

  • On był folksdojczem?

Tak, z Sonderdienst. A mama temu Hidlerowi powiedziała, że już ta wojna się kończy, zawsze nie wiadomo, jak to będzie – prorocze słowa mamy. I złożyli to. I – pierwszego jest zamach na Kutscherę, drugiego rano mnie zwalniają. Podejrzewam, że byłem ostatnim człowiekiem, który wylazł z Litewskiej. Czegoś nie powiedziałem, w tym Sonderdienscie pracuję, bo nie miałem legitymacji, nic. I jeszcze na dokładkę ten Hidler wystawił mi zaświadczenie – to niestety wszystko zniknęło – takie, że ja łaziłem jak chciałem. Bo było wypisane, że: „Sławomir Maruszewski jest przy Głównej Komendzie Sonderdienstu zatrudniony – nie napisane „co, jak”, tylko – „zatrudniony”. „Prosi się wszystkie służby, instytucje o udzielenie jak najdalej idącej pomocy”. To z takim papierem... Tylko „lipa” polegała na czym: on nie mógł tego przedstawić temu swojemu dowódcy, który urzędował w Pałacu Blanka. Pieczęć była tylko podłużna przyłożona – na fotografii i na dole. Niemcy to „kupowali”. Ja wtedy to już byłem zupełnie spokojny – jak jeździłem tutaj to myśmy nie mieli żadnych dowodów, jak myśmy szli z transportem. Ale normalnie, jak się poruszałem po mieście, to ja [miałem to] „w nosie” - łapanka? – nieważne, przechodziłem, pokazywałem – wszyscy patrzyli na mnie podejrzliwie. Dlaczego to wszystko opowiadam: drugiego dnia rano atakowała ich [Niemców] Kompania „Koszty”, kompania sztabowa i trochę „Kilińskiego”. Ich było dziesięciu, ale [byli] silnie uzbrojeni, pociągnęli [serią], nie dawali podejść. I tam siedzieli w tym pałacyku. „Pani Makowiecka, co robić?” matka mówi, „Będzie niedobrze, jak się będziecie dalej bronili, bo tu są oddziały, które są bardzo silne i jakby ten oddział, gdzie Sławek jest, przyszedł, to by was tutaj zagnietli. „No to co robić?” „Przechodźcie do mnie, ja im krzyknę, że wy się rozbrajacie”. Posłała służącą, służąca nakrzyczała. Ale nie można było – myśmy nie mogli przeskoczyć przez Sienkiewicza, bo taki ogień był, że tam połowa by przeszła najwyżej. Zaczęli przechodzić przez okno, na klatkę, z klatki do matki, broń matce [zaczęli] oddawać. Matka, na stole kładła. I wlecieli ci z „Kosztów”, straszliwie przerażeni. Matka spokojnie mówi: „Mój mąż jest oficerem Komendy Głównej”. Ale tamci z pistoletami wymierzonymi siedzieli w przedpokoju, pilnowali, a matka tych przeprowadzała, zasłaniała. I w ten sposób matka zdobyła Hauptkommando der Sonderdienst.

  • A ci Niemcy, gdzie się wycofali?

Oni – do niewoli. Ja poszedłem później z ojczymem, jak już padła Poczta, to poszliśmy na Świętokrzyską, tam żeśmy złożyli obydwaj oświadczenia – bo tak, to by do nas strzelali, a tak myśmy złożyli oświadczenia i miały rewanż. To były ciekawe czasy, nie można narzekać.

  • Co było dalej, bo na razie mówimy o początku Powstania. Jak przebiegały dalsze pana losy?

Myśmy byli trzymani dość centralnie, żebyśmy mieli wszędzie te dojścia. Chodziliśmy na wsparcie na elektrownię. Z poważniejszych rzeczy to to słynne uderzenie, natarcie w Żelazną, dojście do Chłodnej, zablokowanie Chłodnej. To, co dostaliśmy rozkaz, to żeśmy wykonali. Wracając jeszcze do takich rzeczy, które się pamięta – kilka dni wcześniej, przed tym natarciem, kiedy już wiadomo było o tym natarciu, to posłali po części. Poszedłem z patrolem i kazali – nie mówił mi dowódca o co chodzi - ale kazali nam obejrzeć te domy. Pan nie ma pojęcia, jakie to robi wrażenie, jak pan wchodzi do domu, martwa cisza, drzwi w zasadzie wszystkie pootwierane, na stołach tak, jakby przed chwilą ktoś to opuścił i nie ma nikogo. Następny dom – znów to samo. To robi tak cholerne wrażenie, do tej pory pamiętam. A to była Żelazna, ludzie wyrzuceni przez Ukraińców. Z historii jak to wyglądało organizacyjnie: najpierw łącznik podprowadził nas – bo to szedł silny oddział, szły dwa plutony – jest takie zdjęcie, jest pierwsze wydawnictwo „Stolicy” o Powstaniu, to były lata pięćdziesiąte któreś i tam bardzo ładnie taki oddział – plecy widać, jak idą. I tam nas dwóch na końcu idzie – mam piękne zdjęcie pleców. Tam było sześćdziesięciu uzbrojonych ludzi, dobrze uzbrojonych, minerki, oczywiście, z nami. I łącznik tak „ładnie” nas wyprowadził tam, że nas wyprowadził pod ogień karabinu maszynowego z Ciepłej. Więc prowadzącego dowódcę od razu zabili na początku, porucznika „Orła”. Objął drugi porucznik dowództwo, bo było oficerów, na wszelki wypadek, dwóch. Przyszliśmy na miejsce, miało być trzystu ludzi, karabiny maszynowe. I jeszcze było ze stu, którzy nas oglądali – jak małpy w ogrodzie. Tak to wyglądało. Tam – to był major – nie pamiętam, jak się nazywał ten major, który prowadził, ale chyba kapitan „Hal”. I mówi: „Jak wyjdziecie, wejdziecie w Żelazną...” – bo żeśmy na rogu stali – „...to każdy, kogo macie przed sobą to jest Niemiec, czy Ukrainiec.” Ja mówię: „wiem, bo tu parę dni temu byliśmy.” „Ano właśnie. Także jak coś, to od razu strzelać, rozpoczynać walkę”. Myśmy takimi schodami szli, po lewej stronie, bo wiedzieliśmy o tym, że na rogu jest bunkier, tam jest [niezrozumiałe] niemiecka, z okupacji, to przypuszczalnie wtedy na Plac Żelaznej Bramy podjechali, i tam jest bunkier, który trzyma pod ogniem Żelazną. Ale nie wiedzieliśmy, że stoi czołg. Artyleryjski czołg stał sobie cichutko. Duży. I żeśmy szli w ten sposób, że myśmy szli po prawej stronie, żeby ten bunkier nie miał takiego strzału bezpośredniego, koło nas szły „Ziutki”, czyli z „Zośki” chłopaki, środkiem tak troszkę, i nie wiedzieliśmy, że tam się wepchnęli jeszcze z 1. plutonu wariaci na tamtą stronę i szli. Ich nie widzieliśmy, bo oni kawałek dalej szli. Idziemy, idziemy i w pewnym momencie słychać głosy z podwórka. To granat, wskakujemy, strzelamy i koniec. Tak, jak trzeba. A właśnie ten słynny Zbyszek, o którym ja tyle mówię, zatrzymał nas: „spokojnie” i włazi w tę bramę. Wszedł. Poszedł – minuta, czy dwie, czy pięć – wyłażą. Wychodzi Zbyszek: „Chłopaki z Poczty Dworcowej”. „Skąd wyście się wzięli?” „Wiecie, nam powiedzieli, że będzie natarcie Żelazną i żeśmy poszli, ale nie mogliśmy tej zbiórki znaleźć. To żeśmy wleźli tu na te podwórko, jak przyjdzie natarcie, to nas zgarniecie.” Na pewno, jeżeli nawet któryś z tych ludzi żyje, to on nie wie, jak on był blisko śmierci. Ściśle tajna linia natarcia, ta oś natarcia. I dobrnęliśmy do tego rogu, rzeczywiście z ofiarami, i tam to była taka gra w „wybijanego”. Bo, po pierwsze, jeszcze tam dalej kawałek żeśmy poszli - huk! Jak huknie koło nas! Strzelił, zobaczył ten ruch, strzelił z czołgu – oczywiście zabici, ranni. Potem odjechał, bo się bał. Dobrnęliśmy do tego rogu. Tam stałem, to wypalony dom narożny – róg Żelaznej i Chłodnej, już był wypalony, trochę muru. Ich kupa była tam obsadzonych, po drugiej stronie, Niemców. I widać było te błyski. Tam próbowałem sobie, stałem. Taka sień była – z tej sieni widziałem kawałek, wycinek i próbowałem po tych błyskach strzelać, jak się pokazał błysk. I w pewnym momencie skończył mi się magazynek, cofnąłem się, nie chciałem za dużo wystrzeliwać amunicji, bo liczyliśmy, że może być ewentualnie natarcie. Nie wiadomo czy, ale oficerowie kombinowali nad tym. I wszedł kolega, z 1. plutonu, jakiś podobno – nie znałem tego człowieka – artysta, malarz. Ledwo stanął – dostał na klatkę piersiową. To tylko i wyłącznie kwestia szczęścia. Potem z takich ciężkich rzeczy – najbardziej taka rzecz świadcząca o oddziale, to w momencie, kiedy padło Powiśle – nas w pewnym momencie ze Śródmieścia, jak się orientowali, że może być atak na Powiśle, to ze Śródmieścia, z Sienkiewicza żeśmy poszli do gimnazjum Zamojskiego, na Smolną. I mieliśmy ich po drugiej stronie ulicy. Oni wiedzieli, że my tam jesteśmy, oni nas nie zaczepiali, my ich, żeśmy sobie siedzieli, bo oni czekali na to natarcie. Jak się zaczęło to natarcie, od razu [niezrozumiałe] ten barak oddziały i szli pod górę. Nam próbowali podejść jeszcze – z tunelu wyszli i potem żeśmy „lekko” poprosili, żeby się cofnęli z powrotem do tunelu. Ci jeszcze siedzieli, nie atakowali i dostaliśmy rozkaz wycofywać się natychmiast, bo grozi odcięcie. Jak żeśmy wrócili, przeskoczyliśmy – nas dwóch, to chyba byliśmy ostatni już, jak skakali przez Nowy Świat, przez tę barykadę na Chmielną z Foksal, bo już flagi były wywieszone w domach białe, już był taki koniec tego. I wtedy tam żeśmy się tak rozczłonkowali, bo to nie było gdzie się położyć. Potem żeśmy znaleźli ten Widok, więc zaczęliśmy się zbierać na ten Widok, pod 16. I w tym momencie – to już „Steb” dowodził, dostał rozkaz – ja przy tym nie byłem, ale podobno, wygląda zresztą na to, że to była prawda – bezpośrednio od „Montera”, że ma wytrzymać, ma zablokować to natarcie na czterdzieści osiem godzin, żeby przegrupować wojsko. I wtedy myśmy weszli, 1. pluton – i tam „Steb” był i ojczyma też widziałem – szedł Chmielną, myśmy weszli w Górskiego, 2. plutonem i 3. pluton szedł Warecką. 4. pluton był na obronie Doliny Szwajcarskiej.

  • Z jakich ulic wychodziło niemieckie natarcie?

Z Powiśla oni szli. Tu już były „niezłe” walki. To już strzelaniny było sporo. I utknęło. Pamiętam, jak myśmy wchodzili w Górskiego, to wychodził oddział – oni szli na Powiśle – to była albo „Zośka”, albo „Parasol”, ja ich tam nie rozróżniałem, ale w każdym razie celowniczy karabinu maszynowego był w ubraniu kominiarza i z cylindrem. Bardzo ładnie wyglądał jak nas mijali. I wtedy jeszcze pamiętam „upadek biednego anioła”. Nie wiem, czy tutaj nie wyświetlają tego domu właśnie – jak żeśmy wybiegali, bo to biegiem, biegiem, biegiem – bo tam się zaczęło już łamać, oni zaczęli tu włazić, na tę stronę Nowego Światu. Żeśmy biegli i na rogu Chmielnej i Zgoda jest budynek, który nie stoi tak, tylko tu ma tak kawałek ścięte. On stoi sobie jeszcze. I tam na samej górze stał anioł – taki wielki anioł. I anioł dostał w tym momencie. Tam wybuchł jakiś pocisk artyleryjski. I biedny anioł leciał – widziałem tego anioła biednego, jak spadał. Mieliśmy fart, że nas posłał dowódca na drugą stronę Widok, bo tam Niemcy próbowali się, przy rogu, dostać – nawet przy pomocy czołgu – żeby wleźć w ten narożnik. Na rogu oni mieli cały czas swoją placówkę po tej stronie, ale odizolowaną. Tam chodziło się na wsparcie – po dwóch, po czterech. Ja akurat byłem oddelegowany tam, jak oni szli do tego natarcia na Cristal. To było 13 września. Jak się zrobiło ciszej – przyszedłem i dowiaduję się, że są bardzo ciężkie walki, są bardzo duże straty, bo nasi w nocy poszli, zdobyli jakiś pałacyk, a Niemcy rano przeszli do przeciwnatarcia i że walki są piekielne. Tam co godzina, co dwie przylatywałem. W końcu już, jak przyszło popołudnie to już kiwnąłem ręką, powiedziałem te [niezrozumiałe] Niemców, to już wiadomo było, że oni nie przyjdą, więc przyleciałem już tutaj i dowiedziałem się, że Zbyszek dostał postrzał na serce i że umarł w szpitalu. Potem minęła godzina, bo szukali – i łączniczka tam zginęła – tam dla nich trumny, żeby zrobić i „Steb” mnie wezwał i mówi: „Weź chłopaków, idź po Zbyszka, przynieście Zbyszka.” Przychodzimy na Chmielną, do tego szpitala – Dante – od razu doskonała sceneria byłaby, „przepiękna”. W tym szpitalu, bo żeśmy weszli najpierw dowiedzieć się, to [jest] w tym korytarzu to dosłownie pan szedł po krwi. Dosłownie. Buty miał pan we krwi. I powiedzieli nam, że już pochowali [Zbyszka]. Więc myśmy grzecznie powiedzieli, że bardzo nas to „cieszy”, ale my go znajdziemy, zabierzemy. Wychodzimy na podwórze, pali się tam jedno takie ognisko, jest dół – powiedzmy, że szerokości dwóch metrów, długości nie mniej niż dziesięć, albo trochę więcej – i leżą tak ładnie ułożeni, tu krzyżyki takie małe leżą. Przegrzebaliśmy te krzyżyki, znaleźliśmy „Zbyszek Rosenthal” – to trochę przysypane ziemią. Skok na dół, idę, odgarniam te twarze i sobie wędruję – po nich, niestety, bo to jeden obok drugiego – na zasadzie sardynek. Ale okazało się, że Zbyszek leżał dopiero przy samym końcu, z tamtej strony. Ja jeszcze nigdy nie miałem do czynienia z bezwładnością nieboszczyka. Na ręce chciałem go wziąć, a tu nie da rady. Dopiero drugi kolega, we dwóch żeśmy go, trzeci tu, z góry. Zanieśliśmy do nas i nastąpił pogrzeb. „Steb” mówił rzeczywiście – ja nie pamiętam już tego tekstu – w sposób taki, że cały czas miał pan ściśnięte gardło. Pogrzeb miał fantastyczny. Po wojnie go ekshumowano.

  • W którym miejscu pochowaliście go?

Myśmy go tam pochowali koło nas, zaraz, w gruzach – tam było tego miejsca dosyć.

  • Cały czas następowały te natarcia niemieckie, więc na pewno mieliście problemy z amunicją do „Błyskawic”.

Owszem, były problemy z amunicją, ale dowódcy trzymali ostro, żeby oszczędzać. Jak przyszła kapitulacja, to jeszcze trochę tej amunicji zakopaliśmy.

  • Czy do końca Powstania trzymaliście te pozycje na Nowy Świat?

To już nie było trzymanie pozycji, tylko nas zawsze tak wsadzali, jak tam, do Zamojskiego. Nas wsadzali z tyłu, żeby w razie czego kontratakować, czy coś odrzucić od razu. I tutaj, na Widok, to ze względu na róg Marszałkowskiej i Jerozolimskich tu nas specjalnie ulokowali. I stąd już żeśmy wyszli do niewoli.

  • Jak wyglądała kapitulacja?

Wiadomo było, że – to jeszcze można podkreślić, mi się przypomina – że przygotowywali się jeszcze do obrony samego Śródmieścia, jak padało wszystko, tylko zostawało Śródmieście. I pamiętam, że było takie nabożeństwo ze zbiorowym rozgrzeszeniem – takie przygotowania. Ale potem doszli do przekonania, że to nie ma sensu, bo oni – większymi czy mniejszymi ofiarami - ale nas zgniotą, w końcu. I została ogłoszona. To nie była kapitulacja z 1939 roku dla żołnierzy, bo myśmy wiedzieli – ponieważ Sowieci, widać było, że oni nie pomogą, a poza tym przedtem wiedzieliśmy, jaki jest ich stosunek do AK, więc pomocy żadnej z ich strony nie było, więc po co jeszcze dalej ginąć, jak to jest bez sensu. To raczej ona [kapitulacja] była przyjęta w sposób zupełnie zrozumiały. Dziwne było tylko uczucie – bo tak, to [człowiek] przeskoczył kawałek, chodził piwnicami. Jak wyszedł i zaczął chodzić po ulicy i przyglądać się, jak to wygląda... To była makabra.

  • Broń zakopaliście?

Oczywiście.

  • Są takie zdjęcia robione przez Niemców przedstawiające powstańców składających broń...

Tak, tak. Ja też, ale ja miałem - chyba „Błyskawicę” miałem, jeżeli mnie pamięć nie myli, tylko [niezrozumiałe]. Z tym, że oni wszyscy myśleli, że to jest broń angielska i nawet Czesi, jak mieli u siebie w muzeum, to też jako broń zrzutową.

  • Może pan coś opowie o „Błyskawicy”? Jak pan ocenia „Błyskawicę” jako broń?

To była, w warunkach, w których myśmy walczyli, broń bardzo dobra, bo to była broń do walki na krótki dystans. Praktycznie każdy pistolet maszynowy jest do takich walk bezpośrednich. Tak samo, jak inne pistolety są wyjątkowo – jak ten ostatni model Bergmana, który ma celownik na osiemset metrów, spust, ogień. Jedyne, co mogłoby być u niej więcej, to przerywacz ognia, żeby był przestawiany na pojedynczy i na ogień ciągły.

  • A jakieś problemy z zacinaniem się?

Tam za proste sprawy są, żeby to się zacinało. Zacinać się mogło i często, jeżeli jakieś naboje źle włożone, przygnieciony nabój. Bo jeżeli szły dobre naboje, magazynek był dobrze włożony, to ona się nie powinna zaciąć.

  • Czyli podobnie jak w Stenie, jeżeli magazynek był dobry, nieuszkodzony, to raczej się broń nie zacinała?

Tak, to na tej zasadzie.

  • Jak wyglądał sam przebieg kapitulacji, samo poddanie się Niemcom?

Ogłoszona była kapitulacja. Powiedziano nam, że za dwa dni wychodzimy. Nastąpiła zbiórka oddziału, oddziały pięknie w szykach sobie szły. Składały tam, na Placu Narutowicza, w akademiku tę broń i szło się do Ożarowa. Z tym, że tutaj już nie było specjalnej kontroli, bo oni wiedzieli, że nie mają się tutaj jakichś występków spodziewać. Na przykład był u nas w zaopatrzeniu taki starszy pan, to on już wyszedł w paletku, opaskę miał, ale w paletku cywilnym, z walizeczką i w pewnym momencie – jeszcze tutaj zaraz za Warszawą, krańce już Warszawy – spokojnie zdjął opaskę, rozejrzeliśmy się, gdzie ci, stanął sobie między ludźmi, bo ludzie stali szeregiem przy tym, stanął między przyglądającymi się ludźmi i został. Potem jeden z kolegów mówi: „Ty, uciekasz ze mną?” – w mundurze był nawet i w płaszczu, bo myśmy mieli takie płaszcze żandarmerii niemieckiej. „Uciekasz ze mną?” Ja mówię: „nie, nie będę tutaj... „To ja pryskam sam”. No i prysnął.

  • Piechotą przyszliście do Ożarowa?

Piechotą.

  • Tam był taki obóz zbiorczy?

Tak. Tam był obóz zbiorczy i stamtąd się wyjeżdżało.

  • Gdzie pan trafił?

Do Sandbostel, a potem – ponieważ strasznie kiepską kuchnię mieli – to pojechałem do Hamburga na komenderówkę. Dobrze trafiłem, bo to akurat te naloty... Prawie, że codziennie, albo w dzień, albo w nocy.

  • Pracowaliście przy jakimś odgruzowywaniu?

Tak, przeważnie przy odgruzowywaniu. Ale to już człowiek do tego obozu tylko na wieczór wrócił, rano znów wyjeżdżał. To jednak było inne samopoczucie. A poza tym, jednak były możliwości różne zakombinowania czegoś. A jeszcze żeśmy poszli – zmienialiśmy się – po dwa, trzy dni i następny – chodziło kommando do słynnej fabryki, niemieckiej, wyrobu papierosów [niezrozumiałe]. Ona tam była rozwalona przez gminę i [leżała] tam kupa tytoniu przewalonego, gnijącego. Każdy, który wracał, to – przeważnie w takich dużych liściach – miał dwa, trzy kilo tego tytoniu – to był majątek. Niemcy w tym czasie dostawali dwadzieścia osiem papierosów na miesiąc. Cywilni Niemcy. […]A z tragicznych rzeczy, to w obozie tam sobie przypominali… A propos „rzeczy wesołe”. Pracowaliśmy w Baltonie w porcie, przyszedł nalot i – między innymi – leży kurka. Biedna kurka, zabita. No to wziąłem kurkę, dlaczego ma biedna leżeć. I ponieważ miałem taki krótki płaszcz, zielony, amerykański, to zamieniłem z kolegą na taki długi, ruski, bo pierwsza grupa, która przyjechała do tego obozu, to dostała takie rosyjskie płaszcze z napisem takim „KGE” wymalowanym na plecach. To zamieniłem na ten duży, uwiązałem sobie ten woreczek z tyłu, do pasa i poszedłem na wartownię, wszedłem, pokazałem, że nic nie mam i spokojniutko sobie idę. Ale z wartowni się przechodziło kawałek, szło się do bramy – tej drugiej bramy wewnętrznej, obozowej i wchodziło się na teren obozu. I stoi komendant obozu – on się nazywał Dreier. I sobie tak idę radośnie i patrzę, że coś jakieś dziwne mają miny, stojący koledzy i widać, że tylko zęby zaciskają...I naraz słyszę krzyk tego Dreiera: Halt! Halt! Okazuje się, że to na mnie, no to stanąłem. On dolatuje i wyciąga: Was ist loss? Tłumaczę mu, że kura, bo taka leżała, nikt nie podnosił, nalot ją zabił. I jeszcze mówiłem, że mam brata chorego w izbie chorych i żeby on mi tę kurę puścił. To było nieprawdopodobne, on mi tę kurę puścił.

  • Wystawała spod tego płaszcza?

„Kawał” polegał na tym, że ten płaszcz miał z tyłu rozcięcie – nie wiem czy były guziki, czy nie było. Jak ja na tym sznurku miałem ten woreczek, to jak szedłem to woreczek się wysunął i się dyndał, jak ja szedłem, czego ja nie widziałem, a on widział. Potem bardzo ładny odpoczynek, po kapitulacji Niemiec, od czerwca do października. Potem do wujka pojechałem, znalazłem wujka, to siedziałem na wyspie Sylt – najpiękniejsza niemiecka plaża na Morzu Północnym. Oczywiście to było jeszcze w stadium takim, że tam nic nie było. Teraz to jest kurort z kupą domów, gdzie plaża. A tam były setki metrów pięknego piachu, pogody, oczywiście obżeraliśmy się za tamten okres.

  • Pożywienie mieliście już od aliantów?

To jeszcze były te czasy humorystyczne, na przykład było zasłanianie okien, albo możliwość desantu ruskiego była, na przykład, przewidywana – takie różne rzeczy. Tam to rzeczywiście zdrowie żeśmy podregulowali.

  • Czy tam był jakiś obóz przysposobienia, coś takiego?

Nie. To był obóz byłych jeńców, normalny. Tam była broń, trzymało się normalną służbę wartowniczą .

  • Kiedy pan postanowił wracać do kraju?

Po wujku. Wujek wyjechał wcześniej, ale wujek był pięć lat w obozie. Już w 1946 roku się zdecydowałem i w listopadzie Izarem wróciłem. Też lepszy powrót, bo to był listopad, połowa listopada – duży, jak na tamte czasy, bo to chyba dwudziestotonowy statek, oczywiście towarowy, więc tam te wszystkie prycze były na dole. Jak na to popatrzyłem, to dałem dęba do Anglików, którzy tam ubezpieczali ten patrol i sobie znalazłem miejsce na łodziach ratunkowych, bo to od kotłowni, to było ciepło. Szlak był tylko wytyczony, rozminowany, którego statek musiał się trzymać. A tu się zrobiło trochę burzliwie i z boku szła fala. Ja jakoś to zniosłem dobrze, ale jak zobaczyłem te „sieroty”, jak zaczęły wychodzić rano, to wyglądali bardzo średnio. Bo jak on by mógł obrócić się dziobem, to by było zupełnie co innego, a on musiał iść dokładnie, więc bujało bardzo mocno. Ale to ładna podróż, żeśmy z nimi rozmawiali sobie. Dotarłem do Szczecina i ze Szczecina do rodziny.

  • I znalazł pan wszystkich w domu?

Tak, poza jedną osobą, która zginęła – to myśmy wiedzieli już w Powstanie. Od razu mogła do nas dołączyć, ale nie zdążyliśmy, bo pierwsze bomby, które padły, to padły w rejonie Szkolnej – to jest mała uliczka, jak od Marszałkowskiej idzie się Świętokrzyską, to od Świętokrzyskiej – mała uliczka do Placu Dąbrowskiego, malutka taka. Niemcy mieli bardzo dobre rozpoznanie – nie wiem, na zasadzie radiostacji, czy jakiegoś przenoszenia meldunków, w pierwszym okresie działały telefony przecież – telefony działały przez ładnych parę dni, więc tam mogli nawet przez telefony sobie przekazywać informacje. I oni wyszkolili się tak, że albo bombardowali na informację i wtedy właśnie tak oni starali się Świętokrzyską trafić, więc w końcu trafili tam ten szpital i jeńców, którzy byli w takich dwukondygnacyjnych piwnicach. I poza tym się wyszkolili, że jak stoi barykada, to załogi przeważnie [były] w tych domach przy barykadzie.

  • I ostrzeliwali nie samą barykadę...

Tak, tylko bomby zrzucali. I tam właśnie zbombardowali bardzo dobrze, bo na Placu Dąbrowskiego – dowództwo Powstania, tu, na Świętokrzyskiej – PKO Świętokrzyska też – więc to bombardowanie było dokładnie docelowe. Oni się wycwanili. Ale ja podejrzewam – tylko nikt nigdy nie pisał, ani nie słyszałem – że oni jednak mieli cały czas informacje.

  • Wrócił pan do Polski, jak wyglądały dalsze pana losy? Skończył pan szkołę na pewno?

Tylko maturę. Trochę na Politechnice byłem, ale tylko trochę, a potem się wziąłem za pracę. Wiadomo, że nie było dobrze, bo ojczym miał takiego znajomego, który słynął z tego, że miał nieprawdopodobne znajomości. Poza tym był w takiej grupie w czasie okupacji, on miał nawet chyba stopień majora, taka, że uznawana była przez ... On był radnym Warszawy, miał zezwolenie na broń, mimo, że nie był komunistą. I w ogóle nie było chyba z tych poważniejszych ludzi człowieka, którego on by nie znał. Praca – to fajnie wyglądało, bo on mówi: „Wiesz co, my zrobimy tak, przed tą twoją uczelnią i wszystkim – ja cię wsadzę do Głównego Inspektoratu Ochrony Skarbowej – legitymacja, broń, wszystko”. Poszliśmy do pana Wójcika, który był głównym inspektorem, stawiłem się, nawet kawę tam wypiłem u pana Wójcika. Pan Wójcik ze mną porozmawiał - „dobra”, kazał mi napisać to podanie, podpisał „włączyć do mojego zespołu” i poszedłem na Lindleya do personalnego. […] Personalny, jak zobaczył, to tańczył koło mnie tam, wkoło „taniec szczęścia” – tak towarzyszył –„ za tydzień legitymacja, wszystko”. Ja za tydzień przychodzę, a on na mnie patrzy tym okiem co na psa: „pójdziecie tam do głównego, tam odbierzecie papiery, nie będziecie przyjęci.” To ja zasuwam do pana Wójcika. Pan Wójcik mówi: „Co ja, biedny, poradzę. Zobacz sobie”. I pokazuje mi pismo z Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa z Otwocka – „podejrzany przewidziany do aresztowania”.

  • Postanowił pan się ukrywać?

Nie. Od razu, jak przyjechaliśmy, to „Steb” kazał nam się zgłosić do ZBOWID-u, prędko, żeby nie było zarzutu, że się nie ujawnił. A potem minęło parę ładnych miesięcy i otworzyli Wydział Konsularno – Dyplomatyczny. Mówię: „To co, panie Kaziu, to może mnie pan tu?” „Już się robi” – mówi pan Kazio. Przynosi mi wizytówkę, na której jest na drugiej stronie napisane: „Towarzysz Wakar”. Pan Wakar to był rektor wyższej uczelni. „Przyjąć towarzysza Maruszewskiego według zainteresowań”. I podpis. Taką wizytówkę mi przynosi. Mówi, że matce przeczyta – „to się zaklei ładnie, że ty tego nie czytałeś”. Czyja była wizytówka? Generał Aleksander Zawadzki. Kazio miał takie znajomości. Ja poszedłem do pana Wakara, przedstawiłem się, dałem to, mówi: „No dobra, to już moje listy, ale tam trzeba przyjść na egzamin i pogadać”. Przyszedłem – tam byli tacy „smutni panowie” – porozmawiałem. Przychodzę potem, a mnie na liście nie ma – [niezrozumiałe] Wakara. „Niestety, taka bardzo wysoka siła powiedziała, że na taką uczelnię to nie możecie chodzić”. Jeszcze mi powiedział: „Ja wam nie radzę. Pewnie, że jak pójdziecie i generał się uprze to was wepchnie. Ale ja wam nie radzę, bo oni wam będą to pamiętali”. A wie pan, jak to wyglądało, mimo protekcji.
Warszawa, 25 października 2006 roku
Rozmowę prowadzi Paweł Leszczyński
Sławomir Maruszewski Pseudonim: „Ape” Stopień: plutonowy podchorąży Formacja: Oddział Osłonowy Wojskowych Zakładów Wydawniczych Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter