Witold Kiedrowski Ksiądz Słoneczko, „Żmigród”

Archiwum Historii Mówionej



  • Mamy dziś nietypowego rozmówcę, na którego pamięć i wspomnienia bardzo liczymy, jest nim ksiądz infułat Witold Kiedrowski, kapelan WP w wojnie obronnej, żołnierz Września, więzień obozów koncentracyjnych, obecnie prezes Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Paryżu.

Jestem z rodziny od kilku wieków osiadłej na Pomorzu, jeszcze w Polsce przedrozbiorowej, pod zaborem pruskim, w czasach okupacji niemieckiej. Niemniej jednak w mojej rodzinie było wielkie poczucie świadomości narodowej. Każda niedziela była dla nas swego rodzaju lekcją historii, dlatego że [po każdej mszy] z ojcem i mamą chodziliśmy zawsze na groby rodziców, przodków naszych, pod bokiem kościoła w Linowie. Tam, na grobach naszych przodków, uczyliśmy się historii, poczynając od Tomasza z czasów Sobieskiego, potem [Wawrzyńca, Franciszka] Michała – mojego dziadka – powstańca styczniowego aż do ostatnich czasów – czasów mojego ojca.

  • Czy pozostała o nich jakaś pamięć?

Groby te pod bokiem linowskiego kościoła [przetrwały aż do wojny], zostały przez Niemców zniszczone, a ziemia rozorana. W tej chwili jest tam stela, [pomnik-tablica], która przypomina dzieje naszej rodziny, w dalszym ciągu jest to parafia rodzinna. Była taka ciekawa lekcja historii, gdzie właściwie autorem był ktoś, kogo nie znamy i który świadczy, że [ruch wolnościowego oporu na tych ziemiach] zaczął się 1 września 1939, bo kiedy Niemcy rozorali nasze groby rodzinne, wtedy jakaś nieznana nam ręka, na tychże miejscach sadziła biało – czerwone kwiaty. To była przepychanka: w nocy zasadzone kwiaty, rano Niemcy wyrywali [i tak dookoła], aż któregoś dnia zamiast biało – czerwonych kwiatów, wyrosły w tym miejscu niezapominajki. Ponieważ to już nie były biało – czerwone kwiaty, Niemcy je zostawili, potem z tych kilku kwiatów wzdłuż całego linowskiego kościoła, cała ziemia zakwitła niebieskim błękitem nieba – zwyciężyły niezapominajki, które na miejscu naszych grobów [kwitły] potem przez całą okupację. Kto je siał, do dziś nie dowiedzieliśmy się, jakiś powstaniec anonimowy, który w ten sposób manifestował swoją wolę przeżycia i świadectwa. Dlatego że tam jest grób Michała Kiedrowskiego – powstańca styczniowego, na ten grób zaczęli [coraz liczniej] przychodzić ludzie i modlić się.

  • Proszę księdza, wprawdzie nie brał ksiądz udziału w Powstaniu, bo inaczej się losy potoczyły, ale od początku był ksiądz w ZWZ i w późniejszym AK i działał w konspiracji. Proszę powiedzieć, jakie były początki działalności księdza?

Byłem katechetą w gimnazjum w Wąbrzeźnie, które w tym roku obchodzi swoją setną rocznicę, mam tam uczestniczyć 16 września, jako ostatni żyjący z wykładowców przedwojennych. Zmobilizowany w sierpniu [jako kapelan] od pierwszego dnia wojny w pierwszej linii walki. Na granicy Prus Wschodnich, potem w bitwie nad Bzurą i pod Kutnem, dwukrotnie ranny, ale niegroźnie. Pod Sannikami dostałem się do niewoli.

  • Ksiądz dostał się do niewoli w ramach uczestnictwa w bitwie?

Jako kapelan w ramach uczestnictwa [w bitwie] pod Kutnem, tam dostałem się do niewoli i właściwie tu się zaczęły dziwne rzeczy, bo w Gąbinie, w remizie strażackiej, znalazłem około trzystu rannych naszych żołnierzy, którymi nikt się nie opiekował, po prostu ludność sterroryzowana, było kilka chętnych [do pomocy] panienek. Był też miejscowy wikariusz, ale w sumie niewiele mogli zrobić. Biedni nasi [ranni] żołnierze byli właściwie bez pomocy. Ja już byłem wolny, bo uciekłem z kościoła, gdzie nas jeńców zamknięto. U jakiejś pani zmieniłem mundur, miałem cywilne ubranie. Ale tu przy naszych rannych żołnierzach, ich kapelan. Prawda, że już w cywilu i wolny, ale to są moi żołnierze. Od kogo mają czekać pomocy, jak nie od swojego kapelana? Wobec tego wróciłem, oddałem cywilne ubranie, na nowo założyłem mundur. Ponieważ znałem niemiecki, dosłownie z pyskiem do dowódcy miejscowego „Teraz to są wasi jeńcy, według konwencji wy macie obowiązek się nimi zajmować!”

  • Jak to przyjęli?

Muszę powiedzieć z pewnego rodzaju satysfakcją, że spotkałem człowieka. Dowódcą był pułkownik Wehrmachtu. Najpierw się zdziwił, że oficer i na wolności.Jestem kapelanem, a wasz oficer mi powiedział, że kapelanów nie poturbuje. Das kan stimmen – odpowiedział – to może się zgadzać… Od tej chwili zaczął ze mną zupełnie inaczej rozmawiać. „Proszę księdza” – mówił. Już wtedy nie było „ty”, a szczerze po wojskowemu. „Księże kapelanie. Myśmy tu pod Kutnem ponieśli tak wielkie straty - powtarzam dosłownie jego słowa – że nie mogę podołać moim rannym, nie mam personelu. Ale mogę księdza upoważnić, żeby ksiądz spośród jeńców polskich wydobył taki personel sanitarny, jaki tylko ksiądz uzna za stosowne i za potrzebne. Mam opatrunki, te rzeczy mam, dysponuję, niech ksiądz wybierze personel sanitarny, a dam wam opatrunki.” Tak się stało. Rzeczywiście spośród jeńców zamkniętych w kościele wydobyłem stamtąd personel sanitarny, około 50 osób – lekarzy i sanitariuszy. Jednym z nich był chirurg z Poznania, dr Bandurski.

  • Był jednym z żołnierzy?

Jednym z oficerów, który był w wojsku, jako personel sanitarny, doktor Bandurski, drugim młodym lekarzem był doktor Nowakowski oraz kilku innych lekarzy a między nimi również dobry znajomy, dr Zimny z Torunia. Wspólnie z sanitariuszami z miejsca zajęli się rannymi. Wielu po raz pierwszy zostało opatrzonych.

  • Jaki to był obóz?

Wtedy to był Gąbin. Automatycznie stałem się dowódcą tego zespołu. Od tego samego oficera niemieckiego dostałem rozkaz, żeby jednostkę, która się tam utworzyła, około trzystu naszych rannych, przetransportować do Gostynina. Kazali nam wybrać wozy do transportu, spośród taboru, który Niemcy zdobyli na Polakach. Zorganizowanie transportu i sam transport były pierwszym aktem konspiracji i ruchu oporu. Dlatego mówię, że powstanie przeciw Niemcom zaczęło się prawie że od pierwszego dnia wojny. Z personelem sanitarnym, który się zgłosił, od razu się zrozumieliśmy: mamy naszych rannych odwieźć do Gostynina. Dla zorganizowania transportu bierzcie wozy z naszego taboru zajętego przez Niemców – stojące na rynku. „Nie bierzcie pustych wozów, nie patrzcie co jest na wozach, wszystko co jest na wozach to nasze, polskie dobro… Odbierzmy Niemcom. Na wierzch kładźcie jakieś siano, słomę, jako posłanie, tak żeby naszych żołnierzy przewieźć.” Tak uformował się transport więcej niż setki wozów, bo wywieźliśmy przeszło trzystu rannych, nieraz poważnie rannych. Było również sporo wozów, na których nie było rannych. Korzystając z ogólnego zamieszania, po prostu zabieraliśmy co się dało. Wozy te były ciężko załadowane. Nasze dobro, odbierane Niemcom. Z Gąbina do Gostynina wyruszyliśmy wieczorem, jechaliśmy nocą.. W czasie transportu spotykaliśmy wielu naszych uciekinierów, którzy wracali do domów, często pieszo, bez niczego. Po cichu krótka konspiracja. Lekko rannych gromadziliśmy na wozach, a wozy w ten sposób zwolnione dawaliśmy naszym uchodźcom „Bierz konia i wóz. To twoja własność. Wracaj do domu!”

  • To znaczy, że nie było żadnych niemieckich straży?

Mieliśmy jednego czy dwóch żołnierzy, którzy były na przedzie, ale to było w zasadzie bez straży, nocą, więc tak nocą jechaliśmy z Gąbina do Gostynina i po drodze nasz transport topniał, w miarę jak się wozy uwalniało z rannych. Nawet niektórzy lekko ranni odzyskiwali siły. Do nich również się odnosiło „Bierzcie wóz i konie i wracajcie do domu.” Niektórzy prawdopodobnie spotykali się z wielkimi niespodziankami, bo my również, po przyjeździe do Gostynina. Przyjechaliśmy nocą. Najpierw ranni. Ale zaraz potem: „Rozładować wozy, bo inaczej następnego dnia nam zabiorą!”, coś takiego zaświtało mi w głowie. W nocy od razu rozładować, jak tylko można i szybko pochować. Wielką pomoc okazała nam jedna z sanitariuszek, chyba jedyna, która nie straciła głowy, pamiętam do dziś – Wanda Zarzycka.

  • Co było na wozach?

Właśnie o to chodzi, tam było wszystko. Między innymi dwa kompletne zestawy chirurgiczne. Ucieszyły doktora Bandurskiego, który je odkrył. Przyjechaliśmy do szpitala powiatowego w Gostyninie, tam były szkoły, trzy wielkie szkoły zamienione na szpital i ponad tysiąc rannych. Na to wszystko jeden lekarz i kilka sanitariuszek, między innymi właśnie Wanda Zarzycka. Lekarz łamał głowę, ma tylu rannych, którym podołać nie może, a tu jeszcze około trzystu rannych dochodzi. „Niech się pan nie martwi, bo my przyjechaliśmy z personelem, z ochotniczym personelem lekarskim.” Lekarzy chyba dziesięciu było i około 50 sanitariuszy.

  • Żadnych utrudnień ze strony Niemców?

Nie, tego wieczoru nie. Jednak na następny dzień nie wróżyłem sobie niczego dobrego. Więc skoro tylko przyjechaliśmy: Lekarze i sanitariusze – proszę najpierw ulokować naszych rannych gdzie się da – na tę noc. Wiedziałem, że byli zaopatrzeni w Gąbinie. Potem wszyscy bez wyjątku: trzeba z miejsca rozładować wozy i schować to co mamy. Nie wiemy, co mamy, ale to wszystko jest nasze i na pewno nam się przyda…trzeba więc natychmiast rozładować i pochować. Ale gdzie? Opatrznościową osobą okazała się pod tym względem sanitariuszka Wanda Zarzycka. Jak nikt inny znała szpital i sale szkolne z rannymi, ale również wszystkie piwnice, zakamarki i schowki. Wszystko zostało rozładowane i schowane. Następnego dnia przychodzą Niemcy: Gdzie jest to co na wozach było? Na wozach byli ranni. Są w szpitalu. Uratowaliśmy wszystko co było na wozach. Dopiero potem okazało się jak bardzo nam się to wszystko przydało. Były tam zestawy apteczne i chirurgiczne, była żywność, były skóry, były worki z kaszą, z grochem, pokarm. Było kilka worków, raczej pojemników z tłuszczem. Tej pierwszej nocy w Gostyninie nie zapomnę nigdy. Noc entuzjazmu i konspiracji przeciw Niemcom. Nikt nie narzekał, że zmęczony. Ratowaliśmy naszych rannych i odbieraliśmy Niemcom to co nasze. Każdy worek, każda skrzynka znoszona z wozów i ukrywana w jakiejś skrytce – była zwycięstwem nad Niemcami. Napięcie doszło szczytu gdy się okazało, że cztery wozy były załadowane karabinami i amunicją. Zadyszany dr Nowakowski podbiega do mnie: „Kapelanie, na wozach mamy karabiny i amunicję. Co robić?” „Przyprowadź Wandę”. Jeszcze raz ona. Przyszła. Kilka słów. Chwila zastanowienia. Kilka słów szeptem na ucho. Zniknęła. „Doktorze, wybierz ośmiu sanitariuszy lub lekko rannych, którzy chcieliby do domu”… Nie trwało długo, przyszedł z sanitariuszami. Wróciła również Wanda. Kapelanie – to Olek. Kilka minut później cztery wozy, ośmiu sanitariuszy czy żołnierzy z Olkiem na czele, z dziedzińca szkolnego, boczną bramą, pod osłoną nocy, wyjechało na wieś. Cała akcja nie trwała pół godziny. Zostaliśmy we troje: Wanda, Nowakowski i ja. Wanda coś tam zaczęła grzebać w kieszeni swego sanitarnego fartucha. „Kapelanie, to też zdobyte. Dobra śliwowica, też była na wozie.” Pociągnęliśmy, każdy dobrego łyka. „Schowaj resztę, jeszcze może się przydać. Proszę na natychmiastową odprawę zwołać wszystkich lekarzy i sanitariuszy, którzy przybyli z Gąbina. Z u innego miejsca – w kaplicy szpitalnej.”. Zrobiliśmy krótką odprawę, powiedziałem jasno „Koledzy, w imieniu naszych rannych krótko i po wojskowemu dziękuję za wszystko. Jednak wojna nie skończyła się. Słuchajcie, kto uważa, że winien wrócić, niech ucieka tej nocy, bo teraz jeszcze może. Jutro zrobią ewidencję, obstawią nas strażami i będzie za późno. Dlatego ten kto uważa, że powinien wrócić do siebie, tej nocy niech ucieka.” Rzeczywiście trochę lekarzy poszło, razem z miejscowymi zostało w każdym razie czternastu lekarzy i 32 sanitariuszy. […] ranni byli rozmieszczeni w trzech budynkach szkolnych i w szpitalu. Każdy budynek miał trzy wejścia: dwa ze szczytów i jedno w środku. Podzieliliśmy więc każdy budynek na trzy sekcje, razem więc dziewięć sekcji plus szpital jako dziesiąta sekcja chirurgiczna. Ustaliliśmy obsadę lekarską – jeden lekarz odpowiedzialny za każdą sekcję. Gorzej było z sanitariuszami – na każdą sekcję trzech, czyli razem 30. Z naszym przyjazdem do Gostynina szpital ożył. Tej nocy zaczęto gotować pierwszy posiłek, żeby ranni żołnierze jakieś jedzenie dostali, bo oni już głodowali. W ten sposób, stałem się dowódcą jednostki sanitarnej w Gostyninie. Może dwa, trzy tygodnie, przyszedł do nas nowy transport jeńców wojennych, [a z nimi] zawodowy lekarz, o ile pamiętam dobrze, doktor Truszkowski. Wtedy z radością oddałem całe dowództwo w jego ręce, a ja zająłem się organizowaniem opieki społecznej. Nawiązaliśmy kontakt z cywilną ludnością w Gostyninie. Dodatkowa żywność, dieta dla ciężko rannych i…organizacja pierwszych ucieczek z niewoli.

  • Ksiądz był wtedy właściwie jeńcem?

Byłem jeńcem, ale w członie sanitarnym, a że i kapelan i przez kilka tygodni dowódca, więc miałem pewne możliwości działania. Kontakt z miejscową ludnością, komitet obywatelski, który dostarczał dodatkową żywność dla ciężko chorych. Tam też zaczęły się pierwsze ucieczki, gdy ktoś dochodził do zdrowia, to się manipulowało: zdrowy, nie zdrowy, umarł, nie umarł. Zwolniony… a szedł do domu. Jeden ze zwolnionych, którym pomagałem, pochodził z sąsiedniej wioski. Poszedł do mojej mamy, bo widział co się dzieje, powiadomił gdzie jestem. Gdy mama dowiedziała się, że żyję, [starała się mnie uprzedzić], bo w domu polowali na brata i na mnie. Na brata i na mnie był wydany wyrok śmierci, czekali tylko, żebym wrócił. Sąsiad bowiem – Niemiec Wolman, który z miejsca, jak rozpoczęła się wojna, zaczął chodzić w mundurze esesmańskim, on właśnie na brata i na mnie i na miejscowych Polaków wydał wyroki śmierci. Ale mogę też powiedzieć z pełną satysfakcją, że inny znów Niemiec – Gieze ze Świecia przysłał jednego ze swoich robotników, żeby uprzedzić moją mamę, jeżeli wie gdzie jesteśmy, żeby nas uprzedzili, żebyśmy tylko nie wracali, bo na nas jest wydany wyrok śmierci.

  • Czyli nie nacja świadczy o wartości człowieka…

Tak, w tym wypadku. Nawet między sąsiadami, jeden był taki, a inny był inny. Gdy nas przewieźli z Gostynina do Kutna, przyjechała do mnie siostra. Zamiast powitania pierwsze słowa „Tylko nie wracaj, bo Niemcy cię szukają.” To były pierwsze jej słowa w Kutnie, było jasne, że trzeba uciekać. Tym razem nie zdążyłem uciec. Bo jak się później okazało, między Niemcami i Rosją była synchronizacja, gdy chodzi o wytracenie Polaków. Zaledwie siedemnaście dni po kapitulacji Warszawy, było spotkanie gestapo i NKWD w Zakopanem, tam uzgadniali wspólnie jak wytracać Polaków.

  • Inteligencję najpierw…

Tak przede wszystkim […] Wspólne były akcje wytracania, w ten sam sposób i w tym samym czasie decyzja wytracenia inteligencji, w tym samym czasie [kwiecień 1940] mord w Katyniu i decyzja stworzenia Auschwitz, to była dosłowna synchronizacja. Z Gostynina przewieźli nas do Kutna. Właśnie w Kutnie osobiście doświadczyłem tej synchronizacji. W wigilię Bożego Narodzenia 1939 w Rosji zginęli wszyscy kapelani wojskowi spośród polskich jeńców wojennych. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, jaki był ich los. W tym samym czasie Niemcy wyławiali kapelanów z obozów jenieckich i przewozili do obozów koncentracyjnych. W Kutnie również i mnie aresztowało gestapo.

  • Jak to wyglądało?

Jako kapelan korzystałem z pewnej wolności, w Kutnie były trzy jednostki sanitarne: szpital, jednostka sanitarna oficerska dla ciężko rannych, jednostka sanitarna żołnierska. Mieszkałem w szpitalu z poważnie rannymi, ale jako kapelan miałem pewną swobodę poruszania się między jedną jednostką a drugą. W wigilię Bożego Narodzenia przyszedł żandarm z obstawą żołnierską i pod karabinami przeprowadzili mnie do jednostki sanitarnej – oficerskiej, która była pod ścisłym dozorem.Przyszedł do mnie dr Roman Zenkteler, naczelny lekarz tejże jednostki sanitarnej […] dr Zenkteler był powstańcem wielkopolskim, a tu jeńcem wojennym. „Słuchaj – powiedział – pod nakazem aresztowania jest niebezpieczna uwaga odnośnie ciebie: Bardzo niebezpieczny, wywieźć z najbliższym transportem to może być zakamuflowany wyrok śmierci, trzeba wszystko robić żebyś nie pojechał.” Wobec tego symulacja choroby. W jaki sposób? Najpierw obstawa lekarska – wtajemniczeni przyjaciele lekarze Bandurski, Nowakowski, Zenkteler. Jaką chorobę tu udawać? Chcieli mnie początkowo zoperować, to znaczy przeciąć skórę i zaszyć z powrotem, ale to się szybko goi, a tu musi być dłuższy czas, żeby znaleźć okazję, wyrobić fałszywe dokumenty. Więc [zdecydowali] skręt kiszek, lada chwila może być kryzys i z miejsca musi być operacja. Wobec tego z powrotem przenieśli mnie do szpitala. Następnego dnia Niemcy się dowiedzieli, znów pod kontrolą wojskową ze szpitala [przenieśli mnie] do jednostki sanitarno–oficerskiej a pod drzwiami sali postawili wartę. Ale w międzyczasie doktor Zenkteler dał mi swoją recepturę, tejże jeszcze nocy. Jeżeli ktoś chce może spróbować, a radzę - pociąć kawałek cygara na herbatkę i sparzyć i dobrą szklankę, ćwierć litra czy pół litra mikstury wypić.

  • Potem każdy uwierzy, że to jest skręt kiszek?

Radzę to spróbować, jak ktoś ma ochotę. Już po pierwszym łyku człowiekowi zbiera się na wymioty. Ale nade mną Zenkteler: „Nie rzygaj, wypij do końca!” Wtedy oczywiście brzuch boleć zaczyna, a człowiek robi się żółty i zielony - wygląda jak trup po czterech dniach wyciągnięty z grobu, dosłownie. Tak spreparowanego Niemcy przewieźli mnie na oddział oficerski lekko rannych pod silną strażą. A tam dalsza symulacja choroby, bo jeszcze musi mieć [wysoką] temperaturę, więc lekarze dawali mi odpowiednie zastrzyki, żebym codziennie miał czterdzieści stopni. W międzyczasie przygotowanie wszystkiego do ucieczki. Były w Kutnie dwie panie, niestety nie pamiętam nazwiska, uciekinierki z Tczewa. Mówiły dobrze po niemiecku i zostały zatrudnione w zarządzie miasta w Kutnie. Potrafiły zdobyć zaufanie, do tego stopnia, że wydawały nam przepustki, autentyczne przepustki z wszystkimi pieczątkami i podpisem burmistrza. Te [przepustki] pozwalały na przejazd z terenów włączonych do Rzeszy do Generalnej Guberni. Na taką przepustkę pojechałem do Warszawy.

  • Jaki to był okres?

To był styczeń 1940 [rok]. Niezapomniana ucieczka. Był paskudny mróz, trzeba było się wydostać ze szpitala przez mur i żywopłot, a potem [ścieżką] wzdłuż żywopłotu. Trzaskający mróz, pod nogami skrzypiący śnieg. Do dziś czuję ten skrzypiący śnieg – słyszę go, dlatego że z drugiej strony żywopłotu był strażnik. Trzeba było przejść, a śnieg skrzypiał. Z pomocą przyszedł ten trzaskający mróz. Strażnik nałożył kołnierz [kożucha] na głowę i niczego nie słyszał, w ten sposób udało mi się wydostać.

  • Z Kutna do Warszawy to kawał drogi.

Tak, ale ja miałem przepustkę przecież oficjalną niemiecką, [więc legalnie] pociągiem przyjechałem do Warszawy.

  • Na swoje nazwisko?



  • Czy przydzielono księdzu jakieś zadania?

Jako księdza skierowano mnie do ks.Rzemełki, rektora kościoła św.Krzyża, kapelana ZWZ. W tem sposób wszedłem w szeregi zorganizowanego ruchu niepodległościowego ZWZ-AK. On mnie skontaktował z moimi serdecznymi przyjaciółmi z Torunia A.Antczakiem i Z.Felczakiem.Antczak był właścicielem gazety „Obrona Ludu” w Toruniu i prezesem Stronnictwa Pracy, Zygmunt Felczak był redaktorem tego dziennika. Obaj mieszkali na terenie parafii Chrystusa Króla w Toruniu, gdzie ja byłem wikariuszem. […]U Antczaka (po wojnie zamordowany przez oprawców Bezpieki Bermana) zostałem włączony w krąg pracy z członkami Delegatury Rządu [na Kraj] pp. Jankowskim i Kobylańskim i przydzielony do pracy w Biurze Informacji Prasowej pod kierownictwem mecenasa Kauzika (prawdziwe nazwisko Dołęga) ze szczególnym zadaniem nasłuchu radiowego, gdyż znałem kilka języków – i redakcji wiadomości dla „Biuletynu Informacyjnego” i prasy podziemnej.Początkowo pisane na paskach (arkusz papieru przecinany wzdłuż), pasek zlepiany z drugim, a dla łatwiejszej operacji zwijane w rolkę. Stąd w początkach „Paski” a ich redaktor „paskarz”, takie były początki „Biuletynu Informacyjnego”.

  • Czy ksiądz znał już Warszawę wcześniej?

Niestety nie. W Warszawie byłem raz czy dwa i tylko tyle, więc Warszawy nie zdążyłem poznać. Jedyne drogi [nasze prowadziły] z jednej meliny do drugiej, a nic innego.

  • Czy dobrze była zorganizowana siatka, w której ksiądz działał?

Doskonale zorganizowana, właściwie z naszej siatki, z ścisłej siatki, nie było ani jednej wpadki. Doskonale były zorganizowane też łączniczki wszystkie, pracowaliśmy w zwartym gronie, a potem dopiero to wszystko rozchodziło się dalej. Wpadłem zupełnie przypadkowo, dlatego że mieliśmy aparat nadawczo – odbiorczy, ale przede wszystkim odbiorczy w kilku językach. Niestety w Warszawie [często] nie było prądu, więc była trudność ze słuchaniem, z odbiorem i tak dalej. Pomoc – swoje mieszkanie – zaofiarował nam dyrektor Banku Zgody Stefan Lewandowski. Jego mieszkanie zostało zbombardowane, a jako dyrektor banku był Niemcom potrzebny, dlatego dali mu mieszkanie pożydowskie, nad Hotelem Polonia, na narożniku [ulicy] Złotej i Alej Ujazdowskich w pobliżu Dworca Głównego, trochę nazwy uciekają już w tej chwili. Miał mieszkanie nad restauracją esesmańską, tam zawsze był prąd. Dlatego u niego działaliśmy. To było mieszkanie pożydowskie, bardzo dobrze wyposażone, jakiś esesman je sobie zarezerwował. Od czasu do czasu przychodziła policja niemiecka sprawdzać czy Lewandowski czegoś nie wywozi, przyszli więc sprawdzić. Sprawdzając zobaczyli całą naszą aparaturę, zrobili kocioł i czekali, kiedy przyjdziemy. Między innymi i ja przyszedłem, otworzyłem sobie drzwi, bo mieliśmy wszyscy klucze od tego mieszkania, i dostałem kolbą w zęby. Dali mi jeszcze jakąś walizkę do ręki, żeby znosić z góry na dół do samochodu, na dole jeszcze raz próbowałem ucieczki, walizką trzepnąłem w rękę, w rewolwer esesmana, który mi towarzyszył i w drogę. Niestety pomyliłem kierunek, chwyciłem słupek na rogu ulicy, żeby łatwiej skręcić. Jednak zamiast od [ulicy] Złotej do Dworca Głównego, gdzie bym się mógł zgubić w tłumie, skręciłem na prawo: Aleje Ujazdowskie. Strzelał za mną, na szczęście nie trafił, i tam na skrzyżowaniu Alej i Marszałkowskiej , jakiś niemiecki żołnierz mnie zatrzymał i skończyło się.

  • Jaki był dalszy ciąg?

Dalszy ciąg to była Aleja Szucha, bo kiedy zabrali nas z tym wszystkim [co znaleźli], na zimno uświadomiłem sobie – to śmierć To było dla mnie zupełnie jasne, tak myślałem wtedy. To śmierć, nie ma dyskusji i żeby ograniczyć katastrofę, powiedziałem „To są moje rzeczy”, z nadzieją, że innych zwolnią. Tymczasem znając niemiecki słyszę co oni między sobą [mówią]: Der weis alles Ten wie wszystko. Wobec tego innych nie potrzebowali, po krótkim czasie większość z nich została rozstrzelana. Został w więzieniu na Pawiaku – Stefan Lewandowski – później rozstrzelany w Palmirach, jego żonę aresztowano też, ale ocalała, a z tej grupy, jeden jedyny, który przeżył to byłem ja, dlatego że uznali, że „Ten wie wszystko”, Zostawili mnie do dalszych badań w Alei Szucha, około trzy miesiące…

  • Jak to wyglądało?

Wyglądało tak, skrócę: nie miałbym dziś za złe nikomu, kto pod torturą zdradzi największe świętości, bo to się łatwo mówi... Nie wydać, nie zdradzić. Pan Bóg dopomógł, zmasakrowany, ale przeżyłem.

  • Jak ksiądz został uwolniony?

Dostałem wyrok śmierci. Na Pawiaku przez siedem miesięcy czekałem na egzekucję, ale przyjaciele – doktor Antczak, mecenas Kauzik, trafili do esesmana, który prowadził moją sprawę, przekupili go. Ponieważ sprawa była zbyt gruba, nie mógł mnie zwolnić, ale czekał okazji. Na teczce napisał: „Wstrzymać egzekucję – wyszły nowe sprawy, do dalszego badania”, a ponieważ on prowadził to śledztwo, wobec tego niczego nie robił, czekał okazji. Okazja przyszła, kiedy trzeba było Pawiak oczyścić dla wielkich łapanek. Wtedy [Niemcy wysłali] wielki transport [więźniów] na Majdanek, w tym transporcie i ja pojechałem na Majdanek. Czy w międzyczasie on zniszczył wyrok śmierci, dokumenty, nie wiem, tego nigdy nie mogliśmy sprawdzić, ani dowiedzieć się, czy to zostało zniszczone czy nie, czy na Majdanek dostałem się z wyrokiem śmierci czy nie.

  • Który to był rok?

To był styczeń 1943 roku.

  • Jak wyglądał Majdanek?

To był czas, gdy Majdanek stał się obozem koncentracyjnym dla Polaków i Żydów. Został założony bowiem jako obóz dla sowieckich jeńców wojennych. Stalin po prostu odpisał jeńców wojennych na straty i nie zajmował się nimi. Według niego żołnierze, którzy dostali się do niewoli to zdrajcy. Dlatego też Niemcy mogli bez reakcji ze strony Rosji po prostu mordować sowieckich jeńców wojennych. Na Majdanku przez dłuższy czas byli przetrzymywani na gołym polu. Dla pozorów opieki lekarskiej Niemcy przywieźli kilku lekarzy z obozu koncentracyjnego Sachsenhausen. To byli jedyni, którzy przeżyli. Ostatni jeńcy sowieccy, około 300, zostało rozstrzelanych. Zostało dwóch: jeden lekarz sowiecki, nazwiska nie pamiętam i sanitariusz Naumow. Majdanek dla mnie to znów cud Boży. […] Baraki, wielkie końskie baraki, trochę słomy na ziemi i koniec. Mróz i zima. Na dodatek zawszawione koce, w kocach tyfus. Na próżno doradzałem, żeby nie brać. Było zimno. Więźniowie pobrali koce. Dla mnie Majdanek rozpoczął nowy etap życia, niespodziewany. Majdanek był obozem, w którym życie księdza nie trwało długo, bo w ramach likwidacji inteligencji, likwidowali też i księży wszystkich. Gdy o mnie chodzi, Niemcy nie wykryli, że jestem księdzem.Na Majdanku natomiast była mała grupa lekarzy [przywiezionych z Sachsenhausen], kiedy Majdanek był obozem dla sowieckich jeńców wojennych. Jednym z nich był doktor Janek Klonowski. Któregoś dnia widzę go przed wejściem do bloku „Ej tego człowieka to znam – Janek Klonowski”

  • Skąd ksiądz go znał?

Znałem go z Brodnicy, kolega gimnazjalny, składał maturę rok po mnie. Jako lekarz wśród Niemców był autorytetem, był naczelnym lekarzem więźniów. Kiedy mnie zobaczył – z miejsca poznał – „Witold, jak się nazywasz?”„Kołodko”, „Bardzo dobrze” – odpowiedział, a potem trochę na boku mówi „Rób jak będziesz uważał, ale tutaj życie księdza nie trwa długo.” Krótko potem wydobył mnie z grona więźniów do pielęgnacji chorych. Już miałem lepszą szansę, a równocześnie, tam gdzie ksiądz był zakazany, wśród chorych znalazł się ksiądz. Gdzie nie było potrzeba, tam nie zdradzałem się. Potem wyciągnął mnie do apteki. W międzyczasie zachorowałem na tyfus plamisty, ale jakoś żyję jeszcze. Wtedy, by ratować mnie przed komorą gazową, na mojej karcie chorobowej napisał: „zapalenie płuc”. Przeżyłem. Na Majdanku bowiem walka z tyfusem plamistym polegała na tym, że chorych posyłano do komory gazowej. Gdy wracałem do zdrowia wciągnął mnie do pracy w aptece i powoli zrobił ze mnie aptekarza. Postarał się o podręczniki i przyznam szczerze studiowałem ile wlazło, o tyle, o ile można. Jako aptekarz z pigułkami, z lekarstwami miałem możność chodzenia po wszystkich barakach osób konających, umierających. Tam, gdzie życia księdza trwało kilka dni, tam ja roznosiłem lekarstwa i mogłem chodzić do wszystkich konających.

  • Z ostatnią posługą kapłańską?

Oczywiście, że tak. Na końcu wszyscy już wiedzieli, że jestem księdzem, ale nikt nie zdradził, być może dlatego, że aptekarz-ksiądz lekarstwa roznosił i… komunię świętą. W międzyczasie udało się zorganizować jeszcze inne akcje. Doktor Klonowski miał już kontakt, nie jakieś tam fałszywe kontakty, ale był szanowany przez niemieckie władze obozowe, jako doskonały lekarz i jeden z najstarszych więźniów, był jednym z pierwszych polskich więźniów Majdanka, natomiast ja miałem wszystkie kontakty z Delegaturą Rządu i z ruchem oporu. Tak się zaczęły bliskie i pełne zaufania kontakty oraz nasza współpraca z Radą Główną Opiekuńczą Majdanka i Polskim Czerwonym Krzyżem. Za mało się mówi co Rada Główna Opiekuńcza Majdanka zrobiła dla więźniów. To są setki uratowanych więźniów.

  • Co to było za ciało?

To była organizacja dobroczynna opieki nad Majdankiem – podobnie jak Czerwony Krzyż uznana przez Niemców. Stworzyła komitety pomocy Majdankowi w całej Polsce..

  • jaki był skład?

Wszystkich osób nie znam, w kontaktach konspiracyjnych więźniowie i członkowie RGO posługiwali się pseudonimami, jak Mateczka, Elżunia itp. Ja na przykład byłem „Żmigród”, a w komórce pogotowia wojskowego „Kalew”. Między innymi przy współpracy RGO i PCK udało się przekupić kilku wpływowych esesmanów. W Niemczech była bieda, [więc zaproponowaliśmy] „Wasze rodziny dostaną z Polski raz na miesiąc paczkę żywnościową od naszej konspiracji, ale wy pozwolicie, że na Majdanek będą dochodziły lekarstwa, wszystko, czego Majdanek będzie potrzebował.” Potem zaczęła dochodzić nawet zupa, raz tygodniowo uczciwa zupa, dobra grochówka, z kawałkiem mięsa. Rada Główna Opiekuńcza, a ponieważ Niemcy byli przekupieni, więc zaczęły przychodzić wszystkie lekarstwa, jakich potrzebowaliśmy. Zrobiliśmy z doktorem Klonowskim spis lekarstw, jakie były potrzebne i jeden z esesmanów, Reinhartz, eskortował do Lublina lekarzy, którzy zanosili ten spis do RGO. Potem Reinhartz stał się naszym zaufanym współpracownikiem, do tego stopnia, że nasze grypsy zanosił do konspiracji. [Natomiast] lekarstwa dostawaliśmy zgodnie z zamówieniem na Majdanek, osobiście adresowane na nazwisko Kołodko Witold. [Osobiście] je odbierałem na bramie i mieliśmy dla naszych więźniów lekarstwa, jakie były nam potrzebne. Mało tego, Rada Główna Opiekuńcza i Czerwony Krzyż przysyłali nam szczepionki przeciw tyfusowi, w tym czasie, kiedy już dla Niemców nie było szczepionek. Wieczorem, kiedy transport nowy przyszedł, po apelu, oczywiście konspiracyjnie, jakoś tam się organizowało, cały transport bywał szczepiony. Po kilku dniach drugi raz. Setki więźniów zabezpieczonych przeciw tyfusowi plamistemu, a to wszystko za cenę [kilkudziesięciu] paczek żywnościowych. Ile setek ludzi uratowało się na Majdanku, oczywiście o tym przez lata całe nie mówiłem, bo byliby nas zamknęli wszystkich, jako współpracowników gestapo czy SS, ale za to, że za kilka paczek żywnościowych setki ludzi uratowanych było, to byłoby się nie liczyło. To też był ruch oporu i… skuteczny. Zasługa RGO i PCK.

  • Z Majdanka ksiądz potem też uciekł?

Nie, z Majdanka nie. Z Majdanka [byłem] przewieziony do Oświęcimia. Takie moje życie. Tam gdzie były jakieś zakręty, to na rogu już Pan Bóg na mnie czekał. Kiedy Niemcom zaczynało się już palić pod nogami, wtedy starali się pozyskać opinie pewnych ważniejszych więźniów. Do ważniejszych należał personel sanitarny na Majdanku. Któregoś dnia doktor Ritinghaus, który był wtedy lekarzem naczelnym Majdanka, przychodzi do nas i mówi „Słuchajcie, Majdanek będzie likwidowany, ale dla personelu sanitarnego uzyskałem przywilej, wy możecie wybrać dokąd chcecie być ewakuowani, albo Gross-Rosen albo Oświęcim. Ja wam radzę Gross-Rosen, bo tam jest doktor Blanke, który was zna. Był tu przedtem na Majdanku.” Zgadza się, on nas znał, też pracowałem u niego w aptece, czasem byłem u niego zatrudniony. „Ja do niego napiszę, że kiedy transport przyjdzie, żeby was wydobył z transportu, jako personel sanitarny, to będzie już pewna szansa dla was, więc radzę wam wybrać Gross-Rosen.” Wszyscy bez wyjątku wybrali Gross-Rosen, ja jedyny wybrałem Oświęcim.

  • Dlaczego?

Nie wiedziałem dlaczego, nie mogłem wybrać inaczej, to jakaś siła, coś we mnie było. Nie mogłem [inaczej]. Przyszli do mnie koledzy: Klonowski, Bargielski „Czyś ty zgłupiał czy co, przecież razem pojedziemy, razem będziemy sobie pomagali, a tam będziesz sam, nikogo nie znasz.” – „Nie, pojadę do Oświęcimia.”Do Oświęcimia wywieźli cały transport chorych, wtedy tenże jeszcze Ritinghaus dał mi zaświadczenie, że przewożę aptekę z Majdanka do Oświęcimia, byłem niby konwojentem apteki. Przyjechaliśmy do Oświęcimia, do Brzezinki, umieścili nas na kwarantannie. Pierwszym człowiekiem, którego spotkałem w Birkenau, był doktor Zenkteler, ten sam, który mi pomagał uciekać z niewoli w Kutnie. Był więźniem, ale już naczelnym lekarzem lekarzy więźniów w Brzezince, tak jak Klonowski na Majdanku. Znów mnie wciągnął do apteki i na bloku czternastym kwarantanny w Brzezince, zrobił dla mnie sztuczną maleńką niby aptekę dla kwarantanny. Tam byłem w Oświęcimiu, przez cały czas na tymże bloku, niby to takie maleńkie, w filii bym powiedział apteki, dla tego bloku, dla kilku innych bloków. W Birkenau czekało mnie jeszcze jedno przedziwne spotkanie: po Powstaniu Warszawskim przywieziono do Oświęcimia powstańców warszawskich, wśród powstańców, któregoś dnia patrzę... „Ej tego chłopca to znam.” Patrzę – Bogdan, syn Felczaka, a Antczak i Felczak uratowali mi życie. Przekupili esesmana, finanse mieli z Delegatury Rządu, a teraz syn Zygmunta znalazł się w Oświęcimiu – właściwie Bogdan Kaptur, był synem żony Feldczaka z pierwszego małżeństwa. Teraz ja mogłem mu nieco pomóc.

  • On był uczestnikiem Powstania?

Wywieźli go jako dziecko, oddzielonego od matki, zgubiony chłopak, chyba dziesięcio- czy dwunastoletni, był wśród innych przywiezionych do Oświęcimia. Teraz Bogdanem ja się zająłem. Miałem pewne możliwości. Potem z Oświęcimia ewakuowali nas do Buchenwaldu, z Buchenwaldu do Ohdruf. Tajny obóz S3, filia Dory. Tu zaczął się nowy rozdział, bo najpierw budowa torów kolejowych, potworna żwirownia.

  • Ksiądz się musiał tym zajmować?

No tak, bo wtedy byłem przewieziony z Oświęcimia, jako zwyczajny więzień i koniec, do roboty do Buchenwaldu, a potem do Dory. Tam już absolutnie żadnych możliwości nie było. Ładowanie żwiru, to była potworna robota, bo zawsze puste wagony czekały. Ledwie jeden poszedł, to następne podjeżdżały, pod batami esesmanów ładowanie żwiru. Codziennie [po robocie] kilka trupów przywożono do obozu. Wydostać się stamtąd stało się obsesją, nakazem życia. Któregoś dnia, na apelu wywołują, że ci, którzy znają się na budowie torów kolejowych mają wystąpić, Eisenbahnbauearbeiter austreten . Myślę sobie – gorzej niż w żwirowni być nie może, więc wystąpiłem, dostałem od razu pejczem przez łeb, cofnąłem się. Zobaczyli inni jak mnie przywitano, to już nikt nie występował. Za chwileczkę ten sam [powtórzył] „Wystąpić znający się na budowie.”, Znów wystąpiłem z uporem, bo żwirowni to już miałem dość i codziennych trupów. Znowu to samo w łeb, trzeci raz woła, trzeci raz występuję znów, on na mnie patrzy - „No jestem, znam się na tej robocie.” Guzik, akurat, ale gorzej być nie może. Teraz kilku innych jeszcze [wystąpiło], nowe komando, budujących tory kolejowe. I słyszę: „Jutro was zaprowadzą, będziecie budowali nową zwrotnicę kolejową”. A do mnie „Ty będziesz przodownikiem roboty i komanda”. Pomyślałem „Przecież nie masz zielonego pojęcia, a masz budowanie tylko tory kolejowe, ale i zwrotnicę”. Teraz łepetyna zaczyna pracować w przyspieszonym tempie”. Zgłaszam się i mówię „Słuchajcie mamy budować tory kolejowe, ale przecież muszą być jakieś plany, bo jak bez planów?”. I widzę rozjaśnia mu się gęba „Nareszcie mamy kogoś, kto się na tym zna.” I jeszcze „Nie martw się o plany, będziecie mieli fachowca, będziecie pracowali według jego wskazówek. Będziecie budowali stację rozjazdową. Szefem tej budowy będzie jeden z organizacji Tod, który się na tych rzeczach zna.” Tak się też złożyło, okazało się, że naszym szefem był Niemiec, katolik z Torunia. Nie wiem, czy on mnie poznał czy nie, do końca nie umiałem stwierdzić, przypuszczam, że mnie poznał, był katolikiem, znał naszą parafię, chodził na nabożeństwa do kościoła świętego Jana w Toruniu, gdzie byłem wikariuszem.

  • Ksiądz nie rozpoznał go?

Nie rozpoznałem go, ale przypuszczam, że on mnie rozpoznał, w każdym razie zapytał „Jak się nazywasz?” – Kołodko - odpowiedziałem. [Popatrzył na mnie.] „Kołodko, bardzo dobrze”.Przyznam szczerze, że to budowanie torów kolejowych to był dobry wybór. Nasz szef nawet od czasu do czasu przynosił nam chleb dodatkowy. Tylko potworny mróz, jak się brało kawał żelaza do ręki, to przymarzało, ale tak poza tym on się nie spieszył z robotą, my też nie i było nam właściwie całkiem dobrze, tylko ta jedna rzecz, potworny mróz, a poza tym wszystko dobrze. Przypuszczam, że on mnie poznał, bo kiedy potem odchodziłem, mówi „No, może wybrałeś coś lepszego, w każdym razie tutaj byłeś dobrze schowany – hir warst du gut gedeckt i jakby porozumiewawczo uśmiechnął się. Podaliśmy sobie ręce. Auf wieder selen – do zobaczenia w Toruniu”. Przypuszczam, że to było jego słowo, którym się zdradził, że mnie znał. Dlaczego odszedłem do innej roboty? Bo mróz… Bo wieczorem przy apelu wołają, że szukają aptekarzy. Esesmani zabrali składnicę aptekarską Wehrmachtowi, to był duży magazyn. Między SS a Wehrmachtem była nieustanna kłótnia, i kiedy się wycofywali zabrali Wehrmachtowi całą składnicę aptekarską. Wehrmacht wściekły spalił kartotekę, jak się później dowiedziałem. Wszystko w pośpiechu ewakuacji zapakowane w prześcieradłach, workach pomieszane, groch z kapustą. Niemcy nie wiedzieli co mają, szukali aptekarzy dla uporządkowania apteki. Po południu wywołują znów, że szukają aptekarzy. Zgłaszam się „Ty aptekarzem? Przecież ty od torów kolejowych jesteś!”, „Tak, tego nauczyłem się na Majdanku, ale z zawodu jestem aptekarzem.” „Zaraz sprawdzimy, do kartoteki!”, tam rzeczywiście z Majdanka figurowałem jako aptekarz, wobec tego dostałem się do apteki. Tu się zaczęła nowa historia, to kierował tym Ten u góry. Pan Bóg kierował wszystkim. Zgłosił się jeszcze drugi aptekarz, Jakub, jeden z ocalałych Żydów z Birkenau. We dwóch doskonale nam się współpracowało i nie na mrozie, ale pod dachem. Warunki pracy zupełnie możliwe, nawet dobre. A że w tym samym bloku była przychodnia lekarska SS-manów, zawsze zostawało trochę jedzenia. Ohrdruf był obozem tajnym S3. Do pracy codziennie chodziliśmy kilka kilometrów, ale na miejscu już pod dachem i ciepło. W miarę jak porządkowanie apteki się kończyło, miejscowy lekarz mówi „No musicie się spieszyć, ale róbcie dobrze do końca. Potem wrócicie do swojej pracy w obozie. Tu przybędzie specjalista niemiecki, z Berlina, który się zna na tym, co i komu przypada, bo nie wszystkie lekarstwa wszystkim można dawać”. „Doskonale wiem – wtrąciłem - na Majdanku doktor Blanke nas poinformował” Doktor Blanke to było dla nich magiczne słowo, był dla nich autorytetem nieomylnym, on mówi „To ty to wszystko wiesz?” „Wiem”. „Wobec tego nie potrzebujemy nikogo innego, ty będziesz prowadził aptekę,” To mnie właściwie zbawiło, w pewnej mierze on potrzebował na czele apteki więźnia, bo sam wtedy mógł dysponować apteką dla swoich prywatnych potrzeb, a mnie to urządzało, bo byłem w aptece. Oczywiście starałem się grać na jego słabych strunach. To się udawało. Któregoś dnia przyszła kontrola, zawsze się przygotowało wódeczkę Niemcom Podpili sobie, słyszę, że wyzywają na Wehrmacht: „O gdyby nie ci aptekarze, to byśmy nigdy nie wiedzieli co my mamy!”. Dla mnie rewelacja, odkrycie. „To wy nie wiecie co macie, a ja wiem.” Tej nocy pod kocami powstała nowa kartoteka i gorąca modlitwa „Panie Boże, żeby mi tylko kartoteki nie zabrali!” Nie zabrali, [a ja następnego dnia] już miałem podwójną kartotekę, jedną dla Niemców, a drugą dla nas. Apteka ta jako centralna zaopatrywała cztery obozy koncentracyjne: Ohrdruf, Zeltlager, Krawinkel, Dora, i jeszcze chyba jakiś jeden, poza tym szpital, izbę chorych jednostek przychodnię lekarską SS-manów oraz organizację Tod. Raz na miesiąc wydzielano lekarstwa dla obozów koncentracyjnych.

  • Czym się różniły te kartoteki?

Dla Niemców była jedna trzecia lekarstw, a dwie trzecie dla mnie głównie specyfiki na serce i sulfamidy. Dla przykładu: gdy były przydziały dla więźniów, skrupulatnie w kartotece niemieckiej odpisywałem „Ubytek”: sto tabletek, a w rzeczywistości było 300, bo 200 z mojej rezerwy, dla naszych więźniów. Trochę grałem na gorliwości mojego szefa, Niemca. Sam również udawałem gorliwca. Dla przykładu Niemiec okazywał się wielkim gorliwcem i na liście zamówień skreślał. Zamówili powiedzmy sto pigułek, on skreślał, zostawiał osiemdziesiąt, wtedy ja brałem czerwony ołówek i skreślałem jeszcze pięćdziesiąt – bo rezerwy niemieckie się wyczerpują tłumaczyłem. Sehr gut. Bardzo dobrze – potwierdzał.Ale gdy więźniowie odchodzili zamiast pięćdziesiąt brali trzysta, z mojej rezerwy, a na kartotece niemieckiej wpisałem 50 i wszystko się zgadzało. Była to codzienna zabawa z szubienicą, bo nie daj Boże, gdyby się to wydało, najpierw by mnie skatował, a potem na oczach całego obozu powiesił, to było jasne.

  • Jak długo to trwało?

Do likwidacji obozu. Obliczałem, że to się musi wszystko skończyć w czerwcu, a nas ewakuowani potem w kwietniu, z Ohrdrufu z powrotem do Buchenwaldu. Buchenwald miał być spalony, a więźniowie oczywiście wytraceni, już były rozkazy hitlerowskie z kancelarii, że Buchenwald ma być cały wytracony, ale co można ewakuować to jeszcze ewakuować do Dachu. Zaczęły odchodzić transporty ewakuacyjne. W czasie naszego transportu samoloty amerykańskie postrzelały lokomotywę. Dalsza ewakuacja pieszo. W drodze uciekłem. Udało się.

  • Ksiądz się wtedy znajdował na terenie Niemiec?

Tak jest. Pracując w aptece wkradliśmy się w zaufanie Niemca aptekarza, nawiasem mówiąc to był jeden z pierwszych członków partii, miał numer dwieście-coś w partii nazistowskiej, a kompletny ignorant, jeśli chodzi o medycynę. Ale, że zdołałem wciągnąć do apteki doktora Zenktelera, więc miałem u siebie specjalistę. Tym zyskaliśmy jego zaufanie i na końcu mogliśmy nawet pracować w jego biurze osobistym. Tam na ścianie była mapa i radio, a o to nam chodziło. Już poprzednio przez ścianę słuchaliśmy, co u niego tam się dzieje, zrozumieliśmy, że on tam słucha wszystkie radia, nie tylko niemieckie. Ale tam się dostać? Pierwszy etap był taki, że jakiś lekarz niemiecki zginął w czasie transportu, katastrofa czy jak i przywieźli jego podręczną walizeczkę lekarską do nas do apteki, bo to była przychodnia esesmańska. Tam pracowali więźniowie [z naszego komanda]. Więźniowie już się jego walizeczką osobistą zajęli, przynieśli mi ją do apteki. W walizeczce między innymi był doskonały stetoskop, kiedy słyszeliśmy, że on z drugiej strony słucha radia – stetoskop do ściany i słyszeliśmy wszystko, co się dzieje na froncie. Stetoskop odgrywał inną rolę. Grając na głupocie Niemca zdołaliśmy zdobyć jego zaufanie, tak że mogłem nawet pracować w jego osobistym pokoju, gdzie było radio, a na ścianie mapa frontu i pozycje wojsk. Kopie tej mapy, razem wszystkich lekarstwami szły do wszystkich obozów. W ten sposób przygotowywało się ucieczki więźniów, bo już wiedzieli, gdzie linia frontu, i w ten sposób my też przygotowywaliśmy naszą ucieczkę.

  • Nieustannie ksiądz był w konspiracji?

Tak, konspiracja cały czas trwała, również w obozie, nie jakaś oficjalna, ale skryta, powiedzmy sabotaż, rodzaj nieustannego pogotowia.

  • Wróćmy do czerwca 1945, kiedy to zlikwidowano obóz, ksiądz miał być ewakuowany do Buchenwaldu, a potem do Dachau.

Tak, ale mówiłem o lekarzu z Ohrdrufu. Był lekarzem, ale właściwie na niczym się nie znał, miał interes w tym, żeby mieć więźnia na czele magazynu. Bardzo często wykorzystywał to, że mógł dysponować lekarstwami dla swoich osobistych potrzeb. Gdyby [w aptece] był specjalista niemiecki musiałby się z tym liczyć. On miał interes i ja miałem interes. On gorliwie skreślał coś, ja skreślałem jeszcze więcej i nabierałem jego zaufania. Trochę graliśmy na jego pustocie osobistej, dzięki temu mogliśmy pracować w jego pokoju i planować naszą ucieczkę. […]Uciekłem 12 kwietnia w wiosce Hartmansdorf.

  • Ksiądz miał w oczach mapę z biura niemieckiego aptekarza?

Oczywiście, wbiłem sobie w pamięć całą mapę, całą linię frontu, wszystkie miejscowości, gdzie front się zbliżał, dlatego mieliśmy linię frontu w oczach i w pamięci. Uciec, w lasach przeczekać linię frontu i dopiero wydostać się na wolność. Ucieczka była dramatyczna, pierwsza ucieczka mi się nie udała. Szedł ze mną inny więzień, który podawał się za majora polskiego – Piwko. Naszą rozmowę, o tym że zabieramy się do ucieczki usłyszał jakiś mały chłopiec, więzień, niestety nie pamiętam jak się nazywał. [Zapytał] „Czy mogę z wami?” „Jak najbardziej, ale wobec tego pilnuj się nas.” Na czym polegała strategia: ewakuują nas nocą. Pochód nasz śmierdzi, no bo więźniowie, wiadomo i psy już nie czują zapachu, wobec tego w odpowiednim momencie dostać się do rowu, w rowie przeczekać aż cały transport przejdzie, wtedy dopiero na wolność. Tak też wyglądała nasza ucieczka. „Uskok gwałtowny, do rowu, leżeć, czekać.” Cała nasza trójka, Piwko, chłopiec i ja znaleźliśmy się w rowie, transport przechodzi spokojnie. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, nasz chłopiec zaczyna krzyczeć. Później się okazało, że gdy leżał, jakaś żaba czy mysz na rękę mu wskoczyła, nie wytrzymał, zaczął krzyczeć i oczywiście zdradził nas. Jakiś SS-man z karabinem nad nami. Co robić? Tłumaczę, że nasz kolega spadł do rowu, idziemy go ratować, wyciągnąć, żeby szedł z nami. Stanął obok nas Niemiec, którego nazywaliśmy niedźwiedziem: „Stawać przy brzegu drogi!” Wiadomo co to znaczyło, uciekinierzy… stawia nas nad brzegiem rowu. Za chwilę zastrzeli całą trójkę, jako uciekinierów. W tym momencie zjawia się Reinarthz, który nas znał z Majdanka. Keine Durnheit - mówi „Żadnej głupoty!”. Reinarthz był wyższy rangą. Niedźwiedź się upiera: „Byli na ucieczce”. Reinarthz jeszcze raz i Befehl „Rozkaz rozkazem”, Niedźwiedź złożył karabin, a nas z powrotem do szeregu. Ale do siebie: Die werd ich mir noch schenken „Ja ich jeszcze dostanę!” powiada, a pod adresem Reinhartza „Ciebie też zdrajco!”. A do nas z piekielnym uśmiechem: ten chłopiec jest chory, on już nie może iść, weźcie go na plecy, będziecie go nieść. Na zmianę Piwko i ja musieliśmy chłopca nieść na plecach. Jak długo? Lada chwila człowiek upadnie i kula w głowę. Reinhartz czuwał nad nami. Wytrzymajcie, niedługo postój. Donieśliśmy go do postoju, ale tak skonani, że o ucieczce nie było mowy. Rano znów Niedźwiedź szuka chłopca, a chłopiec zginął. On cały czas płakał jak go nieśliśmy i przepraszał, co to on zrobił. Teraz, rano, nie było go. Widocznie w całym tym tłoku na legowisku nocnym od nas się odseparował. Rano, gdy nas potem zagnali do dalszego marszu jego już nie było, ten Niemiec go nie znalazł. Ponieważ Niedźwiedź prawie nas nie opuszczał, tym bardziej byliśmy zdecydowani uciekać. Wieczorem doszliśmy do Hartmansdorf. Skręt drogi w prawo. Po lewej stronie, wzdłuż drogi, wysoki trzymetrowy mur fabryki, po prawej stronie domy wioski. Za wioską widzimy las. Tutaj ucieczka […] przez wioskę do tego lasu. Niestety, okazało się, że wioska położona jest przy stromej skale. Noc. Nie widać możliwości wyjścia na skałę. W mroku nocy widzę... jakaś czarna dziura, włażę do dziury, nogę stawiam, coś się pode mną ugina, charczeć zaczyna. Zdechły koń w dziurze, na brzuch mu wlazłem, charczy, bo gazy wychodzą. Nie da rady, [trzeba] iść do przodu, bo z tyłu słyszę, że w wiosce jest obława, do której przyłączyli się mieszkańcy wioski, esesmani i psy.

  • Na kogo obława?

Na więźniów, którzy jak my uciekli w wiosce. Jedyne wyjście - do przodu. Wychodzę na skraj wioski, katastrofa. Tuż za wioską Niemcy postawili samochód na drodze, reflektory przecinają całe pole, aż do skały. Pas światła przez który trzeba się przedostać, ale jak? Niemcy na drodze, obok samochodu karabin maszynowy. W pewnym momencie widzę, że ktoś wybiegł, próbuje przebiec przez oświetlony pas. Seria karabinu maszynowego. Padł. Za chwileczkę inny więzień. To samo. Tu nie przejdziesz. Jest pewna szansa, ale to szaleństwo. Mur fabryczny, rów, droga a na drodze esesmani. Jedyne przejście tuż za plecami esesmanów w rowie. Psy są we wsi. Uwaga esesmanów skierowana na drugą stronę, na oświetlony pas. Za nimi półtora metra, dwa metry rów przydrożny, tuż za plecami [Niemców] trzeba się rowem przeczołgać. Jedyne przejście. Nerwy w garść, bez pośpiechu centymetr po centymetrze coraz dalej. W pewnym momencie znajduję się tuż-tuż za nimi i widzę ich przy karabinach maszynowych. Stoją… na czatach. W tym momencie słyszę głos Achtung – uwaga. Seria karabinu. Upadł. Noch einer „Jeszcze jeden”. Odruchowo nieco podnoszę głowę. Nasz mały chłopczyk, on również próbuje… seria karabinów maszynowych, pada. Podźwignął się, druga seria, już nie powstał. Wtedy na drogę wyskakuje Niedźwiedź […] rękoma wali się po bokach z radości. „Ha, ha, ha dostałem go! Tamtych też jeszcze dostanę!”. Tańczy z zadowolenia, prawie nad moją głową. … Aż ponosi, żeby wyskoczyć, za gardło go chwycić, ale żeby nie krzyczeć to ręka do gęby, żeby zacisnąć aż do krwi. I centymetr po centymetrze, jeszcze trochę… jeszcze pół metra, jeszcze metr, rowem się przeczołgałem do przodu, poza krąg światła. Trochę szybciej, trochę szybciej i przez drogę na drugą stronę – do lasu. W lesie natknąłem się na Piwkę, tego co z nami uciekał. On później uciekł, jemu się udało i jeszcze trzem kolegom. Razem już schowaliśmy się w lesie. To był 12 kwiecień. Następnego dnia znów obława w lesie. Leżeliśmy na polance, pod dużą choinką. Połowa kwietnia, a jednak tego dnia spadł dosyć duży śnieg. Obciążył gałęzie choinki, przycisnął do dołu. Lepiej nas schował. Leżeliśmy pod choinką na skraju małej polanki i słyszymy obławę w lesie. W pewnym momencie na polankę wychodzi pies, poczuł nas. Obok psa dwóch esesmanów z karabinami, sprawa skończona. W tym momencie miedzy nami a psem wylatuje sarna, pies za sarną, esesmani Ein Hirsch, ein Hirsch - „Jeleń, jeleń!” – pobiegli za psami i sarną i reakcja, najgłupsza, jaka może być w tym momencie, bo tu twoje życie wchodzi w rachubę. Przed wojną trochę polowałem, więc reakcja „Co za idioci, nawet nie potrafią odróżnić jelenia od sarny!”, polecieli za sarną, za psami. Uratowała nas sarna. Potem w lesie ciąg dalszy, [przejście przez] front. Przygotowując się do ucieczki przygotowaliśmy sobie ubrania więźniowskie. Miały czerwoną farbą pomalowane pasy, żeby było wiadomo, że to więźniowie. […] Czerwone pasy namalowaliśmy kobiecymi kredkami do ust, które znaleźliśmy w aptece. To się dało łatwo usunąć. Wehrmacht – żołnierze cofający się - uważali nas za robotników przywiezionych na roboty. „Chodźcie z nami” – zachęcali., Szliśmy z nimi nie spiesząc się kilka metrów, gdy nas wyprzedzili, to my z powrotem w drugą stronę. W ten sposób cztery dni w lesie od 12 do 16 [kwietnia], [zabawa] w ciuciubabkę aż do linii frontu. Tam jeszcze przeżyliśmy amerykańskie bombardowanie dywanowe.

  • W jakiej miejscowości?

Hartmansdorf. [Wreszcie] wychodzimy na skraj lasu, a od drogi idzie tyraliera, mundury i hełmy amerykańskie. Byliśmy na wolności. Angielski, którego się uczyłem, trochę mi się przydał.Pierwsze takie wrażenie: zakwaterowali nas w eleganckim domu, podobno po jakimś lekarzu. Przede wszystkim odpocząć, więc do łóżka. Ale jak tu spać? Co tylko się przewrócisz, wszystko zapada się w dół, miękkie materace. Nie można było spać na tym, wobec tego człowiek koce wyciągnął, na podłodze położył, wtedy się usnęło, twarda podłoga, wtedy przyszedł sen. Pierwszy, najwspanialszy sen na twardej podłodze. I tak zaczęła się wolność. Potem obóz w Giera, kontakt z polskim oficerem łącznikowym. „Proszę sprawdzić w Londynie, kto to jest Kołodko”. Sprawdził. Cztery dni później, do głównej kwatery XV korpusu a potem przenieśli mnie do III Armii Amerykańskiej, jako kapelana - oficera łącznikowego dla organizowania opieki humanitarnej i duszpasterstwa na terenach III Armii Amerykańskiej.

  • Od razu ksiądz wrócił do kapłańskiej posługi?

Tak jest, kapłańskiej i społecznej. […]

  • Jak się ksiądz dostał do Francji?

Przed przyjazdem do Francji, najpierw w Niemczech na terenie okupacji USA. Jako oficer łącznikowy organizowałem opiekę duszpasterską w obozach jenieckich i osób wywiezionych na roboty przymusowe. Główna troska: żeby w każdym obozie był kapelan i nauczyciel, kaplica i szkoła. Chodziło o młodzież, ratowanie młodzieży, umożliwianie studiów. Założyliśmy ochronki i szkoły we wszystkich obozach, a gimnazja w Wildflecken, Ashafenburgu, w Koburgu, chyba cztery albo pięć gimnazjów. Zorganizowanie pierwszej wizytacji księdza arcybiskupa Tawliny w obozach jenieckich i pracy przymusowej. Weszliśmy w kontakt z Maczkowem, gdzie przy Korpusie Andersa była Centrala Szkolnictwa Polskiego w Niemczech. Dostarczała podręczniki i pomoce szkolne. Zorganizowaliśmy pełne gimnazja i pierwsze matury. Miałem wrócić do Polski, by objąć wykłady w seminarium duchownym w Pelplinie. Pelplin został w potworny sposób okaleczony [przez Niemców]. Seminarium Duchowne i Gimnazjum w Pelplinie było jedyną szkołą, która przez [wszystkie lata] zaboru pruskiego przetrwała z polskim językiem wykładowym. Kiedy Niemcy zajęli te tereny, [dokonali] potwornej zemsty. Rozstrzelali wszystkich profesorów i nauczycieli Miałem więc wrócić do Polski do Pelplina. Przed wojną, ksiądz prof. Raszeja widział mnie, jako swojego następcę. Dlatego za zgodą biskupa w roku 1947 udałem się do Paryża dla uzupełnienia studiów. Niestety, okazało się, że przez to, że byłem łącznikiem amerykańskim, że w Niemczech w strefie okupacji amerykańskiej organizowałem duszpasterstwo i szkolnictwo, że miałem kontakt z Maczkowem, stałem się szpionem amerykańskim, wrogiem ludu. Biskup Kowalski, który nalegał, żeby nie robić nic co by przeszkodziło w powrocie do Polski, teraz sam przysłał [wiadomość]: „Tylko nie wracaj, bo albo pod ścianę albo na niedźwiedzie”.Tak mi się zostało we Francji. Z polecenia kardynała Wyszyńskiego [powierzono mi organizowanie] niższego seminarium w Paryżu. Już miałem wprawę w organizowaniu szkół w Niemczech, poza tym na emigracji wielu ludzi mnie znało, [szczególnie] w Niemczech, to ułatwiało werbowanie uczniów do Niższego Seminarium. Potem w Paryżu, poczynając od 1948 roku doszło też radio. Najpierw regularne kazania w Kościele Polskim w Paryżu transmitowane przez radio, a od roku 1960 jeszcze dwa, a czasem nawet trzy razy tygodniowo – regularne pogadanki religijne, transmitowane przez Polską Sekcję Radio France Internationale. […] Pewnego dnia skontaktował mnie świętej pamięci ksiądz Renkas z Apostolstwa Chorych, jakimi drogami on to robił, nie wiem i nie starałem się dowiedzieć. Zasadą konspiracji było by nie starać się dowiedzieć czegoś, co ci nie jest konieczne. Bo tortury - wiem co to znaczy, Aleja Szucha – połamane kości, pęknięta czaszka na szczęście na ostatnim badaniu. Potem na Pawiaku przesiedziałem trzymając głowę w dłoniach i… zrosło się . W jaki sposób mnie kontaktował ksiądz Renkas – nie wiem. Z miejsca informował mnie o wszystkich ważniejszych wydarzeniach w Polsce. Ja zaś komentowałem je w pogadankach radiowych z Francji.

  • Ksiądz mówił o wypadkach w Polsce?

Tak. W pewnym momencie zostałem oskarżony o to, [że] mącę dobre stosunki między Polską a Francją. Wtedy przydało się to, że spotkałem kiedyś i zaprzyjaźniłem się najpierw z Robertem Szumanem, a przez niego z d’Ormessonem, właścicielem dziennika „Figaro”, byłym ambasadorem Francji w Watykanie, wielkim przyjacielem Polski. Poszedłem do niego „Słuchaj o to mnie oskarżają.” Ona na to „Pójdziemy do Pierrefita.” Pierrefit był ministrem spraw wewnętrznych. „Dlaczego tu księdza oskarżają?” „Nie wiem. Programem ramowym moich pogadanek jest życie religijne we Francji, więc bywa, że pod pewnym kątem dobieram tematy. Kiedy w Polsce atakują Uniwersytet Lubelski to ja mówię o przywilejach Instytutu Katolickiego we Francji. Kiedy w Polsce zakazują budowy kościołów, mówię o tym, jak się planuje osiedla we Francji: prawo pierwokupu ma magistrat, kościół i szkoła. W ten sposób planuje się zabudowę terenu. Kiedy w Polsce propagowano przerywanie ciąży, mówiłem jakie kary są za przerywanie ciąży we Francji. Nie mówiłem o Polsce, mówiłem o Francji.” Minister uśmiechnął się. „Bardzo dobrze. Mów tak dalej o Francji”. Tym bardziej byłem czarną owcą w Polsce. Dopiero w 1989 roku pierwszy raz mogłem przyjechać [do Polski]. Jako uchodźca polityczny, za specjalnym pozwoleniem, by odwiedzić chorego brata.

  • Długo ksiądz musiał czekać...

Pięćdziesiąt lat, żeby pierwszy raz przyjechać. Dwadzieścia przeszło lat nim mojej siostrze pozwolili do mnie przyjechać. Kiedy na moją rocznicę 50-lecia kapłaństwa miał przyjechać bratanek, musiał jako „zastaw” zostawić swoje dzieci w Polsce.

  • Gdy ksiądz wszedł w środowisko polskich kombatantów, ono już istniało?

We Francji SPK zaistniało po wojnie, a w roku 1947 […] wtedy z funduszu Wojska Polskiego, poszczególne krajowe organizacje kombatanckie [zakupiły] swoje siedziby, swoje domy. Tak zakupiono również Dom Kombatanta w Paryżu.

  • Bardzo żałuję, że nie wszyscy znają ten piękny dom.

Przepiękny dom, teraz udało się go uratować. Trzeba podkreślić zasługę Polskiej Misji Katolickiej, która wydzierżawiła ten dom na dwadzieścia lat i wielkim nakładem wspaniale odremontowała. Obecnie jest to jedna z polskich pereł w Paryżu – Dom Polski i siedziba SPK– Stowarzyszenia Polskich Kombatantów. We Francji jest jeszcze kilkuset autentycznych kombatantów polskich i ich dzieci.

  • To są ludzie bardzo zaangażowani?

Tak, stosunkowo tak. W tej chwili myślimy o odmłodzeniu organizacji. […] Nawiązujemy do pojęcia kombatanta, a mianowicie, kto jest kombatantem? Kto był kombatantem, kiedy Polski nie było na mapach? Kombatantami niepodległości Polski byli pisarze nasi, malarze nasi, Sienkiewicz, Mickiewicz, Słowacki, to byli kombatanci niepodległej Polski, Kraszewski, Prus, Konopnicka, to byli kombatanci polskiej niepodległości. Jak najbardziej autentyczni. Nie bronią ale pismem, piórem. Matejko był wielkim kombatantem polskiej niepodległości, wielkości polskiej. Do tego pojęcia kombatanta trzeba wrócić, właśnie teraz, kiedy Polska jest w Europie, by nie dopuścić, żeby Polska się rozmydliła. Polska ma zostać Polską, w Europie, z całym bogactwem swojej kultury, bogactwem swojej tradycji, przeszłości swojej. Ma zostać Polską. Dlatego miejsce w stowarzyszeniu kombatantów jest dla wszystkich, którzy będą stali na straży takiego pojęcia polskiej Polski w Europie.

  • W Europie, przeciwko której przecież nic nie mamy…

W Europie, oczywiście. My zawsze nie tylko byliśmy w Europie, ale tworzyliśmy Europę i broniliśmy jej. Twierdzenie, że Polska ma wstąpić do Europy jest idiotyczne. Polska była w Europie [jednym z] przodujących krajów: materialnie, kulturalnie i konstytucyjnie. Również po odzyskaniu niepodległości. W Polsce w roku 1939 było lepiej, aniżeli za granicą. Wielu naszych uchodźców, którzy przedtem wyemigrowali, w 1939 roku wracali do Polski, bo poziom życia w Polsce był lepszy niż np.we Francji. Wielu emigrantów Polaków z Ameryki wróciło do Polski.

  • Inaczej by się to wszystko potoczyło, gdyby nie wojna.

Gdyby nie wojna.

  • Potem totalitaryzmy.

To inna rzecz. Po odzyskaniu niepodległości w roku 1918, Polska w ciągu dwudziestu lat stała się jednym z przodujących państw w Europie. Był to okres wielkiego entuzjazmu i twórczości. Podobny entuzjazm zapanował w roku 1945. Niestety, został zgaszony nową niewolą ustroju stalinowskiego, który w dalszym ciągu kontynuował to, czego Hitler i Stalin nie zdążyli zrobić. Ofiary i blizny tego ustroju jeszcze do dziś dają się we znaki.

  • Palec Boży ustrzegł księdza.

Tylko to.

  • Ale też zatrzymał księdza tam.

Zatrzymał oczywiście, przez to uratował. „Jeżeli nie chcesz jechać na niedźwiedzie albo pod ścianę, to nie wracaj” przestrzegł mnie ks biskup Kowalski z Pelplina. Potem w czasie Soboru, kiedy byłem sprawozdawcą radia, Polskiej Sekcji Radio France Internationale, przyszło mi prostować to, co polscy sprawozdawcy reżimowi pisali o Soborze i na swój sposób starali się szkodzić Kościołowi. Był moment dramatyczny, kiedy oskarżyli Episkopat polski o herezję, że z Matki Boskiej robi Boga. […] Któregoś dnia wszyscy Ojcowie Soboru w swoich skrzynkach pocztowych znaleźli plik różnego rodzaju ulotek i paszkwili, oskarżających cały Episkopat polski, o to że herezję głosi. Episkopat polski zaproponował żeby Matkę Bożą nazwać Matką Kościoła. […] Wtedy też - w następstwie tych oskarżeń - poważna liczba Ojców Soboru była przeciw polskiej propozycji, aż do momentu, kiedy biskupi polscy zaprezentowali swoją myśl. Wtedy mówiono o tym jako o soborowym cudzie Matki Bożej. Na auli soborowej zapanował entuzjazm nie do opisania. Wszyscy Ojcowie Soboru jednogłośnie dali Matce Bożej tytuł Matki Kościoła..

  • bardzo interesujące były dzieje księdza przez te lata.

Taka była wola Boża. Tak Bóg prowadził i Bogu niech będą dzięki. […]
Warszawa, 25 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Witold Kiedrowski Pseudonim: Ksiądz Słoneczko, „Żmigród” Stopień: kapitan Formacja: ZWZ, AK, Biuro Informacji Prasowej przy Delegaturze Rządu Dzielnica: Śródmieście, Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter