Stefania Dembowska „Stefa”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stefania Dembowska.

  • Jakie pani miała nazwisko w Powstaniu, czyli nazwisko panieńskie?


Szulc.

  • Pseudonim „Stefa”, tak?


„Stefa”.

  • Miejsce pobytu w czasie Powstania?


Mokotów.

  • W jakim oddziale pani była?


„Baszta”.

  • I rok urodzenia?


1920.

  • Proszę opowiedzieć, w jakim domu się pani urodziła? Kim byli pani rodzice?


Dom był skromny. Ojciec był pracownikiem kolei, był kasjerem na stacji. Mama nie pracowała. W domu była nas trójka dzieci – starsza siostra, młodszy brat.

  • Urodziła się pani w Warszawie czy w innym mieście?


W Warszawie się urodziłam, a później, do dwunastego roku życia to mieszkaliśmy poza Warszawą.

  • W jakiej miejscowości?


W Legionowie. Nie, w Nowym Dworze, [gdzie mieszkałam] do dwunastego roku życia. Potem ojciec nas opuścił, no i z mamą zostaliśmy w Legionowie.

  • Czyli z Nowego Dworu przenieśliście się do Legionowa?


Tak.

  • Czyli jak tata odszedł, to pani mama z dziećmi przeniosła się do Legionowa?


Tak. Mama dostała dosyć duży spadek po swoim wujku i tam mieliśmy domek. Przyznam się, że wtedy było bardzo, bardzo ciężko, bardzo biednie, można powiedzieć.

  • Czy pani w Legionowie zaczęła chodzić do szkoły?


Nie, zaczęłam chodzić do szkoły w Nowym Dworze, bo wcześniej mieszkaliśmy w Nowym Dworze. Miałam siedem lat, poszłam do drugiej klasy, bo już umiałam czytać, pisać, liczyć i do Legionowa przeprowadziliśmy się, [gdy] miałam dwanaście lat.

  • Czyli w 1932 roku, tak?


W trzydziestym drugim roku. Tam skończyłam szkołę, nazywała się powszechna, i tam chodziłam, była szkoła…

  • Czy uczyła się pani zawodu potem, po tej szkole powszechnej?


[To była] średnia szkoła handlowa.

  • I tę szkołę pani skończyła?


No niezupełnie, bo z kolei mama sprzedała w Legionowie nasz domek, a kupiła w Warszawie sklep, żeby nas utrzymać. No, to się także nie bardzo powiodło, bo była konkurencja dosyć duża. Żydowski handel był bardziej prężny, oni popierali siebie, hurtownie należały do Żydów i oni popierali swoich.

  • W którym roku przeniosła się pani do Warszawy z rodziną? Mama sprzedała dom w Legionowie i pojechaliście państwo do Warszawy. Pamięta pani, który to mógł być rok?


To był rok 1936.

  • W jakiej dzielnicy mama kupiła to mieszkanie? Gdzie mieszkała pani w Warszawie?


W Warszawie sklep i mieszkanie to było na ulicy róg Wroniej i Prostej, przy czym po paru miesiącach musiała ten sklep sprzedać i znowu straciła na tej operacji. Siostra już wtedy pracowała właśnie na Mokotowie, wobec czego przenieśliśmy się na Mokotów. Mieszkałam na Mokotowie, na ulicy Górskiej. Siostra pracowała w fabryce wyrobów aluminiowych Pelikan, tam była znana bardzo firma, która produkowała głównie garnki aluminiowe.

  • A pani w tym czasie chodziła dalej do szkoły czy już pani skończyła?


No niestety, chociaż byłam i zdolna, i bardzo chciałam się uczyć, ale także miałam siedemnaście lat, kiedy zaczęłam w tym Pelikanie pracować.

  • Razem z siostrą, tak?


Razem z siostrą. Siostra tam prowadziła taki dział… nie pamiętam.

  • Co pani robiła w Pelikanie?


Pracowałam właśnie z siostrą w biurze.

  • W tym dziale, tak? W biurze?


Tak.

  • Proszę pani, to był trzydziesty siódmy rok, jak pani zaczęła pracować.


Tak.

  • Zbliżamy się do 1 września trzydziestego dziewiątego roku. Czy 1 września była pani w Warszawie?


Tak. Wcześnie rano jeszcze wszyscy byliśmy w domu, kiedy zaczęły wyć syreny, co moją mamę bardzo przeraziło. Padła na kolana, zaczęła się modlić, a my młodzi, nam się wydawało, że to jest jakiś…

  • Próbny alarm, tak?


Próbny alarm, tak, zgoda. No niestety, okazało się, że to była prawda, że już 1 września nad Warszawą były niemieckie samoloty, które bombardowały Warszawę.

  • Czy zeszłyście panie do piwnicy, jak się zaczęło bombardowanie? Co pani i pani rodzina zrobiła?


Nie wyszliśmy do piwnicy, ale ponieważ mama bardzo się bała, bo my nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co to jest wojna, mieliśmy sąsiadkę, która miała rodzinę w Skolimowie i jakąś ostatnią wtedy kolejką, bo kursowała ta kolejka do tego Skolimowa, pojechaliśmy, czyli uciekliśmy po prostu z domu przed bombardowaniem.

  • Czyli 1 września wyjechaliście już czy 2 września? Jak długo byliście w Skolimowie?


Byliśmy przez cały wrzesień.

  • Wróciła pani z rodziną do Warszawy. Czy mieszkanie było całe, nie było zbombardowane?


Wtedy było całe. Nie było szyb, nie było wody, nie było światła, tak że potem były bardzo trudne warunki, bo zimę spędziliśmy tak, że okna były zabite jakąś tekturą i tylko małe okienko pośrodku, jakiś kawałek szybki. No i wieczorami nie wolno było palić elektryczności, Niemcy zabronili, tak że wieczory spędzało się przy karbidówce. Były bardzo trudne warunki.

  • Kiedy pani i pani siostra wróciłyście do pracy? Czy jeszcze w trzydziestym dziewiątym roku?


W trzydziestym dziewiątym roku, tak, bo inaczej nie miałybyśmy z czego żyć, utrzymać i mamę, i brata młodszego.

  • Proszę powiedzieć, co pani najbardziej zapamiętała z okresu okupacji. Co było taką największą traumą z tego okresu?


No chyba było zdobywanie żywności, ponieważ to, co… ja nie pamiętam zresztą, czy Niemcy od razu wprowadzili kartki, bo potem były kartki, ale z żywnością było trudno. O czwartej rano wstawało się, żeby stanąć w kolejce, żeby kupić chleb, poza tym nasze zarobki były na tyle niewielkie, że kupowało się te najbardziej podstawowe rzeczy – chleb, kartofle. Na zimę robiłyśmy beczkę kapusty kiszonej.

  • Pracowała tylko pani i siostra, tak? Mama już nie pracowała?


Nie, mama w ogóle nie pracowała. No, to były takie czasy, że kobiet mało pracowało.

  • A brat? Brat o ile był od pani młodszy?


Dwa i pół roku.

  • Czy chodził do szkoły?


Znaczy on skończył powszechną szkołę, później mama zapisała go na egzaminy. Było technikum kolejowe, ale on się nie chciał uczyć, wbrew temu co siostra i ja. Myśmy bardzo żałowały, że nie możemy się uczyć, a on przed tymi egzaminami uciekł znowu do Nowego Dworu, bo tam miał kolegów, no i nie zdawał w ogóle.

  • Długo przebywał w Nowym Dworze, jak uciekł z tych egzaminów?


Nie pamiętam. Po jakichś paru tygodniach wrócił.

  • Czy poszedł do pracy, skoro nie chciał się uczyć?


No poszedł do pracy, ale kiedy to było, to ja nie pamiętam. Pracował jako robotnik, ponieważ do innej pracy się nie nadawał. W ogóle był dowcipny, dobrze rozwinięty, ale uczyć się nie chciał.

  • Proszę pani, czy była pani świadkiem łapanek?


No tak.

  • Uczestniczyła pani w takiej łapance?


Nie. Wtedy pracowałam już gdzie indziej. Poznałam swojego przyszłego męża i pracowałam w takiej niewielkiej firmie, która zatrudniała parę osób. Tam się robiło jakieś elektryczne [artykuły], na przykład łapy do adapterów, jakieś części do adapterów. To był właściciel tego, można powiedzieć, że to był warsztat, bo nas tam było, nie wiem, parę osób zatrudnionych, no i ja tam pracowałam do Powstania.

  • Proszę powiedzieć, mówi pani, że poznała pani swojego przyszłego męża. Czy on pracował w tym warsztacie?


Ja go poznałam trochę wcześniej, bo on mnie zaprotegował do tego warsztatu. Poznałam go w czterdziestym trzecim roku przez koleżankę, z którą pracowałam w Pelikanie.

  • Proszę przypomnieć, jak mąż się nazywał i jak miał na imię?


Mąż nazywał się Jerzy Dembowski.

  • Czy mąż gdzieś pracował?


Pracował, tak. Pracował.

  • Czy była pani świadkiem rozstrzeliwań?


Nie.

  • Jak pani pamięta Warszawę z okresu okupacji? Czy była piękna, czy była straszna? Czy pani się bała chodzić po ulicach, czy raczej żyło się w miarę normalnie, tylko biednie?


Warszawa wtedy jeszcze wyglądała normalnie, to znaczy ja tych dzielnic, które były zbombardowane na początku, to nie widziałam, bo ten Mokotów, na którym mieszkaliśmy, był dosyć odległy od tamtej Warszawy. A bać, no nie bałam się, bo przecież trzeba było żyć normalnie. Jak trzeba było coś załatwić czy odwiedzić znajomych, to myśmy się normalnie poruszali, z tym że była godzina policyjna i tego trzeba było pilnować, żeby właśnie nie dostać się w ręce Niemców. Oni zresztą nieraz zanim człowieka złapali, to już strzelali, ale na przykład pamiętam taką historię, że byłam już wtedy narzeczoną swojego męża i on się umówił z kolegą. Była taka duża cukiernia Lardelliego na Polnej, umówił się z kolegą ten kolega, czy on zaprosił nas, i tam był koncert, który prowadził, zresztą bardzo dobry dyrygent Dołżycki, z pochodzenia chyba Ukrainiec. I on nie lubił Polaków. To co prawda nie było przy nas, ale kiedyś jak był koncert i Polacy jakoś tam rozmawiali, to on się zwrócił w ten sposób, że [powiedział]: „Przepraszam publiczność niemiecką za zachowanie się publiczności polskiej”. No, ale ja chciałam powiedzieć o tym, że spotkaliśmy się z tym kolegą, a następnego dnia czy za dwa dni mąż szedł i wtedy właśnie Niemcy łapali na ulicach pojedynczych ludzi i wywieszali plakaty z nazwiskami. I mąż szedł, zobaczył plakat i okazało się, że na tym plakacie jest nazwisko tego kolegi, z którym dzień czy dwa dni temu myśmy się spotkali.

  • Czy to był plakat rozstrzelanych Polaków?


Rozstrzelanych Polaków, tak.

  • Proszę pani, kiedy zetknęła się pani z konspiracją? Jak to było?


Z konspiracją to było tak, że ja przyszłam rano do pracy tam właśnie ten warsztat mieścił się na ulicy Bieżanowskiej, też na Mokotowie, i przyszłam rano do pracy… Może wrócę do tego, że ja nie należałam w czasie konspiracji do…

  • Żadnego oddziału, tak?


Tak, dlatego że mama w czasie okupacji straciła wzrok. Siostra była w ciąży, bo wyszła w czasie okupacji za mąż.

  • Pani opiekowała się mamą, tak?


Znaczy mieszkaliśmy razem, ale siostrze było może trudniej i ja musiałam się mamą opiekować. Zresztą mama bardzo ciężko zachorowała, bo jeszcze oprócz utraty wzroku dostała wylewu, no i wtedy było strasznie, powiedziałabym, bo tak: mydła właściwie nie było, było takie jakieś mydełko, o którym się mówiło, że [jest zrobione] z gliny. Ono się bardzo mało pieniło. A tutaj mama leżąca, robiąca pod siebie. Ja w ogóle sobie dzisiaj nie wyobrażam, jak myśmy dawały radę, że przecież to trzeba było prać, a nie było czym. Ach, można było kupić na czarnym rynku, to było bardzo drogo.

  • Wracamy do konspiracji.


Wracamy do konspiracji. Więc 1 sierpnia czterdziestego czwartego roku przyszłam rano do pracy. Już wszyscy byli i ja patrzę, a na oknie stoi pełno butelek. Ponieważ ja nie byłam w konspiracji, to nie wiedziałam nic na temat tego, że będzie Powstanie. Mówię: „Słuchajcie, a po cóż tyle butelek?”. – „Jak to, to pani nie wie?” – „No, nie wiem”. – „A dzisiaj wybuchnie, zaczyna się Powstanie. Czy pani chce przystąpić?” No ja potwierdziłam, oczywiście, tylko mówię: „Słuchajcie, powiedzcie mi, jak to długo może trwać, ponieważ ja mam mamę niewidomą i ja nie mogę się na długo urywać z domu”. – „A, to najwyżej trzy dni”. – „No, trzy dni to dobrze”. I właśnie tam składałam wtedy przysięgę. Aha, więc powiedzieli mi: „Niech pani idzie do domu, weźmie jakieś rzeczy, trochę coś do jedzenia i niech pani przyjdzie na trzecią”.

  • Gdzie pani miała przyjść, do tego warsztatu?


Miałam przyjść do tego warsztatu i jak przyszłam, to powiedzieli, bo była jeszcze jedna koleżanka, i powiedzieli, że chłopcy idą do Królikarni i tam czekają na broń, bo nie dostarczono im broni, a my, dziewczyny, miałyśmy pójść na ulicę Łowicką do państwa Bartlów i tam czekać, że jak będziemy potrzebne, to oni po nas przyślą. No to był zupełny nonsens, nikt sobie nie zdawał sprawy z tego, jak to może wyglądać, bo nawet gdyby oni dostali broń, to my byłyśmy tak daleko, że na pewno by nas nie zdołali wywołać. Tak że my zostałyśmy tam we cztery.

  • W Królikarni, tak?


Nie, w Królikarni byli mężczyźni, a my byłyśmy na Łowickiej i była tylko pani Bartlowa. Zresztą Bartel to była znana osoba, która… Tylko ja nie pamiętam, albo był dyrektorem Wytwórni Papierów Wartościowych, albo… w każdym razie był w polityce znany. I myśmy tam na tej Łowickiej były chyba ze trzy dni, nie wiedziałyśmy, co ze sobą zrobić, ale jakimś cudem ktoś, nie wiem jak, dowiedział się o nas, przysłali gońca, który nas zaprowadził na ulicę Krasickiego. Tam był punkt, to było w tym, bo ja nie pamiętam…

  • Punkt sanitarny?


No tam nas posłano albo na jakieś… no najczęściej to było tak, że do jakiegoś szpitala na dyżur przy rannych.

  • Czyli została pani sanitariuszką, tak?


I zostałam sanitariuszką, gońcem. Co prawda jako goniec to ja tam niewiele miałam do roboty, ale raczej właśnie były te czuwania przy rannych, opatrywanie i podstawianie basenów, no, to co normalnie należy do takiej opieki.

  • Czy coś z tego Powstania pani zapamiętała, co było na przykład bardzo groźne dla pani? Były cały czas strzelaniny, naloty. Jak to wyglądało?


Były naloty, oczywiście, że były. W dzień omalże po dachach, nad dachami Niemcy latali i rzucali bomby. I była taka sytuacja, bo te miejsca pobytu się zmieniały, że mieliśmy ten oddział, do którego mnie przydzielono, miał kwaterę w takim [domu], wtedy to był bardzo duży dom, bo trzypiętrowy i taki narożny. I tego dnia pierwszy raz zaprowadzono nas do takiego punktu, gdzie mogliśmy się wykąpać. A nie bardzo dzisiaj wiem, jak to było w ogóle możliwe – jak myśmy się myli, jak myśmy jakąś czystość utrzymywali, to ja nie pamiętam tego i nie umiem sobie wyobrazić. Zaprowadzono nas na róg Dolnej i Puławskiej, do tego szpitala dla psychicznie chorych, i tam się mogliśmy wykąpać. Co ja chciałam powiedzieć? A, kiedy wracaliśmy, no to wszyscy poszli do tego domu na Malczewskiego i ja nie poszłam, bo koleżanka, która miała sympatię, chłopca, który prowadził nasłuchy, uczepiła się: „Chodź, »Stefa«, pójdziemy do – to byli zresztą właściciele tego warsztatu, w którym pracowałyśmy – pójdziemy do nich i dowiemy się, co słychać, w radiu”. Kiedy myśmy tam poszły, w tym czasie był ogromny nalot i ten dom na Malczewskiego został zburzony do piwnic. Tam ocalało dwóch mężczyzn: jeden, który schodził klatką schodową i wyskoczył przez okno do przekopanej barykady, drugi też przez okienko w piwnicy – bo na ogół ci ludzie siedzieli w czasie nalotów w piwnicy – Przez okienko z piwnicy jakoś wygrzebał się, wydostał się. Tak że jak myśmy wróciły, to ten człowiek był zupełnie nieprzytomny, bo cała jego rodzina zginęła w piwnicy, a on jeden śmiał się, płakał, rozpaczał. No, pamiętam, że zachowywał się… widać było, jak on to przeżył. No a my dzięki temu ocalałyśmy, że nas nie było. I wtedy, nie wiem, jakaś część tego oddziału dostała kwaterę w takim poniemieckim bunkrze. Bo oni budowali dla siebie, żeby nie było widać, coś w rodzaju [bunkra]. Takie były okrągłe rury, powiedzmy, jak się nawet i robiło… No nic, w każdym razie to było tak załamane i Niemcy tam się [kryli]. Oni to budowali dla siebie, bo to były takie schrony, że tylko troszkę wystawały ponad powierzchnię ziemi i to było w ziemi umieszczone, tak że tego nie było widać. A to było puste, opuszczone przez nich. I znowu ta część jakiegoś innego oddziału, myśmy tam zostały przydzielone, i właśnie w takim bunkrze tam były prycze i po dwie osoby na takiej pryczy jakiejś nocowało się.

  • Czy uczestniczyła pani podczas Powstania w mszy świętej?


Chyba raz jeden, na początku. Na ulicy Odyńca była msza.

  • Czy docierały do pani gazetki wydawane w czasie Powstania?


Wiem, że były, ale ja nie miałam.

  • Proszę pani, co jeszcze by pani chciała nam powiedzieć o Powstaniu? Jak dalej potoczyły się pani losy w czasie Powstania?


No cóż, to wyglądało tak, że Niemcy zaczęli nacierać od strony Służewca, a my wycofywać się w głąb Mokotowa. Pamiętam, jak biegliśmy, bo to już były chyba ostatnie parę dni Powstania, biegliśmy przez park Dreszera i dalej. I na ulicy, może to była Odolańska, nie pamiętam, w jakimś garażu myśmy się zatrzymali, no i tam zostałam ranna w głowę. Bo siedzieliśmy, w dzień był jakiś ostrzał i ponieważ garaż nieduży, takie pomieszczenie, nie tak duży jak dom, tam wpadł pocisk z granatnika chyba na ten garaż akurat, to w tym miejscu, gdzie ja siedziałam, spadło najwięcej z tego dachu gruzu i ja byłam tutaj ranna w głowę. Zaprowadzili mnie koledzy na punkt, na szczęście mieli bandaże, więc mnie tam oczyścili to. To była taka nieduża ranka, i zabandażowali głowę, no, a chyba dwa czy trzy dni potem był już koniec. Poddaliśmy się, bo już nie było możliwości walki, przy czym dowództwo powiedziało, że kobiety wychodzą z cywilami, a mężczyźni idą do niewoli.

  • Czy w czasie Powstania miała pani kontakt z rodziną, z mamą, siostrą?


Miałam. Dlaczego zapamiętałam – bo to było około moich imienin, czyli gdzieś 1 września, ja 2 września imieniny obchodzę. Dostałam wiadomość, jakąś karteczkę od siostry, że są w Milanówku i że jeżeli mogę, to żebym prosiła o zwolnienie.

  • Pojechała pani do Milanówka?


Nie, jeszcze wtedy nie byli w Milanówku, pomyliłam się. Są na Sadybie. I ja poprosiłam komendantkę, żeby mnie puściła, że ja chcę zobaczyć się z rodziną, no i z góry, z tego Malczewskiego [chciałam iść] na Sadybę. Jak dziś sobie przypomnę, to mi ciarki po skórze chodzą, bo ludzi nie było, drzewa były właściwie bez liści, od tych ostrzałów drzewa były gołe, i ja sama – ludzie pochowani po domach – ja sama poszłam na Sadybę. Znalazłam siostrę, ona była przy końcu ciąży, to był ósmy miesiąc i prosiła, żebym zwolniła się, że może mnie puszczą, tutaj mama niewidoma, tutaj ona w ciąży, a szwagier pracował w kuchni, która dla ludności gotowała jakieś jedzenie. No i ja wróciłam na górę. Rzeczywiście zwolniła mnie od razu komendantka i 2 września miałam wracać na Sadybę. A tymczasem 2 września było to bombardowanie, chyba tak. No i jeden z kolegów zaofiarował się, że on mnie odprowadzi. I jak wróciłyśmy i zobaczyłyśmy ten zbombardowany dom… On też jakoś ocalał, widocznie nie było go tam w środku, i właśnie obiecał, że mnie odprowadzi. I ja się go pytam: „Tadek, to jak? Idziesz ze mną?”, a on jakoś tak się wykręca. Ja pytam raz i drugi, no i on mi nie odpowiada. I właśnie wtedy okazało się, że ten dom jest zbombardowany. A ja poszłam na Sadybę. Tutaj przeżyłam, znaczy nie w tym miejscu, ale przyszłam, siostra mówi: „Słuchaj, ja nie mam nic dla tego dziecka. Idź do domu – bo mieszkaliśmy wtedy na ulicy Górskiej, blisko Belwederskiej – idź do domu i przynieś chociaż kołdry, żebym ja miała w co to dziecko zawinąć, no i jakieś tam rzeczy, to, co ci się uda. Palta ciepłe”. Ja rzeczywiście poszłam. Dzisiaj jak sobie przypomnę, to to było straszne, bo szłam pustymi ulicami, słychać tylko odgłos moich kroków. Ludzi nie widać, wszystkie domy pozamykane, a ja tak szłam. Doszłam do domu. [Minęło trochę czasu], zanim mnie wpuścili, bo też byli zamknięci i w piwnicy siedzieli lokatorzy. Wzięłam to, co mogłam zabrać, i znowu wracałam pustymi ulicami. Właściwie to dziś jak myślę… Bo to była dzielnica niczyja, więc tam można było spotkać patrole zarówno Polaków, jak i Niemców. Ja przeszłam i na nikogo nie trafiłam.

  • Miała pani szczęście w tej wędrówce.


Miałam szczęście w tej wędrówce.

  • I co dalej się wydarzyło?


Dalej to tak parę dni tam myśmy byli, a ja nie pamiętam, jak to było, dlaczego. Czy ja wróciłam? Musiałam wrócić na górę, bo jakimś cudem, nie wiem, jak to było, że ta moja rodzina znalazła się w Milanówku, ja wróciłam na górę, no i koniec Powstania zastał mnie tam, gdzie zostałam ranna, bo to było chyba ostatniego dnia Powstania. I później jak nas Niemcy wypędzali, bo już dzielnica była całkowicie przez nich opanowana, to cała ulica była tych, których Niemcy wypędzili, a brzegi były obstawione przez, jak myśmy mówili „kałmuków”, w białych rękawiczkach, z karabinami ustawionymi tak, żeby nikt się nie urwał, nie uciekł z tej gromady. I szliśmy, prowadzili nas właśnie do Pruszkowa, bo w Pruszkowie był obóz. Na przykład pamiętam taką scenę, jakoś tuż za nami, bo ja spotkałam rodzinę swego przyszłego męża i szłam razem z nimi. Za nami szła matka z córką i musiała być ładna dziewczyna, jakoś rzucająca się w oczy, bo jeden z tych żołnierzy wyskoczył, złapał ją za rękę i wyciągnął z tej gromady idących. Matka rozpaczała strasznie: „Moje dziecko, moje dziecko, co zrobią z moim dzieckiem?”. No najpierw się tam z nim szarpała, ale on oczywiście [był] silniejszy, zabrał tę dziewczynę, a matka stała w miejscu i strasznie rozpaczała. My poszliśmy dalej i doszliśmy… Najpierw były takie odpoczynki co jakiś czas. Przepraszam, bo szczegółów znalazłoby się więcej.

  • Jeśli pani pamięta, to proszę te szczegóły opowiedzieć.


Nie. Może mało ważne. Ja opowiadam to, co było ważne. No, w każdym razie doszliśmy…

  • Mówiła pani, że były przystanki, odpoczynki, tak?


Były odpoczynki. Był już wieczór i zrobili Niemcy przystanek. To już było gdzieś poza Warszawą, może to była Opacz. Taki nieduży drewniany domek i tam przez okno dwie młode dziewczyny dawały nam wodę, no bo szliśmy cały dzień, nie było nawet się gdzie napić, nie mówiąc o jedzeniu. Ja ostatnie trzy dni Powstania na przykład nic nie jadłam, bo nie było nic do jedzenia. Więc te dziewczyny dawały nam wodę. I jak myśmy się tam zatrzymali, to ktoś z rodziny mojego męża w tym domku poruszał… Bo w jednym oknie nam dawały przez lufcik wodę, [a on] jakieś inne okno, okiennice otworzył i wskoczył do środka. I nie wiem, czy wyszedł przez okno do swojej żony, że „Chodźcie, tutaj nikogo nie ma”. A oni się bali. Mnie natomiast było bardzo zimno, bo niewiele co miałam na sobie. To już był koniec września, jakieś pantofle, bez pończoch, jakąś resztkę palta, które chłopcy mi przynieśli, bez podszewki, tylko jakieś takie byle jakie okrycie. Było mi bardzo zimno i jak on otworzył okno, to ja wskoczyłam w nadziei, że znajdę tam może jakiś koc, że może będzie łóżko, że coś tam będzie, żebym ja się mogła okry. No ale okazało się, po pierwsze, że było ciemno jak u Murzyna w buzi po czarnej kawie, jak to się mówi, więc ja tak po omacku po tym pokoju macałam. Żadnego łóżka nie namacałam, myślałam: może na stole jakaś serweta [leży]? Nic nie było. I w tym czasie, kiedy ja tak szukałam, to Niemcy zarządzili dalszy marsz. Ja chciałam wyskoczyć z powrotem przez to okno, a ten przyszły kuzyn złapał mnie za rękę. Tam była jakaś szafa, on ją odsunął i wciągnął mnie za tę szafę. Trzeba powiedzieć, że był tchórzliwy bardzo. Wciągnął mnie za tę szafę, a jego żona stała pod oknem i wołała: „Andrzej! Andrzej! Jędrek!”, a ja chciałam wyskoczyć, szarpałam się, a on mnie trzymał i nie puszczał. No i w końcu musieli iść dalej, a myśmy zostali. Okazało się, że za tą szafą były drzwi do jakiegoś następnego pomieszczenia. On po cichu te drzwi otworzył – tam spał mężczyzna na łóżku. My po cichu, na palcach do następnych drzwi i wiedzieliśmy, że tam będą drzwi do tego mieszkania, gdzie te dziewczyny nam dawały pić, więc po cichutku wyskoczyliśmy na korytarz i zastukaliśmy tam. No rzeczywiście dziewczyny otworzyły i tam przenocowaliśmy.

  • A żona przyszłego kuzyna poszła dalej z resztą ludzi?


Ona poszła, bo tam była cała ich rodzina – matka, byli jej rodzice, była moja przyszła teściowa, jeszcze jakaś tam ciocia, bo oni mieszkali na Grażyny. Na Grażyny to właściwie był [ich] rodzinny dom, dwa, trzy mieszkania zajęte przez rodzinę.

  • No i teraz tak: zatrzymaliście się u tych dziewczyn, które podawały wam wodę.


Przenocowaliśmy, a rano poszliśmy dalej.

  • Sami już poszliście?


Sami poszliśmy wzdłuż torów. Przy torach, o dziwo, stały kobiety i sprzedawały białe pieczywo. Może pani sobie wyobrazić: człowiek był wygłodzony, i w czasie Powstania, i ostatnie trzy dni nic nie jadł, jak zobaczył te kobiety z białym pieczywem. Ja miałam, wiem, że 500 złotych, i kupiłam bułkę, i jeszcze się z nim podzieliłam, a on pobrzękiwał pieniędzmi w kieszeni i nie kupił. No i doszliśmy do Pruszkowa. On tam miał rodzinę, ponieważ on pochodził z takiej rodziny ziemiańskiej z Łukowa, a tam była jakaś jego rodzina, tu na Żmijkowie. Nakarmili nas, a około południa, bo my szliśmy wcześnie rano, okazało się, że przyszła reszta rodziny, bo czekali na koniec tego pochodu, ciocia Niemcowi, który zamykał ten pochód, wsunęła 500 złotych w rękę, były jakieś krzaki, schowali się w krzakach, on postrzelał w górę i w ten sposób się uratowali przed obozem w Pruszkowie. I spotkaliśmy się – przyszła jakaś dalsza rodzina i myśmy się tam spotkali.

  • Gdzie pani przyszły mąż był w tym czasie?


A mój przyszły mąż był w Śródmieściu i już nie było możliwości, bo jak pani zapewne wie, Warszawa była przez Niemców podzielona na dzielnice i tylko kanałami można było przedostać się, też zresztą nie zawsze, a mój mąż, ponieważ on wtedy pracował gdzieś w Śródmieściu w jakiejś spółdzielni, ja nie miałam z nim kontaktu.

  • Potem mąż wyszedł z ludnością cywilną czy z wojskiem?


No nie, z ludnością cywilną. No tak, bo ja parę dni byłam w Pruszkowie i jeździłam kolejką, bo wiedziałam, że na lato moja ciocia w Komorowie wynajęła sobie letnisko i szukałam tej cioci, bo co z rodziną, nie wiedziałam. No oczywiście nie znalazłam, bo dziś na pewno Pruszków jest dużo większy, wygląda inaczej, tym niemniej ja chodziłam od domu do domu i pytałam się, no i nie znalazłam nikogo. Ale kiedyś jechałam…

  • Do Komorowa, tak?


Jechałam do Komorowa albo z Komorowa już wracałam, bo ja tak całe dni, parę dni to trwało, całymi dniami szukałam tej cioci. Jechałam kolejką i jakaś pani wstała z ławki, podchodzi do mnie [i pyta]: „Czy pani mieszkała na ulicy Górskiej?”, a ja mówię, że tak. No i poznałam, że to była sąsiadka z sąsiedniego domu. „Bo pani siostra jest w Milanówku i tam urodziła syna”. Więc ja zawróciłam następną kolejką do tego Milanówka, no i jak ja ich tam znalazłam, no to nie wiem, bo adresu ona nie wiedziała, ale powiedziała, że tam chyba – chyba, powiedziała – że tam przez doktora, on się nazywał doktor Fitkau, i zrobił w swojej willi taką prowizoryczną porodówkę dla tych kobiet, które wyszły z Warszawy, i moja siostra tam urodziła syna. Więc tam były duże, jasne piwnice, pozbijane łóżka z desek, słoma. Ludzie przynosili tam jakieś rzeczy potrzebne, że [siostra] miała prześcieradło i poduszkę, i czym się okryć, i nawet dla dziecka jakieś rzeczy. I ona tam urodziła syna.

  • Czy mama pani też była w Milanówku?


Była w Milanówku. No oni jeszcze jak zobaczyli, że ja przybyłam, to nalegali na to, żebyśmy się wyprowadzili, bo to pomieszczenie to była jakaś duża oszklona weranda, ale oni mogli za duże pieniądze wynająć komuś, podczas gdy my nie mieliśmy tych pieniędzy i na początku oni tam pozwolili im się zatrzymać, wobec czego jak siostra wróciła z tego szpitala prowizorycznego, to postanowiłyśmy, że pojedziemy do Krakowa. Tam był mój brat cioteczny, był dyrektorem oddziału Społem i że pojedziemy do Krakowa. To też nie było proste, bo były tłumy, pociągi były, nie wiem, jeden albo dwa na dobę i tłumy na peronie, tak że wiem, że za pierwszym razem żeśmy się nie dostali. Za drugim razem, na drugi dzień, w potwornym ścisku i wiem, że siostra krzyczała, bo ten tłum tak napierał, a ona krzyczała: „Moje dziecko, moje dziecko zaduszą! Zaduszą, ludzie, zadusicie mi dziecko!”. No ale taki tłum nie słucha. Jakoś tam wepchnęli ją po prostu do wagonu, mama też, ja nie wiem jak. Tam ludzie widząc, że kobieta z tym maleńkim dzieckiem i niewidoma starsza osoba, zrobili miejsce na ławce, co było wielką przysługą, a ja i szwagier siedzieliśmy na takim, bo to były takie wagony, w tej chwili nie pamiętam, jak to się nazywało, w każdym razie to już była część na powietrzu, na jakichś niewielkich paczkach, które mieliśmy z sobą, no i kilkanaście godzin do tego Krakowa. Na wieczór żeśmy dojechali.
Jak myśmy się dostali do tego kuzyna, to ja nie pamiętam, czy my szliśmy, a może wzięliśmy dorożkę, nie pamiętam. W każdym razie proszę sobie wyobrazić minę tej rodziny. Bo tam też było dziecko, które miało już pół roku, wielkie dwa pokoiki, duża kuchnia, i tutaj przychodzi pięć osób – brudnych, głodnych. Na pewno niespodzianka raczej była nieprzyjemna, no ale co mieli zrobić? Przyjęli nas i tam jakoś nas rozmieścili. Kuzyn mi załatwił chyba pracę w takiej cukierence w Krakowie, tak że ja pracowałam i szwagier, nie wiem, gdzie on też pracował, tak że na jakieś tam życie, żeby nie być ciężarem, no to mieliśmy. I teraz w sumie w tych małych dwóch pokoikach to było nas dziesięć osób, bo tam był jeszcze ojciec tego kuzyna, matki nie było, był ojciec i była jakaś taka bardzo dobra znajoma. W sumie było nas dziesięć osób, więc ja i mama spałyśmy na jakimś kawałku materacu, na podłodze w kuchni, siostra z mężem i dzieckiem w jednym pokoju na łóżku, i wujek chyba, i w drugim pokoju spał ten kuzyn z żoną i z dzieckiem, a ta pani, ich znajoma, spała na takiej dużej pace z węglem. Warunki były trudne.
Ja w Krakowie pracowałam i tam mnie kiedyś na ulicy złapali kapusie, bo Polacy po cywilnemu [ubrani], złapali [mnie] i chcieli zabrać, zatrzymać [i wywieźć] do obozu. No, ale ja jakoś strasznie płakałam, że mam niewidomą matkę – nie mówiłam, że ona tam jest z rodziną, tylko że sama – i jakimś cudem, bo na ogół ci ludzie byli bardzo twardzi, że dali się uprosić i puścili mnie. Wróciłam, no ale dalej musiałam jeździć do pracy. Kiedyś już w nocy, kiedy myśmy się zbierali wszyscy do spania – muszę wrócić, że dom był taki, bo jakiś chyba stary, że był balkon na zewnątrz wzdłuż całego budynku i z tego balkonu było wejście do poszczególnych mieszkań. I słychać to tupanie po balkonie i stukanie do drzwi. Przyszli po nas Niemcy i zabrali mnie i szwagra, chcieli zabrać i siostrę, ale wtedy wujek się postawił [i powiedział]: „To zabierajcie i dziecko”, więc oni zostawili siostrę z dzieckiem, a zabrali mnie i szwagra. Przez tydzień, może dłużej, trzymano nas w takim obozie przejściowym na Prądniku, gdzie były, nie wiem, jakieś baraki i takie zbite wzdłuż ścian jakby półki, na których się spało. Tam było nisko, tak specjalnie zrobione, ale człowiek koło człowieka, obcy, nie obcy, myśmy spali, a potem wywieźli nas. Najpierw mieliśmy jechać do miejscowości Aue, a tam okazało się, że nie ma pracy, to już był koniec wojny, i gdybyśmy trzy dni później nie zdecydowali się wtedy pojechać, bo właściwie mogliśmy to zrobić, bo tam było kilkaset osób i dowody nam zabrano, więc mogli szukać i nie znaleźliby, no ale myśmy pojechali.

  • Jaki to był miesiąc? Czy to już był grudzień?


To już był początek grudnia, tak.

  • I gdzie pojechaliście, gdzie was wywieźli?

 

I pojechaliśmy do miejscowości Johanngeorgenstadt, znana, jak się potem dowiedziałam, miejscowość, że stamtąd Maria Curie miała materiał na swoje odkrycie, stamtąd jej dostarczano. Miasteczko mieściło się na wysokiej górze, gdzie się zakosami wchodziło, dziesięciotysięczne, na dole była fabryka i myśmy w tej fabryce pracowali. I znowu był straszny głód.

  • Jaka to była fabryka, co tam było produkowane?


Broń.

  • Mówiła pani, że był straszny głód.


Straszny głód, bo proszę pani, na dzień dostawaliśmy kromkę, dwadzieścia deka chleba, na obiad była zupa z brukwi albo jeszcze gorsza, z marynowanych zielonych pomidorów. Jak tam znalazły się trzy czy cztery kawałki kartofla, to było bardzo dobrze. Rano na śniadanie była czarna kawa, zbożowa oczywiście, a chleb dostawaliśmy wieczorem. No ja tutaj właśnie powinnam była zacząć od tego, że rano była czarna kawa, no i pomimo tego że ja sobie – i przypuszczam, że każdy z nas obiecywał, że zostawi na rano choć kawałek tego chleba, to niestety nie udawało się, bo człowiek był tak bardzo głodny, że to się nie udawało, więc o tym kubku czarnej kawy szłam do ciężkiej pracy do fabryki. O szóstej rano przychodził Lagerführer: Aufstehen! i trzeba było… Nie, on przychodził o piątej rano, o szóstej zaczynała się praca.

  • Co pani robiła w tej fabryce, jaką wykonywała pani pracę?


Stosunkowo miałam lekką pracę, bo sprawdzałam korpusy do… Jak ja mówiłam…

  • Była to fabryka broni.


No tak. To były takie… Brakuje mi słowa, tak mi się zdarza.

  • Do pistoletów, do rewolwerów?


Nie, nie.

  • Karabinów?


Do granatników. Powiedzmy, tej wysokości odlew, więc miałam tak, po pierwsze, siedzącą pracę. Była taka linia, podjeżdżała taka kaszta wypełniona obrobionymi już korpusami i moim zadaniem było sprawdzić, miałam taki przyrządzik niewielki, gdzie sprawdzałam wysokość, szerokość, zaglądałam do środka i oglądałam dokoła, czy nie ma jakichś pęknięć. Jak ja pamiętam, mnie się wydawało, że pięć tysięcy sztuk dziennie przez moje ręce przechodziło, ale to chyba niemożliwe. Próbowałam policzyć, no to nie, no nie wiem, w każdym razie cały dzień to był jeden ruch – tu brałam, tu tak, tak, oglądałam, odkładałam i to szło dalej.

  • Jak długo tam byliście w tym obozie?


Byliśmy dwa miesiące.

  • I co dalej?


I dalej było tak, że pewnego pięknego dnia przyszedł ten Lagerführer (to był starszy człowiek, dlatego go nie wzięli do wojska) i powiedział, że mamy się spakować, zebrać i że gdzieś nas zaprowadzi. Amerykanie byli już blisko, bo słychać było strzelaninę. No i prowadził nas, nie wiem, chyba ze dwadzieścia kilometrów gdzieś. Nie umiem powiedzieć, gdzie, dokąd, w każdym razie myśmy ileś tam godzin wędrowali do jakiejś stacji, wieczorem, no i [powiedział], że mamy czekać, że będzie pociąg. Myśmy myśleli, że on z nami gdzieś pojedzie, a tymczasem okazało się, że on zniknął – zostawił nas na tej stacji i zniknął. No rzeczywiście, po długim czekaniu… A padało wtedy i ja byłam taka zmęczona, że jakaś deska leżała na błocie i ja się na tej desce położyłam, bo byłam bardzo zmęczona. Ale przyszedł jakiś pociąg towarowy i już w nim były ukraińskie rodziny, i myśmy mieli do tego pociągu się dopakować. A ja ponieważ miałam o coś żal do szwagra, to trzymałam się z małżeństwem i oni mówią: „A, nie idziemy do tych Ukraińców, bo tam na pewno wszy, brud”. Obok stał pociąg, na którym były armaty przygotowane gdzieś do wywiezienia i myśmy tam pod tymi armatami się ułożyli, znaczy ja i to małżeństwo, i rano okazało się, [że] pociąg stanął, przywieźli nas do dawnego Marienbadu i tam nas wypuścili i „róbcie sobie, co chcecie”. Okazało się, że jeszcze oprócz nas w ten sam sposób kilkoro młodych z Powstania było.
No to co tu zrobić – nie mamy co jeść, bo na drogę dostaliśmy bochen chleba i po jednym kocu nam pozwolono zabrać, no i poszliśmy do urzędu jakiegoś. Tam dali kartki, a wydelegowaliśmy jednego z tych młodych ludzi, który też pracował w tej fabryce. Ich było kilkoro. No i potem czekamy, czekamy, kiedy on przyjdzie z tymi kartkami. Okazało się, że nie przyszedł. Ukradli nam te kartki i poszli gdzieś przed siebie, więc myśmy drugi raz musieli tam pójść do tego urzędu. Najedliśmy się wstydu, że Polacy Polakom ukradli te kartki, no i dostaliśmy kartki. Potem to tak wędrowaliśmy przed siebie. Przy czym pierwszego dnia to zrobiliśmy jakoś dosyć dużo kilometrów, ale potem zorientowaliśmy się, że nikt nas nie pilnuje, nikt nie sprawdza tego, gdzie i ile my idziemy, no to myśmy robili po trzy, cztery kilometry, żeby się tak nie zmęczyć. Coś tam na te kartki, jakieś pieczywo, coś tam dostawaliśmy.

  • Ile osób szło?


Szłam już tylko ja i dwa małżeństwa.

  • I szliście gdzie, w stronę Polski?


Myśmy szli przed siebie, bo myśmy, nie wiem… No jak mieliśmy wiedzieć, w którą stronę mamy iść? Szliśmy przed siebie.

  • Jaka to była pora roku czy miesiąc?


Nie, to była już wiosna.

  • Czy to już był koniec wojny, czy jeszcze nie?


Nie, to był koniec wojny. Już tam byli Amerykanie.

  • No i co dalej?


No więc tak szliśmy od wioski do wioski i w końcu w jakiejś wiosce postanowiliśmy, jakiś taki był burmistrz względnie sympatyczny, więc go poprosiliśmy, żeby nam pozwolił się zatrzymać, że chcemy coś ugotować, że chcemy uprać, bo już ileś tam dni, oczywiście dodaliśmy sobie, wędrujemy, no ale parę dni wędrowaliśmy. I wioska nazywała Heiligenkreuz, a on nam pozwolił [zostać], więc myśmy tam [zostali]. Pozwolił w szkole się zatrzymać, która była nieczynna, no bo prawda, był koniec wojny. Taka była wiejska szkółka, jedna klasa. Myśmy tam pozsuwali ławki, dano nam słomę, pokładliśmy koce na słomę i mogliśmy wreszcie właśnie zatrzymać się w jednym miejscu. A potem tośmy… Zaraz, to nie był jeszcze koniec wojny, bo myśmy tam zatrzymali się i słychać było toczące się walki i tak, jak było słychać dalej, to on nam kazał iść, a jak było słychać bliżej, no to pozwalał nam zostać.
No i tam doczekaliśmy końca wojny. To było tak, że jakiś był bardzo deszczowy dzień – to był kwiecień – bardzo deszczowy dzień, dosyć chłodno. Przeszła grupka Amerykanów, chłopaków, też widać zmordowanych, ubłoconych, przeszła przez tę wioskę, no i wtedy poczuliśmy się, że jesteśmy wolni, a ten burmistrz przestał nam grozić wyrzuceniem.

  • Jak długo zostaliście w tej wiosce?


Tak dokładnie nie pamiętam. Wiem, że w końcu stamtąd przenieśliśmy się do jakiegoś takiego przejściowego obozu, skąd nas już rozsyłano, wysyłano do kraju, tylko gdzie to było, to nie wiem. Stamtąd pociągiem do Katowic, w Katowicach nas wysadzili, tam też dostaliśmy jakieś pieniądze na pociąg, na możliwość powrotu do Warszawy, bo przecież myśmy nie wiedzieli, że ona tak została doszczętnie po wyjściu ludzi zniszczona. Ja najpierw [pojechałam] do Krakowa, okazało się, że kuzyn przeniósł się do Łodzi, no i moja rodzina także. Siostrze tam załatwił pracę.

  • W Łodzi, tak?


W Łodzi, właśnie ponieważ on był dyrektorem Społem, to jej załatwił pracę w Społem. No ale było maleńkie dziecko i na razie to jakąś Niemkę dostała do pomocy, ale ta Niemka tego dnia, co ja przyjechałam, to chyba już nie przyszła. Takie były dziwne zbiegi okoliczności.

  • A szwagier wrócił?


A szwagier wrócił dopiero chyba miesiąc po mnie, bo ja byłam i właśnie zajmowałam się dzieckiem, mamą, a siostra pracowała. Zresztą chorowała dosyć mocno, bo przez te warunki dostała gruźlicy, na szczęście takiej najmniej groźnej gruźlicy gruczołów chłonnych, więc taka obandażowana chodziła, bo tutaj jej się rany robiły.

  • Jak długo państwo mieszkaliście w Łodzi?


Ja się urwałam pierwsza, bo też nie wiem, jakim sposobem dowiedziałam się, że mój narzeczony wrócił, i nawet mama mnie namawiała, żebym ja [do niego pojechała], że trudno, siostra musi sobie dać radę. I właśnie znów taki dziwny [zbieg] okoliczności, bo ja jej powiedziałam, że ja jutro jadę do Warszawy, i tego dnia zjawiła się teściowa mojej siostry, więc już nie było kłopotu o to, kto się dzieckiem zajmie. Nie miałam wyrzutów sumienia, że ja ją zostawiam. […] No i przyjechałam do Warszawy. Pociągi przychodziły tylko na Dworzec Zachodni, później przez te gruzy, bo to było straszne, przez te gruzy dotarłam na ulicę Grażyny, która była mało zniszczona, bo to była dzielnica niemiecka. Weszłam, słońce świeciło i tak szłam, jakby to były dawne czasy, i kiedy dochodziłam, na balkonie stał mój mąż i machał do mnie, wybiegł na ulicę, no i to tak było jakby właśnie nie było wojny, nie było niczego, tylko to słońce i to, że oni stali na balkonie.

  • Który to był rok? Czy to był rok czterdziesty piąty?


To był czterdziesty piąty rok i chyba to był czerwiec. No mogłabym jeszcze opowiadać, w jakich warunkach myśmy wracali, na przykład towarowymi pociągami, węglowe wagony i ja sobie zrobiłam… Aha, zrobiliśmy taki daszek z jakichś drzwi gdzieś tam znalezionych, ja siedziałam na tym daszku i jechaliśmy na przykład przez Pragę. Bo z tego obozu przejściowego w Niemczech zawieziono nas do Pilzna, tam był duży obóz Polaków czekających na rozwiezienie. Wiem, że podszedł do mnie jakiś oficer i mówi: „Pani chce wracać do kraju? Wie pani, co się tam dzieje? Przecież tam gwałcą, dzieją się straszne rzeczy”, no i usiłował mnie po dobroci… Oficer Andersa. No ale tym niemniej, ponieważ ci państwo, z którymi ja wracałam, wracali do Polski, no to co, ja sama zostanę? Nie wiem gdzie, nie wiem co, nie wiem jak. No i wróciłam do Polski.

  • I jak się losy dalej potoczyły? Była pani represjonowana czy nie?


Nie, bo o mnie nikt nie wiedział. Ja jeżeli przystąpiłam do Powstania 1 sierpnia, to mnie nigdzie nie było, w żadnych spisach, w żadnych dokumentach, tyle że złożyłam swoim przysięgę i nikt o mnie nie wiedział, tak że nie byłam represjonowana. A po jakimś tam [czasie], ale to chyba parę lat upłynęło, spotkałam kogoś, kto był oficerem w Powstaniu, i on mnie namówił na to, żebym się zapisała do ZBoWiD-u. Ja mówię, że to taka komunistyczna instytucja. „No tak, ale to lepiej, żeby nas było więcej”. I ja się zapisałam wtedy do ZBoWiD-u.

  • Proszę pani, jak dzisiaj, z perspektywy czasu, patrzy pani na Powstanie?


Proszę pani, właśnie ja nieraz myślałam na ten temat i sobie pomyślałam… Bo kiedy się zbliżał 1 sierpnia, wcześniej wyraźnie było widać, że się Niemcy wycofują i raptem zaczęli wracać z powrotem do Warszawy. Uzbrojenie nasze w porównaniu z Niemcami było żadne, bo dobrze, jak ktoś miał rewolwer czy karabin, a tak jak mówię, że oddział, do którego ja należałam, poszedł w rozsypkę, z tej Królikarni się wycofali, bo nie mieli broni. No i gdzie z rewolwerami czy ewentualnie jak ktoś miał jakiś karabin – no to było z motyką na księżyc, to nie miało sensu. I powiedzenie, że „nie mamy broni, ale zdobędziemy na Niemcach”. No czym zdobędziemy? Ewentualnie tym karabinem czy tym rewolwerem na czołgi? To naprawdę chyba nie miało sensu. A zniszczono całe miasto, chociaż podobno Hitler i tak miał wydać rozkaz, żeby Warszawę zniszczyć, a Powstanie to może tylko przyspieszyło, nie wiem. I śmierć tylu młodych ludzi, właściwie bezcelowa.

  • Czy jeszcze by pani chciała coś dodać do swojej relacji?


A to jest taka może trochę śmieszna historia. W każdym razie to jeszcze jak byłam w Krakowie i pracowałam. W Krakowie wychodziło, w ogóle w Polsce, wydawano coś w rodzaju gazety „Poszukiwanie rodzin” i tylko były adresy, kto kogo poszukuje, i mi się kiedyś trafiło coś takiego i przeczytałam ogłoszenie swojego przyszłego teścia, że poszukuje siostry, brata i braci, a nie było, że poszukuje syna, więc ja sobie pomyślałam: widocznie on musi być z ojcem. Niewiele myśląc, poprosiłam tę panią, u której pracowałam, o zwolnienie. Był podany adres na Proszowice, poprosiłam o zwolnienie, wsiadłam rano w pociąg, pojechałam do tych Proszowic i adres był, że na poczcie u pana Fedyny. Widzi pani, takie drobiazgi pamiętam. Ja poszłam na pocztę, tego pana Fedynę odszukałam, a on mówi, że nie, to nie u niego, tylko gdzieś tam dziesięć kilometrów dalej, na jakiejś plebanii. I proszę pani, tak: zrobiło się popołudnie, jest styczeń, więc wcześniej ciemno się robi, mróz, śnieg, i ja zostaję i nie ma czym wrócić do Krakowa. No to jaką ja mam perspektywę? Tylko mi wytłumaczył, że jest mój teść gdzieś tam u księdza w jakiejś wsi. Idę dziesięć kilometrów przed siebie, idę torami, idę sama. Jest noc, jest dokoła pustka, nie widać, żeby coś tam było, i jak tak idę, idę przed siebie i zastanawiam się, czy będę wiedziała, gdzie ja mam skręcić, żeby [trafić na miejsce]. Później dołączył jakiś pan, nie wiem, szedł gdzieś, ale on wcześniej gdzieś skręcił, tylko mi wytłumaczył, gdzie mam skręcić. No i ja idę dalej znowu sama, potem skręcam trochę pod górę, psy szczekają, wioska. Właściwie piękna noc, bo księżyc wysoko na niebie, niebo ciemne i ten błyszczący księżyc, i ja skręcam, przychodzę na plebanię. Okazuje się, że tam mojego teścia nie ma, ale osoba, która mnie wpuściła, prawdopodobnie gospodyni księdza – brudna, paskudna baba, jeszcze mnie tam obsztorcowała, że ja księdzu czas zabieram, ale ja chcę się dopytać. Wchodzę do kuchni, a tak: pośrodku, znaczy gdzieś pod ścianą stoi fotel, [a w nim] siedzi gruby, niesympatyczny ksiądz, a przed nim są kury, kaczki. No brudy straszliwe.

  • Znaczy żywy drób, tak?


Żywe, tak, tak. Duża kuchnia i właśnie pośrodku ten drób, a pod ścianą siedzi gruby ksiądz. I on nawet, bo ja się pytałam o pana Dembowskiego, a on nawet ze mną nie chciał mówić. Niesympatyczny niesamowicie i też taki widać, że brudny, że to wszystko takie strasznie prymitywne. I [powiedział], że tam miał już jakiegoś warszawiaka, żebym ja tego pana spytała. No i ja pytam tego pana [i on odpowiada]: „A, tutaj go nie ma, ale jest w dworku u pani Malinowskiej. No to z kilometr [stąd]”. Ja mówię: „To może pan mnie odprowadzi?”, a on na pewno bał się, tylko że po nocy ani Niemcy, ani Polacy, nikt się tam nie ruszał, więc ja wychodzę i znów jestem sama. Idę polną drogą, światła tyle co ten księżyc [świeci], tylko ja zapamiętałam ten księżyc, że taki piękny, wysoko, błyszczący. Idę, w końcu są jakieś chałupy i w jednej z tych chałup widać przez szparę w okiennicy, że tam są ludzie. Ja zaczynam stukać, a to światło gaśnie, no ale ja stukam [dalej], pytam o dworek pani Malinowskiej. Ktoś się w końcu odezwał, to mi powiedzieli, że tam przez pola i mniej więcej jakoś mi określili. Więc ja znowu idę dalej sama pustymi polami, aż się zorientowałam, że znowu muszę skręcić i jest jakiś dworek. Przychodzę – to nowelę można by napisać, gdybym miała zdolności – jest jakiś dworek. Zaczynam stukać – nikt się nie odzywa. Stukam, stukam – nikt się nie odzywa. Myślę sobie, tutaj na tych schodkach zamarznę. Ale przysiadłam. Mróz duży, bo to styczeń, nie taki jak dzisiaj bywają. Znowu stukam. W końcu ktoś się odzywa, a okazało się, że tej nocy tam nocowali partyzanci. Bali się mnie wpuścić, ale w końcu otworzyli, bo ja tłumaczę, że ja do pana Dembowskiego, więc teścia wywołali do tych drzwi i on ręce załamał, skąd ja się po nocy wzięłam, bo to już była ósma godzina chyba. I otworzyli mi, coś tam mi przyniósł do jedzenia, przenocowałam tam, no i rano o szóstej był jakiś pociąg do Krakowa, no i ja wróciłam do Krakowa. No to taka dodatkowa historia.

  • Czyli to był rok czterdziesty piąty, tak?


To był czterdziesty piąty rok, w ogóle wywieziono mnie w czterdziestym piątym roku.

  • Aha, i jak pani wróciła do Warszawy, to też był czterdziesty piąty rok?


Też czterdziesty [piąty], chyba to był czerwiec.

  • Ale czterdziestego piątego roku?


Czterdziestego piątego roku, tak. Inni ludzie, może bardziej odważni niż ja, korzystali z tego, że właściwie granice są takie mało strzeżone, i jeździli po różnych krajach, no a ja może żebym miała jakieś towarzystwo, ale tak jak mówię, to małżeństwo to oni wracają do Polski, no i ja sama nie wiedziałam [co robić]. Nawet mapy nie miałam, no i w ogóle nic nie miałam – jakąś jedną sukienczynę i buciki, które się rozlatywały.

  • Czyli z tego obozu wróciła pani do Krakowa, tak?


Wróciłam do Krakowa, tam się…

  • Z Krakowa potem do Łodzi pojechała pani z rodziną?


Tak, do Łodzi. W Łodzi byłam chyba miesiąc.

  • I potem do Warszawy?


I potem do Warszawy. No i u teściów, to było bardzo ładne zresztą, dwupokojowe mieszkanie, ale bardzo ładne, duże pokoje. Ale w jednym były dwie dziury – jedna taka, że człowiek mógł przejść, druga mniejsza, no a poza tym teściowie nie bardzo chętnie patrzyli na kogoś, kto… No nie wiem zresztą, jak to było, że mój mąż u swoich przyjaciół, bardzo blisko, na Puławskiej, u nich mi załatwił [mieszkanie], no i ja znowu u nich miesiąc mieszkałam.

  • Mówiła pani o tym, że mieszkała pani u znajomych, gdzie pani przyszły mąż panią ulokował.


To byli przyjaciele mego męża i oni w lipcu brali ślub. Tam było młode małżeństwo.

  • W lipcu czterdziestego piątego, tak?


Tak, tak. On był w Oświęcimiu. Wrócił z Oświęcimia, mężczyzna wysoki na metr osiemdziesiąt cztery, ważył podobno trzydzieści osiem kilogramów, bo jego w czterdziestym drugim roku wywieziono do Oświęcimia.

  • Pamięta pani, jak się nazywał?


Do dziś dnia z ich córką [utrzymuję kontakt], bo oni już nie żyją i w ogóle byśmy się cały czas przyjaźnili, byliśmy jak rodzina. On był chrzestnym ojcem mego syna. To byli Rutkowscy, Jerzy i Zofia Rutkowscy.

  • W którym roku pani wyszła za mąż?


W czterdziestym piątym, we wrześniu. No bo ja u nich mieszkałam chyba miesiąc. Nie miałam pieniędzy i właściwie byłam na ich chlebie. I nie wiem, byłam w głupiej sytuacji, bo mąż wcale się nie domyślił, że trzeba im przecież dołożyć się do tego życia.

  • A mąż już pracował w tym czasie?


Mąż też pracował. No wtedy byli potrzebni ludzie do pracy.

  • A pani kiedy zaczęła pracować?


O, ja długo nie pracowałam. Nie, to nie tak. Ja zaczęłam pracować w czterdziestym szóstym roku. Załatwił mi pracę ten kuzyn, u których byłam w Krakowie, i pracowałam w Centralnym Związku Spółdzielni na ulicy Kopernika. Tam pracowałam, potem działy, jakie tam były, przekształciły się w centrale, to się rozbiło na centralę ogrodniczą, rolniczą, spożywczą, wojskową i jak tam pracowało chyba z 500 osób, to potem każda z central miała kilkaset osób. Chcieliśmy mieć dziecko i dwa razy poroniłam, cały czas się leczyłam. W końcu trafiłam do dobrego lekarza, w czterdziestym dziewiątym roku urodził się syn, a dwa i pół roku później córka.

Pruszków, 24 maja 2019 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Stefania Dembowska Pseudonim: „Stefa” Stopień: sanitariuszka Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter