Wanda Augustin

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wanda Gepner-Augustin. Urodziłam się w Rzeszowie 21 lutego 1929 roku.

  • Kim byli pani rodzice?


Matka moja była Kodrębska z domu i w willi [rodziny] Kodrębskich się urodziłam. Moja matka już była żoną rotmistrza Stanisława Gepnera, który służył w 20. Pułku Ułanów w Rzeszowie, stąd mama była jeszcze u swojej matki przed moim urodzeniem i ja tam się urodziłam. Ulica Pod Kasztanami 4.

  • Czy była pani jedynym dzieckiem państwa Gepnerów?


Nie, dwa lata później urodził się mój brat Ignacy Gepner, który niestety w wieku czterdziestu lat bardzo ciężko zachorował i w Warszawie zmarł w 1971 roku.

  • Jak wyglądały te pierwsze lata i do kiedy pani mieszkała w Rzeszowie?


[Rodzina mieszkała] w Rzeszowie i w Dębicy, gdzie ojciec służył w 20. Pułku Ułanów, a potem, zaraz po moim urodzeniu, poszedł na emeryturę wojskową i dostał posadę w Muzeum Wojska w Warszawie w 1932 roku, więc jeszcze to był okres oczekiwania na przyjazd do Warszawy. Przyjechaliśmy do Warszawy, ja miałam trzy lata, mój brat roczek. Dla rodziców było przygotowane mieszkanie służbowe w Muzeum Wojska, piękny budynek, piękne, duże mieszkanie, no więc tam już zamieszkali rodzice. Mój ojciec objął posadę kustosza Muzeum Wojska za dyrekcji Bronisława Gembarzewskiego.

  • Czy pamięta pani dyrektora Gembarzewskiego?


Pamiętam dyrektora Gembarzewskiego, jak przyjeżdżał do muzeum końmi, dorożką przyjeżdżał, więc zawsze [widziałam go] przez okno naszego mieszkania. Jedno okno wychodziło na aleję 3 Maja, no i tam dyrektor Gembarzewski, już jako starszy dobrze człowiek, pamiętam, jak wysiadał z tej dorożki, to już miał zamówioną dorożkę z ulicy Śniadeckich, bo tam mieszkał. No więc jego pamiętam, tylko niewiele właściwie, chociaż bywał u nas w domu, u moich rodziców, ale dzieci siedziały osobno i nie brały udziału w zebraniach towarzyskich czy przy wizytach.

  • Dyrektor Gembarzewski był również dyrektorem Muzeum Narodowego…


A to na początku.

  • Tak. Później był nim Stanisław Lorentz. Czy poznała pani Stanisława Lorentza?


Tak. Poznałam Lorentza w ostatniej chwili, jak wyjeżdżaliśmy z Powstania (to potem na końcu powiem). Ale dyrektor Lorentz też był cały czas w Powstaniu w Muzeum Narodowym i razem tym samochodem wyjeżdżaliśmy 15 października, spod gmachu Muzeum Narodowego. Wyjeżdżaliśmy wówczas w kierunku Łowicza i tam już rozeszliśmy się do swoich miejsc, do tych miejsc po wygnaniu. Dyrektor Lorentz jechał razem z nami i pamiętam go, jak w Łowiczu wysiadł z samochodu i powiedział tak: „Czołem, koledzy”. Jeszcze ręką tak machnął. „Czołem, koledzy”. No więc trochę mój ojciec był zawiedziony, że się nie żegnał, bo tam nas było dziesięć osób, no więc to było „czołem, koledzy”. No i tyle go pamiętam, dyrektora Lorentza.

  • Wróćmy jeszcze do okresu przed wojną. Państwo zamieszkali w budynku głównym Muzeum Wojska.


W tym pierwszym budynku od Wisły. I jedno okno z mieszkania wychodziło na aleję 3 Maja, to jest aleja 3 Maja przedwojenna. Bo teraz mylą i podają, że przedwojenne muzeum mieściło się w Alejach Jerozolimskich, a to była aleja 3 Maja 13. Potem na dół schodziły numery niższe, z mostu Poniatowskiego niżej.

  • Jak pamięta pani dzieciństwo, czyli okres jeszcze przed wojną? W Warszawie poszła pani do szkoły, do pierwszej klasy?


W 1935 roku miałam sześć lat, poszłam do pierwszej klasy szkoły powszechnej – pensja mojej ciotki Haliny Gepnerówny, która była stryjeczną siostrą mojego ojca. No więc to były lata bardzo dziecinne i akurat jak ja byłam w pierwszej klasie, to kończyła szkołę Marysia Gepnerówna, moja kuzynka, stryjeczna siostra, która potem jako lekarz brała bardzo czynny, bohaterski udział w Powstaniu, dlatego o niej wspominam, że taka przyszłość… Potem bardzo byli dzielni, razem ze swoim mężem Zbigniewem Woźniewskim, który bronił Szpitala Wolskiego w czasie Powstania (jest o nim książka wydana i jego wspomnienia ze Szpitala Wolskiego).

  • Jak wyglądały pani pierwsze lata w szkole? Czy pamięta pani profesorów, kolegów?


Nie, kolegów nie, bo to była szkoła…

  • Koleżanki.


Koleżanki pamiętam. Jeszcze do tej pory miałam kontakt. Jeszcze zostały nas trzy koleżanki od szkoły powszechnej: doktor medycyny Lidia Lewicka, Suszycka z domu, i Danuta Dowsin-Zadig, o której pani mówiłyśmy, która zostawiła te wspomnienia. No więc obie panie, obie koleżanki przychodziły tu w latach już niedawnych, przychodziły do mnie. Pierwsze ich wizyty były w 2007 [roku], od tej pory już widywałyśmy się często. Z Danusią Dowsin no to rozmawiałam prawie codziennie telefonem, znaczy telefonicznie ze Szwecją, no więc dużo wiem o niej, jak cierpiała, jak to wszystko się skończyło później.

  • To były przyjaciółki ze szkolnej ławy, tak?


To przyjaciółki ze szkolnej ławy. Było ich więcej, ale po prostu już w międzyczasie nie żyły. Koleżanka była jeszcze… Zaraz, tylko sobie przypomnę. Ola Diermajer. Aleksandra Diermajer [Sękowska]. Ona też walczyła w Powstaniu i o niej jest artykuł, jej chyba wspomnienia z Powstania w książce „Ewangelicy warszawscy w walce”. A czy żyje, to nie wiem. Ola Diermajer z domu. […]

  • Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani moment wybuchu wojny, wrzesień 1939 roku?


O, byliśmy na wsi pod Radomiem w wakacje, no i jeszcze we wrześniu 1939, jak już wojna wybuchła, to ojciec zawiadomił nas – ojciec był w Warszawie – że musimy wracać do Warszawy, bo zawsze był zdania, że rodzina musi być razem. No więc jak dowiedzieliśmy się w Kosowie, w majątku moich kuzynów Niecieckich, że jest wojna… Tam już samoloty latały i pikowały tak nisko i myśmy wszyscy, którzy byli [na zewnątrz], uciekaliśmy ze dworu, a oni nas ścigali. Więc pamiętam dobrze ten szum samolotów, że zniżali się, żeby po prostu nas zabić. No ale udało się, że ocaleliśmy. Chyba dwa czy trzy dni takie naloty tam były. I dla nas, dzieci, szok po prostu, że te samoloty latają tak nisko. Na początku września mój ojciec poprosił naszego kuzyna, żeby pojechał po nas do Radomia, żeby przywieźć, no bo już pociągiem bardzo było trudno. Ale wracaliśmy pociągiem do Warszawy. Pamiętam, że wysiedliśmy na Dworcu Głównym, który jeszcze był… Był zburzony już później, ale [wtedy był] jeszcze w tym miejscu, gdzie dawny dworzec. No i pamiętam ten wieczór, po ciemku dotarliśmy, to było blisko, do muzeum, do mieszkania, noc była już i ojciec otworzył nam drzwi, żebyśmy weszli. I pierwsze słowa były powiedziane: „No, Wandeczko, skończyły się wstążeczki”. No to tak pamiętam – wstążeczki do włosów. Że już wojna i tego. No więc to takie wspomnienie mam, właśnie tego ojca wychodzącego naprzeciw i „skończyły się kokardki” czy wstążeczki. No i potem już wojna, szkoła, komplety. 19 września ciotka Gepnerówna zginęła i szkołę prowadziła pani Stefania Roszkowska, nauczycielka, Ella Heinemann też [uczyła]… Apolonia Tomczycka, Roszkowska i Heinemann – trzy panie prowadziły szkołę. Najpierw były komplety w domu, po domach chodziliśmy, tak że u nas w domu też były, przychodziły uczennice na komplety. Potem utworzono szkołę modniarską, na Moniuszki 8, pani Banaszewskiej, no i trzeba było robić jakieś kapelusze, a jednocześnie nauczyciele robili swoje i lekcje się odbywały.

  • Chodziła pani na komplety do momentu wybuchu Powstania?


Do wybuchu Powstania na komplety i [kończyłam] tę szkołę modniarską.

  • W państwa mieszkaniu odbywały się spotkania konspiracyjne, była pani niejako świadkiem tych spotkań. Jak to wyglądało?


Przychodził, na przykład pamiętam dobrze pana Edwarda Jettera, który pracował nocami, w nocy, przy tym stole, którego nie ma… On nie chciał nic jeść czy moja mama proponowała mu coś, [a on odmówił], a jak drugi raz przyszedł, to ja mu upiekłam ciasteczka i on mi napisał bardzo ładny list, który mam do tej pory, z podziękowaniem za pyszne ciasteczka. Pamiętam, że nazywał się Edward Jetter – tak się podpisał. To był może jego pseudonim, może nazwisko zmyślone, nie wiem. Potem, jak miałam kontakt z „Przeglądem Kawalerii Broni Pancernej” w Londynie [tam artykuł Stanisława Gepnera „Losy Muzeum Wojska w Warszawie”], to posłałam kopię tego listu, że redaktor przeglądu może znajdzie jakieś ślady jego działalności konspiracyjnej, i on niestety nie [znalazł]. […] A tak to kurierki przychodziły (pamiętam też te kurierki) i takie różowe karteczki, bibułki dawały, no i to szło do akt. No to to były działania konspiracyjne mojego ojca. Więcej już nie mogę powiedzieć, bo po prostu nie wiem. Ale te panie pamiętam też, łączniczki, które przychodziły. A do nas było łatwe dojście, znaczy ułatwione dojście dla tych konspiracyjnych pań, znaczy tych ludzi, bo w czasie okupacji moja mama z moją nianią, która była jeszcze przy moim [urodzeniu] i cały czas była z nami, niania Wikcia, robiły torty na sprzedaż. Tort nazywał się Ambasador i czasem było po dziesięć tortów dziennie. Niania w tej kuchni muzealnej, no razem, jeszcze Jagusia przychodziła pomóc i [piec] te torty, żeby zarobić, bo przecież ojciec nie miał pensji albo jakąś symboliczną, no a tutaj rodzinę trzeba było utrzymać, więc tę całą okupację się wypiekało i dlatego ten ruch był. Widzieli Niemcy, że torty, pudełka się wynosi, no więc łatwiej było. Wracam do tego tematu konspiracji.

  • Czy pamięta pani smak Ambasadora i jak wyglądał?


Mogę pani powiedzieć przepis.

  • O, bardzo chętnie.


Nie, z czego był zrobiony, bo to zaskakujące. On przypominał migdały, ale to była fasola. Z fasoli był tort i chyba nikt nie wiedział z tych kawiarni, które przyjmują i sprzedają te torty, z czego jest robione, no bo to była jakby tajemnica fachowa. No więc ten tort to był biszkopt fasolowy. Pamiętam, bo musiałam łuskać tę fasolę, do pomocy było, bo to się łuskało i dopiero potem mielone było. A w ogóle to w bardzo prymitywnych warunkach [było robione]. Teraz wszystko jest, miksery, a przedtem żeby cukier puder zrobić do tych tortów, to ojciec kupił gdzieś maszynę do mielenia cukru – to była duża maszyna i ciężka robota – no i tak musiało się przygotowywać ten cukier puder.

  • Czy pamięta pani, jaki był krem w Ambasadorze?


Krem czekoladowy. Na pewno kakaowy. Czekoladowy, tak. Tak że dobry krem był, uczciwy i masło… Masło blokami kupowało się gdzieś na wsi, już tam były kontakty mojego ojca czy kogokolwiek jeszcze. I te bloki masła takiego świeżego, pysznego – pamiętam ten smak masła i teraz go szukam zawsze, tego smaku śmietankowego masła. Cukier też było bardzo trudno dostać, i to cukier kryształ, normalny.

  • To było główne utrzymanie państwa podczas okupacji?


Tak. Tak że kawiarnie były na Mazowieckiej, na Marszałkowskiej. Ja też nosiłam w chwilach wolnych te torty.

  • Jak wyglądało pani życie w budynku muzeum? Bo życie w muzeum było chyba trochę inne niż życie w zwykłym domu.


Tak. Miałam dostęp do każdego miejsca, bo i woźni, którzy po drodze byli w salach, mnie znali. Ale jak się mieszka gdzieś na miejscu, to się rzadko chodzi tam zwiedzać, jak w tym wypadku, bo normalne życie, szkoła, dom, tak że nie było czasu nawet na to. No, chyba że jakaś okazja, że przyjechał ktoś ze znajomych czy krewnych i mój ojciec wziął mnie jako towarzyszącą osobę. Ale pamiętam z muzeum [niedźwiedzicę] Baśkę Murmańską. To była dla nas zawsze atrakcja – dla nas, mówię o moim bracie –że ta Baśka Murmańska, to się ją głaskało. Mam jej fotografię przez Bułhaka robioną. No a później, nie wiem, czy mole zjadły, czy co się działo z Baśką.

  • Czy przychodziły pani przyjaciółki, koleżanki ze szkoły do pani i do muzeum?


Koleżanki na moje imieniny nie [przychodziły, tylko] starsi. Nawet byłam bardzo mile zaskoczona zawsze, bo na przykład ciotka Halina Gepnerówna przychodziła do mnie na imieniny, ciotka Borowiecka – to wszystko są [ciotki] z rodziny Gepnerów. Moja rówieśniczka, kuzynki moje, rówieśniczki, owszem, przychodziły na moje imieniny. Nawet taki teraz znalazłam spis, co dostałam na imieniny w roku 1938. [Dostałam] na przykład taką filiżankę ćmielowską, Kulę. To jest jako cały serwis projektowany przez kogoś, serwis kawowy pod tytułem Kula. I taki serwis był u nas w domu, tylko podarowałam teraz Zosi (zresztą i wiele innych rzeczy). Ten serwis niebieski [był] u nas, niebiesko-biały, a ja dostałam filiżankę z takiego serwisu, ładnie opakowaną w [celofan], a w środku były czekoladki Wedla. Wedel sprzedawał takie prezenty okazjonalne. Więc jedną filiżankę zieloną mam jeszcze, u Zosi jest, tak. To był ładny prezent i przytaczam to [jako przykład], że Wedel miał takie pomysły.

  • Czy pamięta pani, od kogo pani dostała tę filiżankę?


Tak, od mojej kuzynki Marii Jabłońskiej. Kiedyś jej dziadek miał w Rzeszowie willę obok naszej. Niedawno umarła. Byłyśmy cały czas w serdecznym kontakcie.

  • Czy była pani świadoma tego, że w Warszawie coś się dzieje w 1944 roku, że może wybuchnąć Powstanie, że coś się może wydarzyć?


Odtwarzam teraz wspomnienia mojego ojca. Dzień przed Powstaniem prosił nas, znaczy zakazał wychodzenia na ulice, [wychodzenia] w ogóle z domu (to był 31 lipca), nie mówiąc nic, że coś będzie. Potem się dowiedziałam z ojca wspomnień, że dzień przed Powstaniem został wezwany do komendy miasta AK na rogu alei 3 Maja i Nowego Światu. To był budynek Ministerstwa Komunikacji, który już nie istnieje. Tam go przyjął kapitan „Wojciech” z całą asystą. Podobno wszyscy mieli karabiny maszynowe przygotowane w razie jakiejś akcji. Kapitan „Wojciech” zażądał od mojego ojca planu wejścia do Muzeum Wojska, wiedząc, że ojciec był odpowiedzialnym pracownikiem Muzeum Wojska. No więc taki plan został doręczony. I rozmowa z kapitanem „Wojciechem” mojego ojca, że prosi czy niewskazane, żeby powstańcy zajęli budynek i Muzeum Wojska, i Muzeum Narodowego, bo wtedy będzie atak Niemców na gmachy. No więc to, jak ojciec pisze, zostało spełnione, że nie weszli powstańcy, bo ojciec uzasadniał, że zbiory, że zniszczenie, no w ogóle, że muzeum. No więc tutaj moje zdanie jest, że to jest ojca zasługa, duża zasługa, że był w kontakcie z akowcami i taką propozycję wystosował. Nawiasem mówiąc, podobno dyrektor Lorentz nie był w AK, więc to mój ojciec działał razem z Frankiem Juszczakiem, który był też w AK, i razem poszli wtedy do tego budynku na rogu załatwiać dzień przed Powstaniem. No i wtedy kapitan „Wojciech” powiedział, że na drugi dzień ma wybuchnąć Powstanie, godziny jeszcze nie wie.
No i wracam do Powstania. Siedzimy w domu, nikt nie wychodzi nigdzie i wyglądamy z moim bratem przez okno z naszego mieszkania, które wychodzi na aleję 3 Maja. Jedno nasze okno było zakratowane, drugie obok, z biblioteki muzealnej. Słyszeliśmy już syreny, bo już się syreny odzywały około piątej. No więc patrzyliśmy przez okno, deszcz padał, taki pochmurny dzień był i w kierunku mostu Poniatowskiego idzie żołnierz powstaniowy i strzela w powietrze. [Był] w pelerynie, no więc to doskonale pamiętam. Za nim szła kobieta, łączniczka, chyba tak. No i potem te syreny już wyły, to tyle pamiętam. No a potem się zaczęło. Pamiętam widok powstańca z tym karabinem, do dziś mam w oczach. No i dzień drugi było spokojnie względnie, a potem już ojciec nasz, jak już po prostu syreny wyły, wiedział, że Powstanie się zaczęło, to przygotował w piwnicy schron. Piwnica to była kotłownia, tylko niepalone było, bo lato, więc do tej kotłowni zeszliśmy 3 sierpnia. Ławki z całego muzeum były tam wstawione, takie ławki bez oparć i na tym się spało. No, jakaś pościel to z domu pewnie. No więc nas było czworo i niania, i woźni Lewandowscy jeszcze byli, no więc też tam się lokowali. No i potem wielki szum 3 sierpnia, walenie do bramy głównej. I wtedy woźny, folksdojcz, Zawol, który krzyczy: „Panie Gepner! Panie Gepner! Otworzyć bramę!”. I Niemcy, esesmani, za nim, pełno. Jak ojciec pisze, blady Zawol, ale [krzyczy] po nazwisku „panie Gepner, otworzyć bramę”. No więc ojciec był zaraz na miejscu i bramę… Ponieważ mówił świetnie po niemiecku, bo skończył wyższą szkołę w Wiedniu, no więc dużo to ułatwiło. Do tych szwabów [mówił ] po niemiecku, żeby nie wywalali bramy, że ją otworzą. Bo to też specjalne klucze miały być. No i wpadli ci esesmani – moim zdaniem to było 3 sierpnia – i gonili nas. Już myśmy wszyscy z mieszkania musieli [wyjść]. Gdzieś wyszliśmy, na klatkę schodową czy coś, no bo już się strasznie dzieje i Niemcy krzyczą: Wo sind Banditen? Wo sind Banditen? I nas gonili pod lufą karabinów po wszystkich piętrach, do których było wejście z Muzeum Wojska. Tak że to było strasznie stresujące oczywiście, bo przecież nie wiadomo było. Szczęśliwie powstańca nie było żadnego, no bo gdyby znaleźli kogoś, no to nas też –pod lufą i nie ma nas. Jakoś się szczęśliwie wycofali i myśmy też [przeszli] do schronu. To był pierwszy dzień, który doskonale pamiętam. No i już się zaczęło spanie, wszystko w schronie, bo przecież bomby i działania wojenne. Potem już Wehrmacht przyszedł i zajęli budynek. Tamci szczęśliwie się wycofali, a Wehrmacht przyszedł. Zaraz przyszli tacy jacyś – grzeczni, trudno to mówić – ale od razu, że „proszę kuchnie przystosować dla wojska do gotowania” i kto może gotować. I przynosili jedzenie. Zaopatrzeni byli doskonale, to trzeba przyznać. No więc ustalone było, że w naszym mieszkaniu niania gotuje, w pralni gotuje taka Danka, [która] [przyszła z wizytą] do woźnej 1 sierpnia […], już nie mogła na Pragę się dostać i została [w muzeum]. Ta Danka gotowała i woźna Szczepańska też, więc były trzy kuchnie. Niemcy powiedzieli, że zaopatrzenie będzie – znowu ich chwalę, ale tak niestety było – że jest utrzymanie dla wszystkich: „Te dziesięć osób, proszę się wyżywić, ale nam gotować”. No i oni różne rzeczy wyszukane przynosili i sobie jedli. No więc był nad nimi porucznik jeden, a resztę normalni wehrmachtowscy żołnierze. No ale mówię, że byli właściwie dla nas uprzejmi, a to wszystko przez ojca, że rozmawiał z nimi po niemiecku. Tam w tym Wehrmachcie byli też Alzatczycy. Przychodził ten Alzatczyk, Jean-Jacques Martin, przychodził do piwnicy do nas i po francusku rozmawiał z ojcem. Ici Radio Paris. I on przynosił wiadomości z radia, bo wojsko miało te radia, więc on [miał] dużo nowości, taki kontakt był. Jeden Niemiec też przychodził do nas, który zostawił swój adres, no ale oczywiście nie było korespondencji żadnych po [wojnie], no bo nie. Ale on był bardzo inteligentny, oczytany, wykształcony prawdopodobnie. No więc też był zadowolony, że mówi po niemiecku z moim ojcem. No to tych pamiętam…

  • Pamięta pani, jak się nazywał ten Niemiec?


Fritz Bantz, mam jego adres, [napisany] wprawną ręką, ładnym pismem – Bantz, „tz” na końcu, Fritz.

  • Mówi pani, że docierały różne informacje dzięki temu Alzatczykowi. A czy docierały jakiekolwiek informacje z powstańczej Warszawy?


Nie, nie, nie mieliśmy kontaktu. Ten Alzatczyk prosił ojca, że on zdezerteruje z wojska, bo jest wzięty przymusem i nie chce ginąć, żeby go tutaj przechować. Ojciec powiedział, że absolutnie nie, no bo jakby go znaleźli, to by się wiązało [z tym], że nas wszystkich zlikwidują. Tak że ojciec jako uczestnik dwóch wojen dobrze wiedział, co się dzieje. W Rosji też był jakiś czas przecież. No to absolutnie się nie zgodził i dobrze, bo przecież Powstanie trwało jeszcze sierpień, wrzesień, połowa października, no to gdzie? No niemożliwe zupełnie. Jean-Jacques Martin.

  • Jak długo ci wehrmachtowcy u państwa w muzeum przebywali?


Niemcy wychodzili… No nie wiem ile. Mniej więcej dwa tygodnie. Wychodzili codziennie do walki na teren szpitala Łazarza. Był niżej, tam w stronę Agrykoli, ten szpital Łazarza i oni tam walczyli z Powstańcami. Pewnego dnia zginął ten porucznik. Przynieśli zwłoki, położyli go przy wejściu do tej kuchni dolnej, gdzie gotowała Danka. I tak go położyli, że nie można było przez drzwi wejść. A ja chciałam przejść, bo ja też tam musiałam coś jej dogotowywać. Wie pani, no całe szczęście, że nic mi nikt nie zrobił, bo przecież piętnaście lat, różnie mogło być, ale nic, szczęśliwie. No i ja chciałam… Ja mówię o Niemcach. Chciałam do tej pralni, do tej kuchni wejść, a on leżał tutaj. Jakiś Niemiec mi mówi: „Nie wychodź! Nie chodź tam, bo jak przejdziesz przez trupa – czy trupa, czy zwłoki – nie wolno tego robić”. Więc to też pamiętam, jak mi [mówił] po niemiecku. A ja trochę niemieckiego znałam, bo się uczyłam prywatnie. „Nie przechodź tam”. No to ten porucznik taki był, jak się mówi, ludzki człowiek, ale niestety zginął. No i oni potem się przenieśli, ci wehrmachtowcy, i przyszła ekipa, znaczy nie ekipa, tylko cały zespół „kozaków [orenburskich]”, jak ojciec ich nazywał. To byli ci dzikusy, którzy spali – też pamiętam stertę takich śmierdzących [stert] – oni spali na tym, bo to zapach i widocznie ich to jakoś… [To był] karbid, sterty karbidu. Widocznie do czegoś potrzebowali, żeby palić w lampach czy w czymś karbidem. No więc oni się tam kładli, ci ruscy, bo to jacyś wzięci do niewoli, do służby niemieckiej.

  • Czy poznała pani ich dowódcę?


Nie. Jeden z nich, ten „kozak [orenburski]”, jak ojciec mówi, przychodził do piwnicy i rozmawiał znowu po rosyjsku. Dogadali się z ojcem, że jego ojciec walczył na Pradze w tamtej wojnie. No więc tu już było, że tamten miał zaufanie, ten nowy, do tego, że ojciec wiedział o „[orenburskich] kozakach”. O nich właściwie nic więcej nie powiem, oprócz tego karbidu. Aha, i ten „kozak [orenburski]” – potem ojciec mu zwrócił uwagę czy jemu ktoś zwrócił, że „za dużo siedzisz tu, w piwnicy u tego […] pana”. Koledzy mu zwrócili uwagę czy ktoś, że przestał przychodzić. No to tych pamiętam dobrze. Potem znowu była ekipa Wehrmachtu, no to już oni… Znowu też gotowanie, no to sierpień, wrzesień, październik. Potem we wrześniu już był wielki ostrzał z Pragi, a muzeum było przecież pierwsze do ostrzału z Pragi. No to pierwsze dni października, to przenieśliśmy się już – naradę zrobił z Lorentzem mój ojciec, że przenieśliśmy się do Muzeum Narodowego. Tam już udostępnili nam piwnicę w tym skrzydle, które jest na Nowy Świat i na Bank Gospodarstwa Krajowego, no bo tam już nie było ostrzału takiego, jak od Wisły.

  • Tam państwo mieszkali razem z Lorentzami?


Tak. Znaczy z Lorentzem, żony nie było. Lorentz w swoim mieszkaniu był, bo on miał tam mieszkanie. Tak jak mój ojciec, tak Lorentz miał też mieszkanie. Nie byłam tam, więc nie mogę powiedzieć, czy piękne, czy nie, ale w muzeum, właśnie tam w tym skrzydle wejść od Nowego Światu, tam było jego mieszkanie.

  • Czyli żona z córkami były gdzieś poza Warszawą?


Były gdzieś pod Warszawą i on właśnie wysiadł wtedy w Łowiczu, „czołem koledzy” i pojechał do żony. W Milanówku czy gdzieś żona była. Też on chyba opisywał te wspomnienia.

  • Czy ktoś z państwa rodziny brał czynny udział w Powstaniu?


Zacznę od najmłodszego Gepnera: Boleczek Gepner, lat trzynaście, był kurierem w Powstaniu. Zginął w końcu sierpnia. Od razu – pocisk czy kula – zginął na miejscu. Koszulka, w której zginął, jest przekazana do Muzeum Powstania. Ja parę lat temu byłam w muzeum, to ta koszulka w gablocie była wystawiona, że to jest właśnie najmłodszego Powstańca wówczas, Boleczka Gepnera, pseudonim „Jasnotek”.
Wspomniałam też o Woźniewskich, no to oni naprawdę byli bardzo dzielni. Marysia Woźniewska, maturzystka, jak ja przyszłam do szkoły, to już pani mówiłam, skończyła medycynę i razem z mężem pobrali się dzień przed Powstaniem w kościele Świętego Aleksandra i poszli do walki, do czynnej walki. Woźniewski był niesamowicie dzielny, wielu jego kolegów lekarzy rozstrzelali na miejscu w szpitalu, a on, nie wiem, jakim cudem, on był szalenie przebojowy i z tymi Niemcami umiał jakoś działać, wywoził chorych furmankami. No to trzeba tę książkę znaleźć i jego wspomnienia, to nie będę szerzej opowiadać. No więc rzeczywiście działania Woźniewskich były naprawdę bardzo cenne.

  • Czyli Marysia z domu Gepnerówna?


Gepnerówna, tak. No to właśnie jako Gepnerówna kończyła szkołę Gepnerówny. Ja nie kończyłam, bo już szkoły nie było, tylko u Rejtana byłam. Następny krewny Stanisław Gepner urodzony w 1922 roku, którego wnuk pracuje w Muzeum Powstania, Krzysztof Tyczyński. […] Walczył w Powstaniu Stanisław, Staś i dostał Krzyż Walecznych za czyn powstaniowy. Wzięty do niewoli później, chyba w Sandbostel był w niewoli i wrócił po wojnie. A przed Powstaniem jeszcze ożenił się z Anną Roszkowską, rodzoną ciotką profesora Wojciecha Roszkowskiego, siostrą Andrzeja Roszkowskiego. Przy jej porodzie zmarła matka, więc chował ich ojciec – Andrzejka (ojca Wojciecha) i Anię. Anna Roszkowska wyszła za Stanisław Gepnera. No więc jak wrócił Staś z Sandbostel z niewoli, tutaj już był żonaty, więc jedno dziecko już było w drodze, urodziło się w grudniu 1944, potem jeszcze czwórka dzieci się urodziła tutaj. Jedna z nich, jak mówię, Magda Tyczyńska, przychodzi tu do mnie, pomagać mi, czasem na spacer wyjść. No i jak Staś Gepner dostał Krzyż Walecznych w Powstaniu, to jeszcze żył wtedy mój ojciec. Ojciec również miał za tamtą wojnę Krzyż Walecznych i ofiarował Stasiowi, mówi: „To samo nazwisko masz, to samo imię, masz mój Krzyż Walecznych z tamtej wojny, bo ty nie masz oryginalnego Krzyża – bo nie dawali, bo nie było, tylko świadectwo jakieś – to masz mój Krzyż Walecznych. Dla ciebie będzie”. No i potem było włamanie do domu i ten Krzyż Walecznych ukradli – u Gepnerów na Żoliborzu było włamanie i ten Krzyż Walecznych ukradli. […] No więc to tyle o mojej rodzinie związanej z Muzeum Powstania.

  • I z samym Powstaniem przede wszystkim.


No tak, z samym Powstaniem.

  • Do końca Powstania byli państwo w Muzeum Narodowym. Powstanie skończyło się na początku października, a państwo jeszcze tam wciąż mieszkali…


Mieszkaliśmy. Mieszkanie było na klucz zamknięte na byle co albo w ogóle niezamknięte. Ojciec powynosił rzeczy wartościowe do piwnicy w Muzeum Wojska, no i tam już byliśmy, nie wiem, dwa tygodnie chyba, w Muzeum Narodowym. I po konferencjach z Lorentzem dali… Niemcy tam byli, owszem, też wszystko przecież zajęte było przez Niemców. [Ojciec z Lorentzem] porozumieli się, że Niemcy dadzą jakiś niewielki samochód, łazik czy jakiś, nie wiem, i że wszyscy wyjadą. Tam woźni jeszcze u Lorentza byli i Szczepańska, woźna nasza. „Proszę brać tylko Handgepäck. Jedziemy przez Okęcie do Łowicza i tam już sobie proszę swoje kierunki wybierać”. No więc myśmy wysiedli w Łowiczu, jakaś furmanka się zdarzyła i tę furmanką do Ossy. Już mówiłam o tym, że nas potem szukał Wiechecki Stefan.

  • Nie mówiła tego pani podczas nagrania.


No tak. Ale jeszcze powiem o jednym, bo zgubiłam trop, że jak Niemcy wpadli do nas 3 sierpnia i pod lufami nas gonili po całym budynku, „gdzie są bandyci”, to 7 sierpnia nagle w tym dziedzińcu Muzeum Wojska, gdzie teraz stoi taki namiot wielki ([wtedy to był pusty dziedziniec), zaczęli schodzić się pod strażą niemiecką ludzie, którzy byli mieszkańcami, jak się później okazało, ulicy Smolnej. Przychodziły tłumy: starych, młodych, dzieci. Ja mogłam chodzić tam. Z piwnicy mogłam wyjść i zorientować się, co się dzieje i kto to jest. Dowiedziałam się, że ze Smolnej. Ktoś starszy prosił o kaszę mannę, tak że niania gotowała w kuchni tę kaszę, bo mieliśmy szczęśliwie, i wynosiło się tej proszącej tę kaszę. Oni byli tam chyba ze dwie godziny, a co się potem z nimi stało, to nie wiem, bo nie ma w żadnej literaturze powstaniowej wspomnienia, tylko że zgonili ludzi do Muzeum Narodowego. Tylko tak było [napisane]. A to nie [Muzeum] Narodowe, tylko [Muzeum] Wojska. Ale w tym czasie, w tym tłumie, jak ja między nimi tam chodziłam i Niemcy też pilnowali, to podeszła do mnie czy ja do niej pani synowa Stefana Krzywoszewskiego. To był pisarz przedwojenny, bardzo znany kiedyś. I to była [jego] synowa i ze swoją córką, która była moją koleżanką, Małgosia Krzywoszewska. No więc się przywitałyśmy, ja rozmawiam z tą panią Krzywoszewską, a potem… No i oni poszli, a Niemiec podchodzi do mnie i mówi: „O, die schöne Frau. Kto to?”. Czy tam ktoś po niemiecku powiedział. Bo rzeczywiście to była bardzo przystojna pani, chyba z hiszpańskiej trochę rodziny, bo zobaczyłam w encyklopedii, że syn Krzywoszewskiego ożenił się z Hiszpanką. O tym w szkole nie wiedziałam, bo dopiero ją wtedy zobaczyłam. Więc to też taki fragment był mojego wrażenia z tego Powstania.

  • Czy wie pani, jakie były losy pani koleżanki, młodej Krzywoszewskiej?


Nie wiem, zupełnie nie miałam z nią kontaktu później. Po Powstaniu już nic nie wiedziałam o niej. Szukałam jej chyba pod starym adresem, na Smolnej mieszkali, ale nie wiem.

  • Skoro wróciłyśmy jeszcze do powstańczej Warszawy, chciałabym jeszcze zapytać, czy dotarły do pani jakieś rozmowy ojca ze Stanisławem Lorentzem, dotyczące zabezpieczenia zbiorów muzealnych?


Wie pani, proszę do [spisanych] wspomnień zajrzeć, bo tam są szczegóły ojca rozmowy z Lorentzem. Nie byłam przy tych rozmowach, ale te ustalenia wszystkie… Owszem, Lorentz z moim ojcem był w kontakcie, a potem, jak już Powstanie się skończyło, to chyba w grudniu i Lorentz, i mój ojciec przyjeżdżali do opustoszałej Warszawy, żeby zobaczyć, co się dzieje ze zbiorami. To też jest w tych wspomnieniach podane.

  • Powiedziała pani o wyjeździe z Warszawy do Łowicza i tutaj był wątek Wiecheckiego.


Przyszła kartka pocztowa odkryta, że nadawca Stefan Wiechecki i ulica jakaś, już nie wiem, nie pamiętam, jak to było, bo nie mam ksera, i że w ogłoszeniu w gazecie jakiejś, która wychodziła, jest rotmistrz Gepner poszukiwany. I tam ktoś inny znowu pisze, że w Ossie się zatrzymali, pod Rawą Mazowiecką, no więc, że „Wiechecki pisze, to pozwoliłem sobie podać państwa adres w Ossie”. No i do Ossy ta kartka przyszła. I wymieniony jest rotmistrz Beranek, że go też chyba szukają, Berankowa szuka czy Berankową ktoś szuka. A rotmistrz Beranek walczył w Powstaniu i tam został zabity, więc też proszę uprzejmie sprawdzić, czy on jest rejestrowany jako rotmistrz walczący w Powstaniu.

  • Sprawdzimy. A sama kartka jest też w zbiorach muzealnych.


No tak. Tam jest [Franciszek] Beranek wspomniany i jeszcze ktoś, kogo szukają.

  • Jakie były losy państwa po Powstaniu, ale jeszcze przed zakończeniem wojny? Gdzie państwo znaleźli się i dotrwali do końca wojny?


No to był czterdziesty… Wojna się skończyła w styczniu 1945.

  • W styczniu weszli Rosjanie, a wojna skończyła się na wiosnę.


Wróciliśmy w styczniu do Muzeum Wojska, furmanką jakąś z żywnością, ze wsi. No i to, co ojciec zastał i my później zastaliśmy w mieszkaniu, no to było wszystko porozrzucane, wszystkie książki ojca na ziemi. Jeszcze teraz gdzieś znalazłam taką kartkę, widokówkę taką, której szczury wyjadły kawałek. Książki [miały] zjedzone grzbiety, bo to klej, więc szczury miały raj, bo przecież nikogo nie było, i ściągały książki na ziemię. Szyb nie było, wszystkie szyby przecież były wybite, więc hulał deszcz, hulał śnieg i trzeba było porządki jakieś potem robić. Jak rodzice wrócili z Ossy do muzeum, to zastali tłumy ludzi. Nie wiadomo kogo, co oni szukali, zrobili. Więc już ojciec kogoś złapał za rękę, kto wynosił książkę czy jakąś osobistą rzecz z mieszkania. Bo przecież nie wszystko było schowane do piwnicy, tylko właśnie zostało w mieszkaniu. No i tylko jeden pokój był przystosowany do mieszkania, ten środkowy. Taka koza [została] wstawiona, przez okno wystawiona rura i paliło się tą kozą, bo przecież ogrzewania nie było. Pierwsze miesiące myśmy wszyscy razem koczowali w tym jednym [pokoju], a tamte pokoje były wyłączone, znaczy nie można było mieszkać, bo zimno. Zima. Marzec już się zaczął – luty, marzec – i powoli się jakoś urządzało to wszystko. Ojciec był strasznie przejęty tym, że obcy ludzie, nie wiadomo kto. W ogóle rządzą muzeum jacyś ludzie… [Osoba], która bibliotekę prowadziła (rzekomo, tak ją mianowali), […] no bez pojęcia zupełnie. No ale jakoś przecierpiał tę parę lat i musiał odejść stamtąd, bo po prostu nie mógł patrzeć na te nowe porządki, co tam się dzieje, kto rządzi, kto w ogóle zbiorami się opiekuje.

  • Ale tata został jeszcze kustoszem oddziału Muzeum Narodowego w Wilanowie po wojnie, tak?


No tak. To Lorentz zaproponował, bo [Muzeum] Narodowe było jeszcze pod Lorentzem. Zaproponował, że [ojciec] może się przenieść do Wilanowa. No i to znowu było piękne mieszkanie, w Wilanowie w pałacu znowu byliśmy. No ja wtedy do szkoły też dojeżdżałam, już gorzej było niż z muzeum, bo z muzeum to chodziłam do Batorego blisko do gimnazjum, a z Wilanowa to już kolejka, zatłoczone.

  • Potem był jeszcze Łańcut. Czy państwo całą rodziną przenieśli się do Łańcuta?


Nie. Nie, nie, bo przecież jeszcze się uczyłam, za czasów Łańcuta zdałam maturę, a mój brat jeszcze młodszy był, to jeszcze się bardziej uczył, więc ojciec nie chciał sprowadzać nas do Łańcuta. Uważał to za tymczasowe zatrudnienie. Zresztą Lorentz tak [opisywał] (Lorentz chyba, już nie wiem, czy Lorentza w to angażować, czy nie, ale chyba tak), że Łańcut rozkradają wszystko. Czterech dyrektorów poprzednich było, [wobec] których prokurator ma [zarzuty], bo wynoszą użytkowe rzeczy. A wiadomo, w Łańcucie żyli ludzie, którzy się otaczali normalnymi przedmiotami. No więc to wszystko ginęło tam i znajdowali w antykwariatach, nie tylko w Rzeszowie, ale i dalej. Trzeba było jakoś temu zapobiec. „Proszę rotmistrza – tak przypuszczam, Lorentz powiedział – żeby zrobił inwentarz tego, co zastał”. No i teraz się opierają bardzo ci nowi, znaczy już współczesny dyrektor, na inwentarzu mojego ojca, który w ciągu trzech lat tam zrobił [inwentaryzację], z pracownikami oczywiście. No więc myśmy z tego Wilanowa musieli się wynieść, taka była decyzja ojca. Teraz to by inaczej było, podanie o mieszkanie zastępcze i tak dalej, ale to lata 1946, to ojciec się usuwał – bo znowu mieszkanie służbowe, to się usuwał. Wynajął dom w Skolimowie, mieszkanie na parterze, które było… No, strasznie to wspominam, no ale tak było. Bo to ciężkie [warunki]. Dojazd, kawał drogi od kolejki, w zimie zimno. Moja mama, żeby zarobić na emeryturę, bo przecież całe życie nie pracowała, tylko w domu była, to poszła do pracy na Woli. O czwartej rano wstawała, żeby ze Skolimowa dojechać na Wolę do fabryki farmaceutycznej, bo tam była zatrudniona. To [trwało] parę lat. Potem w Skolimowie, jak ojciec przyjechał do Warszawy… Ale jeszcze w Łańcucie w międzyczasie […] poznał dyrektora następnego, który był członkiem spółdzielni mieszkaniowej w Warszawie i załatwił przydział mieszkania w Warszawie na Okęciu. No i oczywiście kupił ojciec to, duże pieniądze zapłacił za to mieszkanie, no i tam, jeszcze dwa lata przed [jego] śmiercią, w alei Krakowskiej przenieśli rodzice z tego strasznego Skolimowa. I już tam ojciec skończył życie.

Warszawa, 19 października 2022 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Wanda Augustin Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter