Maciej Zalewski

Archiwum Historii Mówionej



  • W roku wybuchu Powstania miał pan dwanaście lat, a więc za sobą już pewne doświadczenia okupacyjne, wojenne. Był pan widzem tych wydarzeń, mieszkał pan w Warszawie. Co pan zapamiętał z okupacji?

Chodziłem do szkoły w rejonie ulicy Sewerynów, koło pomnika Kopernika, a mieszkałem na Długiej 25, tam gdzie się mieścił znany na Starym Mieście kinematograf miejski. Moja codzienna trasa ze szkoły i do szkoły obfitowała w różnego rodzaju wydarzenia. Były różnego rodzaju manifestacje, w postaci plakatów podziemnych, byłem świadkiem walk w rejonie Pałacu Blanka, tam był zamach na dyrektora Arbeitsamtu. W zasadzie pamiętam doskonale, przede wszystkim jako okres terroru, bo na ulicy człowiek nie czuł się spokojny i pewny. Mieszkałem bardzo blisko getta warszawskiego i byłem świadkiem wielu przypadków zamordowania Bogu ducha winnych ludzi przez Niemców, którzy ganiali Żydów, którzy próbowali się przedostać z getta na aryjską stronę. Mówię o rejonie placu Krasińskich, bo akurat mój budynek, ulica Długa 25, był bardzo blisko. To było serce Starego Miasta, okupacyjne i powstańcze również, przede wszystkim powstańcze. Byłem wychowany przez ojca, byłego żołnierza 1920 roku, w duchu patriotycznym, [tak] to się dziś nazywa. Dla mnie udział w manifestacjach wojskowych to była wielka radocha. Pamiętam jak dziś, że bardzo lubiłem przed wojną chodzić na capstrzyki. Wprawdzie sam nie mogłem iść, tylko z rodzicami. To polegało na tym, że w przeddzień święta narodowego Wojsko Polskie, orkiestra, kompania honorowa i pan pułkownik na koniu szli przez ulice Warszawy. Orkiestra grała, wojsko niosło pochodnie, a za wojskiem tłum dzieciaków, jak ja, leciał z radością. To były przeżycia, nazwijmy to, patriotyczne.Natomiast okupacja [to], jak mówię, bliskość getta warszawskiego. Mieszkaliśmy przed wojną w budynku na ulicy Leszno 72. Ojciec pracował w szkole Konarskiego. To była dzielnica bardzo gęsto zamieszkana przez Żydów. Tam był przykład nie zwracania na siebie uwagi. Nie mówię: miłości do Żydów, ale nie zwracania na siebie uwagi. W spokoju żyli i moi sąsiedzi Żydzi w następnej kamienicy, chłopcy żydowscy i – tak samo – uczniowie szkoły Konarskiego, w której pracował mój ojciec. W 1939 roku w grudniu albo w 1940 w styczniu, dokładnie nie pamiętam, wyrzucili nas stamtąd, bo tam miało powstać getto. Na terenie szkoły powstała jakaś fabryka niemiecka. To była szkoła miejska, nami opiekował się magistrat. Dostaliśmy od magistratu mieszkanie na ulicy Długiej 25. Na Długiej 25 spędziłem pięć lat życia, do roku 1944, od 1939. Stąd jest to – [jak] teraz z perspektywy lat patrzę – dosyć istotny fragment mojego życia. Przede wszystkim Powstanie Warszawskie, które zastało mnie właśnie na Długiej 25.

  • Rodzina była pełna?

Ojciec, matka i siostra. Siostra zmarła później, już po wojnie. Ojciec, matka też. Powstanie przeżyliśmy w komplecie; nie mówiąc o rodzinie ojca, braciach, którzy z kolei wszyscy zginęli.

  • Na Długiej 25 był szpital powstańczy, blisko pasaż Simonsa. Wiele bardzo istotnych miejsc. Bardzo blisko były także kanały. Czy był pan w czasie Powstania świadkiem jakiejś akcji, widział pan coś: działania powstańcze, żołnierzy?

Nie przedstawiam się jako powstaniec warszawski, bo byłem po prostu dwunastoletnim dzieckiem, ale bardzo lubiłem się krzątać przy wojsku. Jak Powstanie wybuchło, po pierwszym dniu euforii, kiedy się okazało, że na ulicy Długiej każdy dozorca ma gdzieś schowany sztandar biało-czerwony i cała ulica Długa była obwieszona sztandarami, zapragnąłem oczywiście iść do boju. Moja matka, która to zauważyła – w rozmowie z nią [powiedziałem], że idę do wojska – pierwsze co zrobiła: zamknęła mnie na klucz w piwnicy i powiedziała, że to sama załatwi. Znalazła swoją koleżankę, która miała znajomego porucznika. Pan porucznik powiedział, że mogę u niego służyć, ale matka powiedziała, że [jest] jeden warunek: do żadnego boju dziecko nie będzie chodzić, ma być bezpieczne. Pan porucznik, zaprzyjaźniony z sąsiadką, przyjaciółką mojej mamy, obiecał. Więc praktycznie w czasie Powstania krzątałem się przy wojsku. Zdarzało mi się być w ciekawych miejscach. Często spałem w piwnicach budynków mieszkalnych. Wojsko, o którym mówię, to była 2. kompania Batalionu „Nałęcz”, kwaterowali od strony ulicy Hipotecznej 6. Któregoś dnia, [gdy byłem] tam właśnie, na kwaterze, w nocy przyleciał chłopak z telefonów na Tłomackiem, że oddział który się tam broni, z naszej kompanii, już nie ma amunicji. Zaczęło się kombinowanie, skąd tu wziąć amunicję. Nie było magazynu, [z którego można by] wziąć na polecenie pana porucznika, tylko trzeba chodzić po chłopakach i zbierać po jednym naboju, po pięć nabojów, po jednym magazynku. Jak się tego dosyć duża paczka uzbierała, pan porucznik mówi: „Polecisz na Tłomackie i zaniesiesz to do kapitana Jana”. Kapitan Jan wprawdzie nie był zawodowym żołnierzem ani liniowym, [ale] był lekarzem i z tego powodu miał bardzo wysoki stopień wojskowy w czasie Powstania. Kapitan, to było ho, ho! Wreszcie to spakowali w pudełko tekturowe, trochę mniejsze, niż od butów. Ale z takim pudełkiem biec nie mogłem, więc poleciałem jeszcze do domu, ku przerażeniu matki, która musiała znaleźć mi mały plecaczek – miałem [taki] jeszcze z czasów szkolnych. W plecaczek naboje zapakowali, na plecy i w drogę. Największe niebezpieczeństwo, jakie mnie ewentualnie czekało, to jak spotkam jakichś żołnierzy, którzy są w takiej samej sytuacji, jak ci, do których leciałem: mogą mi to zabrać. Więc porucznik Edward mówi, żebym się po prostu ukrywał z tym, że będę niósł amunicję. „Jakby się ktoś pytał, co tam masz, to powiedz, że niesiesz konserwy, bo chłopcy parę dni już nic nie jedli. Dla nich będziesz miał konserwy”. Tak doleciałem na Tłomackie. Tam były telefony, to się nazywało ogólnie PAST-a, to była część Towarzystwa, które było na Zielnej. Tam, w telefonach, widać było przez zakratowane okna plac Bankowy, ulicę Rymarską i jakichś żołnierzy w mundurach kolaboracyjnych, jak własowcy, Azerbejdżan, kałmuki. Jak amunicję przekazałem, szczęśliwie doleciałem, wszyscy byli niezwykle radzi i za bohatera robiłem. Ale gapiłem się przez okno i ktoś biegnący od placu Bankowego wrzucił granat. Dostałem odłamkiem z granatu po ręku. Cały przejęty, jak zobaczyłem, że krew mi się leje z rękawa, zemdlałem. Tyle mojego bohaterstwa. Ale cały czas byłem w ruchu, tak że miałem okazję być w różnych miejscach. Głównie w rejonie barykady przy Banku Polskim, na rogu Bielańskiej i Daniłowiczowskiej, na Hipotecznej – to był rejon mojego biegania. Samo Powstanie było ogromnym przeżyciem. Jak już na początku powiedziałem, widok biało-czerwonych flag, gdzie na każdym domu powiewał sztandar biało czerwony… Ku mojemu zaskoczeniu […] każdy z dozorców miał sztandar gdzieś schowany. Narażał się na śmierć, bo za to groziła śmierć, jakby znaleźli. A dozorcy okazali się być patriotami. Po prostu na ten dzień chowali sztandary.

  • Jak długo zostaliście państwo w Warszawie? Do kiedy byliście na ulicy Długiej?

Na ulicy Długiej był schron publiczny pod kinematografem miejskim. W schronie był kulturalny, mały pokoik. To było specjalnie budowane jako schron. Były wielkie, żelazne drzwi z klamrami do wchodzenia. Tam byliśmy do 2 września.

  • Czyli do kapitulacji Starówki?

Tak. O godzinie ósmej, dziewiątej rozległo się walenie w żelazne drzwi, które od bramy prowadziły do schronu i ryk po niemiecku: Aufmachen! – co znaczyło: „Otwierać!”. Potem wrzaski: Raus! Cały tłum ludzi, który był w schronie pod kinem, wyszedł na ulicę Hipoteczną. Na ulicy Hipotecznej były jeszcze resztki różnego rodzaju fortyfikacji i barykad, a z domów wychodzili ludzie, tak samo, jak my wychodziliśmy. Wszyscy się włączali w duży strumień ludzi. Szliśmy po barykadach, góra, dół. Na razie widzieliśmy tylko tych pierwszych Niemców, którzy kazali otwierać drzwi.

  • Nie było żadnej możliwości przygotowania się do podróży? Od razy wypędzali?

Było tak, że był plecaczek, w którym niosłem naboje do telefonów. Tam było trochę kaszy, mama odsypała. Nie wiem, skąd się to bierze, ale ludzie zaczęli krzyczeć. Nie wiem, czy ze strachu, ale wrzask i hałas się podniósł, co powodowało ogromną panikę. Pamiętam jak dziś, mama miała czarną walizkę w kształcie podkowy dosyć dużej, z kapeluszami. Złapała i z kapeluszami wyszła z Powstania. A ja miałem na plecach, zarzuciłem sobie, woreczek: ze dwa kilo kaszy gryczanej. To było wszystko, cośmy mieli.Szliśmy Hipoteczną. Na końcu Hipotecznej był wielki, czerwony dom, który stał nieuszkodzony. Tam było kiedyś więzienie centralne, tak zwany centralniak. Skręciliśmy w Daniłowiczowską, w lewo i Daniłowiczowską, zaułkiem, doszliśmy do placu Teatralnego. Na placu Teatralnym już płynęła większa rzeka ludzi, od strony Miodowej, od strony naszej – jak myśmy wychodzili. Po raz pierwszy widziałem ludzi może starych, może chorych, może rannych, którzy siedzieli na gruzach, na jakimś krześle wyniesionym skądś. Stojąca obok rodzina prosiła o pomoc. Nikt się nie zatrzymał. Ludzie byli na tyle zmęczeni i na tyle sterroryzowani, że po prostu się bali. Okrzyki eskorty, która nas prowadziła, to było: Schneller! Schneller!, co znaczy: „Szybciej! Szybciej!”. A my się wlekliśmy bardzo wolno, bo to byli ludzie i starzy i chorzy i dzieci, tak że pochód ludzi, już jak wyszliśmy na plac Teatralny, posuwał się w mrówczym tempie.

  • Jaką trasą szliście?

Plac Teatralny, Senatorska do placu Bankowego, potem Elektoralną do Wolskiej chyba doszliśmy.

  • Doszliście do kościoła świętego Wojciecha?

Przy kościele świętego Wojciecha stali esesmani. Nie rozpoznawałem specjalnie formacji, ale ci, którzy nas prowadzili, nie mieli jakichś specjalnych odznak, wyglądali na szeregowych żołnierzy. A przed kościołem świętego Wojciecha stał szpaler esesmanów, którzy mieli naszywki SS na kołnierzach. Tam zwinęli ojca. Wybierali z idącego tłumu mężczyzn. Matka, ja i moja siostra, trzy lata starsza ode mnie, miała piętnaście lat, poszliśmy dalej, prosto do Dworca Zachodniego. Na Dworzec Zachodni przyjechał pociąg elektryczny, wsiedliśmy i jechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie, pamiętam, były ogromne kłopoty, bo nie było peronów. To było przy warsztatach kolejowych, po prostu było torowisko, a pociąg elektryczny ma wysoko podłogę.

  • Trzeba było zeskakiwać?

Taki jak ja, to zeskoczył, a ktoś, kto miał siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat, to go jakoś ludzie ściągali i znosili na tory. Zaczęliśmy iść w kierunku otwartej, szerokiej bramy w warsztatach w Pruszkowie. Jak tę bramę przeszliśmy, to się okazało, że za bramą, na podkładach siedzi nasz ojciec, którego zabrali koło kościoła świętego Wojciecha. Okazało się, że on tę drogę przebył również, tylko szybciej i przed nami, bo myśmy szli w kolumnie starców, dzieci, a ojciec szedł w męskiej kolumnie. Oni bardzo szybko doszli do Dworca Zachodniego i przyjechali do obozu w Pruszkowie. Ojciec po prostu usiadł i czekał, licząc na to, że my w kolejnym transporcie przyjedziemy i przyjechaliśmy szczęśliwie.Był kłopot, bo jeszcze nic się nie działo, ale już wszyscy wiedzieli, że hala numer 1 to jest hala przeznaczona do obozów koncentracyjnych, hala numer 4 jest dla różnego rodzaju kalek i chorych, dzieci, starców. Wreszcie zaczęli Niemcy wrzeszczeć. Stała grupa niemieckich oficerów i tłumaczy. Ci tłumacze to na ogół były panie. Zaczęliśmy się posuwać w stronę selekcji. Byli z nami przyjaciele moich rodziców, państwo Mistrzyk: pan Mistrzyk, żona i ich córka. Tak szliśmy i szliśmy, wreszcie podeszliśmy blisko grupy, która prowadziła selekcję i matka powiedziała do ojca: „Weź Maćka na ręce”. Ojciec mnie wziął na ręce. Dwanaście lat, już byłem duży chłopak, ale miałem rękę zabandażowaną, byle jaką. Jeszcze muszę powiedzieć, [że] moja mama wychowała się na Śląsku, w Cieszynie, w Wiedniu. W związku z tym była dwujęzyczna i – ponieważ się wychowała wśród Austriaków, wprawdzie nie Niemców – Niemców się nie bała. Po prostu zachowywała się wobec nich, jak wobec normalnych ludzi, co szczęśliwie nie skończyło się żadnym bolesnym przypadkiem.Jak podeszliśmy do Niemca, który kierował na lewo, na prawo, do hali czwartej, do hali pierwszej, to matka powiedziała, że jestem chory i istnieje prawdopodobieństwo, że mam tyfus. Więc Niemiec odskoczył na bok i do czwartej hali nas przegonił. Ojciec razem ze mną, rzekomo chorym na tyfus, poszedł do czwartej hali, matka i siostra za nami. Pana Mistrzyka, przyjaciela ojca, odłączyli od nas i do hali pierwszej został skierowany.

  • Oni rzeczywiście pojechali do obozu koncentracyjnego?

Tak. Ostatni raz go widzieliśmy właśnie w momencie selekcji w Pruszkowie. Selekcjonowali mężczyzn, różnych starców i dzieci.

  • Co się działo w hali czwartej?

Tłumy ludzi. Pamiętam, że był nieludzki smród i zawodzenie chorych. Ludzie leżeli na podłodze. Były, pamiętam, kanały do podchodzenia pod wagon kolejowy od spodu, tam leżeli ludzie. Ojciec z matką stwierdzili, że nie dadzą rady tutaj wytrzymać i poszliśmy na dwór. Na dworze leżały podkłady kolejowe. Na tych podkładach zrobiliśmy sobie legowisko i spaliśmy na tym legowisku jedną noc, ale to było dosyć bolesne, bo to już był wrzesień, było zimno. Ojciec z matką zdecydowali, że jednak idziemy. Tam były jeszcze podstawione węglarki, do których ładowali się ludzie, którzy mieli być gdzieś wywiezieni. Nikt nie wiedział, gdzie. Po jednej nocy spędzonej na podkładach poszliśmy razem z grupą ludzi w stronę węglarek.

  • Byliście eskortowani?

Tam stali wszędzie Niemcy, nie trzeba było eskortować. W Pruszkowie był w ogóle specjalny oddział gestapo i miejscowi wachmani. Właściwie straż, która nas pilnowała, skończyła się na Dworcu Zachodnim. Jak wsadzili [nas] do pociągów elektrycznych, zatrzasnęli drzwi, to już straży nie było. Jak wysiadaliśmy przy warsztatach w Pruszkowie, w obozie pruszkowskim, to też nie było, bo się od razu wchodziło z wagonów, z torów, do obozu, za bramę. A za bramą już było bardzo dużo Niemców, którzy tam pilnowali porządku, kierowali ludźmi. Moja mama nawet do jakiegoś Niemca się udała, żeby pana Mistrzyka wyciągnąć z hali numer jeden. Byłby nawet skłonny coś w tej sprawie zrobić, bo mu matka obiecała, że rodzina odda całą biżuterię, jaką ma, ale też się bał, nie podjął [się] tego, bo wszędzie się kręcili oficerowie gestapo, którzy też mieli baczenie na tłum.Po nocy spędzonej na podkładach pod halą udaliśmy się w strumieniu ludzi do wagonów… To były węglarki, które miały burtę mniej więcej na wysokość człowieka i miały otwierane wielkie drzwi. Były poukładane skrzynki i po tych skrzynkach się wchodziło, zamiast peronu. Tam nas wprowadzili chyba ze sto osób. Dużo było w węglarce. Może sto nie było.

  • Była odkryta?

Odkryta. Nikt nie wiedział, dokąd jedziemy. Była szemrana informacja, że pociąg nie pojedzie do Niemiec, do obozu koncentracyjnego, co już było bardzo przyjemną informacją. Jak wyjechaliśmy z Pruszkowa, po uformowaniu pociągu (to trwało godzinami oczywiście) to pierwszą stacją kolejową był chyba Piastów. W Piastowie na peronach stali ludzie, którzy wrzucali nam chleb, pomidory, ogórki. Rzucali przez burtę. To nie była wprawdzie porcja wystarczająca na cały wagon, ale kto się jakoś załapał czy złapał, to miał. Tak żeśmy jechali. W wagonach węglarkach jest budka na początku albo na końcu wagonu, ona się nazywa brankard. W budce jest hamulec. Tam normalnie siedzi kolejarz, który pociągiem towarowym hamuje na sygnał maszynisty. W brankardach siedzieli Niemcy z karabinami i nas pilnowali. Tak ruszyliśmy w drogę i jechaliśmy, trudno powiedzieć, ale ze dwa dni.

  • Były przerwy po drodze, przystanki?

Nie. Jeśli chodzi o potrzeby fizjologiczne: gdzie kto mógł. W rogu wagonu, inni go zasłaniali, robił kupę albo sikał i to było wszystko.

  • Wyżywienia też nie było?

Nie, kompletnie nic, na sucho się jechało.

  • Dokąd dojechaliście po tych dwóch dniach?

Dojechaliśmy do Piotrkowa. To była pierwsza informacja, że jedziemy w kierunku, powiedzmy sobie, na Radom czy na Kraków. Jak minęliśmy Piotrków, to było chyba z rana, nie pamiętam, pociąg w pewnej chwili zaczął zwalniać i w szczerym polu się zatrzymał. Nie było żadnego dworca kolejowego, żadnych peronów. Niemcy zaczęli wrzeszczeć, żeby wychodzić. Ludzie ciągle się bali, bo się wydawało, po różnych opowieściach uciekinierów z Woli, że będzie ciężka sprawa z Niemcami. A tu każą wychodzić, nie strzelają tylko wrzeszczą. Ludzie powoli zaczęli [wychodzić] z wagonów… Też było bardzo trudno wysiąść, bo były wysokie pokłady, podłogi. Tłum się powoli wysypywał. Jak już wszyscy byli na sąsiednich torach, pociąg zaświstał, Niemcy wsiedli w brankardy, budki na początku i na końcu wagonu i pociąg odjechał. Tłum zaczął się organizować.

  • Zostawili was?

Tak, po prostu odjechali. Zostawili w szczerym polu. Róbcie, co chcecie. Ktoś zobaczył, że jest kościół, widać wieżę kościelną. Idziemy w tamtym kierunku, bo tam będzie ksiądz proboszcz, coś nam powiedzą.

  • Mniej więcej jak wiele osób było?

Nie potrafię powiedzieć. Ale jeżeli w wagonie było, powiedzmy sobie, pięćdziesiąt osób, jeżeli wagonów było ze dwadzieścia, to będzie około tysiąca. Kolumna zaczęła iść w kierunku wieży kościelnej. Tak dreptaliśmy i dreptaliśmy po drodze. Z pola zeszliśmy na drogę szutrową, bo było widać, [że] drzewa rosną koło niej i kierowaliśmy się na drogę. Szliśmy drogą aż do wyraźnej szosy, w którą skręciliśmy, ciągle na wieżę kościelną. Wyszliśmy do jakiejś małej miejscowości, którą okazała się być Rozprza. W Rozprzy na rynku stały furmanki okolicznych wieśniaków – już później się o tym dowiedziałem – i byli panowie z opaskami RGO, Rada Główna Opiekuńcza. Panowie z RGO regulowali ruch i tłumaczyli nam, że możemy wsiąść na furmanki i pojechać do jednego z gospodarzy. Tam za niewielką pracę – bośmy pieniędzy nie mieli wszyscy – będą nas przetrzymywać, możemy mieszkać u nich do końca wojny.

  • Czyli to nie było przypadkowe wyrzucenie was z pociągu, bo już oczekiwano na was?

Przystanek kolejowy Rozprza był może pięćset metrów dalej od miejsca, gdzie nas wyrzucili. Była w tym złośliwość Niemców, albo może się bali, żeby nie było jakiejś koncentracji, nie wiem. Rzeczywiście, ludzie przy wysiadaniu w szczerym polu przeżywali straszne męki, żeby wysiąść z wysokich wagonów, a tam, jak by się podjechało pod peron, może mieliby więcej animuszu. Nie wiadomo, dlaczego tak się stało, ale z całą pewnością w Rozprzy na rynku czekały furmanki okolicznych wieśniaków i ci wieśniacy zabierali ludzi do siebie, do domu.Ponieważ moi rodzice nie byli sympatykami wsi, ojciec powiedział, że tak długo, jak się da, z Rozprzy się nie ruszamy, bo to było miasteczko. Fakt, że był kościół i to piękny, że była jakaś restauracja, gospoda, był posterunek policji. Później tego wszystkiego się dowiedziałem. Znów zbliżał się wieczór. Ponieważ nie pojechaliśmy żadną z furmanek, ojciec na rynku znalazł stary, drewniany dom, opuszczoną chałupę i w tej chałupie przenocowaliśmy. Rano następnego dnia: głodni, zmarznięci. Rodzice byli zdeterminowali, [żeby] jakieś kroki podjąć. Poszliśmy do RGO – też było na rynku – tam dawali zupę z brukwi, z kartofli, ale zupę, gorącą zupę. Ojciec poszedł wzdłuż ulicy, która prowadziła w kierunku na Radom i tam poznał jakiegoś pana, który ojca zaczepił z ciekawości, skąd jesteśmy. Od słowa do słowa, okazało się, że to jest pan Balicki. Ojciec mu powiedział, że mieszkamy w starym, drewnianym, opuszczonym domu i pan Balicki zaproponował, że na krótko może nas zatrzymać, a my sobie później poszukamy lepszego lokum.U państwa Balickich było właściwie nasze pierwsze mieszkanie. To byli bardzo biedni ludzie, którzy mieli pokój z kuchnią. W pokoju z kuchnią spała moja mama, pani Balicka i moja siostra, panowie spali na stryszku, na sianie, to znaczy pan Balicki, jego syn i ja. To była następna noc w Rozprzy. Następnie ojciec poszedł znów szukać lokum i znalazł – bo chodził od domu do domu – życzliwego gospodarza, który się nazywał Wozignój. Takie nazwisko dziwne. Okazało się, że w Rozprzy Wozignojów jest kilku, że to jest rodzina. Po drugiej stronie z kolei – bo była rzeczka, też nazywała się Rozprza – po drugiej stronie rzeczki mieszkali Świstacy. Tak że oni, mówiąc o sobie, podawali zawsze imię, żeby było wiadomo, o którego Świstaka, czy o którego Wozignoja [chodzi]. U państwa Wozignojów mieszkaliśmy aż do 17, 18 stycznia.

  • Jaki był stosunek tych ludzi do was?

Wyjątkowo życzliwy. Mama była szczęśliwa, że przeżyliśmy wojnę w komplecie. Najbardziej się bała o ojca, bo ojciec był mężczyzną trzydziestoparoletnim, więc była zawsze groźba, że coś się może wydarzyć. Byłem osobą bardzo ruchliwą. Pan Wozignój, u którego mieszkaliśmy, powiedział: „Wiesz co? Narąb drzewa, zwiń w paczkę, wsiądź w pociąg i jedź do Piotrkowa. Będziesz chodził po mieszkaniach i próbował to sprzedać”. Tak zrobiłem. Pan Wozignój dał mi siekierę, a drewno ukradłem z tartaku. Niedaleko był tartak, przy dworcu kolejowym. Właściwie to był początek naszych kapitałów, mój pierwszy handel w Piotrkowie.

  • Rodzice nie znaleźli jakiegoś zatrudnienia?

Nie. To znaczy później mama też się zajęła handlem. Była w okolicy fabryka drożdży. Kupowała, na ile miała pieniądze, parę kilo drożdży i jechała z tym do Radomia albo do Radomska, albo do Piotrkowa. To były większe miasta, gdzie można było coś sprzedać. Tak do stycznia żyliśmy handlem i prawdę powiedziawszy, głodu nie cierpieliśmy, ponieważ ludzie, u których mieszkaliśmy, byli bardzo życzliwi i jak mogli [tak] nas wspomagali. Powiedzmy, gdy piekli chleb, to zawsze dostaliśmy w prezencie od nich chleb. To były takie czasy, że w wielki piec, na szufli, bochny się wrzucało.U państwa Wozignojów, jak powiedziałem, mieszkaliśmy aż do wkroczenia Armii Czerwonej.

  • Jak to wyglądało? Proszę opowiedzieć.

Ani jednych, ani drugich nie darzę sympatią. Dni poprzedzające wejście Armii Czerwonej, to były marsze oddziałów niemieckich. Wlekli się różni maruderzy, grupki zabranych, widać po drodze. Wszyscy przychodzili do nas do domu, bo droga prowadziła w kierunku na Łódź. Mieli taki kierunek widocznie wyznaczony, żeby na zachód tędy uciekać.

  • Czy jakoś dali się wam we znaki?

Nie, byli grzeczni. Wyjątkowo byli grzeczni, jak na Niemców, nie byli aroganccy. Wszyscy prosili o jedzenie, a myśmy jedzenia nie mieli. Ale nie było żadnego rewidowania, zabierania. Oni już wtedy spokornieli. To już nie byli ci butni Niemcy z Warszawy, z Powstania Warszawskiego. Ciury już się wlokły. Ale w miarę czyści, mieli oporządzenie w miarę porządne.Któregoś dnia była przerwa w marszu żołnierzy niemieckich. [Słyszymy] silny warkot silników i widzimy, że na rynku w Rozprzy czołg się kręci. To już była Krasnaja Armia., Rosjanie. Jak czołg pojechał prosto na zachód drogą, przy której stała nasza chałupa, to potem zaczęli iść piechurzy, tabory. Pierwszy kontakt z Krasną Armią był nijaki, ale ojciec ze strachu, znając ich jeszcze z 1920 roku, kazał się matce, pani Wozignojowej i mojej siostrze schować na strychu. Jakby się chcieli dobrać do tych pań, to i strych by ich nie uratował. Rzeczywiście budzili grozę, bo to była armia po prostu byle jaka. Butów na przykład nie mieli, szli w szmatach pozawijanych sznurkami. Wielu z nich miało karabiny na sznurku. Dziadostwo straszne, ale gonili Niemców, to było bardzo istotne w tym wszystkim. Ze strony Rosjan nic złego nas nie spotkało. Oczywiście od razu na kwaterę się załadowali. W pokoju, gdzie mieszkaliśmy, mieszkało ze dwudziestu żołnierzy. Spali na podłodze, kawałek pieńka pod głowę. Byli serdeczni w obejściu, to znaczy dawali chleb, można było wziąć menażkę i pójść do kuchni polowej po zupę żołnierską. Nie pogonili. Ani mój ojciec, ani ja nie lubiliśmy bolszewików, tym niemniej muszę przyznać, że zachowanie ich było bardzo dobre. Zresztą podobnie, jak uciekających Niemców – też było bardzo dobre. Tylko ruscy mieli co jeść, a Niemcy już właściwie szli o suchym pysku.

  • Mówił pan, że byliście tam aż do stycznia?

Tak dokładnie nie pamiętam, ale ojciec pojechał pierwszy do Warszawy. Jeszcze go odprowadzałem na dworzec w Rozprzy. Jechał pociąg, który do komina miał przywiązaną flagę biało-czerwoną, [która] cały czas powiewała. Pojechał do Warszawy. Czekaliśmy, ojciec wrócił po mniej więcej pięciu dniach i powiedział, że nasz dom jest spalony. Spotkał swojego kolegę, pana Persona, który ma córkę w Łodzi i zdecydował się pojechać do córki, a swoje mieszkanie na Koszykowej oddał ojcu. To mieszkanie na razie stało niezabezpieczone. Nie ma warunków, żeby tam żyła matka i siostra, ale [powiedział], żebym ja się pakował i pojechał z nim. Ojciec pójdzie do pracy, bo pracował ciągle w szkole Konarskiego, a ja będę pilnował mieszkania. Tak się stało. Pojechałem do Warszawy. Właściwie pierwsze dni, to sprzątałem mieszkanie, które było pełne gruzu i rozdeptanych kosmetyków, bo tam [były] jakieś składy kosmetyczne. Sprzątałem podłogi, wyrzucałem wszystko przez okno na podwórko. Był już dozorca, który krzyczał na mnie, że muszę to wszystko znosić, a nie przez okno wyrzucać. Przyznam się, że te pierwsze dni, to były dla mnie kolejne, nowe przygody. Musiałem pójść po wodę, wodę się brało… Na placu Zbawiciela był dom, gdzie była studnia na podwórku. Jakieś szklane balony, pamiętam, skombinowałem ze składu kosmetycznego i wodę nosiłem do domu. Potem sanki sobie zbiłem.W zasadzie zaczęła się dla mnie katastrofa, jak ojciec… Ojciec chodził już do pracy. Szkoła Konarskiego była w odbudowie, na ulicy Konopczyńskiego się odbudowywała. Gmach dostali lekko uszkodzony. Ojciec przynosił do domu różne produkty pochodzenia amerykańskiego, z UNRRY, unrowskie. Było jakieś mięso, jakieś soki, mleko w proszku. Z tego próbowałem coś zrobić, jakiś obiad nieudany. Tak tam zamieszkaliśmy. Pamiętam, że któregoś dnia ojciec przyszedł i mówi: „Słuchaj, na pewno się ucieszysz, bo cię zapisałem do szkoły”. To była katastrofa po prostu. Musiałem któregoś dnia… To był początek lutego, więc koło 2, 3 lutego znalazłem się w szkole Kołłątaja: Gimnazjum i Liceum Męskie imienia Kołłątaja na ulicy Polnej. W pierwszych dniach lutego już byłem w szkole. Powoli się urządzaliśmy w mieszkaniu, to znaczy ja urządzałem, bo ojciec pracował dla szkoły Konarskiego.

  • W jakim charakterze pracował?

Był sekretarzem szkoły. Któregoś dnia ojciec mówi: „Wiesz co, chyba pojadę po mamę. Wsiadł w pociąg. Było tak, że siedziało się na dworcu i czekało, czy będzie pociąg i pociąg albo przyjechał, albo nie. Pamiętam, jak jechaliśmy do Warszawy z Rozprzy, z ojcem jechałem, to maszynista na przykład stawał w lesie i wołał mężczyzn, żeby wzięli piły. Miał ze sobą, w węglarce, piły, siekiery. Szło się do lasu ścinać i rąbać drewno na opał do lokomotywy. Jak dojechaliśmy do jakiejś miejscowości, chyba Ożarów, od Ożarowa nie było już dojazdu, bo były pozrywane przepusty kolejowe, betonowe, w nasypach. Szliśmy już na piechotę z Ożarowa i doszliśmy, tak idąc i idąc, do obecnego placu Zawiszy. Kawał drogi. Oczywiście to nie był marsz żołnierski, tylko wleczenie się.

  • Już z mamą i siostrą?

Ojciec pojechał, ja zostałem. Cofnąłem się do pierwszego mojego powrotu. Ojciec pojechał po matkę i po siostrę. Po paru dniach wrócił i wszyscy zamieszkaliśmy na ulicy Koszykowej 35, naprzeciwko biblioteki publicznej.

  • Kiedy mniej więcej przywrócono normalne warunki, to znaczy światło, wodę w Warszawie?

Pierwsze było światło, natomiast woda była w maju. Pamiętam, że była któregoś dnia strzelanina straszna, myśmy się martwili, że coś się dzieje niedobrego, a to wojsko strzelało na wiwat, bo się wojna skończyła. Następnego dnia, pamiętam, miała być woda w kranie. Cała rodzina siedziała przy zlewie, kran był odkręcony. Zaczynało bulgotać, bańki powietrza poleciały, potem popłynęła brudna, rdzawa woda, a potem już było normalnie. Potem jeszcze gaz podłączyli. Tak że latem już właściwie było wszystko jak za dawnych lat.

  • Czy na Koszykowej domy ocalały, bo ich nie podpalono?

Tak. To było Śródmieście. Różne dzielnice różnie przeżyły Powstanie. W Śródmieściu bardzo dużo domów ocalało, zresztą do dzisiaj stoją. Natomiast w dzielnicach staromiejskich są ulice, gdzie nie ma ani jednego starego domu. Łącznie ze Starym Miastem, które jest w całości odbudowane.

  • Jak wyglądała sprawa z dokumentami o zameldowaniu w Rozprzy?

Rozmawiałem z panią, nie pamiętam nazwiska w tej chwili, która powiedziała, że przeglądała te dokumenty i ja tam nie występuję […]. Tam był ze mną mój kolega, Janusz Ratajczak i pytał się tej pani, czy może jest na liście. W ciągu piętnastu sekund powiedziała: „Jest Janusz Ratajczak”. […]

  • Bardzo obrazowo pan wszystko przedstawił. Dziękuję ślicznie.


Warszawa, 2 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Maciej Zalewski Stopień: cywil Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter