Stefan Lewandowski „Jaskółka”
- Jak wyglądało pana życie, zanim wybuchła wojna?
Mieszkałem w Warszawie na Ochocie i już przed wojną chodziłem do szkoły powszechnej, tak się ona wówczas nazywała, i skończyłem jedną klasę na ulicy Tarczyńskiej, tam teraz się znajduje hotel „Sobieski”. W 1939 roku jako młody chłopiec widziałem, jak przygotowywano [obronę] właśnie na Opaczewskiej róg Grójeckiej, ponieważ tam się przeprowadziliśmy na Opaczewską, obronę Warszawy – kopano doły, rowy przeciwczołgowe i stanowiska dla piechoty. Jako chłopcy nosiliśmy herbatę żołnierzom, którzy wykonywali te prace i faktycznie tam zostali zatrzymani, a obecnie znajduje się tam pomnik, Grójecka róg Opaczewskiej takie betonowe płyty są wylane i właśnie to jest taki charakterystyczny pomnik poświęcony ważnej próbie w obronie Warszawy.
- Pan widział, co się wtedy dzieje?
Widziałem, jak kopano te rowy, przygotowywano obronę i właśnie w pierwszych dniach rozpoczęcia się wojny, nie wiem, może to było 2 września lub nawet 3 września, widziałem pierwszą bitwę lotniczą stoczoną nad lotniskiem Okęcie, ponieważ to było widać z Opaczewskiej i tam nasze myśliwce walczyły z niemieckimi samolotami, i to było widać, jak strzelali. Po kilku dniach prezydent Warszawy Starzyński ogłosił, że Warszawa będzie twierdzą i kto może, ludność powinna się usunąć z Warszawy. Ludzie uciekali wszyscy na wschód, a moja rodzina się rozdzieliła, ponieważ był taki obyczaj dawny, może od I wojny światowej wywodzący się, że jak była duża rodzina, to się rozdzielali, wtedy była większa możliwość przeżycia. Matka wzięła nas [czterech] synów, a ojciec z [jednym] synem został w Warszawie. Jednym z ostatnich autobusów wyjechaliśmy na zachód, dlatego że mieliśmy rodzinę w rejonie Łowicza. Dojechaliśmy autobusem do Iłowa i dostaliśmy się do rodziny na wsi Leonów. Tam już też wojsko znajdowało się, i też przygotowywali obronę w rejonie Łowicza. Znowu ewakuacja była tej wsi, myśmy zabrali się z rodziną, ale tylko mężczyźni tam byli, na takim dużym wozie uciekali z Poznańskiego. Zostawili żony, dzieci a oni uciekali, ponieważ widocznie bali się represji niemieckich i chętnie nas przyjęli na ten wóz duży, ponieważ, jak wóz był z rodziną, z dziećmi, to wojsko nie zabierało koni. Gdzieś kierowali nas na [wschód], tłok był olbrzymi na tych drogach, wojsko cofało się, w rowach już leżało dużo sprzętu. W ten sposób znaleźliśmy się w rejonie bitwy pod Łowiczem, to była słynna bitwa, tę bitwę gdzieś przetrwaliśmy, uciekając w lesie. W lesie koczowaliśmy chyba ze dwa dni, matka nas przygarniała do siebie i potem gdzieś tam mówią: „O, już Niemcy”, bo to w międzyczasie strzelanina była, słychać było i czołgi, samochody gdzieś dalej, i deszcz padał. Wyszliśmy ostrożnie w kierunku takiej drogi [do] wsi, tam zobaczyłem pierwszy raz Niemców. Deszcz padał, była to jakaś czołówka taka rozpoznawcza, Niemcy byli na motocyklach z przyczepami. W przyczepie, w tym wózku siedział Niemiec z karabinem maszynowym, a na motocyklu dwóch innych, jeden kierowca, drugi z tyłu. Nas skierowali na zachód.
- Jakie wrażenie wywarli na panu wtedy Niemcy?
Przestraszeni byliśmy, okropnie przestraszony byłem, ponieważ oni wyglądali bardzo groźnie. Mówiłem, że deszcz padał, byli ubrani w takich płaszczach nieprzemakalnych, tu ten karabin maszynowy, tu broń, jakieś okulary na oczach mieli, było tych motocykli trzy. Skierowali nas na zachód. Szliśmy piechotą z tym niewielkim dobytkiem, jaki mieliśmy, znowu w kierunku Gąbina, bo tam też mieliśmy rodzinę i tam dotarliśmy. Ale idąc, wrażenie było okropne, ponieważ to było tuż po działaniach wojennych, trupy po drodze były, przy drodze sprzętu porzuconego dużo było w rowach, okropne to wrażenie na nas zrobiło. Te trupy chyba tam już dłużej leżały, jakoś tak najgorzej kobiety wyglądały, ponieważ były w spódnicach, jakoś tak nogi uniesione miały, bo to leżały kilka dni, już ciała były takie wybrzuszone, wielkie wrażenie na nas to zrobiło. Pierwsze trupy, jakie widziałem właśnie tej wojny.
Dotarliśmy w rejon Gąbina do wsi Kunki, tam znajdowała się rodzina, oni też gdzieś uciekali do lasu, ale już byli na miejscu. Tam byliśmy bezpieczni już i żywność tam była, wszystko można było normalnie odbywać. Po kilkunastu dniach, jak już był koniec wojny, ojciec tam przyszedł piechotą z Warszawy.
Potem nawet do szkoły zacząłem chodzić na tej wsi parę dni, ale ojciec nas zabrał, ktoś wozem jechał i tak powolutku do Warszawy, ze dwa dni szliśmy, jechaliśmy. A w Warszawie to mieszkanie było niezniszczone, tam brat został najstarszy i w ten sposób było do czego wracać, w przeciwieństwie do tego, jak później opowiem, było w 1944 roku.
Podczas okupacji zacząłem chodzić do szkoły, piękna, nowa szkoła na ulicy Grójeckiej róg Opaczewskiej, do drugiej klasy. Zaraz w tym w 1939 roku wiadomość się taka rozeszła, że Niemcy powiesili mężczyzn na Woli. Myśmy tam chłopcy pobiegli, w rejonie gazowni, to było jakoś tak z daleka.
Na Woli.
W 1939 roku. To pierwsza działalność taka odwetowa Niemców, nie wiem, o co już chodziło Niemcom, w każdym razie powiesili dwunastu mężczyzn i myśmy to obserwowali z daleka, powieszeni byli.
To zrobiło…
Osiem lat, zrobiło to okropne wrażenie na chłopcach i od razu zrozumieliśmy, że ta okupacja będzie na pewno ciężka, chyba długa.
Rozpoczęliśmy naukę w szkole i tam chodziłem chyba półtora roku. Jak się zaczęła wojna niemiecko-rosyjska, to Niemcy w tej szkole zrobili szpital, a nas przesiedlili do zburzonych budynków Wolnej Wszechnicy Polskiej, która znajdowała się tam na Opaczewskiej, tam wojsko teraz to zajmuje, kiedyś tam była Wojskowa Akademia Polityczna chyba. W tych gruzach myśmy się uczyli, zima była bardzo ciężka, trzeba było przynosić z sobą opał, chłopcy, bo nic Niemcy nie dawali, było bardzo ciężko. Nauczyciele byli bardzo przywiązani do swojej pracy, trudno powiedzieć, patriotyczni w ten sposób, że zaczęto organizować dokształcanie, tajne komplety tak zwane. Chodziłem na takie komplety do pani Władysławy Białeckiej, ona douczała nas właśnie historii, z geografii, z języka polskiego też. W ten sposób powoli mijała okupacja.
Przede wszystkim podczas okupacji było ciężko, żywność na kartki, głód, z pracą było też dość ciężko, tak że warunki były naprawdę nieznośne.
- Jak się utrzymywaliście, duża rodzina była?
Ojciec pracował w budownictwie, najstarszy brat też zaczął pracować, młodszy brat też gdzieś w sklepie pracował jako goniec.
- Ile lat miał najstarszy brat?
Najstarszy brat był urodzony w 1922 roku. Później każdy w Warszawie w jakiś sposób się zadomowił, Niemcy dużo powywozili do pracy. Najstarszy brat zaczął pracować w jakiejś niedużej fabryce na dolnym Mokotowie, tak że nie podlegał wywózce, bo kto nie miał pracy odpowiednio korzystnej dla Niemców, był wywożony do pracy, do Niemiec. Niemcy agitowali, żeby się dobrowolnie zgłaszać i wyjeżdżać, byli tacy, którzy nie mieli żadnych środków do życia albo jeśli spaleni byli, to też można było się w jakiś sposób zgłosić i wywozili, ponieważ potrzebowali pracowników w Rzeszy. Mężczyźni poszli do wojska, więc było zatrudnienie dla obcokrajowców. Jeśli chodzi o okupację, to takie wielkie przeżycie… Widziałem [miejsce egzekucji] kilkadziesiąt minut po rozstrzeliwaniu na ulicy Wawelskiej róg Grójeckiej, tam jest tablica pamiątkowa taka po tej egzekucji. Tej egzekucji nie widziałem, zresztą Niemcy naokoło tam zamknęli ruch. Natomiast jak rozstrzelili, zabrali tych skazanych, to już wolny był dostęp i właśnie było widać krew na tej ścianie, ślady po strzałach i tak dalej – okropne wrażenie. Zaczęliśmy się tam modlić za tych zabitych, było to wielkie przeżycie.
Pani pytała o kościół, kolegę. W zasadzie nabożeństwa odbywały się normalnie na placu Narutowicza, w kościele Świętego Jakuba. Tam komunię przyjąłem, a nawet bierzmowanie, ale bierzmowanie było w katedrze. To musiało być może 1944 rok na wiosnę albo 1943, już nie pamiętam. Tam po prawej stronie, patrząc na główny ołtarz, odbyło się to bierzmowanie, nie pamiętam, jaki biskup nas bierzmował, kiedyś musiałbym się dowiedzieć, czy tam w ogóle jakieś dokumenty istnieją odnośnie tego bierzmowania, czy się zachowały. Możliwe, że tak.
- Jak pan trafił do „Szarych Szeregów”?
Trafiłem do „Szarych Szeregów” poprzez kolegę Jaskólskiego i razem z nim został zorganizowany na mojej ulicy w tym rejonie zastęp. Zastępowym został kolega Wiesław, on miał wcześniej kontakty, z tym że tak to długo nie trwało, bo 1943, 1944, ponieważ my byliśmy najmłodsi „Zawiszacy”, tego harcerstwa konspiracyjnego w Warszawie było dużo, dlatego nam zapowiedziano, żeby się nie angażować w żadną działalność taką widoczną. Na przykład żebyśmy absolutnie nie pisali kotwicy gdzieś na murach, ponieważ są do tego wyspecjalizowane grupy konspiracyjne, oni to lepiej robią.
Chcieliśmy coś robić, działać, a nasza działalność polegała na tym, że zapoznawaliśmy się z działalnością harcerską, przeprowadzano pogadanki historyczne, uświadamiające i tak jak harcerstwo, różne takie próby były i tak dalej. Tak minęły te miesiące do Powstania Warszawskiego.
Na Ochocie Powstanie trwało bardzo krótko, trzy do pięciu dni, Ochota była bardzo zmilitaryzowana. Na placu Narutowicza w tym ocalałym domu akademickim wielkim byli tylko Niemcy. Obok też mieszkali na Wawelskiej, na Filtrowej aż do Mokotowa niemiecka dzielnica się ciągnęła. Uzbrojenie było wielkie, Powstańcy tam próbowali coś działać, nawet w tej grupie powstańczej był mój najstarszy brat Mieczysław. Później oni otrzymali rozkaz, żeby się wycofać do Kampinosu […]i pod Pęcinami Niemcy ich rozbili.
- W jakiej grupie konkretnie był brat?
Nie wiem. Zostali rozbici, brat ocalał, pod Pęcicami zostali zaatakowani przez Niemców, tam stoczyli nierówną bitwę, zjawił się czołg niemiecki. W Pęcicach byłem, jest taka tablica pamiątkowa, tam ich dość dużo zginęło, część ocalało i jakiś sposób tam do Kampinosu się dostali.
- Pan miał trzynaście lat w 1944. Wiedział pan przed sierpniem, że są przygotowania do Powstania?
Tak. Mówiono nam, że Powstanie będzie przygotowywane, ale my, jako najmłodsi chłopcy „Zawiszacy”, nie jesteśmy przewidziani do jakichś walk, bo to młodzież starsza, przynajmniej po ukończeniu szesnastego roku życia, poza tym mężczyzn też było dużo w Warszawie. Potem okazało się, że nie dla wszystkich nawet starczyło broni.
- Gdzie pan był, jak wybuchło Powstanie 1 sierpnia?
W momencie wybuchu byłem na placu Narutowicza w jakimś celu, nie pamiętam. Jak tramwaj się zatrzymał, tak mówią: „Zjeżdżamy już do zajezdni, tu się coś dzieje − ktoś mówi − Powstanie”. Wsiadłem w ten wagon, tramwaj, który pojechał na Opaczewską, tam była zajezdnia taka nowoczesna tramwajowa. Tam siedzieliśmy w piwnicy, w piwnicach wszyscy siedzieli schronieni. Z zaopatrzeniem było kiepsko, kto miał coś, to jakoś żywił się i się dzieliliśmy. Przed Powstaniem była taka akcja uświadamiająca, żeby organizować zapasy, przede wszystkim suszonego chleba, suchary, bo się dobrze przechowuje, dość pożywne są i tego chleba może już pod dostatkiem przed Powstaniem było w czasie okupacji. Ta Warszawa to była (w ogóle Gubernia) jakimś takim dziwnym tworem, który można byłoby przyrównać do Hongkongu, gdzie tak ekonomia się rozwijała mimo kolonialnych warunków i tak dalej. Sam widziałem korupcję i w jakiś sposób jak to bywa, że kwatermistrzostwo to zawsze jakieś ma swoje lewe sprawy. Tu kolega mówił, tam gdzieś sprzedawali Niemcy broń poprzez jakichś pośredników, myśmy stali na ulicy, chłopcy w bramie. U nas zbudowali piekarnię taką, nie wiem, legalną, nie legalną, w tej piekarni musieli zbudować taki wysoki komin, to dom był trzypiętrowy i w piwnicy chleb piekli, bułki. Naraz podjeżdża samochód, taka mała ciężarówka, stanęli, momentalnie żołnierze, każdy żołnierz worek mąki na plecy i został poprowadzony do tej piwnicy, to trwało parę minut, samochód pojechał. To przykład takiej właśnie korupcji i tajemnic tego, że na czarnym rynku w czasie wojny i pod koniec wojny, przed Powstaniem, prawie można było wszystko dostać, z tym że trzeba było mieć pieniądze. To wszyscy jakoś zajmowali się rzemiosłem, handlowali i to wszystko jakoś prosperowało, o dziwo.
- Co pan robił w „Szarych Szeregach” podczas Powstania, tego krótkiego okresu na Ochocie?
Tam próbowaliśmy, troszkę obserwację prowadziliśmy z mieszkania, tak leżąc na balkonie, bo tam dwa razy przyszedł taki harcerz, żeby obserwować, czy jakieś duże jednostki wojskowe przemieszczają się w kierunku Warszawy Śródmieścia? Ale to dwa razy się tylko zjawił. Myśmy raz tam widzieli, dwa czołgi jechały, tak na zmianę żeśmy tam obserwacje prowadzili.
- Jak pan zapamiętał Niemców?
W ogóle Niemców w Warszawie? Patrząc na mundury, każdy się bał, bo wszystko było dla Niemców, sklepy były dla Niemców, kina, teatry – wszystko było dla Niemców, a dla nas nic. Poza tym Polacy źle byli traktowani przez Niemców, ponieważ uważani byli jako podludzie w teorii nazistowskiej.
- W czasie Powstania był jakiś czas – miał pan trzynaście lat – słyszał pan o tym, że ludzie chodzili na jakieś recitale, szukali jakichś form artystycznych?
Tego tu nie było, to tylko w centrum, gdzie był teren zajęty przez Powstanie, słyszałem, czytałem, że były różne takie imprezy, natomiast u nas nie było tych imprez. Gdzieś koło 10 czy nawet 12 września zostaliśmy wyrzuceni przez „ukraińców”.
Tak, myśmy siedzieli w piwnicy cały czas i oni tam podeszli, kopali w te okienka piwniczne i krzyczeli:
Wychadić! – i myśmy wyszli tak jakoś grupami, ale wyszliśmy na podwórko, i tak ustawili nas w rzędzie, i od razu złoto oddawać, pierścionki oddawać, zegarki oddawać, i latarki oddawać.
- Dużo mieliście przy sobie jakichś takich oszczędności i wartościowych rzeczy?
Wszyscy byli przestraszeni i matka mi dała zegarek do kieszeni, taki pozłacany miała, schować, schowałem jakoś ten zegarek, później spieniężyliśmy, będąc w Niemczech. Kto miał tak na ręku, widać było, to oddawał i ograbili nas po prostu. Z nami u nas była w czasie około dwóch tygodni w piwnicy tramwajarka, która znalazła się w tym rejonie, nie mieszkała tutaj, ale była umundurowana. Niemcy pod koniec wojny tramwajarzy umundurowali inaczej niż byli przed wojną, takie szare [mundury] mieli i ona miała spodnie, i taką bluzę. Jeden z tych „ukraińców” z takim dużym pistoletem: „Ty partyzant” – i zaraz ją zastrzelił na naszych oczach. „Ty partyzant”, bo ona była w tym mundurze. Wreszcie nas pogonili na tak zwany Zieleniak, to w tym rejonie hala targowa, do tej pory te targowiska są tam. Był duży teren, murem otoczony i tam ogrodnicy przywozili swoje plony w lecie, na jesieni, sprzedawali, tam hurtownicy kupowali i tak dalej. Tak że na tym terenie Niemcy zorganizowali obóz przejściowy, tam zgarniali ludzi. Później segregowali i część w kierunku Okęcia pędzili, i uwalniali, szczególnie kobiety i dzieci. Na Zieleniaku było okropnie, ponieważ, jak się ciemno zrobiło, to „ukraińcy” chodzili i porywali młode kobiety, i gwałcili, okropne to było. Teren taki odkryty, jakoś nie pamiętam, deszcz wiele nie padał, tak koczowaliśmy. Po kilku dniach nas zabrali.
- Mniej więcej ile czasu byliście na Zieleniaku?
Ze cztery dni.
- Co pan najgorzej wspomina z tego czasu?
Tych „ukraińców”.
- Oni byli bardzo brutalni?
Brutalni, tacy byli brudni, okropnie wyglądali jakoś tak. Jak nas pędzili, to jeden „ukrainiec” na koniu był, ale nie miał siodła, to na poduszce siedział. Wyglądało to bardzo okropnie i to byli „ukraińcy”, bo niektórzy mówią, że „własowcy” oswabadzali. „Własowcy” w zasadzie gdzieś na Bielanach podobno jakaś grupa czy kompania była gospodarcza, coś tam działała, robiła, ale w zasadzie „własowcy” nie brali udziału w likwidacji Powstania. Natomiast to była słynna dywizja generała Kamińskiego, Ukraińca, który podobno przed wojną był polskim oficerem.
- Było na Zieleniaku jeszcze coś, co pan wspomina bardzo źle?
Przede wszystkim nie było co jeść. Jakoś z kolegą nas puścili, były działki, z działek żeśmy owoców coś pozrywali, przynieśli, coś jedli. Mieliśmy trochę tych sucharów, było bardzo nieprzyjemnie i zimno, i głodno.
- Pan tam był z mamą. Ilu braci jeszcze było razem z panem?
Nas było trzech braci, ojciec, matka i tam organizowali takie grupy.
- Ilu ludzi było wtedy na Zieleniaku?
Ze dwa tysiące może było. Z tym że przychodzili nowi i tych gdzieś spisanych czy organizowanych w grupie kierowali do Pruszkowa. Poszliśmy piechotą tam pędzeni znowuż przez tych „ukraińców” na Dworzec Zachodni, ulicą Opaczewską i dalej. Taki wesoły może symbol, czy coś się działo.
Acha, po drodze widzieliśmy trupy, te trupy to okropna sprawa i szczególnie te kobiety leżące, to tym bardziej gorąco było i tak dalej.
- Zapach pewnie był okropny?
Zapach to może nie, bo te trupy nie były tak jeden obok drugiego, ale pamiętam, że kobiety robiły okropne wrażenie, bo leżały gdzieś i te nogi tak podniesione. Teraz to kobiety i dziewczyny noszą spodnie, kiedyś spódnice, więc to takie nieprzyjemne były bardzo widoki.
Dochodząc do Dworca Zachodniego jest tunel, taki wiadukt, u góry tory są kolejowe. Patrzymy, a tam zakleszczony, ciężarowy samochód, który z meblami jakimiś wartościowymi i rzeczami tak wysoko załadowali, że się zakleszczyli. Myśmy się bardzo cieszyli, a teraz, kiedyś wyczytałem, że obecni Niemcy mówili: „Jedźcie do Polski, tam są wasze samochody”. To satyryk Pietrzak powiedział, że: „Jedźcie do Niemiec, tam są wasze meble”. Sobie tak przypomniałem, bo faktycznie widziałem, wywożone, kradzione meble, fortepiany, wszystkie wartościowe rzeczy. Potem Warszawę palili i te bloki, w których mieszkałem, nowoczesne takie bloki zbudowane przez Żydów w 1937, 1938 roku. Na tym dworcu załadowali nas do wagonów kolejowych kolei elektrycznej. Po drodze jeszcze kolej się zatrzymywała na przystankach i tam takie karmienie było, kobiety karmiły, podawały chleb, kanapki, takie coś, RGO, zdaje się, to organizowało i tak dalej.
Do Pruszkowa nas zawieźli w rejon Pruszkowskie Zakłady Taboru Kolejowego, coś takiego. To duży teren, to głośny obóz. Tam nas słabo bardzo też karmili i tam robili taką selekcję, przeganiali z jednej strony na drugą i podczas takiej selekcji brat od góry drugi, Jan, on już miał szesnaście lat skończone, był taki wyrośnięty i na bok jego, a nas w prawo, i wylądował w Buchenwaldzie, w obozie koncentracyjnym, bez sądu, bez wyroku, bez niczego, tak został skierowany. Ledwo przeżył, wrócił w bardzo ciężkim stanie. Natomiast ojciec gdzieś się dowiedział, że rodzin kolejarskich nie rozłączają. Nie rozłączali tramwajarzy, kolejarzy, pocztę, takich mundurowych pracowników. Munduru ojciec nie miał, ale przyłączyliśmy się i faktycznie znaleźliśmy się w takim transporcie kolejarzy, tam prawdziwi kolejarze też byli.
- Ale brat już był gdzie indziej, ten szesnastoletni?
Ten brat wylądował w Buchenwaldzie, bo tam selekcję robili, kobiety młode do pracy gdzieś, kobiety też brali do obozów koncentracyjnych, ale przede wszystkim tam brali zdrowych mężczyzn i kobiety do obozów pracy. Obozy pracy to były takie wolne i strzeżone były, jak gdzieś były obozy pracy przy fabrykach zbrojeniowych, to gdzieś tam też zamknięci byli, nie strzeżeni tak jak w obozie koncentracyjnym, ale też były takie obozy strzeżone.
Powieźli nas do Austrii w Linz, piękne, znaczy teraz wiem, że piękne. Pierwszy raz zobaczyłem Alpy, góry piękne. Dobrze, ale umieścili nas w obozie koncentracyjnym, z tym że przy w tym obozie koncentracyjnym mieli taki jak gdyby obóz przejściowy. Tam nas wykąpali, opisali, zdjęcia robili. Znowu pojechaliśmy i tak wozili nas po Niemczech aż pod granicę francuską, przez Belgię żeśmy przejeżdżali ze dwa razy. Wylądowaliśmy wreszcie w Oranienburgu, obóz koncentracyjny taki ciężki pod Berlinem, ale też w tym sektorze obozu przejściowego. Potem do Erkner, też obóz koncentracyjny i stamtąd nas powieźli już tą kolejką S-Bahn do Berlina, do centrum. Tam nas piechotą i zamieszkaliśmy w takim prymitywnym obozie pracy, baraki były takie betonowe.
- Kto wtedy był w tym obozie?
W tym obozie byli już inni pracownicy, ale zrobili dla nas miejsce, przede wszystkim byli Ukraińcy.
Polacy też tam byli.
- Pan był z mamą i jeszcze jednym bratem?
Dwóch jeszcze było, młodszy ode mnie i starszy. Starszy [Henryk] skończone już miał piętnaście lat, to już go do pracy normalnie wzięli na kolej przy przeładunku. Ojciec pracował też przy przeładunku, a matka sprzątała wagony i myła.
- Młodszy brat ile miał lat?
Miał osiem lat, tak że młody był.
- Jak było w obozie już w Berlinie?
W tym obozie po pierwsze Niemcy nas nie pilnowali, był obóz otwarty. Został zbudowany nad Sprewą, na terenie zniszczonym po nalocie dywanowym przez Amerykanów. Tam była słynna wytwórnia filmowa DEFA, a obok była taka dzielnica rozrywkowa, też zniszczona, spalona i tam były takie muszle koncertowe, i kajaki tam kiedyś były, taki był remont. Myśmy w tych gruzach buszowali, aczkolwiek nie wolno było do gruzów chodzić, i tam żeśmy znajdowali różne garnki, które miały wartość, ryby łowiliśmy w Sprewie, takie uklejki, małe ryby, ale dobre ryby. Trzeba było na czymś smażyć, znalazłem taką dużą patelnię w restauracji, w piwnicy, ktoś był zatrudniony jako ślusarz na kolei, ojca kolega i zrobił z tego małą patelnię i jakoś można było ugotować czy usmażyć te rybki, które się złowiło. A z kolegami żeśmy tak chodzili, to inne jakieś naczynia. Naczynie miało wartość, bo trzeba było coś ugotować, coś dożywić się i jak można było, ponieważ mężczyźni pracowali przeważnie przy przeładunku, więc nieraz artykuły żywnościowe. Każdy włożył dwa ziemniaki w kieszeń i tak dalej, a my chłopcy w moim wieku też chodziliśmy po tych dworcach towarowych, gdzie przeładunek był, potoczył się ziemniak, podbiegło się, ziemniak do kieszeni i coś tam się w ten sposób można było dożywić. Dożywić się można było na przykład w takiej restauracji [na] Alexanderplatz, tam była restauracja dla obcokrajowców, bo Niemcy tam nie jedli i tam sprzedawali takie dania z mniej wartościowego mięsa, coś takiego. Nikt się nie zatruł, Niemcy tego nie jedli i taka była restauracja. Bez kartek piwo było, oranżada była bez kartek. Natomiast kwitł już czarny rynek i czarnym rynkiem zajmowali się tylko Polacy. Niemiec sprzedał Polakowi, Polak sprzedał obcokrajowcowi albo Niemiec kupił od Polaka, bo taka była kolejność. Niemiec z Niemcem absolutnie nie mógł wchodzić w jakieś stosunki niedozwolone handlowe, pośrednikiem był Polak, tak jak Żyd kiedyś był pośrednikiem też między szlachcicem a chłopem. Tak że Polacy tam prócz pracy może trochę handlu się nauczyli, aczkolwiek w okupację to w miastach, w Warszawie, to wszyscy się zajmowali handlem, nawet te piosenki są takie: „Kto handluje, ten żyje”. Początkowo jakoś tam było tak troszkę spokojniej i zaraz się zaczęły naloty, w ciągu dnia bombardowali całe Niemcy Amerykanie, taki podział był, Amerykanie w ciągu dnia, Anglicy w nocy.
Między sobą ustalili, ponieważ w nocy to samolot musiał rakiety strzelać, żeby rozeznać, widzieć i tak dalej. Poza tym musieli ćwiczyć nawigację nocną i tak dalej, a Amerykanie w dzień. Z tym że te amerykańskie naloty były bardziej niebezpieczne, bo to były tak zwane dywanowe. Samolotów przylatywało podobno gdzieś nad Drezno dwa tysiące, ale tam [w Berlinie] na zewnątrz wiele nie widziałem, ponieważ byliśmy w schronie takim, ten schron, wiadomo, przeciwko odłamkom, to w Szczecinie jeszcze do tej pory takie schrony są, ściśnieni i mieszkaliśmy około trzy kilometry od Bramy Brandenburskiej, blisko. To było centrum, które było bombardowane, artyleria przeciwlotnicza strzelała, więc podczas nalotu strzelanina taka okropna, że nie wiadomo było, czy to bomba leci, czy to pocisk artyleryjski, czy coś, okropnie tam było, pod tym względem okropnie. Gdzieś w lutym przetransportowali nas do Köpenick, to wschodni Berlin, właściwie już do Berlina ten Köpenick nie należał. Słynna sztuka taka, oparta na faktach „Kapitan z Köpenick”, który ośmieszył pruską administrację. W tym Köpenick było lepiej niż w tym
Leitbahn, to stacja kolejowa się nazywała. Poprzednio na początku byliśmy w [w centrum Berlina].
Ponieważ to był obóz, w którym Niemcy na początku trzymali komunistów, to był porządnie zbudowany, baraki były duże, jakieś prycze były wygodniejsze i tak dalej, lepiej był zorganizowany. O dziwo dla dzieci było drugie śniadanie, ciekawe, tam troszkę takiej kaszki dawali na wodzie albo coś takiego, różnica taka była.
Lagerführerem był poznaniak, który mówił po polsku. Zachowywał się dość przyzwoicie i zaraz powiem, że było spokojnie, już w Köpenick.
To wiosna była 1945 roku, to już było ciepło, już marzec był. Ponieważ samoloty nie bombardowały tego rejonu, przynajmniej w tym czasie, to mężczyźni sobie wychodzili przed schron i patrzyli. To myśmy chłopcy też tam podpatrywali i w nocy to był taki widok, jak to nieraz na filmach pokazują. Reflektory, samoloty w reflektorach, strzelanina, wybuchy, w nocy Anglicy bombardowali, a w dzień widać było, jak Amerykanie lecą, eskadra samolotów, taki klucz dwanaście samolotów, biała rakieta i dwanaście bomb leciało. Zawsze wszyscy mówili: „A to oni wiedzą, że tu obóz jest, jesteśmy bezpieczni”, tak wszyscy myśleli. Ojciec zapowiedział mi, jak będzie alarm w dzień, (bo w nocy nie pracowali), […] to rodzice byli na miejscu, to żebym te dwie walizki, nasz cały dobytek wziął i koce do schronu. Któregoś dnia w dzień alarm, potem to już właściwie Amerykanie prawie co dzień bombardowali. Zaniosłem te walizki, koce, zaprowadziłem [brata] i przed schronem patrzyłem, jak te samoloty lecą, widać było je. Naraz szum, jakieś wybuchy, mnie już rzuciło do schronu, który był otwarty, bo tam stałem. Potem się cisza zrobiła, wyszliśmy, potem doliczyliśmy się dwanaście bomb. Amerykanie, Anglicy też, zrzucali najwięcej bomb zapalających. To były nieduże takie bomby sześciokilogramowe, korpus aluminiowy, w środku fosfor i inne środki udoskonalające. (Amerykanie później to udoskonalili i zrobili z tego tak zwane bomby napalmowe, które na Koreę zrzucali). Tych bomb można było napotkać wiele, taka bomba spadła na ziemię, wbiła się i zapaliła się. Tych bomb tyle zrzucali, to te bomby spadały na domy, to domy przeważnie dachówką kryte, wbijały się na strych i paliły, więc dlatego takie wielkie zniszczenia pochodziły od tych bomb zapalających. Jak ten alarm odwołali, patrzę, a mój barak się pali. Barak to był z takiej falistej blachy, też tak porządnie nawet zbudowany i spalił się barak. Spaliły się trzy baraki, jedna kobieta była ranna, która pracowała na nocnej zmianie i spała, i nie wyszła na ten alarm. Tak że zawiodłem się na tych opowiadaniach, że to Amerykanie wiedzą, że tu obóz jest, bomby zrzucili, dwanaście bomb, dalej co prawda. Obóz był tuż przy dworcu towarowym, więc może chcieli dworzec towarowy niszczyć. Dalej podobno była jakaś fabryczka i potem naliczyliśmy dwanaście bomb. Na ulicę spadł, na dom spadł i jedna bomba nie wybuchła. Spadła na plac alarmowy i jechała ekipa rozbroić, saperzy, w tej ekipie było dwóch Polaków też. Pamiętam, z daleka myśmy obserwowali, rozbroili i ten
Lagerführer im dał po kiełbasie kawał. Tak to było. Tak że naloty okropne były. Później byłem taki przestraszony. Najpierw nas umieścili w łaźni, duża łaźnia taka była, żeśmy koczowali kilka dni w łaźni, potem gdzieś ścieśnili, Czechów trochę było, zabrali, umieścili nas w porządniejszych barakach. Już usłyszeliśmy wybuchy, już Rosjanie rozpoczęli ofensywę. Rosjanie tylko, pamiętam, raz albo dwa razy zrobili nalot w dzień, ale oni wiele nie rzucali tych bomb, tak dla przestrachu czy coś takiego. Znowu do tych schronów schowaliśmy się, bo tu już wojna i ofensywa się zbliża do Berlina. Tam pobyliśmy ze trzy dni w tych schronach i weszli Rosjanie. Weszła taka czołówka czołgów, to tak koło czterdziestu czołgów, jeden czołg wjechał na ten teren i mężczyźni pytają: „No dobrze, a gdzie piechota?”, bo tam prawie piechoty nie było, tam ze trzech tylko „piechocińców” było. Do tego jednego „piechocińca” rzucił się Ukrainiec i go wita. A ten do niego od razu z karabinem, chciał go zastrzelić i Polacy uratowali go. Ponieważ ten sołdat rosyjski miał do głowy wbite, że jak spotka tu Rosjanina, to jest zdrajca, a tego, który tam mówił po rosyjsku, to wzięli do pracy przymusowej i go tutaj przysłali, i on absolutnie nie był tutaj od tego Własowa.
- Jak wyglądali Rosjanie ci, którzy tu przyjechali?
Tu już było tak ciepło, więc on był w takiej bluzie z pepeszą, i tak jak to frontowi żołnierze, brudny taki, bo to z tym…
W stosunku do nas grzecznie się zachowywali, starsi Polacy po rosyjsku mówili albo może nawet byli ze wschodnich terenów. Przede wszystkim pytanie, gdzie czołgi, gdzie piechota, bo już każdy czekał, że już wejdzie cała czołówka i jesteśmy uratowani. Jacyś odważniejsi czy jacyś pseudopatrioci już chcieli wieszać
Lagerführera.
Tego poznaniaka. Rozsądni mężczyźni powstrzymali: „Dobrze, ale jak wyjdzie ta czołówka, odejdzie”, bo pytali Rosjan: „
No, my nie znajem, no to jeszcze tutaj porozstrzelają nas wszystkich”. Jakiś oficer tam się trafił, pytają, co robić, na wschód uciekać. Faktycznie myśmy w tej czołówce pierwsi, ojciec zdecydował, znaleźliśmy taki wózek, Niemcy mieli działki i takie wózki ładne na czterech kołach. Myśmy w te dwie walizki włożyli koce i uciekamy na wschód. Doszliśmy do tej obrony, pierwsze te transzeje, jak się później na studium wojskowym uczyłem, druga obrona, trzecia, to wszystko przeszliśmy. Faktycznie w tych rowach stali, czekali, bo to pełne pogotowie, tylko ta czołówka widocznie poszła. Dalej patrzymy, a tam strzelają z katiusz, taka droga dalej była i te katiusze, od razu odjechali, bo to taka taktyka była walk, żeby artyleria [nie namierzyła].
- (Głos z boku): Artyleria zmieniała miejsca.
Z miejsca. No dobrze, tu strzelanina, artyleria i ci w tych rowach – pogotowie. Strachu było okropnie dużo, lotnictwa żadnego niemieckiego już nie widziałem, rosyjskiego prawie też nie było, chyba że jakiś zwiad, coś takiego i szybko uciekamy na wschód. Jak żeśmy uszli z dziesięć kilometrów, to już się uspokoiło. To jak najdalej gdzieś wieczorem żeśmy już koczowali, Niemców w ogóle nie było w tych wioskach, jak żeśmy szli, a za frontem już był porządek, kierowali nas w odpowiednią stronę, jak było skrzyżowanie, to zaraz kobieta regulowczyk stała z pepeszą i chorągiewki miała, i kierowała. Potworzyły się takie grupy uciekinierów, grupy narodowe z flagą żeśmy szli polską, a to z czeską, z francuską szli. Ci robotnicy przymusowi potworzyli takie grupy i wszyscy uciekali.
Uciekać w kierunku Polski, a potem już nas kierowali, […] najpierw na Küstrin.
- Wyście się chcieli dostać do Warszawy?
Tak, na Küstrin. Po drodze był już porządek, dalej to groby rosyjskie były zrobione, trupy niemieckie leżały, widziałem dużo trupów żołnierzy niemieckich w rowach, tych jeszcze takich wykopanych przez Niemców.
Tak jak trup wygląda, okropnie, w rowach tak, gdzieś tam. A to na plecach, a to tak albo gdzieś rozjechanego widziałem przez czołg, widocznie coś takiego. Zatrzymaliśmy się gdzieś w drugi dzień, żeby jak dalej i tak rozglądamy się, żeby coś zdobyć do jedzenia. Domy opuszczone, tam wiele nie było, natomiast w spiżarniach, gdzieś w piwnicy były przetwory, słoiki, ale bez cukru. Taki śmieszny, ciekawy epizod właśnie w poszukiwaniu żywności. Może w trzecim dniu mężczyźni odkryli byczka w takiej zagrodzie, w komórce takiej niskiej. Ale tego byczka ciągnęli do tyłu, żeby go zabić, żeby przyrządzić porządny obiad. Nie potrafili go wyciągnąć, ponieważ był dość silny. Jakiś tam sołdat, byłem świadkiem, napatoczył się taki sołdat rosyjski i mówi, co tam? Zorientował się, że nie mogą nasi, mówi: „Poczekać”. Poszedł, znalazł gdzieś sznurek, pętlę założył na jądra temu byczkowi i pociągnął go do tyłu, byczek wyszedł. Opuścił komórkę i nasi wtedy go zabili, mieliśmy porządny obiad, bo była cielęcina. Tak że wszyscy się śmieli, a ten mówi: „O, duraki”. A to wszystko byli z miasta, nie wiedzieli, jak się zająć takim byczkiem, jak go zmusić do tego, żeby wyszedł.
Potem nas skierowali do Słubic, Frankfurt nad Odrą, to się nazywało, tam nas skierowali. Załadowaliśmy się na pociąg towarowy, nawet nie kryty, tylko taki otwarty, z tym dobytkiem. Po drodze żeśmy znaleźli… jakiś koc znalazłem, poduszkę, coś, bo nic nie mieliśmy, trochę tego dobytku opuszczonego, zostawionego przez Niemców. Nie był to szaber, tylko nas oszabrowali w Warszawie, więc myśmy w jakiś sposób tak się troszeczkę tam gospodarczo zabezpieczyli. W Słubicach przeszliśmy na drugą stronę przez most zbudowany przez saperów rosyjskich, wysoki most, mocny, dobrze zbudowany, bo czołgi po nim jeździły. [Wsiedliśmy] na ten wagon i pociąg taki stworzyli, i do Poznania dojechaliśmy. Już po stronie wschodniej Odry na dworcach kolejowych już polscy kolejarze byli, biało-czerwone chorągwie były i tak dalej. Tak że mogę powiedzieć, że zostałem oswobodzony przez Rosjan. Niektórzy historycy piszą, że jedna niewola została zastąpiona drugą, ale mogę powiedzieć, że mnie wyzwolili, bo zostałem wywieziony do obcego państwa i tam zostałem wyzwolony. Szybko dojechaliśmy do Poznania, a w Poznaniu znowu trzeba było coś kombinować, pociągi odchodziły, ludzi bardzo dużo. Ojciec dał kolejarzowi ten wózek, bo ten wózek był z nami, i on nas zaprowadził na jakieś boczne tory, gdzie przygotowywali konwój taki do Warszawy. Siedliśmy w pociąg osobowy, dojechaliśmy do Warszawy. W Warszawie…
Dworzec Zachodni, ten rejon szliśmy piechotą. Zniszczona, wszystko popalone, po drodze gdzieś się dowiedzieliśmy. Najstarszy brat, który był w Powstaniu Warszawskim, szybko tam wrócił, był w styczniu, i zajął z kolegą takie mieszkanie niewykończone, czerwony taki budynek w całkowicie surowym stanie.
Na Ochocie, na ulicy Białobrzeskiej. No i tam żeśmy zamieszkali. Później zmieniliśmy mieszkanie, ale w Warszawie byłem już 7 albo 8 maja, bo 9 maja koniec wojny, wszyscy, jak zaczęli strzelać na wiwat, kule zaczęły świstać, przestraszyłem się, i w ten dom [wpadliśmy] – to był taki porządnie zbudowany – oglądaliśmy te strzały na wiwat z balkonu, już osłonięci, żeby jakiś pocisk nas nie trafił.
- Cała pięcioosobowa rodzina przeżyła?
[Było nas pięciu braci i rodzice]. Szczęśliwie wszyscy przeżyli, bo trzeci brat to osobno wracał, bo później jego rozdzielili, jak tam nas przerzucali z tego centrum Berlina. Później spotkałem kolegę z Rakowca, Rakowiec był niezniszczony, mówi: „Chodź do szkoły, do gimnazjum”. Tuż przed Powstaniem zdałem egzamin do takiej szkoły ogrodniczej, która znajdowała się na Brackiej, tam gdzie teraz jest dom towarowy „Smyk”, inne było usytuowanie tych domów, tej ulicy i tak dalej. Tam zdałem egzamin. Zaprowadził mnie na ulicę Polną 46, a do gimnazjum imienia Hugona Kołłątaja, III miejskie gimnazjum, tam skończyłem gimnazjum. Jeszcze w takim szybkim tempie zaliczyłem pierwszą klasę, bo to nie było wakacji, tylko przez wakacje jeszcze się uczyliśmy, potem jeszcze nadrabialiśmy.
- To ile tych wakacji nie było?
Nie było wakacji w 1945 roku, w 1946 były już takie skrócone wakacje, ale w 1946 już byłem na obozie harcerskim w Rudczanach, teraz Ruciany to się nazywają, na Mazurach. Tam nas zawiozły samochody wojskowe, piękny obóz i piękne wspomnienia mamy. To była już drużyna wodna harcerska i tam już w tym czasie, w 1946 było propagowanie spraw morskich, ponieważ byłem w drużynie wodnej harcerskiej, postanowiłem zostać marynarzem. W 1948 roku byłem na kursie przygotowawczym w Łebie i zdałem egzamin do Państwowej Szkoły Morskiej, wydział nawigacyjny w Szczecinie. Od 1948 roku, z małymi przerwami, mieszkam w Szczecinie, zdobyłem kwalifikacje najwyższe, kapitana żeglugi wielkiej. Pływałem pod polską banderą, pod pięcioma obcymi banderami, a teraz cieszę się zasłużonym odpoczynkiem i niezłym zdrowiem. A tu wybrano mnie na przewodniczącego „Szarych Szeregów”, oddział w Szczecinie, między innymi ze względu na wiek, ponieważ starsi są schorowani, poumierali. A my staramy się kontynuować z druhem Zenkiem nasze tradycje, nasz etos, uczestniczymy we wszystkich defiladach, we wszystkich przedsięwzięciach takich jak święto 11 listopada, koniec wojny, inne uroczystości.
- Pan był w „Szarych Szeregach”, był pan w Warszawie podczas Powstania, bracia też brali czynny udział w konspiracji, zwłaszcza najstarszy brat.
Najstarszy brat.
- Czy miał pan z tego powodu jakieś problemy w powojennej Polsce?
Tak. Będąc w szkole morskiej, byłem tam, kiedy najgorszy był okres powojenny, ponieważ to był okres stalinizacji, bolszewizacji. Przecież wtedy właśnie Rokossowski został w 1949 roku marszałkiem Polski i szkolnictwo zaczęto okładać ideologią. Pamiętam w Państwowej Szkole Morskiej w pierwszym roku to mieliśmy kapelana, a już w drugim nie było. Jeśli chodzi o te kwestie, szukano wrogów, szukano jakichś szpiegów i nas pochodzących z Warszawy to z góry od razu skazywano, że myśmy byli na pewno w konspiracji, byliśmy na pewno w Powstaniu i tak dalej. Już nas źle traktowali. Jeśli chodzi o mnie, to jeszcze taki epizod był nieprzyjemny, ponieważ chodziliśmy jako chłopcy na takie potańcówki, do YMCA, gdzie jest komenda chorągwi. Tam dziewczyny były, chłopak był, później okazało się, że ten chłopak, to miał kontakty z panem Bartoszewskim, który był tu konsulem honorowym [francuskim]. Później jemu zrobiono proces, tak zwany proces Robineau, szpiegowski i tak dalej. Mnie i jeszcze kolegę posądzono, że byliśmy wtyczkami procesu Robineau w szkole morskiej, plus też „Szare Szeregi”. W ten sposób nie uzyskałem tak zwanego prawa pływania, czyli nie mogłem wykonywać wyuczonego zawodu.
Różnie potoczyły się losy kolegów, natomiast ja, ponieważ byłem dość ambitny, to udało mi się dostać się na studia do Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Szczecinie, tam było studium wojskowe, więc nie musiałem iść do wojska. W ten sposób skończyłem studia wyższe, najpierw to były studia pierwszego stopnia, później dodatkowo magisterium zrobiłem z ekonomii już w Politechnice Szczecińskiej. W 1957, 1958 roku to się wszystko pozmieniało i wszyscy absolwenci szkoły morskiej, którzy nie mieli tego prawa pływania, mogli wrócić na morze. Myśmy powracali wszyscy, ponieważ byliśmy takimi wielkimi zapaleńcami. Powoli doszliśmy do swoich szczytowych osiągnięć, po prostu to wszystko koledzy nawigatorzy, więc zostaliśmy kapitanami żeglugi wielkiej, dowodziliśmy statkami, budowaliśmy potęgę naszą na morzu. Tak było, że gospodarka morska się rozwijała, budowała i tak dalej. Wszyscy budowali, odbudowywali, więc myśmy pracowali na morzu i z tego cieszymy się. Teraz ta nasza flota inaczej wygląda, nie jest pod polskimi banderami, ale jest w polskich rękach, właściciele są polscy PŻM i inne prywatne firmy, i żegluga jako taka uprawiana jest w dalszym ciągu, i cieszymy się, że to wszystko również dzięki nam dalej się toczy dobrze. Aczkolwiek w ogóle żegluga, gospodarka morska podupadła, to się wszystko zmieniło, my to rozumiemy, że to w innym kierunku jednak się zmienia, bo kiedyś mówiono, że ląd żywi, morze bogaci. Teraz też ci, marynarze, oficerowie którzy pracują pod obcymi banderami, a szczególnie pod tymi lepszymi banderami, to bardzo dobrze zarabiają i naprawdę są zadowoleni z pracy, tym bardziej że warunki pracy są teraz lżejsze, kontrakty są krótsze, więc nie ma rozłąki takiej dużej, i wszyscy się cieszymy.
- Tęskni pan za Warszawą, chciał pan wrócić do Warszawy?
Nie, już nie wrócę, tutaj mam grób żony. Natomiast jeżdżę do Warszawy, bo tam moi rodzice leżą na Bródnie. Brata starszego mam jeszcze, żyjący, osiemdziesiąt pięć lat ma. Ostatnio byłem w Warszawie właśnie na ślubie jego wnuczki. Tak że tutaj trzymamy straż nad Odrą.
Szczecin, 7 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Grubek