Stanisław Kowalczyk

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stanisław Kowalczyk, urodziłem się w Warszawie w 1936 roku, mieszkałem na terenie ulicy Zwrotniczej 10.

  • Proszę powiedzieć, z jakiej rodziny pan pochodził, kim byli pana rodzice, jak się nazywali, czy miał pan rodzeństwo?


Moja rodzina składała się z siedmiu osób. Mama miała na imię Julia, a ojciec miał na imię Konstanty. Miałem czworo rodzeństwa. Trzech braci i siostrę. Siostra była najstarsza.

  • Jakie było nazwisko panieńskie mamy?


Mama moja miała nazwisko panieńskie Orzeszek.

  • Proszę powiedzieć, czym rodzice zajmowali się przed wojną?


Moja mama nie pracowała, zajmowała się dziećmi, ponieważ była liczna rodzina. Było nas pięcioro w ciągu ośmiu lat, w związku z tym zajmowała się tylko domem i nami, natomiast na rodzinę pracował tata. Na terenie miejsca zamieszkania był pan, który prowadził hurtownię chemiczną, i tata po prostu był jego pracownikiem. Zajmował się magazynem, wydawaniem, przyjmowaniem materiałów, towarów i tak dalej.

  • Rozumiem. W momencie wybuchu wojny państwo mieszkali na Zwrotniczej…


Urodziłem się na Zwrotniczej i mieszkałem do wybuchu wojny. W momencie kiedy wybuchła wojna, mieszkałem dalej pod tym samym adresem, do 1944 roku, do wybuchu Powstania Warszawskiego

  • Czy pamięta pan jakieś momenty z okresu okupacji?


Już mówię na ten temat. W czasie okupacji – w czasie okupacji i przede wszystkim w czasie Powstania Warszawskiego – były zrzucane bomby na Wolę. Między innymi kilka takich małych bomb zapalających spadło na nasze podwórko. Ale mój ojciec był bardzo operatywnym człowiekiem, więc szybko piaskiem to wszystko ugasił i było dalej spokojnie. W czasie okupacji i przed Powstaniem Warszawskim naprzeciwko nas mieszkał pan, który prowadził sprzedaż drewna. W związku z tym postanowili, że wybudują duży schron na terenie naszego ogrodu, pod drzewem gruszką (klapsa). Wybudowali ten wielki schron z bali drewnianych, a na wejściu do tego schronu była postawiona buda z psem, tak że to było takie zamaskowanie. To trwało parę miesięcy. Ten schron został wybudowany przed wybuchem Powstania. Kiedy wybuchło Powstanie, to po prostu ten schron został wykorzystany w sposób następujący. Do nas, na nasze podwórko wpadło kilkudziesięciu [żołnierzy] z pistoletami, krzycząc po rosyjsku, żeby wychodzić. To był domek jednorodzinny. Obok nas mieszkał właściciel tego terenu z rodziną, pan Rudnicki. Pan Rudnicki miał troje dzieci. Najstarszy był Janusz, który zginął pierwszego dnia Powstania Warszawskiego we Włochach jako akowiec; drugie dziecko to była córka, Hanka, która w czasie Powstania straciła jedną rękę i wyjechała do Anglii, i zamieszkała po wojnie w Anglii; trzecie dziecko, córka, miała na imię Danuta Rudnicka, brała czynnie udział w Powstaniu Warszawskim i po wojnie była dziennikarką w Życiu Warszawy. Teraz jeżeli chodzi o dalsze losy z tego podwórka…

  • Wspomniał pan, że ten schron był jakoś wykorzystany podczas Powstania, ale proszę powiedzieć, czy tylko państwo w tym domu mieszkali, czy jeszcze jakaś rodzina z państwem mieszkała?


Nie, pod dziesiątką, pod tym numerem, mieszkaliśmy my i mieszkała druga rodzina. Pan Rudnicki był właścicielem tego terenu i mieszkał też pod tym samym adresem, obok nas, a my obok niego. I tak jak powiedziałem o tej rodzinie, po zakończeniu wojny pani Kaczyńska została dziennikarką w „Życiu Warszawy”. Jej mężem był Zygmunt Kaczyński, który był w latach 60. wiceprzewodniczącym Stołecznej Rady Narodowej. Wcześniej był czynnym akowcem, brał udział w zamachu w bitwie pod Arsenałem. Miał pseudonim „Chudy”, ponieważ był bardzo wysoki i bardzo szczupły. […]

  • Wróćmy do okresu jeszcze przed Powstaniem. Czy pan jako dziecko widział Niemców? Jak wyglądał okres okupacji z perspektywy dziecka?


Jeżeli chodzi [o wydarzenia] z okresu okupacji, to był taki incydent… Na następnej posesji mieszkał w kamienicy niejaki pan Hetman, który miał dwie córki. Bardzo krytycznie był nastawiony do Polaków i do całej podziemnej działalności.

  • Jakiej był narodowości Hetman?


Tego nie wiem. Nazywał się Hetman, kolaborował z Niemcami. Krytycznie wypowiadał się na temat Powstania Warszawskiego, jak tylko wybuchło. Jeszcze wcześniej trzech młodych ludzi przyszło do państwa Rudnickich, do pana Janusza, Hanki i Danuty, którzy byli akowcami, ale nie dotarli, ponieważ zostali zatrzymani. Nawet nie zatrzymani, a po prostu zastrzeleni przez Niemców, bo właśnie wydał ten Hetman. Przyjechali i po prostu tą grupę trzyosobową zlikwidowali. No ale z kolei za kilka dni został wykonany wyrok na Hetmanie i Hetman został przed swoim domem zastrzelony. Po wojnie nawet pani Danuta Kaczyńska i inni próbowali oskarżyć jego córki za pewne działanie, że tak powiem, przeciwko Polsce, no ale niestety po prostu dowody były takie płynne, że do wyroków nie doszło.

  • Czy ktoś z pana najbliższej rodziny też brał udział w konspiracji?


Po prostu była zaangażowana moja siostra, miała szesnaście lat. Współpracowała właśnie z rodzeństwem sąsiadów. Ale w samym Powstaniu udziału nie brała, ponieważ Powstanie wybuchło, a ona dosłownie nie zdążyła stawić się na miejsce zbiórki i została z nami. Był natomiast brat Edward, mój brat rodzony. Na dzień przed Powstaniem powiedział moim rodzicom, że musi iść do swojego brata ciotecznego, który miał na imię Wacek Dragan. Mieszkali na placu Napoleona, na Poczcie Głównej, ponieważ jego rodzice, właściwie jego tata, był zatrudniony na Poczcie Głównej. I tam poszedł, a następnego dnia już nie wrócił, bo wybuchło Powstanie i tam brał udział w Powstaniu Warszawskim. Ten brat Wacek Dragan po prostu zginął, zginął na Poczcie Głównej. Natomiast [brat Edward] wraz z ojcem [Wacka] po prostu zostali wysiedleni, to znaczy opuścili Warszawę i zostali skierowani do Pruszkowa, do obozu przejściowego. W tym obozie zostali skierowani do pociągów, który miał się [gdzieś] udać, ale gdzie, to nikt nie wiedział. Do towarowych wagonów dużo tych z obozu przejściowego w Pruszkowie zostało skierowanych i pojechali w nieznane.

  • Czy zna pan ich dalsze losy?


Już mówię. Po drodze pociąg towarowy zatrzymał się i mieszkańcy, właściwie mieszkanki, przychodziły z bańkami z mlekiem, z wodą, z chlebem i podawali tym, którzy znajdowali się w tych wagonach. Niemcy rozsunęli drzwi i te mieszkanki mogły podać wodę, mleko, chleb tym, którzy tam byli. Mój brat był bardzo sprytnym chłopcem na swój wiek. Mówi do swojego wujka: „Uciekajmy”. A on mówi: „Nie, bo przecież stoją tutaj Niemcy”. Bo pociąg był obstawiony. Wysiedli Niemcy z tych wagonów i pilnowali, żeby nikt nie uciekł. A on wziął kubek i bańkę z mlekiem i zszedł jako podający. Wujek pojechał do obozu koncentracyjnego i więcej oczywiście nie wrócił, zginął na terenie Niemiec. Tak podał Czerwony Krzyż. Natomiast on zszedł z tego wagonu na ziemię i też zaczął podawać z tej bańki mleko. [Potem] razem z mieszkankami wrócił na wioskę. To była jedna historia. Teraz jeżeli chodzi o samo Powstanie, to…

  • No właśnie. Chciałabym wrócić do początku Powstania. Czy pamięta pan moment wybuchu Powstania?


Jeszcze przed Powstaniem chciałbym taką historię poruszyć. Mój ojciec pracował, tak jak powiedziałem, na terenie miejsca zamieszkania, ale jednocześnie pracował w szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze. Stamtąd został oddelegowany na teren getta, gdzie był w grupie osób, która prowadziła dezynfekcję różnych mieszkań, instytucji żydowskich na terenie getta. Moja siostra miała wtedy szesnaście lat, ja miałem siedem, ale byłem jako przybocznym, żeby Niemcy niezbyt się interesowali nią, i chodziłem z nią na ulicy Dworskiej, dzisiejsza Kasprzaka. Ulica Dworska była wąska, kamienie brukowe i była tutaj pętla tramwajowa, tramwaje dojeżdżały do getta. My żeśmy po prostu kilka razy w tygodniu tym tramwajem dojeżdżali do getta. Ojciec wychodził z getta, bo miał specjalną przepustkę jako pracownik tego szpitala, który tam pracował, i podawaliśmy mu w bańkach jedzenie. Pod tym jedzeniem kryły się przede wszystkim tłuszcze. Był smalec, były i jakieś inne tłuszcze, a na to cienka warstwa jarzyn czy ziemniaków. I tak było wiele razy. Aż pewnego dnia, tuż przed wybuchem powstania w getcie, Niemiec przyczepił się. Ojciec zdążył tylko krzyknąć: „Uciekajcie”. My uciekliśmy z tego miejsca, ile sił. […] Tak zbili ojca Niemcy, że rykszą ledwie żywego przywieźli. Za dwa dni wybuchło powstanie w getcie. To był taki ważny epizod.

  • Bardzo.


No i potem przejdziemy do samego wybuchu Powstania. Wybuchło Powstanie. My byliśmy na terenie tej posesji. Mur dwa metry, z cegły, jak to kiedyś budowano potężne ogrodzenia. Ogród i ten schron wybudowany wcześniej w ogrodzie pod gruszką. Którego dnia (w tej chwili już trudno mi powiedzieć, ale to była druga połowa sierpnia) zaczęli dobijać się do furtki, wpadła gromada wojska, krzyczeli, żeby wszyscy wyszli. Wyszliśmy na podwórko: rodzina państwa Rudnickich, ale tylko pana Rudnickiego małżonka, moja mama, moja siostra, mój brat i ja, i jeszcze kilka osób, które po prostu z innych domków przyszli do nas i u nas byli w czasie Powstania, przez kilka dni. Było nas w sumie szesnaście osób.

  • Ojca nie było wtedy w domu?


Jak zaczęli dobijać się do naszej furtki, to jedenastu mężczyzn, w tym mój brat, starszy ode mnie, razem z ojcem i z tymi pozostałymi panami uciekli do ogrodu i wszyscy schowali się do schronu, zastawiając wejście tą budą z psem. Pies był przywiązany do gruszki. Nie do budy, tylko do gruszki, tak jak mi opowiadano. Wpadli ci wojskowi, [kazali iść] pod mur ogrodzenia i pozabierali pierścionki paniom, zegarki, łańcuszki, i popędzili nas na ulicę Kolejową, róg Przyokopowej, pod mur kolejowy, który do dnia dzisiejszego stoi. Był rozkaz, starych rozstrzelać, dzieci wyrżnąć. Trwało to parę minut czy sekund. Płacz, zgrzyt, no bo nas dzieci siłą oderwali, w jednym miejscu ustawili, a rodziców, raczej same matki, pod drugie miejsce [dzieci]. Co się dalej dzieje. Od Dworca Zachodniego w naszym kierunku, w kierunku Dworca Głównego, do Towarowej jedzie samochód wojskowy, mały, a za nim trzy ciężarowe, wielkie samochody, pełne żołnierzy. Zatrzymał się ten samochód pierwszy i oczywiście za nim pozostałe trzy samochody. Wysiadł niemiecki żołnierz, w randze, nikt nie wiedział, w jakiej. Pyta się, co my tu robimy. Nikt nie odzywa się. Pyta się, kto umie po niemiecku. Jedna z pań znała niemiecki, pani Szulc. Ona mówi, że po prostu wpadli do nas, okradli nas z biżuterii, a teraz nas mają tu rozstrzelać, a dzieci nasze mają wyrżnąć. „Wracajcie, skąd żeście przyszli”. Nie możemy tam wrócić, bo nasze domki zostały już podpalone i palą się. Jeszcze łunę było widać, jak ogień do góry szedł, bo po przekątnej to dosłownie kwestia stu metrów. Wtedy ukraiński [oficer] – tak wszyscy przypuszczaliśmy, że to było wojsko ukraińskie, bo mówili po rosyjsku – powiedział, że nie zgadza się. Za chwilę przynieśli na noszach zawiniętego żołnierza, że to my żeśmy zrobili i musimy ponieść karę. Wówczas niemiecki żołnierz odpowiedział, że my musimy być wolni. „A wy idźcie bić się na front, a nie bezbronną ludność mordować”. Niewiele brakowało, a doszłoby między nimi do wymiany ognia, ponieważ niemiecki żołnierz wydał rozkaz, żeby żołnierze niemieccy z tych trzech samochodów zeszli, no i dopiero wtedy ustąpili ci nasi, że tak powiem, niedoszli mordercy. „Idźcie, gdzie chcecie”. No to poszliśmy w stronę Dworca Zachodniego Kolejową. Oczywiście oglądali się wszyscy co chwilę do tyłu, czy już do nas nie strzelają. Wojsko niemieckie stało, aż my żeśmy przeszli za szlaban. Był szlaban i stał dróżnik. Weszliśmy na teren kolei. Pan powiedział: „Idźcie daleko. Nie zatrzymujcie się tu blisko na peronie, tylko idźcie daleko. Nad ranem będzie podstawiony pociąg towarowy, pojedziecie do Pruszkowa, a tam już po prostu dalej decydują Niemcy”. Nad ranem, tak jak powiedział, podstawione były wagony kolejowe. Wsiedliśmy, [pojechaliśmy] do Pruszkowa, do obozu przejściowego. W obozie przejściowym moja mama, [która] była bardzo operatywnym człowiekiem, udała się do tego posterunku i do bramy. Tam przekupiła niemieckiego żołnierza czy polskiego. Bo tam była policja niemiecka i policja polska, i wojsko niemieckie. W każdym razie nas troje, [czyli] ja, brat, siostra i mama wyszliśmy z tego obozu. Namawialiśmy jeszcze panią Rudnicką, która razem z nami była w tej grupie, żeby też z nami poszła. „Nie, nie. Przecież Niemcy to naród cywilizowany, oni nam niczego złego nie zrobią”. Została skierowana do obozu, do Oświęcimia i już nigdy więcej nie wróciła. Poszła z dymem.

  • Pani Rudnicka?


Bo mieliśmy świadka, panią Tyszkiewicz, którzy przy ulicy Przyokopowej prowadziła sklep spożywczy. I była razem z nią. Ona przeżyła. Ona była przyzwyczajona do niewygody, a pani Rudnicka była osobą bardzo [delikatną]. Pochodziła z rodziny szlacheckiej niemalże. Żyła w dobrobycie i trudno było jej zjeść nawet tę zupkę z Oświęcimia, jaką tam dawali, i oddawała tej drugiej pani, Tyszkiewicz. Ta zjadała wszystko, a ona biedna, dosłownie zachorowała błyskawicznie i niestety poszła z dymem. Poszła rzekomo do lekarza i więcej nie wróciła na salę, gdzie spały.
Natomiast nam z tego Pruszkowa udało się, tak jak powiedziałem, dzięki mamie, wydostać. Pan mówił po polsku. Dał nam dwoje staruszków zarośniętych. Mało tego – chodziły po nich robale. „Niech córka weźmie jednego pod rękę, pani drugiego i za chwilę ja was przeprowadzę przez to miejsce, gdzie stoją Niemcy. Że ich zaprowadzacie do szpitala”. W tym czasie pod tym obozem były […] wozy chłopskie, które były do dyspozycji administracji obozu. Wsiedliśmy na jedną z tych furmanek ze staruszkami i [pojechaliśmy] do szpitala. Pod szpitalem my żeśmy poszli w swoją stronę, a panu, który prowadził tę furmankę, kazała mama, żeby odwiózł ich na teren szpitala. Co się tam dalej działo, to już nie wiemy. My żeśmy poszli swoją drogą. Dotarliśmy w ciągu dwóch dni pod Łowicz. Między Sochaczewem a Łowiczem jest miejscowość Leoncin. I tam żeśmy u znajomego chłopa, zresztą bardzo bogatego, który w czasie okupacji przywoził nam między innymi mięso, rąbankę tak zwaną, tam żeśmy się zatrzymali u niego – u pana Bolimowskiego, świętej pamięci, którego po wojnie bezpieka wykończyła, bo żądali od niego pieniędzy i złota. On był jednym z najbardziej zamożnych chłopów, łącznie z tym, że posiadał własny, murowany, wielki młyn, czyli gospodarz bardzo bogaty. U niego byliśmy od drugiej połowy sierpnia do wyzwolenia Warszawy, do 17 stycznia. Spaliśmy, żyliśmy w piwnicy, gdzie były składowane przez niego buraki cukrowe, warzywa, ziemniaki. Tam żeśmy spali na słomie, pod kocami, przez wiele miesięcy.

  • A czy mieli państwo…


Teraz co się dzieje z bratem… I co się dzieje z ojcem, z drugim bratem. Brat, tak jak powiedziałem, uciekł z tego wagonu. Blisko Sochaczewa miało to miejsce. Dotarł do tego samego miejsca, gdzie my byliśmy. W nocy przyszedł. Żeby go nikt nie widział, żeby go Niemcy nie złapali, nocami szedł i dotarł w to samo miejsce. [Ojciec dotarł do nas] po paru dniach – nie po paru dniach, po paru tygodniach – bo do końca Powstania ojciec był w Warszawie z moim drugim bratem. Załatwił sobie przepustkę niemiecką, [to znaczy] ten pan Rudnicki mu załatwił przepustkę i [ojciec] pracował przy demontażu maszyn na terenie fabryki Ursus, bo Niemcy wywozili te wszystkie maszyny. Pracował tam do końca Powstania. Te maszyny były demontowane i wywożone przez Niemców. Gdzie, nikt tego nie wie. Kiedy już nie było żadnej szansy utrzymać się na terenie Warszawy, bo już im brakowało jedzenia, bo już skończyły się zapasy żywności na terenie szpitala na Dworskiej (dzisiaj to tak zwany szpital Wolski), to nie było już możliwości utrzymania się i życia dalej, opuścili Warszawę i udali się w to samo miejsce, gdzie my byliśmy. I spotkała się cała siedmioosobowa rodzina u tego samego gospodarza, który przygarnął nas wszystkich.

  • Gdzie ojciec z bratem mieszkali w tym czasie, skoro wasz dom został spalony?


Magazyn nie został zniszczony.

  • Rozumiem.


Magazyn, w którym były różne chemiczne materiały, jak farby i inne rzeczy, był to budynek około 150 metrów, o dwóch kondygnacjach, więc po prostu tam sobie zorganizowali spanie i tam po prostu byli, łącznie z panem Rudnickim, który był właścicielem całej posesji. Kiedy Warszawa została wyzwolona, to ojciec mówi tak: „Ja was zawiozę do domu waszych dziadków, a mojej [mamy] rodziców”. To była wieś za Sochaczewem około dwudziestu kilometrów, nazywa się Uderz. Wieś, zapadła wieś Uderz, gmina Iłów w tej chwili. To była siedziba moich dziadków, którą zajął Niemiec w czasie okupacji, tam sobie zorganizował warsztat tkacki. Produkował z lnu tkaniny lniane i tam mieszkał. Obok mieszkała Niemka, nazywała się Bucholc, która też zajęła jakąś posiadłość i też tam mieszkała. Pojechaliśmy do tej wioski. No nie bardzo chętnie nas widział pan Nejman, tak się nazywał ten Niemiec. A dom był duży po tych moich dziadkach, więc wystarczyło. Moja mama mówi: „My tu będziemy tylko parę miesięcy, bo w Warszawie mój mąż wyszykuje tamten domek, który został spalony i tam wrócimy, tak że nie musi pan się martwić, że my tu będziemy cały czas”.

  • Czy dziadkowie tam też mieszkali?


Nie, już dawno nie żyli. Tam mieszkała po dziadkach mama tego brata [ciotecznego], który zginął na Poczcie Głównej. Dragan. Oni tam mieszkali, ale później, kiedy dostał pracę w Warszawie i pracował na Poczcie Głównej, to już to stało puste. I teraz tam mieszkaliśmy kilka tygodni, niewiele. Pewnej nocy mama się budzi, nie może otworzyć oczu, bo po prostu zaczęła się dusić, i słyszy trzaski, otwiera oczy, widzi ogień. Podeszła, tak jak mówiła, do okna, a my się palimy. Zaczęła nas zrywać z łóżek – mnie, brata, siostrę i jeszcze z nami był brat tego, który zginął na poczcie, Ryszard Dragan. On był młodszy od tego, który zginął. Udało nam się uciec przez okno, bo spaliśmy na parterze (to był parterowy dom). Udało nam się uciec. Było bardzo dużo strzałów. Nie wiedzieliśmy skąd. Dopiero później się okazało, że ten Niemiec miał cały magazyn broni nad nami i te naboje pod wpływem temperatury odpalały. A Niemca nie ma. Co się okazało, że Niemca nie ma, Niemiec uciekł, ale najpierw nas podpalił. Umówił się z tą Niemką Bucholc i uciekali, uciekali razem. W końcu jego ciało znaleziono w Wiśle po paru dniach, parę kilometrów dalej. No oczywiście my już następnego dnia… To było w nocy i to była zima, koniec stycznia. My żeśmy uciekli z tego palącego domu, tak jak staliśmy.

  • Ale nikomu nic się nie stało?


Nic się nie stało, dzięki mamie, która, jak to mówią, dzięki sile nadprzyrodzonej obudziła się w porę, bo tak to byśmy się wszyscy spalili. Opuściliśmy, tak jak powiedziałem, wyskakując przez okno. Zresztą ja podobno wracałem z powrotem. Mama mnie [wyciągała], a ja chciałem spać. No bo człowiek śpiący, noc, bo po prostu po północy to miało miejsce.
Po paru dniach wiadomość dotarła do ojca. Przyjechał, zabrał nas do Warszawy. Zamieszkaliśmy prowizorycznie w tym magazynie, który nie został spalony. Pomału, pomału ojciec szykował nowe lokum. I tak żeśmy mieszkali w tym domku, w tym magazynie, który został przekształcony na mieszkanie, do 1950 roku. W 1950 roku, zgodnie z decyzją administracyjną, wysiedlono nas do bloków, a na tym terenie powstawały magazyny. Na naszym terenie powstał magazyn mebli, który funkcjonował przez wiele lat. Teraz blisko zaczyna się budować nowe osiedle mieszkaniowe na tym terenie.

  • Czy w czasie Powstania oprócz tego wuja, który zginął przy placu Napoleona, cała rodzina ocalała?


No my żeśmy cudem ocaleli wszyscy. Mimo że byliśmy podzieleni na trzy grupy, to u tego samego gospodarza żeśmy wszyscy się spotkali. Mimo że ten drań, Niemiec nas podpalił, też żeśmy cudem ocaleli i wszyscy wróciliśmy do Warszawy. A jeszcze [co do] tego, czy ktoś jeszcze więcej [zginął], to na terenie Poczty był ten Wacek Dragan, był jego ojciec i był jeszcze jeden wujo, który też był na terenie Poczty i jechał razem tym pociągiem, i też pojechał do Oświęcimia i nie wrócił. Było ich trzech, a czwarty, Wacek zginął na Poczcie. Bo już oni opuszczali teren Poczty, a Wacek mówi: „Zaczekajcie, bo ja jeszcze jednej rzeczy zapomniałem”. Wrócił do budynku poczty i w tym czasie nadleciały samoloty, zbombardowały gmach i on tam już został, pod gruzami tego gmachu. Nikt nie był w stanie go uratować, bo po prostu w tym miejscu powstała kupa gruzów.

  • Czy jego ciało odnaleziono i został pochowany?


Nie, [odnaleziono, dopiero] […] po paru latach poczta była, że tak powiem, oczyszczona z tych gruzów, nie od razu. Od razu tam nikt tego [miejsca] nie dotykał. Bo po prostu jego mama przed wojną, zmarła na płuca, a jego ojciec [nie wrócił z obozu] […]. Z kolei Ryszard, jego młodszy brat, ten był zbyt młodym, żeby tym się zająć. Tak że jego ciało nigdy nie zostało, że tak powiem, wydobyte i pochowane w sposób cywilizowany.

  • Rozumiem. Czy jest jakiś symboliczny grób?


Na cmentarzu Bródnowskim, gdzie leży jego mama, jest napis: Wacław Dragan, poległ w Powstaniu Warszawskim. Jest taki napis na tablicy. Jest tam nagrobek, tablica. Tam jest grób jego mamy, która została pochowana w 1934 roku.

  • Czy jest jeszcze jakiś moment, jakieś wspomnienia z okresu okupacji albo Powstania, o których pan wcześniej nie powiedział?


W tej chwili jest mi trudno po prostu [wracać do przeszłości].

  • Rozumiem, że najmocniejszym wspomnieniem jest ten moment, kiedy Niemcy państwa wyciągnęli z domu.


Tak, to było po prostu przerażające, to odrywanie nas od matki. Matka na jedną stronę, my na drugą stronę. No i te powiedzenie… Oczywiście moja mama tego nie rozumiała w pierwszej chwili, bo nie znała niemieckiego, a pani Szulc znała niemiecki, więc doskonale wiedziała, co nam grozi. No i to niesamowite, że w tak cudowny sposób żeśmy ocaleli. Dzięki komu – w końcu nas uratował Niemiec, żołnierz niemiecki. W jakiej on tam randze był, to nikt tego nie wiedział, bo był na pewno jakimś dowódcą, skoro jechał tym małym samochodem jako pierwszy, a za nim trzy pojazdy pełne wojska. No i ten szczególny moment z pożarem. Też to było [niesamowite], tu żeśmy wyszli cało i cieszyliśmy się, że już jest Warszawa wyzwolona i możemy wracać, a tu raptem stajemy przed nowym, że tak powiem, wielkim wydarzeniem, jakim jest pożar.

  • W międzyczasie jeszcze niezwykła historia z ojcem, który ocalał. Tak naprawdę mógł zginąć przy tym getcie.


Tak. Po prostu drugi Niemiec krzyknął, żeby dał spokój. Może nie to, że znał [dobrze, tylko] z widzenia po prostu, no i tamten już go przestał bić. Bo tak to prawdopodobnie by go zabili. A do nas w ostatniej chwili krzyknął: „Uciekajcie”.

  • Czy pan z siostrą widział ten moment, kiedy oni zaczęli go bić?


Nie. Jak już stanęli przy ojcu i tę bańkę (to były takie piętrowe bańki) wyrzucił na bruk, to już w tym momencie ojciec krzyknął: „Uciekajcie”. To my biegiem, ile sił żeśmy uciekali, a ojciec został. Tak że nawet nie widzieliśmy, żeby go raz uderzył, bo już po prostu odbiegliśmy od tego miejsca. Po paru godzinach rykszą ktoś go przywiózł do nas, no to był prawie że nieprzytomny, a cały siny, potłuczony strasznie. A za dwa dni wybuchło powstanie [w getcie]. Być może już wtedy Niemcy mieli informacje i już zaczęli bardziej kontrolować, bo tak to nie było takich zdarzeń, że kontrolowali, sprawdzali. My żeśmy nie wchodzili na teren, tylko ojciec wychodził przed mur, zabierał od nas tę bańkę i wchodził z powrotem. Miał specjalną przepustkę jako pracownik, który przeprowadzał w tej grupie dezynfekcję czy jak to się tam [nazywa] – wylewanie tych pomieszczeń. A został oddelegowany ze szpitala Przemienienia Pańskiego, bo tam pracował na etacie, a tutaj był skierowany, oddelegowany, dzisiaj byśmy powiedzieli.

  • Dziękuję panu serdecznie za bardzo szczegółową relację.


Proszę pani, no to jest niesamowita historia, żeby [były] trzy grupy i wszystkie przeżyły, i wszystkie spotkały się w tym samym miejscu. A to był gospodarz, wspaniały człowiek, który w czasie okupacji handlował i przywoził nam między innymi tak zwaną rąbankę, którą żeśmy kupowali od niego. A z kolei, proszę pani, za swoje dobre serce to przypłacił w końcu życiem. Bo go, że tak powiem, NKWD czy SB, czy… No w każdym razie jak go aresztowali, to po paru miesiącach rodzina się dowiedziała, że nie żyje, żeby zwłoki odebrali.

  • Czy orientuje się pan, czy w tym miejscu dalej mieszka rodzina Bolimowskich?


Tak. Proszę pani, w tej chwili to już mieszka tam kolejne pokolenie. Bo był taki okres, że specjalnie pojechałem zobaczyć to miejsce, gdzie żeśmy spali, gdzie żeśmy żyli. Ja po prostu jako ten mały chłopak miałem obowiązek między innymi paść bydło i barany. Bo miał całą gromadę bydła i baranów i ja między innymi chodziłem na pastwiska, na łąki i tam pilnować. Psa mieli dużego i z tym psem [pilnowałem] przez wiele godzin, ale to już na […] jesieni. Wrzesień, jeszcze październik to jeszcze to się wykonywało. Tak że to był taki obowiązek. Mama też pomagała, pracowała – nie że za darmo tam dostawaliśmy jedzenie, tylko po prostu ciężko pracowała. Ciężko pracowała, razem z siostrą pracowały. Różne prace wykonywały w polu, w domu, tak że nie było to takie darmowe otrzymywanie posiłków. Najgorsze było spanie. To był betonowy, wielki magazyn, nie magazyn, jak to dzisiaj byśmy nazwali, czy piwnica, czy spichlerz – betonowy, ogromny, wielki, bo to przecież ogromne gospodarstwo. I było tego dużo – ziemniaki, buraki, inne warzywa – wszystko było tam przechowywane, a my w kąciku, słoma.

  • Marzli państwo? Czy było zimno zimą?


No. Ale przetrwaliśmy. Przetrwaliśmy, proszę pani, dzięki Bogu. Wszystko jest dobrze.

Warszawa, 23 września 2022 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Stanisław Kowalczyk Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter