Stanisław Olszewski

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stanisław Olszewski. Urodziłem się w Warszawie 8 grudnia 1932 roku. Przed wojną od roku 1937 do mniej więcej środka Powstania mieszkałem przy ulicy Marszałkowskiej. Wejście właściwie było od Sienkiewicza, ale gmach wychodził na trzy ulice, to znaczy Sienkiewicza, Marszałkowską i Moniuszki. To był tak zwany dawny gmach Towarzystwa Ubezpieczeń „Rosja”. Wybudowany krótko przed I wojną światową około 1900 roku. Tam mieszkałem z rodzicami i domownikami.

  • Kiedy wybuchła wojna, miał pan siedem lat...

Tak, niecałe.

  • Czy pamięta pan okres przed wojną?

Tak, oczywiście, pamiętam. Zwłaszcza interesowały mnie głównie pojazdy, spacery, chodziłem do Ogrodu Saskiego. Wydarzenia też były interesujące, na przykład defilady wojskowe przed wojną. To pamiętam. Robiły bardzo duże wrażenie, zwłaszcza konnica czy spadochroniarze, którzy szli – to pamiętam.

  • Kim byli pana rodzice? Czym zajmowali się przed wojną?

Rodzice oboje prowadzili firmę chemiczną, przedsiębiorstwo pod nazwą „Mikrochemia”. Byli właścicielami oboje w równych częściach. Przedsiębiorstwo miało punkt sprzedaży (rodzice to dość szumnie nazywali salonem sprzedaży) od ulicy Marszałkowskiej w tym samym budynku na parterze. Natomiast myśmy mieszkali w tym budynku od strony ulicy Sienkiewicza na czwartym piętrze.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Nie, niestety byłem jedynakiem.

  • Mieszkali państwo z gosposią?

Tak, z gosposią. Poza tym mieszkała z nami siostra mojego ojca, moja ciotka. Osoba, którą bardzo czule wspominam, kobieta niezwykłej prawości. Właściwie do wojny było dwoje rodziców, te dwie panie i ja – pięcioro stałych mieszkańców tego mieszkania. W czasie okupacji, to znaczy dość szybko, chyba jeszcze pod koniec 1939 roku ojciec wynajął czy gościł (trudno mi powiedzieć, jaka to była umowa, ale na pewno niepisana) rodzinę z Pomorza, konkretnie z terenu Wolnego Miasta Gdańska. Przy tej bucie niemieckiej, która występowała wówczas, to było niebezpiecznie dla Polaków, zostać na tym terenie. Ta rodzina była rodziną ziemiańską i mieli jakąś posiadłość na terenie Wolnego Miasta i woleli tam nie mieszkać. Może musieli opuścić, bliżej nie wiem. W każdym razie największy pokój, jaki mieliśmy przed wojną, tak zwany salon, tej rodzinie został odstąpiony.

  • Proszę powiedzieć, jak zapamiętał pan dzień 1 września 1939 roku?

Doskonale pamiętam. Rzeczywiście dość zabawnie. Mieszkałem w Świdrach Wielkich, to był koniec wakacji. Jakoś nastroje były nerwowe i rodzice nie sprowadzili mnie [do Warszawy], mimo że miałem pójść we wrześniu do pierwszej klasy do szkoły – do pierwszego oddziału, jak to się kiedyś mówiło. W Świdrach Wielkich zastała mnie wojna. Otwock chyba był bombardowany już w pierwszych godzinach wojny. Wyjątkowo długo spałem tego dnia. Myślę, że te bomby mnie obudziły i później znowu zasnąłem. Tak że obudziłem się gdzieś koło jedenastej. Mieszkałem z ciocią, która była ze mną na tych wakacjach. Była moją opiekunką. Ciocia powiedziała mi: „Jest wojna. Stasiu, jest wojna”. Zażądałem śniadania w odpowiedzi na te deklaracje.

  • Nie rozumiał pan wtedy, co to jest wojna?

Nie, na pewno nie. Uważałem pod wpływem propagandy, która niewątpliwie była bardzo sugestywna – mówię o propagandzie polskich władz – że to będzie wojna niemal triumfalna, zwycięska. Tak to sobie wyobrażałem. Tak że zupełnie nie byłem speszony tym komunikatem.

  • Czy rodzice przywieźli pana do Warszawy?

Przywieźli. Po dwóch dniach matka przyjechała po mnie i przyjechaliśmy wąskotorową kolejką, ciuchcią koło mostu Kierbedzia. To było chyba w niedzielę 3 września wieczorem, tak sądzę. Nie sądzę, żeby to było w sobotę. Przywiozła mnie i kilka dni byliśmy tutaj razem, ciocia też przyjechała później z rzeczami furmanką. Tak się woziło rzeczy na letniska i odwoziło – furmanka przywoziła rzeczy (to nie był duży dystans), a ludzie jechali koleją. Myśmy przyjechali koleją, jeszcze kilka dni byliśmy w Warszawie i tam wtedy ojciec powiedział (chyba to była środa 6 września albo dzień wcześniej), że musi opuścić Warszawę. To był sygnał, żeby mężczyźni wychodzili, mieli walczyć, mieli być użyteczni na wschodzie, gdzieś nad wschód od Warszawy. Matka wtedy stanowczo powiedziała, że samego go nie puści, że pójdzie razem z nim. Jak ich dwoje to i mnie zabrali. Tak że doskonale pamiętam to popołudnie na ulicy Jasnej. Wyszliśmy z mieszkania z tobołkami, ojciec jakiś plecak [zabrał], myśmy mieli tobołki. Środka lokomocji nie było. Ale była na [ulicy] Jasnej furmanka i myśmy tą furmanką (napotkaną przypadkowo) przyjechali na Pragę przez most Poniatowskiego. Pamiętam żołnierzy polskich przy karabinach maszynowych, którzy stali na wieżycach mostu, czekając na nalot. Naloty nie były wtedy jeszcze ostre w pierwszych dniach. Działa ustawione w Alejach Jerozolimskich w kierunku na zachód. Pojechaliśmy z powrotem do Otwocka. Oczywiście nie na letnisko, tylko szukaliśmy pociągu, który miał nas zawieźć gdzieś dalej na wschód. Gdzie, nie wiem dokładnie, to rodzice planowali. Udało się wsiąść do pociągu, a pociąg wlókł się niemiłosiernie, ciągle stawał, ciągle był zatrzymywany przez transporty wojskowe. Pamiętam, jak zrobił się dzień, ranek, bo była pogoda, piękne dni były, to transporty mijały nas w kierunku na zachód, a pociąg stał na stacjach czy w ogóle poza stacjami. Wlókł się bardzo.
Tak żeśmy dojechali blisko Dęblina. Wtedy rodzice zdecydowali się opuścić pociąg, że to zbyt niebezpieczna podróż, że to grozi bombardowaniem. Nie pamiętam bombardowania tego pociągu, ale jak żeśmy wysiedli z pociągu, to w tym lesie było już mnóstwo lejów od bomb. Myśmy szukali jakiejś wsi, noclegu we wsi możliwie oddalonej od pociągu. Było mnóstwo śladów bomb. Później rodzice taką politykę przyjęli, że nocą jechaliśmy furmanką, a w dzień gdzieś żeśmy u jakichś gospodarzy we wsi [spali]. Tak że furmanki się wynajmowało. Nocna podróż trwała nie wiem ile, czasami widać było pożary wsi w czasie tej podróży. To był pewien etap i później znowu to się powtarzało. Ciągle bardziej na wschód. Bug żeśmy przekroczyli gdzieś pewnie dopiero koło połowy września. To nie było wielkie tempo tej podróży. Po przekroczeniu Bugu pamiętam najbardziej odsuniętą wieś na wschód, do której dotarliśmy – to był Maciejów. To już jest podobno blisko Kowla. Myśmy w ogóle unikali miast, tylko [wybieraliśmy] małe miejscowości. Był pogodny dzień, południe, rodzice dowiedzieli się, że bolszewicy weszli. Ojciec w ciągu kwadransa, najdalej pół godziny, podjął decyzję powrotu do Warszawy po tej wiadomości. Z tym że na wschodzie było coraz trudniej o furmanki. Tak że już tam za Bugiem trzeba było głównie iść pieszo. Już nie można było wynająć furmanek.
Wracaliśmy niedługo, to nie było bardzo daleko od Bugu. Wracaliśmy z początku pieszo, później już dokładnie nie pamiętam, jakimiś furmankami, też nocami. Dłuższy postój zrobiliśmy już na Podlasiu we wsi Rozkopaczew. To pamiętam, bo tam żeśmy się zatrzymali na dobrych kilka dni, może na tydzień, żeby w ogóle jakoś się ta sprawa wyjaśniła, ustabilizowała. Ciągle jeszcze Niemców nie widziałem, ale z tego Rozkopaczewa trzeba było wracać do Warszawy. Już chyba wtedy było jasne dla rodziców, że wojna jest przegrana, że za chwilę spotkamy Niemców. Rzeczywiście – wracając z Rozkopaczewa, już wtedy rodzice kupili wóz i parę koni, i mieliśmy swoją furmankę. Poprosiliśmy gospodarza, u którego mieszkaliśmy w Rozkopaczewie, żeby nas odwiózł, bo ojciec z końmi słabo dawał sobie radę i z wozem. Zgodził się z nami jechać do Warszawy. Chyba jeszcze przed pierwszym noclegiem po opuszczeniu wsi natrafiliśmy na bardzo silne pozycje niemieckie. Jak się ta miejscowość nazywała, nie pamiętam, ale w każdym razie musieliśmy stanąć, bo była rzeka Wieprz – to doskonale pamiętam. Most był już zerwany, pewnie przez Polaków, przez polskie wojska. Ale Niemcy już wybudowali drugi. Myśmy musieli prosić o przepustkę, żeby posterunek niemiecki zechciał nas przepuścić przez ich most. Ojciec załatwił przepustkę, to dość długo była nerwowa atmosfera. Myśmy czekali w wozie, ojciec chyba z furmanem poszedł, a ja zostałem z matką na wozie. Nie pamiętam, czy może jeszcze ktoś był. Dostali przepustkę [we] wsi. Tam było mnóstwo Niemców, oni się myli, szorowali, działa były ustawione na pozycjach – to pamiętam. Ale jak przejeżdżaliśmy przez tę wieś, oni nas przepuścili, bo już posterunki, placówki niemieckie były przy wejściu do wsi. Oni nie protestowali, że nasza furmanka wjeżdża. Tam widzieliśmy mrowie, dosłownie setki żołnierzy przygotowujących się [nie wiem, czy] do walki, [czy] do odpoczynku. W każdym razie zajętych swoimi sprawami. To było całe mrowie i żadnych Polaków. Wieś była wyludniona, nawet chyba częściowo zrujnowana. Ale to był jeszcze front, ich działa stały zamaskowane niedaleko wsi, jak żeśmy do Wieprza [się zbliżali]. Później za Wieprzem, o dziwo, nie było żadnych Niemców, jak żeśmy przejechali, jakiś nocleg się znalazł.
Stopniowo wracaliśmy. Jeszcze się parę dni zatrzymaliśmy w miejscowości Michów, to jest na Podlasiu (mała [miejscowość]), żeby przeczekać. Tam już były wiadomości, że Warszawa skapitulowała. Pierwsze miasto, które widziałem spalone w życiu, to był Garwolin. Zupełnie spalony, swąd. [Ale] najbardziej wstrząsający widok był po wyjeździe z Garwolina na szosę. Tą szosą mieliśmy wrócić do Warszawy. Proszę sobie wyobrazić ( nie przesadzę) nie setki, ale tysiące zabitych koni ze sztywnymi nogami, przesuniętych na boki szosy. Tylko patrole niemieckie, dość rzadkie, które przejeżdżały pomiędzy tym. Tysiące ludzkich grobów [obok szosy]. Po dwóch, po trzech [pochowani], sądząc po czapkach, po częściach ubrania, po krzyżach, które były znakiem, ile tam osób jest pochowanych. Groby się ciągnęły wzdłuż szosy po obu stronach już do samej Warszawy. To było rzeczywiście wstrząsające.
Sam powrót – to się nie odbyło jednego dnia. Nocowaliśmy jeszcze w Wiązownie, już blisko Warszawy, bo ojciec nie chciał wieczorem podjeżdżać do miasta. Rano żeśmy już byli w Warszawie, to był chyba już 10 czy 12 października. Widzimy rozwalone domy na Grochowie, we wschodnich dzielnicach ślady. No i groby oczywiście, ale przez most Poniatowskiego nie można przejechać. Tu jest zapora – Niemcy sprawdzają dokumenty. Kłębi się tłum ludzi, którzy chcą wjechać do miasta, do Warszawy, do centrum. Ale Niemcy nie puszczają, legitymowali. To było pierwsze zetknięcie z władzą niemiecką. Po jakimś czasie, po legitymowaniu (rodzice mieli widocznie odpowiednie papiery dokumentujące, że mieszkają w Warszawie) przejechaliśmy przez most Poniatowskiego już do domu.
Były emocje, czy dom stoi, czy nie. Ciekawe – w 1939 roku dom stał, a obok mógł być rozpruty od dachu, od szóstego piętra do parteru. Takie też widzieliśmy. Na ścianach jeszcze wisiały obrazy czy lustra, a dom był rozpruty do piwnic bombą burzącą. Takie rzeczy były zupełnie na porządku dziennym w Śródmieściu. Pytanie było, co się z naszym domem stało. Na szczęście ocalał, nie był zrujnowany. Ciotka, która została na posterunku, żyła i gosposia. One dwie tam działały przez całe oblężenie. Na szczęście były zdrowe i całe. Tak że powitanie było bardzo wzruszające.

  • Zaczęło się życie okupacyjne.

Tak.

  • Czym zajmowali się rodzice w czasie okupacji?

Mniej więcej tym samym, czym przed wojną. Odczynniki chemiczne, które rodzice produkowali, były i dla szpitali, i Niemcy przecież kupowali, więc nie likwidowali. Przedsiębiorstwo nie było na tyle duże, żeby zainteresować niemiecką firmę. Gdyby to była duża fabryka, pewnie by to zrobili. Przez całą okupację do Powstania rodzice prowadzili to przedsiębiorstwo. Wynajmowali pawilon na terenie garbarni Pfeifferów przy Okopowej, ale tylko jeden pawilon. Tam była produkcja farb czy odczynników, które się przywoziło na Marszałkowską i tutaj była sprzedaż.

  • Czy poszedł pan do szkoły?

Tak.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?

Do Górskiego. Tak zwana szkoła [imienia] Świętego Wojciecha.

  • Jak pan wspomina szkołę?

Dobrze. To była szkoła tylko dla chłopców. Nie tylko było gimnazjum i liceum – bo mówi się o gimnazjum i liceum. To miało większe tradycje. Ale była i szkoła powszechna. Była prywatna, więc trzeba było płacić. To była dość droga szkoła. Już przed wojną rodzice planowali, że ja do tej szkoły pójdę. Ona była położona stosunkowo niedaleko Sienkiewicza. W tej chwili nie ma [po niej] śladu, tylko stoi popiersie Górskiego na ulicy Górskiego blisko Wedla. W tym miejscu, gdzie [mieściła się] szkoła, jest popiersie założyciela i dyrektora. Zmarł już przed wojną, tak że go już nie widziałem, nie pamiętam. Byli następcy. Pamiętam sporo nauczycieli. Dokładnie trzy lata byłem uczniem tej szkoły. Od pierwszej klasy (która zaczęła się oczywiście w grudniu, a nie we wrześniu po tych wszystkich wydarzeniach), do jesieni 1942 roku, kiedy Niemcy zabrali ten gmach. Wtedy zaczęły się tak zwane komplety. Uczniów rozparcelowali, nauczyciele przychodzili do prywatnych mieszkań i mieli lekcje.
  • Pamięta pan kolegów z kompletów?

Oczywiście tak.

  • Może mieliście jakieś przygody?

Przygody... Niezbyt chlubne przygody. Wyczyny były takie, że myśmy się tylko dobrze bili w czasie przerw. Na kompletach były spore przerwy czasowe, bo nauczyciel się często spóźniał. Myśmy mieli komplety w tym samym miejscu przez cały rok po wyrzuceniu nas z gmachu szkoły. To było na ulicy Lwowskiej (ten dom istnieje do dzisiaj) w mieszkaniu na piątym piętrze doktora Zdzisława Szymńskiego. Jego syn był uczniem szkoły Górskiego, a ojciec udostępnił całe mieszkanie. Rano go nie było. Był lekarzem, może pracował gdzieś w szpitalu. Przychodnie nie były wtedy takie modne, ale możliwe, że był szpitalnym lekarzem. Była tylko służąca, gosposia i myśmy tam czekali na nauczyciela, który z reguły się spóźniał. Rozróby były czasem bardzo ostre, bijatyki, ale nic poza tym się wielkiego nie działo, poza wielkimi przepychankami. Później przychodził nauczyciel, też zwykle ten sam. Był to pan Włodzimierz Krysicki. Dawny nauczyciel w szkole Wojciecha Górskiego. Matematyk, ale miał też inne przedmioty. [Nauczyciele] nie zmieniali się tak jak w szkole. Tylko ten jeden nauczyciel uczył innych przedmiotów. Później mieliśmy bardzo ciekawe uzupełnienie. Pojawił się drugi nauczyciel, bardzo wybitny w Warszawie, znana postać. Nie pamiętam go ze szkoły Górskiego. Chyba u nas na kompletach wystąpił gościnnie. Gustaw Wuttke, znakomity geograf, przyrodnik. Robił nam różne pokazy chemiczne, geologiczne. Pokazywał nam meteoryty, które umiał gdzieś wypożyczyć. To były bardzo atrakcyjne lekcje z panem Gustawem Wuttke.

  • Czy graliście w piłkę nożną?

Nie. Póki była szkoła, tak. Ale chyba to nie była nożna, byliśmy za mali. Chłopaki starsze nie pozwalali, oni woleli grać w piłkę. Nas trochę traktowali per noga, byliśmy za mali. Natomiast było w tej szkole boisko, ale nie pamiętam, żeby nasze klasy grały w piłkę nożną.

  • Czy pamięta pan łapanki? Czy pan widział?

Widziałem raz i to bardzo ostrą łapankę. Widziałem raz doskonale. Tych ludzi z łapanki przyprowadzono na podwórko domu, w którym mieszkałem. Myśmy na czwartym piętrze mieszkali od Sienkiewicza. Tam były dwa podwórka właściwie. Były przegrodzone oficyną, w której mieszkaliśmy. Z balkonu mogłem obserwować złapanych ludzi. To już było właściwie po łapance. Tłum samych mężczyzn, mniej więcej w wieku koło trzydziestu lat. Nie bardzo młodych, ale absolutnie nie starych. Byli jakoś legitymowani. Niektórzy byli zwalniani od razu. Położyłem się na balkonie, żeby nie zwracać uwagi Niemców i nikogo na podwórku, bo jednak było mnóstwo gestapowców i strażników. Przez szpary to obserwowałem. Wtedy byli legitymowani. Niektórzy byli od razy wypuszczani przejściem na Sienkiewicza, bo takie było. Większość (chyba kilkuset) mężczyzn zostało ustawionych w szóstki, często przy pomocy kopania (Niemcy lubili kopać tych delikwentów), był i tłumacz, który powiedział po polsku: „Kto będzie próbował ucieczki, zostanie natychmiast zastrzelony”. To doskonale pamiętam. W kamienicy miał folksdojcz restaurację. Przypuszczam, że to on występował. Ale nie [jestem pewien]. Czy może mieli wśród swoich gestapowca – niektórzy znali świetnie polski. Tego nie mogę powiedzieć, kto wystąpił, ale jakiś cywil mówił, bo było sporo gestapowców po cywilnemu wśród [nich], było [też] mnóstwo umundurowanych. Po ustawieniu szóstek (pamiętam dobrze, że dziwiłem się, dlaczego szóstki) dali kierunek do bramy na Moniuszki, bo na Sienkiewicza było tylko przejście na klatkę, natomiast na ulicę [Moniuszki], żeby wozy mogły wjechać czy furmanki, to była brama […]. Wyprowadzili tych kilkuset ludzi. Dokąd? Pewnie stały jakieś budy, [tak nazywaliśmy samochody ciężarowe nakryte plandekami].

  • Czy w czasie okupacji ktoś z pana rodziny został aresztowany?

Nie. Ale jedna z córek państwa z Pomorza była aresztowana.

  • Czy to znaczy, że brała udział w konspiracji?

Nie. Dziwna sprawa to była. Pracowała w jakiejś niemieckiej firmie, może dla ausweisu – przecież to byli Polacy. Gestapo jedyny raz było u nas w mieszkaniu, właśnie żeby ją w nocy aresztować. Ale do tego pokoju, gdzie ja spałem, nie weszli. Weszli od kuchni, a wyszli frontowymi drzwiami już z nią. O dziwo jej ojciec miał takie „chody”, że ją po dobrych dziesięciu dniach, a może dwóch tygodniach [wypuścili], została zwolniona i wróciła.

  • Czy pana rodzice byli w konspiracji?

Nie. Nie byli.

  • Gdzie państwo mieszkali, kiedy wybuchło Powstanie?

W tym samym mieszkaniu.

  • Czy pamięta pan wybuch Powstania?

Tak, doskonale. Cały dzień pamiętam. Trudno zapomnieć taki dzień. Oczywiście nie wiedziałem, że będzie Powstanie. Nikt tego nie mówił. Nie wiem, kiedy rodzice się dowiedzieli, ale moja ciotka (właśnie ta ciocia moja ukochana [...]) powiedziała: „Idziemy do pralni odebrać uprane rzeczy”. Widocznie jakieś były w pralni ważniejsze rzeczy. „Idziemy do pralni”. No dobrze. „Idziemy”. We dwójkę idziemy po rzeczy. To było dość daleko, na Chmielnej. Wtedy, jak tylko żeśmy wyszli z [naszego] budynku, idziemy Zgoda w kierunku Chmielnej, bo to było w kierunku Nowego Światu. Ciocia mówi: „Stasiu, będzie dziś Powstanie. Wybuchnie”. W ten sposób się dowiedziałem, że będzie Powstanie. „Ach, ciociu” – mówię. Ciocia jeszcze powiedziała: „O piątej”. – „O, to mamy dużo czasu”. Jak mamy dużo czasu, to proponowałem cioci jeszcze spacer. Ale ciocia na szczęście była na tyle rozsądna, że zaraz jak żeśmy rzeczy z pralni zabrali, wróciliśmy, [co prawda] nie do mieszkania, tylko do firmy do rodziców. Już strzelaninę było słychać. Jeszcze nie było piątej. To było po czwartej zaledwie kilkanaście minut. Widzieliśmy po drodze duże, bardzo silne patrole niemieckie. Ale nie było żadnych zaczepek ze strony patroli, ani tych nie zaczepiano. Właściwie raczej jeszcze była cisza. Dopiero jak wróciliśmy z praniem, to było po czwartej. Doskonale pamiętam. Siedzimy, rozmawiamy z rodzicami, już jesteśmy na terenie domu. Można wejść przez podwórko do mieszkania. Wtedy windy nie działały, trzeba było [iść na nogach] – w czasie okupacji [windy] były wyłączone. Pewnie przez oszczędność paliwa, więc trzeba było iść pieszo.
Były dwie klatki schodowe: frontowa i kuchenna, więc powrót już nie był skomplikowany przez podwórko, i wtedy już była tu ostra strzelanina w kierunku placu Napoleona, czyli obecny Powstańców. To był pierwszy dzień. Później już nie wychodziliśmy, tylko patrzyliśmy ukradkiem przez okno. Jakichś walk nie widzieliśmy, ale były bardzo silne strzały. Podobno czołg strzelił w nasz dom i zabił [kilku] Powstańców, bo [dom] był [przez nich] obsadzony. Ojciec nie wiedział [kim są Powstańcy], myślał, że to komuniści rozpoczęli Powstanie. Na rogu Sienkiewicza i Marszałkowskiej była firma „Brun” i właśnie w ten narożnik padły strzały, podobno z czołgu. Bardzo silne, to pamiętam. To było to pierwsze popołudnie, później wieczór. Ostatnia noc, którą żeśmy spędzili w mieszkaniu. Później już żeśmy zeszli do sklepu i tam spaliśmy w suterenie do dnia podpalenia domu 4 września. Już nie spaliśmy na górze.

  • Czy pamięta pan, jak wyglądało państwa życie do 4 września?

Oczywiście. Miałem dość sporą swobodę, mogłem po podwórku z dziećmi, z rówieśnikami (było ich trochę) biegać. To było główne [zajęcie]. Poza dom nie wychodziłem, bardzo mało. Ale czasami wychodziłem na Moniuszki do kościoła, który nie istnieje w tej chwili. Teraz jest na tym miejscu dom – [wieżowiec] postawiony [pod] kątem [do ulicy]. Wychodziłem [mało], ale ciągle znoszono rannych. Ciągle były pogrzeby, zwłaszcza wieczorem. Stacjonował tam nasz oddział, tak zwana kompania „Koszta” – Kompania Ochrony Sztabu Obszaru Warszawskiego Armii Krajowej. Pamiętam i dowódcę, i zastępcę. Teraz już wiem, jak oni się nazywali, kim byli. Dom [był] obsadzony przez nasze wojsko, które robiło wypady. Poza drugim czy pierwszym dniem, kiedy walki ([jak] pierwszego dnia) były tuż w pobliżu domu, [wtedy] udało się zdobyć niemiecki samochód, [który przyjechał] z żandarmerią. Oni się skryli na Sienkiewicza naprzeciwko w tak zwanej „Esplanadzie”. To była kawiarnia. Oni się tam schowali. Już im Polacy nie pozwolili wrócić tym samochodem. Tam kilka dni się bronili i zostali później zlikwidowani, jak to się mówi. To znaczy nie wiem, czy rozstrzelani. To była żandarmeria, nie Wehrmacht, więc trudno mi powiedzieć, czy wzięci do niewoli. W każdym razie to była jedyna walka w pobliżu, która się tam odbyła. To chyba miało miejsce 2 sierpnia.

  • Gdzie byli znoszeni ranni?

Zrobili szpital w naszym domu. Ciągle byli. Nigdy nie zajrzałem do tego szpitala. [Była też] kostnica [dla] zmarłych i tych, którzy polegli na ulicy. Przecież nie zostawiano ich na ulicy, tylko znoszono. To był sklep spożywczy, który miał kafelki, terakotę i tam kładli zmarłych. Wejście do szpitala było gdzieś w pobliżu, nigdy tam nie zszedłem. Pamiętam, że zabitych tam układano i później wieczorem były pogrzeby, bo wieczór był najbardziej spokojny, stosunkowo. Zdejmowano płyty z trotuarów i chowano.

  • Czy uczestniczył pan we mszy pogrzebowej?

Tak, zawsze. Pogrzeby były bez mszy. Ale w każdą niedzielę i święta były msze. Były w tym samym [miejscu co kostnica]. Sprzątano po zabitych, jakoś ich uprzątano wcześniej, tak że kaplica była wolna. Myśmy to nazywali kaplicą. Tam był robiony ołtarz i oczywiście była msza. Nawet służyłem do mszy kapelanowi. To należało do moich zajęć. Brałem udział w niektórych pogrzebach, ale z reguły pogrzeby [były] wieczorne, a nie było wtedy zwyczaju wieczornych mszy, tylko ranne. Odbywały się z reguły w niedziele i święta. Pamiętam w święto Matki Boskiej Zielnej czyli tak zwanego Cudu nad Wisłą – to były dodatkowe msze.

  • Jak zapamiętał pan Powstańców z tamtego okresu? Na mszach czy tych, którzy przynosili rannych.

Doskonale pamiętam. Traktowałem ich jako najbliższych, jak braci, jak krewnych, jak swoich bliskich. Tak zresztą chyba wszyscy ludzie podchodzili. Pamiętam piękny, jedyny taki przyjemniejszy moment, kiedy wrócili po zdobyciu PAST-y. PAST-a na Zielnej była zdobyta 20 sierpnia. To była chyba niedziela. Po zdobyciu po południu wrócił oddział, który był z naszego domu odesłany do zdobywania PAST-y. Pamiętam, [że] kobiety obrzucały ich kwiatami. Oni stanęli już tacy umorusani, bo PAST-ę zdobyto przez podpalenie, inną drogą się nie dało. Byli umorusani. Była przemowa ludzi z dowództwa, ale nie oficerów, ale z tak zwanych [sfer] politycznych. To się inaczej nazywało: Biuro Informacji i Propagandy AK – tak sądzę teraz. Cywil przemówił bardzo ładnie do żołnierzy. To był jedyny najbardziej przyjemny moment. Oczywiście ranni przybywali. Największy szpital był w gmachu PKO, to znaczy gdzie teraz jest Poczta Główna. Tam był wielki szpital. Nawet leżał mój znajomy, był starszy ode mnie. Był ranny na placu Małachowskiego, ale rodzice mi nie pozwolili, żebym poszedł do tego szpitala do niego.

  • Czy przez okres Powstania była cały czas woda i prąd?

Muszę powiedzieć, że z wodą była dziwna sprawa. Musiała być, bo przecież się gotowało. Albo się brało z placu Napoleona z przeciwlotniczego basenu, gdzie była woda nabrana przed Powstaniem, bo przecież w kranach nie mogła być długo. Może przez pewien czas wodociągi pracowały. Ale ten dom się wyróżniał tym, że miał własną elektrownię. To był właśnie dom niejako specjalny. Był własnością PKO, mimo że tam nie było żadnych biur PKO – był tylko własnością. [Przedtem należał do] Towarzystwa Ubezpieczeń „Rosja”, o którym mówiłem na początku. Miał własną elektrownię. Był specjalny elektryk i jego syn, też elektryk. We dwóch się elektrownią zajmowali. Czyli prąd był właściwie. Nie wiem, czy elektrownię udało się uratować od spalenia, możliwe. Była na środku jednego z podwórek. Maszyny były przykryte dachem szklanym, tak że nie było ich widać, ale wszyscy wiedzieli, że tam są agregaty i pracują. Musiało być jakieś paliwo. Tak że o dziwo mieliśmy prąd. Poza tym dużo ludzi przychodziło na obiady. W ogóle jedzenie to była pierwsza rzecz. Matka miała sporo zapasów, tak że znajomi czy sąsiedzi, czy nawet niektórzy zaprzyjaźnieni żołnierze, którzy przychodzili po odczynniki chemiczne do produkcji materiałów wybuchowych do nas, dostawali to i dostawali jakąś wałówkę. Po prostu byli zatrzymywani na obiad. Głównie to były, myślę, śledzie. Było sporo mąki, więc chyba śledzie z kluskami, jakieś kasze. Były weki, konserwy jarzynowe.

  • Czy pamięta pan „krowy” czy „szafy”?

Doskonale.
  • Jak pan to pamięta?

Raczej jako „krowy”. To był najpierw dźwięk, jakby ktoś coś naciągał, to się kojarzyło z jakimś naciąganym... hamulcem zdezelowanego samochodu. To było bardzo dobrze słychać, mimo że to była odległość kilku kilometrów. Najbliższe mieli w Ogrodzie Saskim. Takich dźwięków było po kolei sześć albo osiem... ale raczej sześć. Wtedy trzeba było już się chować, bo to były głównie [pociski] palące. Po takim [wybuchu] na Jasnej osiemnaście osób od razu zginęło od jednego ostrzału „krowami”. – „Krowy” pamiętam.

  • W wasz budynek nie uderzył taki pocisk?

Jakiś był powód podpalenia. Nie wiemy, czy to od „krowy”, czy to od samolotu, czy w inny sposób. Nie wiemy. Uszkodzenia były już wcześniej niż 4 września, ale nie palił się budynek. W każdym razie 4 września zaczął się palić doskonale, że tak powiem, od strony Marszałkowskiej, a później od strony Sienkiewicza. Ludzie podnieśli ręce. Tak że to pamiętam doskonale.

  • Dokąd poszliście po 4 września?

Poszliśmy na ulicę z bagażami. Powiem jeszcze na przykład o rannych. Przyszedł do nas ranny jeden żołnierz. Był oficerem, jak się później okazało, ale myśmy o tym nie wiedzieli w tym momencie, nie przedstawił się nam. Poprosił, że chce się umyć. Była możliwość [umycia] i odpoczęcia. Wyszedł z kanałów po kapitulacji Starego Miasta. To był właściwie wstrząs dla Śródmieścia – upadek Starego Miasta. Do czego zmierzam: matka udostępniła mu wszystko i tak dalej, a on w pewnej chwili mówi: „Proszę pani, ale ja jestem z AL”. A matka: „A jakie to ma znaczenie?”. Doskonale pamiętam to zdarzenie, bo AL myśmy właściwie nie spotykali. Natomiast on powiedział: „Ale ja jestem z AL”. Był ranny w nogę, ale chodził, poruszał się z trudem. Tak że taki przykładowy dialog pamiętam. Wyszliśmy na ulicę [Sienkiewicza], patrzyliśmy. To nie było zbyt mądre ani bezpieczne, jakąś dłuższą chwilę staliśmy na ulicy i patrzyliśmy na płonący dom, czy już się pali nasze mieszkanie, czy jeszcze nie. Nie chciało się tak szybko zapalić, a myśmy chcieli pewnie to zobaczyć, nie wiem. Przez ciekawość. Jednak rozsądek zwyciężył i po kilkunastu minutach odeszliśmy. Poszliśmy Zgoda w kierunku Chmielnej, Brackiej i tam próbowaliśmy się najpierw w jakichś piwnicach na Chmielnej przytulić, ale tam już byli ludzie. Nie protestowali, ale entuzjazmu nie wykazywali wielkiego [na nasz widok]. Już [byli to] uchodźcy z poprzednich dzielnic czy podpaleń, którzy się tam chowali w piwnicach. Nie wykazywali entuzjazmu. Piwnice nie były zbyt przyjemne.
Był opuszczony sklep na Zgoda. Ten dom do dziś istnieje, ocalał – Zgoda 4. Doskonale pamiętam, to był pusty sklep. Mówimy: „To my zajmujemy ten sklep”. Lepiej na parterze. To też nie było zbyt rozsądne, bo wybuch jakiegoś [pocisku] na ulicy to by jednak spowodował masakrę w tym sklepie. Ale zawsze jest optymizm i zawsze ludzie patrzą z lepszej strony, że to się wszystko musi lepiej skończyć. Dostałem kaszę na podwórku tego domu, czyli była jakaś opieka. Pozwolili nam bez żadnych problemów, żebyśmy się w tym sklepie rozpakowali. Półki były puste. Nie wiem, po czym był ten sklep, nie pamiętam żadnych towarów, tylko były puste półki. To było wygodne, można się było położyć. Można było nawet usiąść. Ojciec, jak już żeśmy w sklepie odsapnęli i po tej kaszy, mówi: „Nie, to jednak nie jest wyjście” – i poszliśmy do jego siostry i szwagra na Koszykową. Trzeba było przejść przez Aleje Jerozolimskie. To był jedyny raz, kiedy szedłem pod słynną barykadą, która łączyła Śródmieście Północ ze Śródmieściem Południe. Tam trzeba było przebiegać. Trochę przeszkadzały rury, które tam wystawały. Dyżurowali żołnierze, którzy regulowali ruch. Najpierw w jedną stronę, później w drugą stronę. Instruowali, żeby [biec] pojedynczo, żeby nie za dużo ludzi się gromadziło. Przebiegliśmy to. Wtedy nastąpiła najweselsza scena w Powstaniu, którą pamiętam. Nasza gosposia, z którą myśmy cały czas razem byli, uciekała z nami do wujostwa, miała ze sobą wielki tobołek na plecach. Otwór już po przejściu barykady, żeby wyjść na Kruczą, był bardzo mały. Ona z tobołkiem ugrzęzła. Nie mogła przejść przez otwór. Wtedy dyżurny żołnierz mówi: „Pani, [teraz] już magle nieczynne! Pani do magla? To już nie! To już nie teraz!”. Właśnie było tak. Poszliśmy. Na szczęście wujostwo mieli dom położony bardzo blisko ambasady czechosłowackiej, gdzie już byli Niemcy, o czym oczywiście mnie nie informowano, ja teraz o tym wiem. Później się dowiedziałem, że [byli] tak bardzo blisko. Bombardowania nie były takie drapieżne. Była jakaś ochrona barykadą i myśmy u wujostwa do końca Powstania [mieszkali].

  • Jak się nazywali ci państwo?

Pytlakowscy.

  • Co było dalej?

Wtedy już w ogóle nie wychodziłem na ulicę, absolutnie. Wtedy były problemy z wodą. Pamiętam, że w nocy ojciec chodził z wujem, bo to było bezdzietne małżeństwo. Mieli też lokatora, już dorosłego. To było małe mieszkanie, ale dwupokojowe. W jednym pokoju my wszyscy, a w drugim ten lokator. Pamiętam, że z wodą już wtedy były problemy, nocą trzeba było chodzić. To robił wuj i ojciec, przynosili dość głęboką nocą. Głównie chodziło o uniknięcie ostrzału. Po jęczmień do „Haberbuscha” – to była duża wyprawa. Tutaj też robili wycieczkę. Z tym że [gdy] w worku jest kilkanaście kilo jęczmienia, to na długo starczy. Myśmy na młynkach od kawy mielili ziarno, później piekli chleb. Ciotka miała sporo marynatów, to głównie te marynaty i kluski [się jadło], bo chleb za bardzo nie był dobry. W każdym razie głodu nie było, też czasem przychodzili Powstańcy. Znajomi (bo zawsze się zawierało jakieś znajomości) odwiedzali nas, właściwie do końca, ale to już było [ich] o wiele mniej niż kiedyś. Poza tym (co ciekawe) [nasz] dom się spalił poza sklepem rodziców, z porcelaną i „Bruna”. Trzy sklepy ocalały z pożaru, mimo że całe drzwi wyleciały. Powstańcy nadal chcieli chemikaliów, głównie do produkcji granatów. Rodzice co jakiś czas chodzili z nimi z powrotem do sklepu, żeby im wydać, bo oni nie byli zorientowani gdzie [szukać]. To pamiętam. Ale ja już wtedy z [rodzicami] nie chodziłem.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądał upadek Powstania.

Fatalnie. Fatalnie o tyle, że nastąpiła cisza, strzelanina ustała, można było wychodzić na ulicę. Wtedy wyszedłem pierwszy raz na ulicę, na Koszykową i Mokotowską. Ludzie się spotykali. Jeszcze nie wiedzieliśmy, co dalej z nami będzie. Wiedzieliśmy tylko, że już jest kapitulacja. Narady, co robić i tak dalej. Różne handelki powstały, bazar był na Kruczej 5 podobno. Nie byłem na tym bazarze, ale taki bazar tam zaistniał. Pamiętam też książki powyrzucane na Żurawiej. Piękne różne albumy, tygodniki oprawione leżały na chodnikach w błocie, bo już się zaczęły deszcze. Raz [tam] byłem, później poszedłem na Marszałkowską do sklepu rodziców. Powstańcy sobie tam zrobili biwak, bo część ich kwater się spaliła, więc oni tam sobie w sklepie spali. Dużo chyba w tym czasie było samobójstw ze strony Powstańców, w tym czasie już po kapitulacji. Przynajmniej tak mi ojciec mówił. Ja nie byłem tego świadkiem, ale samobójstwa były. Co jeszcze? Widziałem jeden bardzo niezwykły widok, o którym nigdzie nie słyszałem. Na spacerze dłuższym [byłem], jeszcze Powstańcy nie opuścili miasta, ale już walki ustały. W tym miejscu, gdzie są Aleje Jerozolimskie róg Brackiej (gdzie „Orbis” dawniej był, ten sklep) stały dwa rzędy ludzi przez całą ulicę, przez Aleje Jerozolimskie. Po jednej stronie Polacy od strony Brackiej, z pepeszami, z bronią, a po drugiej [uzbrojeni] Niemcy, i rozmawiali ze sobą, częstowali się papierosami. To był rzeczywiście dość niezwykły widok po tych walkach. Ale dokładnie widziałem to na własne oczy i pamiętam to bardzo dobrze.
Później trzeba było, niestety (to wszystko było zaledwie kilka dni) [wychodzić]. Ojciec liczył, że ludzi nie wyrzucą z Warszawy, łudził się jak zwykle – optymista. Polak zawsze myśli, że jakoś to będzie. Ale niestety trzeba było opuścić Warszawę. Pamiętam ostatnią mszę w prywatnym mieszkaniu przed wyjściem. Msze też były na Koszykowej w bramie sąsiedniego domu. Były może [co niedziela, albo] rzadziej. Czy jakiś szpital był obok tego – nie wiem, mam słabe rozeznanie, to już nie był mój teren. Po mszy, która była [tym razem] na pierwszym piętrze [domu] na Koszykowej obok wujostwa, w innej kamienicy, już żeśmy zabrali manatki. Całą noc się rodzice pakowali, bo trzeba było wszystko unieść ze sobą, tylko to było możliwe. Pamiętam, [szliśmy] przez Koszykową, przez Marszałkowską, to [na] Śniadeckich wyrwy, różne porozwalane sklepy (nigdy ich nie widziałem przed tym) i już Niemcy bardzo powoli wchodzą dwójkami, ale już w rynsztunku. Bardzo powoli, tak krok za krokiem. Przedtem Polacy wyszli, Powstańcy, z tym że zostały chyba ze dwie kompanie do pilnowania porządku. Ale Niemców już zobaczyłem wchodzących na Śniadeckich. Parami, jeden koło drugiego, bardzo powolutku.

  • Co się działo z pana rodziną?

Razem byliśmy już wtedy: wujostwo, my, gosposia i ciocia. Poszliśmy Wawelską, bo to był wyznaczony trakt, posterunki niemieckie. Piękny dzień, piątek 6 października, pamiętam. Piękny, słoneczny. Oni ludzi nie popędzali, można było zatrzymywać się, usiąść, ale nie wolno było schodzić na bok. Nie wiem, jak ludzie załatwiali potrzeby, tego już właśnie nie pamiętam, ale przecież musieli wyjść gdzieś [na boki]. Nie wiem, tego nie pamiętam. Ten trakt prowadził do Wawelskiej, kawałek alei Niepodległości, Wawelską do Dworca Zachodniego. Myśmy cały dzień szli. Słońce było bardzo zachęcające, piękne, że wcale nam nie było śpieszno do obozu. Domyślaliśmy się, że idziemy do obozu, a może rodzice wiedzieli – nie wiem, tego nie pamiętam. Tak że dopiero wieczorem przyszliśmy do Dworca Zachodniego na pociąg do Pruszkowa. Już pociągu nie było. Myśmy tę noc spędzili w małym pawiloniku, [który] tam był. Może można było uciec, bo chyba Niemcy zdjęli posterunki wokół tego pawilonu w nocy, ja przynajmniej ich później nie widziałem obok, ale to by człowiek ryzykował życie. Tak że myśmy tego nie zrobili. Razem z grupą ludzi przenocowaliśmy w pawiloniku do rana. Rano chyba pierwszy pociąg, otwarte wagony towarowe i wyjazd do Pruszkowa. Też ładny dzień, słoneczny. Kto ryzykował w Pruszkowie przebiec [na inną stronę niż obóz], to ryzykował. Myśmy nie ryzykowali.
Chciałbym tylko dodać [...], że zginął kapelan, u którego służyłem do mszy. Zginął 4 września, tego samego dnia, kiedy był spalony nasz dom. Nazywał się ksiądz „Corda”. Myśmy znali jego pseudonim, a prawdziwe jego nazwisko to ksiądz [Wiktor] Potrzebski. On był dyrektorem gimnazjum w Grodnie przed wojną. Tak nam mówił. Zginął na Szpitalnej, jest [tam] ślad (tablica), tylko niewymienione są nazwiska. [Zginął] w takim nowoczesnym domu, nie wiem, w jakich okolicznościach. Podobno od bomby, która padła. Poza tymi „krowami” jeszcze gorszy był pocisk z działa kolejowego. Był ogromny. Wtedy po uderzeniu był podmuch, że się wydawało, że pocisk jakby odlatywał. Najpierw jeden szum, że leci, uderzenie i później podmuch dawał szum, jakby odlatywał pocisk. Może [więc] wspomnę o księdzu „Cordzie”, kapelanie – był kapelanem w Śródmieściu Północ i zginął 4 września.
Druga [osoba], o której warto wspomnieć – porucznik „Zawada”. To jest znana postać, prawdziwe nazwisko – Roman Rozmiłowski, o czym dopiero się dowiedziałem po Powstaniu. Był ciężko ranny po zdobyciu PAST-y. Obserwował podobno Stare Miasto czy Ogród Saski i widocznie Niemcy go zauważyli. Został ostrzelany i ciężko ranny w brzuch. Był w szpitalu PKO. Były szanse uratowania go. Ale na wieść o kapitulacji (to wiem od ojca) – właściwie nie kapitulacji, a opuszczenia, bo Stare Miasto nie kapitulowało, tylko [Powstańcy je] opuścili – popełnił właściwie samobójstwo, rozerwał sobie szwy, które miał założone po operacji i zmarł. [...]

  • Kto był pana idolem w czasie Powstania czy okupacji? Kto wzbudzał w panu zachwyt?

W czasie Powstania to właśnie „Zawada”. Na pewno się podobał kobietom, [na szyi] miał [skórzany] sznur, na sznurze był [pistolet, a na pasie] kabura, buty z cholewami, bryczesy, kurtka cywilna, nie wojskowa. Tak że to był właściwie facet „pistolet”, jak to mówią. To był właśnie „Zawada”. Poza tym mieliśmy znajomego (znajomość przetrwała i Powstanie, i po wojnie została odnowiona), jednego z tych, którzy przychodzili po chemikalia. Twierdził, że był adiutantem „Montera”. Nie miał oficerskiego [stopnia], był sierżantem podchorążym, ale przychodził po chemikalia. Później nawet już bez chemikaliów do nas przychodził, na Koszykową nawet. Kiedyś przyniósł cały słój buraków. Pamiętam, że oblał się sokiem, ale to była wielka frajda, [te buraki]. Mógł sobie trochę pospać, odpocząć, umyć się.

  • Jak się nazywał?

Miał pseudonim „Cwaniak”, a nazywał się Henryk Sikorski. Tak że to pamiętam. To była przyjaźń z okresu Powstania. Przewijali się inni, ale już ich danych nie pamiętam.
Wracając do obozu: byliśmy w obozie w Pruszkowie tylko niecałą dobę, na szczęście. Od rana 7 października (sobota) do wieczora. Udało się nam dostać do pociągu po segregacji, którą przeprowadzało gestapo wśród ludzi, którzy byli w obozie. Po [tej] segregacji udało się nam dostać do pociągu niespecjalnie strzeżonego. Jakie było jego przeznaczenie – nie wiem, bo czasem właśnie i ludzie cywilni dostawali się do prawdziwych obozów, wyniszczających, tak jak moja ciotka z Żoliborza pojechała do Ravensbrück – pięćdziesięciokilkuletnia. Wracając do segregacji – to był najbardziej dramatyczny moment. Od tej segregacji zależała właściwie przyszłość. To się decydowało w ciągu kilku sekund. Tłumy były skupione, koczowały sobie, ludzie przez mur rzucali kiełbasy, chleby tym koczującym. Dopchać się oczywiście nie było mowy, ale takie rzeczy widziałem na własne oczy, że ludzie (zupełnie niewidzialni) rzucali zza muru ludziom w obozie żywność. Tak, to widziałem. Natomiast można tam było sobie koczować, ale ojciec mówi: „Trzeba tą sprawę jakoś rozstrzygnąć”. Były posterunki gestapowskie co kilkadziesiąt metrów, odgrodzone, obok tego straże. Był dowódca posterunku, który segregował ludzi. Podchodziło się z kenkartą, z dowodem, pokazywało się, ale oni nie patrzyli na to, tylko bardziej na człowieka patrzyli. Na kenkarty nie patrzyli. Myśmy też podeszli. Cała nasza grupa. Tu nas rozdzielili, zrobiło się bardzo głupio. Ciotka, gosposia i wujostwo poszli wprost do starszych osób, a rodziców i mnie przesunięto do zupełnie młodych ludzi. Wtedy po prostu zostaliśmy rozdzieleni, bo to był właśnie główny cel segregacji: rozdział na dwie grupy. Rozdzieleni i zakwalifikowani do [części] robotniczej czy pracującej – na roboty w najlepszym wypadku. Tu był moment paniki. Jednak matka pierwsza (trzeba powiedzieć) była najbardziej zdecydowana z naszej trójki, przeszła przez druty z powrotem do tych nierozsegregowanych. To było możliwe, bo [tam] były tłumy. To były tysiące ludzi. Zresztą to był powrót do punktu wyjścia niejako, do segregacji. Myśmy przeszli. Poszliśmy oczywiście nie do tego samego posterunku, bo to byłoby bardzo niebezpieczne. Gdyby to zauważyli, to byśmy mogli być jakoś bardzo silnie represjonowani. Ale wybraliśmy inny posterunek. Poszliśmy w tłumie, przeszliśmy zupełnie [gdzie indziej], żeby nas ci nie widzieli, u których byliśmy, tylko gdzieś dalej. Tam, pamiętam to doskonale, główny gestapowiec palił fajkę. To był niemłody już facet, już z siwiejącymi włosami. Palił fajkę. Ojciec podał, [że jest starszy]. W dowodzie był oczywiście [właściwy wiek], ale on nie patrzył znowu na dowód, tylko na ludzi. Już było [nas] tylko troje: rodzice i ja. Był moment wahania z jego strony. Myśmy stali, ale to było jednak kilka dobrych sekund, kiedy on się wahał. Palił fajkę, patrzył na nas i w końcu powiedział: „Prosto”, czyli do starszych osób. [W ten sposób] żeśmy się z powrotem spotkali z ciotkami, z wujem i z gosposią. To był jakiś sukces, niewątpliwie, jakiś łut szczęścia.

Ojciec nie chciał być w Pruszkowie w nocy. Dowiedział się, że jakiś transport odwozi starszych ludzi. Gdzie? Dokąd? Nic nie wiadomo. Ale takie wiadomości się rozchodziły. Może były jakieś placówki, już PCK – polskie – które doprowadzały do pociągu. Nie można było oczywiście uciec, to było niemożliwe. Ale było już późne popołudnie i myśmy do takiego pociągu wsiedli. Jeszcze nam ci z naszego PCK dali jakieś konserwy. Matka nie pozwalała ich otwierać, bo nie wiadomo, co będzie dalej. Ale dostałem jakieś skondensowane mleko, były jakieś prezenciki. Wtedy żeśmy wsiedli do tych wagonów, które w zasadzie były słabo dosyć strzeżone. Pociąg był otwarty, lory towarowe były otwarte. Później stawał, musiał stawać – były jakieś manewry. Był pilnowany, jak się później okazało, ale myśmy nie ryzykowali ucieczki. Tak żeśmy całą noc przejechali pociągiem w kierunku Skarżyska, a ze Skarżyska do Kielc. Tam wuj zrobił taki eksperyment, że po prostu poszedł się załatwić nie w wagonie. Bardzo ważnym elementem były garnuszki w wagonie, które służyły do tych celów. Po prostu przeszedł przez oprawę wagonu i poszedł do normalnej ubikacji na dworcu i wrócił do nas. To był eksperyment bardzo ważny, że ten pociąg nie jest jakoś superstrzeżony. Właściwie można byłoby wyjść i na Kielce [się kierować]. Ale sprawa bagaży była ważna. Ojciec się nie zdecydował, żeby wyjść bez bagaży, zostawić to.
Pociąg ruszył z Kielc. Dopiero w Sędziszowie znowu stał bardzo długo, właściwie pierwszy raz tak bardzo długo stał. Znowu ogarnęła nas panika, bo w Sędziszowie jest rozgałęzienie: część torów jest do Krakowa, a część na zachód, w kierunku Katowic, Oświęcimia i tak dalej. Dokąd transport szedł, myśmy nie wiedzieli. Może nawet ci, co kierowali, nie wiedzieli tak bardzo. Ojciec się zdecydował przekupić strażnika. Zaczęliśmy wyrzucać bagaże (od tego się zaczęło ) poza barierę i nadbiegł strażnik, Niemiec. Ojciec mu na pewno coś dał i to chyba coś wartościowego. On krzyczał, krzyczał, ale ostatecznie nie strzelał, pozwolił nam bagaże chwycić i myśmy do najbliższej zagrody mogli z bagażami pobiec. To był koniec.

  • Co to była za zagroda?

Chłopi, którzy tam mieszkali. Nie pamiętam ich nazwisk. Długo tam żeśmy nie popasali. To znaczy to już była wolność w zasadzie, w zagrodzie Niemców nie było, byli chłopi. Można było odetchnąć, można było coś zjeść, ale rodzice nie chcieli tam długo przebywać, bali się torów, pobliża Niemców, łapanek. Taka była atmosfera, że po kilku dniach (nie wiem, czy po dwóch) myśmy opuścili tę zagrodę. Pojechaliśmy w głąb, jak najdalej od torów w kierunku Słupii. Tam jest mała miejscowość blisko Szczekocin, Rawka. Tam, gdzie już w ogóle nie było Niemców, dziura (jak mówią) zabita deskami. W Rawce żeśmy się po prostu zatrzymali na długo.

  • Kiedy państwo wrócili do Warszawy?

Tam żeśmy do końca nie byli. Przejechaliśmy do Częstochowy w grudniu, bo to był przecież właściwie październik, pierwsza dekada października, kiedy żeśmy dojechali do Rawki. Pamiętam, piękne śliwki gospodarz przyniósł w czapce, pełną czapkę śliwek. Wspaniała rzecz. Oddał nam swoją najlepszą izbę. Możliwe, że miał z tego jakiś profit, ale w każdym razie tak to wyglądało. Najlepszą izbę zajęliśmy, dla nas była. On miał rodzinę. To był już starszy pan, nazywał się Władysław Lech. Miał dwóch synów, miał córkę, która wyszła za mąż zresztą w czasie naszego pobytu. Ale w połowie grudnia przenieśliśmy się do Częstochowy. Tak że wojska sowieckie witaliśmy w Częstochowie.

  • Jak pan pamięta wojska rosyjskie?

Doskonale pamiętam ten dzień, doskonale. Trzeba powiedzieć, że Niemcy nie przejawiali jakiejś paniki, przynajmniej ja tego nie widziałem. Transporty czy uciekinierzy szli. Myśmy mieszkali blisko wylotowej ulicy w Częstochowie, nazywała się Warszawska. Zresztą ojcem cudem dostał [tam pokój]. Najpierw nas przygarnęła żona adwokata, pani Plebankowa. Jak miała na imię, nie pamiętam. Przygarnęła nas w mieszkaniu bardzo przyzwoitym. Ale to było chyba krępujące dla rodziców, że taka zgraja u niej. Mąż jej był w Oświęcimiu czy nawet był zamordowany. Ale wdowa nas przyjęła bardzo miło. Tam przez kilka dni mieszkaliśmy. Miała dwie córki i syna. Ojciec cudem spotkał swojego kolegę z wojska sprzed wojny, który był jakimś stałym częstochowianinem i wynalazł nam pokój. Zlew był na korytarzu, ubikacja na podwórku, ale mogliśmy mieć swój własny pokój do dyspozycji. Myśmy się tam przenieśli. Tak że tam właśnie w tym budynku żeśmy Sowietów [spotkali]. Pamiętam doskonale, to była kolumna czołgów. Najpierw były strzały, które po prostu sparaliżowały ruch. Niemcy zrobili tam zaporę przeciwczołgową blisko tego budynku, czyli to było [dla mieszkańców] niebezpieczne. Ale jednak nie zdążyli tej zapory zamknąć, tylko połowę zdążyli. Czołgi sowieckie jeden za drugim pakowały się do środka miasta. Żołnierze siedzieli na czołgach w waciakach z pepeszami, a czołgów było bardzo dużo. Pchały się do środka miasta. Całą noc była walka, myśmy przesiedzieli ją w piwnicy. Rano już Częstochowa była opanowana przez Rosjan, już ucichły walki.

  • Kiedy państwo wrócili do Warszawy?

Wróciliśmy nie tak szybko. Rekonesans matka zrobiła, rodzice [zrobili], ale już wszystko było spalone, łącznie ze sklepem, bo Niemcy dopalali [budynki]. Przecież u wujostwa oficynę i front spalili. Jak myśmy wychodzili, to nie były spalone. Ale ich mieszkanie ocalało [w małej oficynie]. Czyli znowu wróciliśmy z nimi. To był październik. To znaczy ja wróciłem, rodzice wcześniej u nich zamieszkali. Oni też wcześniej [wrócili], bo jak się człowiek spóźnił, to już miał zajęte mieszkanie przez dzikich [lokatorów] i już nie można było wejść. Tak że oni na szczęście jeden pokój wywalczyli, bo już drugiego nie. W jednym pokoju żeśmy znowu mieszkali [przy Koszykowej] już po Powstaniu. To już nawet było po wojnie, bo wojna się skończyła w maju, a jak ja przyjechałem do Warszawy, to był koniec października.

  • Jaką Warszawę pan pamięta po przyjeździe?

Beznadziejną. Strasznie zrujnowaną, gorzej, niż jak wychodziliśmy z miasta. Właśnie daję przykład, że oficyna duża, pięciopiętrowa wujostwa domu została spalona przez Niemców już po Powstaniu i front tego budynku na Koszykowej też został spalony. Ale ich mała oficyna ocalała. Ruch był duży, do wszystkiego się człowiek przyzwyczaja. Na szczęście większość ekshumacji już nastąpiła do jesieni, tak że nie było grobów na ulicach. To była duża ulga. Nie było grobów, przynajmniej nie pamiętam, bo może sporadycznie gdzieś były. [W Powstaniu] to nie można było przejść chodnikiem, tylko się jezdnią szło, bo [wszędzie] byli zmarli na chodnikach pochowani. Tego nie było. Po jakimś czasie rodzicom udało się wynająć u znajomej matki na Żoliborzu na Sułkowskiego dwa pokoje. Jej mieszkanie nie zostało spalone. Ona wróciła, ale może chciała sobie coś zarobić, ścieśniła się. To też była wdowa, ale miała córkę i siostrę. One się ścieśniły i nam dwa pokoje [wynajęły]. Myśmy na Żoliborzu mieszkali przeszło rok, do 1946 roku.

  • Kiedy miał pan Pierwszą Komunię Świętą?

W czasie okupacji.

  • Czy pamięta pan to wydarzenie?

Tak, oczywiście. To była duża uroczystość. Miałem [komunię] w 1942 roku, w czerwcu. Dokładnie 28 czerwca w niedzielę. Mój ojciec miał znajomego proboszcza u Zbawiciela, chociaż myśmy do tego kościoła nie chodzili na ogół. To był jego może nie [tylko] przyjaciel, ale ktoś starszy od ojca, on był niejako opiekunem ojca w czasie I wojny światowej, bo ojciec był sierotą. Znał ojca jeszcze z czasów I wojny i po aresztowaniu proboszcza u Zbawiciela (księdza Nowakowskiego) został proboszczem, czy pełniącym obowiązki proboszcza, po Nowakowskim. On się nazywał ksiądz Konstanty Pogorzelski. Ojciec poznał jakiegoś księdza (nie tego starszego, tylko znacznie młodszego), który mnie przygotował w domu do Pierwszej Komunii i komunia się odbyła u Zbawiciela, ale [przyjmowałem] jako pojedyncza osoba. [To znaczy] jako pojedyncze dziecko przystąpiłem do komunii z całą rodziną, ze znajomymi. Później była duża uczta, można powiedzieć, w domu. To był właśnie 1942 rok.

  • Kim byli rodzice chrzestni? Czy byli na komunii?

Nie. Mój ojciec chrzestny zginął w Oświęcimiu już w 1942 roku. To był adwokat Wacław Bereźnicki, niestety nie pamiętam go. Ale jego żonę pamiętam. Ona była nawet w Częstochowie [po Powstaniu] i jakoś żeśmy się odnaleźli. Matka chrzestna poszła do Ravensbrück. Też ciekawa historia, jeszcze przed Powstaniem. To była inżynier Maria Bohdanowicz, inżynier chemii. Została przez pomoc dla Żydów więźniarką Ravensbrück jeszcze znacznie przed Powstaniem. Była inżynierem chemii – czy ona tym Żydom coś sprzedała, czy dała, nie wiem. Jak się Niemcy o tym dowiedzieli, też nie wiem – dość, że ją aresztowano. Pewnie się broniła, jak mogła, przed jakimś cięższym obozem. Oboje są u Bartoszewskiego wymienieni w „Warszawskim pierścieniu śmierci”: i Wacław Bereźnicki, i Maria Bohdanowicz. Przeżyła Ravensbrück, wróciła po wojnie. Zmarła w końcu lat sześćdziesiątych, chyba w 1969 roku zmarła.

  • Czy bierzmowanie miał pan już po wojnie?

Tak.

  • W którym kościele?

Też u Zbawiciela. Mimo że już proboszcz się zmienił, przeszedł [do kościoła] na Chłodną.

  • Ile lat miał pan wtedy?

Osiemnaście.

  • Czyli był pan już studentem?

Już byłem studentem.

  • Co pan studiował?

Studiowałem chemię i fizykę. Najpierw zacząłem od chemii na politechnice i nawet skończyłem politechnikę. Ale w trakcie chemii zacząłem studiować fizykę i fizykę zrobiłem do magisterium i kontynuowałem [w fizyce] pracę naukową, jestem pracownikiem nauki.

  • Jakie zdanie o Powstaniu mieli pana rodzice?

Myśmy o tym nie rozmawiali. Ciekawe. W ogóle zauważyłem, że ludzie, którzy mają głębokie przejścia, nie mówią o tym. Ja to jeszcze bardziej dramatyczne przykłady mam w głowie, już niedotyczące rodziców. Znałem państwa, których syna Niemcy zamordowali w bardzo dramatyczny [sposób], właściwie go zakatowali. Oni nigdy ani słowa o tym nie wspomnieli. Dopiero wiem to od ich córki, siostry zamordowanego, i to też w oględnej postaci. Więcej dowiedziałem się od syna tej córki. [Ten zamordowany] był chyba jakimś sportowcem, chyba należał do konspiracji – nie wiem, nigdy w życiu go nie widziałem, bo [ta znajomość z jego rodzicami] była po wojnie, tych państwa poznałem już po wojnie. Nigdy nie wspominali o zakatowaniu swojego dziecka. Myśmy [z moimi rodzicami] do sprawy [Powstania] nie wracali jako do całości. Matka mówiła: „Ach, to [było] straszne!” – i na tym się właściwie kończyło.

  • Czy pańscy rodzice stracili bliskie osoby w czasie okupacji?

Tak. [...] Zginął brat cioteczny ojca [Jan Borsukiewicz] właśnie na Żoliborzu, [przy ulicy Mickiewicza] 27, tam był zastrzelony jako dyżurny OPL. Jakiś strzelec niemiecki go trafił na podwórku w sierpniu. Jego syn [Jerzy], który brał udział w walkach Batalionu „Odwet”, został rozstrzelany na Kolonii Staszica. Tę informację już dostałem po wojnie, kiedy ciotka, która była w Ravensbrück i wróciła, szukała swojego syna. Ona do końca nie chciała się pogodzić z tym, że syn nie żyje. Ale dowódca (byliśmy u niego [z ciotką po wojnie], to był Juliusz Sobolewski; chyba popełnił samobójstwo, tak słyszałem) Batalionu „Odwet” stwierdził, że Jurek zginął właśnie gdzieś koło Filtrowej na Prokuratorskiej czy Sędziowskiej. Został rozstrzelany w pierwszych dniach Powstania. [To są] dwie osoby. Zresztą z obiema byłem w kontakcie, to był właśnie brat cioteczny ojca i jego syn. Jeśli chodzi o rodzinę matki, to troje zginęło. Mianowicie najpierw zginęła bratowa matki na Piekarskiej na Starym Mieście, mimo że tam nie mieszkała. Oni mieszkali na Krakowskim Przedmieściu, ale tam nie można było się utrzymać w czasie Powstania, tam by ich zaraz zamordowali. Uciekła (przypuszczamy) na Piekarską do znajomych i tam było bombardowanie. Była przysypana gruzami do połowy [ciała]. Była bardzo religijna i prosiła, żeby ksiądz do niej przybiegł – często bywała u jezuitów. Ksiądz przyszedł (to ksiądz opowiadał mojej matce, ale nie przy mnie, tak że wiem to od matki), ona była cała posypana wapnem na twarzy, tylko łzy żłobiły kanały i już nie mogli jej wyjąć spod tych gruzów. Tak zmarła.
  • Jak się nazywała?

Julia Żuchniewska. Jej syn [Jerzy] też zginął, tylko w innym miejscu, na Mokotowie. Ekshumowany gdzieś na Sandomierskiej do parku Dreszera. Z parku Dreszera myśmy zabrali zwłoki w 1947 roku i jest pochowany na Powązkach. Prawdopodobnie brał udział w walkach, ale dowodu nie mamy. Nie znamy jego przynależności wojskowej, ale on był zbyt aktywny, żeby nie brać udziału. To już czworo. A ostatnia osoba z rodziny to szwagier matki, mąż siostry. Siostra matki została w Mławie, a on uciekał z Mławy, bo to było w Rzeszy. Wolał [jako nauczyciel] nie być na oku Niemców. Też właśnie mieszkał z Żuchniewskimi. Pewnie [w Powstaniu] też nie mógł się utrzymać na Krakowskim Przedmieściu – to już nie był młody pan, ale nie był stary, powiedzmy koło pięćdziesiątki, gdzieś czterdzieści sześć czy siedem lat. Był u znajomej na Starym Mieście. Wyglądał przez okno, wybuch, on się zawinął w firankę, upadł i to był jego koniec. Czyli to była piąta osoba, która zginęła. Nazywał się Wacław Marchlewski.

  • Czy jakiś przyjaciel ze szkoły, czy może sąsiad, bliski znajomy zginął w czasie wojny?

Zdaje się, że mój kolega od Górskiego – Józef Suchecki (myśmy mówili Józek) – chyba zginął. On był trochę zapóźniony, więc [w Powstaniu] mógł mieć [ze] czternaście lat. Wiem, że jego szukano, sam widziałem ogłoszenie. Jego ojciec chyba był szewcem na Starym Mieście, ale on podobno zginął na Żoliborzu. [...] To jest jedyny kolega, którego pamiętam i przypuszczam (jestem prawie pewien), że zginął.

  • Co pan sądzi o Powstaniu?

Uważam, że było nie do uniknięcia, przy takim nastroju bohaterstwa – to było takie [wówczas] wychowanie. Jak wspomniałem, ojciec myślał, że to komuniści wywołali [Powstanie], bo jednak było silne parcie [ze strony ich] władz (jeszcze nie było PRL), z Komitetu Wyzwolenia Narodowego: „Walczcie przeciwko Niemcom, pomagajcie Armii Czerwonej. A kto nie pomaga, to znaczy, że jest wspólnikiem Niemców”. Taka propaganda była. Myślę, że ambicją Armii Krajowej było przeprowadzenie jakiejś demonstracji. Czy to była właściwa demonstracja i tak masowa? Nie sądzę, ale w każdym razie myślę, że to [wystąpienie] było nie do uniknięcia. Po kilku latach przygotowań, kiedy młodzież chciała walczyć. Oczywiście dowództwo też miało jakieś swoje plany, ale trzeba było jednak z Sowietami się dogadać. A się nie dogadało. W każdym razie w tej sytuacji, w której byliśmy, siły się nie mogły zneutralizować, nie mogło nie dojść do jakiegoś wybuchu.

  • Czy chciałby pan może coś dodać? Opowiedzieć jakąś historię?

Pamiętam (o czym nikt nie pisze) głośniki z Dworca Głównego pod kontrolą Niemców: one wzywały [1 sierpnia] do zaprzestania walk. To były takie histeryczne [apele], [w języku] polskim. Megafony [(głosy)] dochodziły aż do ulicy Sienkiewicza. Oczywiście to był nonsens, już było za późno. Ale pamiętam te dramatyczne [wezwania], jakieś rozpaczliwe głosy, chyba kobiety i mężczyzny, które te głośniki nadawały. To pamiętam z Dworca Głównego.

Warszawa, 7 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda
Stanisław Olszewski Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter