Tadeusz Dryll „Dąbrowski”

Archiwum Historii Mówionej

Było nas tam dziesięciu.

  • To może od początku, dobrze?

Po tym, jak gestapo usiłowało mnie aresztować, musiałem się ukrywać. Ukrywałem się na Kole. Sam mieszkałem normalnie na Śniadeckich. Naprzeciwko mojego domu na Śniadeckich 10 było zgromadzonych dziesięciu kolegów, którzy mnie zawiadomili, żebym natychmiast przyjechał, jeśli chcę z nimi zagrać w brydża. Pilna sprawa.

  • Kiedy pana zawiadomili?

To było rano, dzień przed Powstaniem. Pojechałem i zastałem ich tam. Powiedzieli wyraźnie: „Coś się szykuje”. Tam byliśmy zgromadzeni.

  • Gdzie dokładnie byli panowie zgromadzeni?

To było [na] Śniadeckich 10, w domu kolegi Jerzego Ejsmonta. To był mój kolega z kompletów i z Politechniki, później też z niewoli. I był dowódca, Nowowiejski właśnie. Jeden z kolegów mojej siostry z Belwederu, gdzie chodzili do szkoły powszechnej z Jagodą Piłsudską i który jest też wpisany w tym pamiętniku, powiedział…

  • Umówił się pan, że to będzie hasło, tak?

Tak. „Przyjedź pilnie, bo chcemy zagrać w brydża”. No i ja to uczyniłem. Do wieczora żeśmy czekali. Nic nie wiedzieliśmy. Potem żeśmy się przespali. W międzyczasie odwiedziła mnie siostra ze swoim narzeczonym. Nie wiedziała, że za pięć dni nie będzie żyła, bo zginie w Powstaniu wieczorem. Jak się obudziliśmy rano, to ci państwo, u których byliśmy, poczęstowali nas oczywiście śniadaniem. Dowódca, pseudonim „Pigi”, Nowowiejski, powiedział, że będzie dawał godzinne przepustki. Kto chce, to proszę bardzo. Ja się zgłosiłem. Była godzina dwunasta.
Poszedłem do fryzjera i pierwszy raz odwiedziłem moją mamę i mieszkanie, które było naprzeciwko nas. Przedtem nie mogłem przyjść wskutek tego, że się ukrywałem. Gestapo dwa razy chciało mnie tam aresztować. Tym razem się nie bałem, bo już wiedziałem, że lada chwila coś się zacznie. Niemcy byli przestraszeni i jeździli po Warszawie jak wariaci. Widać było, że się boją. Wróciłem z powrotem tam, gdzie byli koledzy. Wtedy dowódca polecił drugiemu koledze, że może wyjść na godzinę. On się nazywał Andrzej Kozielski. Mam jego fotografię. Niesłychanie zdolny. Był ze mną na kompletach i też miał już zaliczony pierwszy semestr tajnej Politechniki. I wyszedł. Wyszedł, i w tej godzinie wybuchło Powstanie.
To było gdzieś między czwartą a piątą, o ile pamiętam. Rozległy się strzały i jemu przestrzelono płuco. Przeżył. Nie wiem, kto go zaniósł do szpitala Dzieciątka Jezus. Wyzdrowiał i potem, jak Niemcy go wywozili, uciekł. Chował się u chłopów. Jak się „Kampinos” cofał, to się do nich zgłosił i został ranny drugi raz. Wrócił do tych chłopów i schronił się pod stertą zboża czy czegoś. Niestety wpadli Niemcy i zagrozili tym chłopom, że ich wszystkich rozstrzelają, dzieci i wszystkich. Wydali go. Został zastrzelony w tej stodole.

  • Jak nazywał się ten oddział, w którym pan był w momencie wybuchu Powstania?

Aha! Ten oddział nie dostał żadnych rozkazów. Myśmy całą pierwszą dobę, do rana – to nie była doba wobec tego – nie mieli rozkazów. Czekaliśmy na rozkazy, na broń. Nikt z nas nic nie miał. Tylko dowódca, „Pigi”, miał „parabelkę”.

  • Jak się nazywał ten oddział?

Nie wiem. Dowódca powiedział rano: „Przechodzimy przez ten mur i wychodzimy na Koszykową”. Na Śniadeckich Niemcy strzelali bez przerwy wzdłuż ulicy z karabinów maszynowych z bunkra, który postawili przed moją przedwojenną szkołą. Tak że o wyjściu nie było mowy. On mówi: „Pójdziemy na Koszykową”. Przedostaliśmy się na Koszykową i tam – szok. Prawie z każdego okna [powiewała] chorągiew biało-czerwona. Też żeśmy wpadli w szał, zachwyty.
Ktoś nam powiedział, że niedaleko, kilka budynków dalej, w gmachu [Wydziału] Architektury, [na rogu] Koszykowej i Lwowskiej są jakieś tablice. Jak tam podeszliśmy, to było napisane: VI Zgrupowanie Armii Krajowej. Zgłosiliśmy się. Przyleciał oficer dyżurny i zaczął z nami rozmawiać. Zmartwił się, że nie mamy broni. I powiedział: „To do żadnej kompanii [was nie przyjmę]. Są zgromadzone dwie kompanie bojowe, ale jak nie macie broni, to nie wiadomo, co z wami robić. Wobec tego utworzymy tutaj kompanię saperów i będzie nam robić pociski i pomocnicze rzeczy”. Szczególnie, jak się dowiedzieli, że ja i ten kolega jesteśmy z politechniki. Mówi: „To będziemy korzystać z waszej pomocy technicznej”.

  • Ilu panów było w tym oddziale?

W tym oddziale zostało tylko dwóch, bo tamci poszli gdzieś indziej. Wiem tylko, co się stało z dowódcą, z tym „Pigim”. Zginął później w rejonie Krakowskiego Przedmieścia.

  • Było panów trzech?

Dwóch. Ja i ten Jurek Ejsmont. Zaczęło się bardzo dziwnie, bo siedzieliśmy w sali na pierwszym piętrze i czekaliśmy na rozkazy. Pojawił się młody podchorąży i oświadczył, że on tworzy pluton saperski i żebyśmy się nie nudzili i mieli co robić – bo dla nas nie ma roboty – to będą wykłady. Przez dwa tygodnie myśmy mieli wykłady, nawet regulamin, na przykład piechoty. Przed kim żołnierz prezentuje broń? „Przed Najświętszym Sakramentem, przed panem prezydentem” – taki był początek.
Ale pojawiła się wiadomość, że są trzy miotacze płomieni wykonane w konspiracji. Przydzielili nam te miotacze i polecili, żebyśmy sobie zorganizowali paliwo, które powodowało ten płomień, i żebyśmy rozgryźli, co z tym robić, bo nikt takich [miotaczy] nie zna. Myśmy to rozgryźli na terenie politechniki. Nawet żeśmy takie prowizoryczne baraczki spalili. Wspaniała rzecz, trzy miotacze płomieni. Zrobiono trzy sekcje. Jeden z kolegów nosił na plecach trzy pełne zbiorniki, bo były ciężkie. Drugi nosił trzy zapasowe, a mnie przypadła dziwna rola. Do tych miotaczy płomieni owało mechanizmu zapalającego płomień nafty czy benzyny czy tej mieszanki, żeby to się zapaliło w momencie wyrzucenia. Wymyśliliśmy, że trzeba to owinąć szmatą. Miałem w kieszeni spirytus. Przed użyciem miałem tę szmatę polać. Dali mi zapalniczkę, żebym podpalił. Wtedy ten kolega, który miał na plecach [zbiornik] mógł włączać i wyłączać ten płomień. To było na trzydzieści metrów. Myśmy to wypróbowali. Takiego miotacza płomieni niestety nie ma u was w Muzeum. Wiem, że jest w części wojskowej w Muzeum Narodowym, w Muzeum Wojska Polskiego. Być może, że ten nasz, w świetnym stanie. Były trzy miotacze płomieni.
Dwa tygodnie później, jak politechnika była zdobywana przez Niemców, spędziłem z takim właśnie miotaczem dwadzieścia cztery godziny w oknie sal, właściwie takich piwnicznych. Czekaliśmy, żeby podjechał jakiś czołg. Czołgi jeździły na naszych oczach, ale z tyłu była piechota niemiecka, i byliśmy bezradni. Staliśmy tylko w trzech pokojach, bo [był] jeden miotacz na pokój, i czekaliśmy, żeby jakiś czołg się zbliżył. Nie wiem, czy oni nas trochę widzieli, czy nie widzieli. Zresztą ten czołg od czasu do czasu odkręcał wieżyczkę i rąbał gdzieś, szczęśliwie na wyższe piętra. W nas nie wystrzelił, bo byśmy natychmiast zginęli.
Była jeszcze jedna rzecz. Dowódca naszej kompanii, który był z nami, przedwojenny inżynier, kapitan „Wacław”, powiedział, że nie mamy prawa użyć miotaczy bez zgody kapitana „Golskiego”, dowódcy zgrupowania. Czołg zbliżył się parę razy i myśmy chcieli wybiec. Ja świetnie biegałem. Byłem mistrzem Warszawy na sześćdziesiąt metrów w czerwcu 1939 roku. Trudno uwierzyć, bo nie wyglądam na takiego, ale tak było. Powiedzieliśmy z dwoma kolegami: „Trudno, zginiemy, nie zginiemy, ale może tego czołgu dopadniemy”. Patrzę, a on kręcił wieżyczką. Więc jak on się odkręci w drugą stronę, to go dopadniemy, drania. Ale tam była piechota niemiecka i myśmy też byli na muszce, na ich obserwacji. Były takie momenty, że chcieliśmy wybiec, ale nasz dowódca, kapitan „Wacław” mówił: „To lećcie do »Golskiego«, czy możemy”. Zanim wracał, to już czołgu nie było i w ogóle nie użyliśmy miotaczy. Potem dalej przechodziliśmy te szkolenia bez przerwy.

  • Czyli te szkolenia były mniej więcej do połowy sierpnia?

Tak, tak. W międzyczasie zbudowaliśmy na ulicy Noakowskiego bunkier, naprzeciwko Pola Mokotowskiego. Stała tam niemiecka bateria słynnych „osiemdziesiątek ósemek”, cztery działa przeciwlotnicze. Byliśmy także świadkami zrzutu ponad stu dziesięciu bombowców, latających fortec. Oni nie strzelali. Strzelali z karabinów maszynowych do tych samolotów, a z dział nie wystrzelili. Myśmy zbudowali tam bunkier, wycelowany właśnie w te baterie. Jak jeden zasobnik spadł niedaleko nas – nie będę opowiadał szczegółów – to go ściągnęliśmy w nocy. Tam był bren – lekki angielski karabin maszynowy. Miał przestrzeloną lufę, ale w pojemniku była zapasowa lufa. Ustawiliśmy karabin w bunkrze, który był jeszcze mokry. On tam przetrwał do końca Powstania.
[...] Wysadziliśmy czteropiętrową kamienicę, spaloną w pierwszych dniach [Powstania], która była obok. Zasobnik upadł na odcinek alei Marszałka i leżał na środku. Jak tylko ktoś się wychylił, to Niemcy byli naprzeciwko w kawiarni Lardelliego. Ona jest powszechnie znana starym warszawiakom. Nie można było ich zaatakować ani nie można było podbiec do zasobnika, więc postanowiliśmy wysadzić ten budynek. Znieśliśmy mnóstwo pocisków niemieckich, niewybuchów. [Pociski] z tych dział, co stały na Polu Mokotowskim, często nie wybuchały. Myśmy to znieśli i daliśmy jakieś środki zapalające, żeby wybuchło. Wysadziliśmy w piwnicy ten czteropiętrowy, spalony budynek. [Wybuch] spowodował, że zrobiło się ciemno, szaro. Koledzy, nie my, bo myśmy nie mieli broni, tylko koledzy z automatami wyskoczyli, złapali go i w tym kurzu ściągnęli. Okazało się, że były tam dwa breny. Dwa breny były.

  • Przy jakiej to było ulicy?

To była aleja Marszałka Piłsudskiego. To był początek takiej reprezentacyjnej[alei], która miała być wybudowana. I Noakowskiego. Obok była słynna cukiernia, nazywała się „Lardelli”. Znana w Warszawie, bardzo popularna. W związku z tym dostaliśmy potem polecenie, [aby wybudować] kilka takich bunkrów w piwnicach na Noakowskiego i w szkole Wawelberga. Przed wojną to była Wyższa Szkoła Inżynierska, nie Politechnika. Nie dawała tytułu inżyniera, ale szkoliła świetnych inżynierów praktyków. Tam żeśmy zbudowali dwa bunkry.
Potem ja z kolegą, Jurkiem Ejsmontem, dostaliśmy dziwne polecenie. [Mieliśmy] mianowicie pilnować na zmianę, przez całą dobę, dwunastu jeńców niemieckich. W pierwszych dniach żeśmy ich wzięli do niewoli. No i przydzielili mnie z kolegą. [To było] na terenie gmachu Politechniki, Wydziału Architektury Politechniki. Właśnie ci Niemcy pomagali nam przy budowie bunkrów. Nosili ciężkie worki z cementem. Zresztą to byli dziwni Niemcy. Dwóch z nich powiedziało, że są Ślązakami. Byli chyba trochę zniemczeni, ale od razu [powiedzieli,] że chcą do nas wstąpić. Zostali skierowani do kuchni.

  • Czy oni mówili po polsku?

Mówili, ale coś nie bardzo im to szło. W ogóle nie byli rozmowni. Jak wychodziliśmy do niewoli, kapitan „Golski” polecił dać im legitymacje akowskie. Poszli do niewoli razem z nami. Jeden to był sierżant, lotnik niemiecki.
Jak nas bombardowali, sztukas zrzucił dwie bomby i część naszego gmachu od Koszykowej została zburzona. Jedna bomba wybuchła, druga nie. Myśmy tam odkopywali koleżanki. W sumie zginęło dziewięć [osób]. Odkopaliśmy dziewięć koleżanek, które zginęły pod gruzami. Ten Niemiec się zgłosił [do pomocy]. Pamiętam, jak wynosił na rękach jedną z koleżanek, już nieżywą, i płakał. Jedna bomba nie wybuchła i on sam się zgłosił. Pamiętam, że to był rodowity Niemiec z Bawarii. Powiedział, że on nam tę bombę może rozbroić – to była stukilogramowa bomba – i będziemy mieli na granaty. Widzieli, że my robimy granaty, ale nie mamy materiału wybuchowego. Więc można z tego będzie zrobić ze sto granatów albo i więcej. [Bomba] wpadła na schody i nie wybuchła. On z innymi Niemcami położyli ją na środku podwórza. I rozbroili tę bombę. Nie wiem, co się z nim dalej stało. Do niewoli z nami na pewno nie poszedł. To był rodowity Niemiec.
  • A jak było z uzbrojeniem?

Potem wykorzystywali nas [do różnych prac]. Na przykład jak mleczarnia na Hożej została zdobyta, to nas posłali, żeby przenosić mąkę workami. Tam był cukier, co tam jeszcze było? Było nawet masło.
Miałem jeszcze inną ciekawą pracę. Tak zwana mała PAST-a była na ulicy Pięknej. Ten budynek istnieje [do dziś]. To był budynek telefonów miejskich. Przylegał do ambasady niemieckiej. Dwa sąsiednie budynki były spalone. Siedziało tam około sześćdziesięciu Niemców, żandarmów. Otwartym szturmem nie można było [ich] zdobyć. Na dachu mieli zresztą karabiny maszynowe. Dowództwo wymyśliło, że trzeba podejść ruinami spalonych [budynków] do bocznej ściany [wspólnej dla] spalonego budynku i PAST-y, i tę ścianę wysadzić w powietrze. Wtedy oddział dziesięciu chłopców skoczy tam, rzuci granaty i budynek zostanie zajęty, a Niemcy wzięci do niewoli. Postanowili, żebyśmy my zrobili tę bombę, przygotowali materiał wybuchowy i minę. Ja też między innymi zostałem wytypowany na ochotnika, że będę jednym z tych, którzy wskoczą. Miałem tylko dwie „filipinki”, dwa granaty własnej roboty, akowskiej. Powiedzieli, że mamy czekać, więc czekaliśmy w wielkim napięciu. Powiedzieli, że atak będzie o godzinie dwunastej.
Siedzieliśmy gdzieś do za piętnaście dwunasta w nocy. Przyszli wreszcie i powiedzieli, że chłopcy z kompanii szturmowej odmówili dania nam ich broni, bo uważali, że to jest bez sensu i się nie uda. Odmówili oddania broni i powiedzieli, że oni pójdą sami. Dlatego nie zginąłem, bo bym to odpalił, wskoczył do tej dziury, a Niemcy zrzucili tam z dachu granaty, mieli automaty i wszystkich wytłukli. Zginęło ich tam chyba ośmiu. Tego się dowiedziałem po wojnie. [Przeczytałem] w jakichś wspomnieniach, w jakiejś książce o Powstaniu. Przedtem nasza kompania techniczna próbowała podpalić budynek PAST-y. Postawiliśmy motopompę, zataszczyliśmy tam parę beczek benzyny, ropy i nafty. Pompą polaliśmy fronton, ten, który był od strony ulicy. Zaczęliśmy polewać ścianę. Jednocześnie koledzy strzelali pociskami zapalającymi. Ściana nawet się paliła, ale okazało się, że tam były metalowe okiennice i płomień wygasał po dziesięciu, piętnastu minutach. Nie udało się. Wtedy nastąpił drugi pomysł, ataku od góry. Potem byłem parę razy na barykadzie. Wtedy na Politechnice cały czas. Ale też tylko…

  • Jak było z uzbrojeniem?

Nigdy nie dostałem broni. Nigdy. Miałem tylko te „filipinki”. Umawiałem się z kolegami z kompanii bojowej, którzy byli na barykadzie: „Ty, słuchaj, jakbyś padł albo był ranny albo coś…”. On mi dawał karabin i mówił: „Słuchaj, umiesz strzelać?”. Mówię: „Pewno, że umiem strzelać. Znam się dobrze na broni”. „No to ty przejmij natychmiast i trzymaj. Będziesz mnie wspominał do końca życia, jak ja zginę, że ci dałem tę broń”. Tak by było, ale żaden nie zginął, bo już Powstanie przygasało.

  • Jak wspomina pan próby zdobywania przez Niemców gmachu Politechniki? Było takich kilka.

Byłem wtedy… Bo przyznam się, że w pewnym momencie dostaliśmy polecenie, aby z tego miotacza… W piwnicy były nawet zgromadzone skrypty mojego profesora Moszyńskiego od części maszyn. Olbrzymia ilość skryptów do nauki. Jak Niemcy zaczęli atakować gmach główny…

  • Kiedy to było? Na początku sierpnia czy w połowie?

To było koło 12, 13 sierpnia. Dostaliśmy rozkaz, żeby polać te skrypty [benzyną], żeby gmach się zapalił. Gmach się nie zapalił. Potem został spalony chyba przez Niemców, ale [gdy my podpalaliśmy], nie zapalił się. Ja polewałem z miotacza i to się nie udało. Już trochę później byłem świadkiem tego, jak wychodziła delegacja do Niemców, żeby jechać na rozmowy pokojowe. Koło mnie przechodzili. To był późniejszy generał Osmecki. Co prawda ileś lat później w Londynie okropnie mnie objechał, ale nie miał racji. To był szef wywiadu w Komendzie Głównej. Był on, była jakaś hrabina, Tarnowska chyba, wyglądała jak chłop. Powiedziałem do kolegi: „Jaki brzydki ten oficer!”. A on mówi: „Słuchaj, to baba!”. No rzeczywiście, okazało się. I był tłumacz. Oni chodzili jakieś trzy dni przed kapitulacją, nawet wcześniej. Niemcy zabierali ich do samochodu na ulicy 6 Sierpnia, czyli obecnie Nowowiejskiej. Jechali pod Warszawę, tam gdzie pani Walewska spotykała się z Napoleonem w ich pałacu. Tam prowadzili rozmowy z generałem Bachem. Stamtąd wyszedłem do niewoli, właśnie z rogu Śniadeckich i Lwowskiej. Mama mnie odprowadziła.
Ciągle byłem nieszczęśliwy, że nie mam broni. Zgłaszałem się do różnych akcji, ale ciągle było to samo: „Po co będziesz [szedł]? Siedź tu i czekaj. Tutaj też możesz być potrzebny”. Gdyby atakowali nasz gmach, to wszędzie były butelki z benzyną i właściwie to była jedyna broń. Jak czołg miał wjechać… bo przyjechały nas [atakować] trzy czołgi. Jeden przywalił we Lwowską. Przed politechniką była kapliczka i oni stanęli przy tej kapliczce. Drugi walił w ulicę 6 Sierpnia, czyli w obecną Nowowiejską, a trzeci w Śniadeckich, gdzie zresztą ja mieszkałem. Oni sobie postrzelali, postrzelali i odjechali. Podbiec do nich nie było mowy, zupełnie. Trzeba byłoby przebiec jakieś sto metrów na ich oczach. Bez piechoty byli co prawda, ale to były takie lekkie czołgi. Zapomniałem typ, kiedyś to wszystko wiedziałem.
Jak zorientowałem się o tych pertraktacjach pokojowych, to z Jurkiem Ejsmontem żeśmy sobie uradzili, że nie pójdziemy do niewoli. Zostaniemy w Warszawie i będziemy czekać, aż przyjedzie ta cholerna armia radziecka. Uważaliśmy, szczególnie ja, po doświadczeniach z gestapo, że Niemcy nas rozwalą. Przecież rozstrzeliwali jeńców na Mokotowie. To, co się działo na Woli, to przecież rzeź. Żołnierze rozstrzeliwali pięćdziesiąt tysięcy ludzi. I [postanowiliśmy,] że my zostaniemy. Dowiedzieliśmy się, że w sąsiednim zgrupowaniu na Emilii Plater u tak zwanego… tam był porucznik „zrzutek” – „Piorun”, zastępca dowódcy tego zgrupowania. Oni przejęli zrzuty radzieckie i mieli kupę broni. Poleciałem tam z Jurkiem do „Pioruna” i on powiedział: „Panowie, jak nie macie broni, to przyjdźcie do nas i natychmiast dostaniecie broń”. Zgłosiłem się też do kapitana „Golskiego”, bo go…

  • Czy to było pod koniec września?

Tak. Zgłosiłem się do kapitana „Golskiego”. On prawie codziennie słuchał ze mną radia z Londynu w piwnicy. Myśmy się dobrze znali z tego powodu. Nawet mi zlecał pewne zadania. Pytał się, jak [jest] w naszym plutonie? Co żołnierze mówią? Jak Rosjanie przyjdą, to co? Czy będziemy walczyć, czy co? Więc ja mówiłem, że mam dwóch podchorążych. Jeden to jest szlachcic z Wołynia, więc nienawidzi ich tak, że da się zabić, a nie podda się na pewno ani nie będzie żył wspólnie z Armią Czerwoną. Drugi był taki spokojniejszy, mówił: „Co robić? Jest tam Berling i może dogadają się nasze londyńskie władze i może wspólnie pójdziemy na ten Berlin”. Wtedy kapitan powiedział mi: „»Dąbrowski«, słuchaj, bardzo mnie interesuje to, co mówisz. Proszę cię, jeśli są takie głosy, jak tego podchorążego – mówi – biedny chłopak, bo mu wymordowali rodzinę na Wołyniu…”.

  • Tego z Wołynia, tak?

Tak. On był z Wołynia i to zrobiła UPA – nie Rosjanie, tylko UPA. Mówi: „Oczywiście, trzeba chłopca zrozumieć, ale wy, jak ktoś będzie chciał was słuchać, mówcie, że trzeba jakoś to przeżyć. Musimy przeżyć tę wojnę. Jeśli generał Berling dogada się z rządem londyńskim, to trzeba jednak z Rosjanami współżyć, a nie walczyć. Już tu walczymy z kolosem. Jeszcze tylko [tego by] owało, żebyśmy z Rosjanami walczyli”. Nie bardzo to wykonałem, bo koledzy nie bardzo chcieli się tym interesować. Były inne sposoby.

  • Mówił pan, że w czasie Powstania był pan na barykadzie, tak?

Wiele razy, tak. Na ochotnika zastępowałem kolegów.

  • Przy jakiej ulicy?

To było zawsze przy Lwowskiej, przy placu przed Politechniką. I chodziłem na patrole z kolumną szturmową, ale to już zupełnie nielegalnie. Sam pytałem dowódcy: „Panie podchorąży, czy mogę pójść z wami?”. „Chodź, chłopie, dlaczego nie”. Zanim Niemcy zajęli teren politechniki, to się tam szwendałem. Potem na Koszykowej była taka hala, ziemia niczyja. Tam żeśmy sobie znajdywali żywność. Szabrowaliśmy sobie trochę, bo to leżało na ziemi.

  • A jak było z zaopatrzeniem, z żywnością?

Fatalnie, ale muszę powiedzieć, że miałem mamę na Śniadeckich 9. Piwnicami sześć minut [szedłem] do mamusi. Były różne przebicia. Szedłem do dowódcy, jak wszyscy się kładli spać. Niemcy rzadko atakowali w naszej dzielnicy. W zasadzie tylko w dzień, rano i potem. „Panie podchorąży, czy mogę skoczyć do mamusi? Ma żywność”. On zawsze mówił: „Dobra!”. Ona zawsze coś mi dała, jakąś puszkę sardynek. Po powrocie dawałem coś dowódcy. Mama zawsze na mnie czekała i zawsze mi coś [dawała]. Dobre rzeczy mi robiła, jakieś kluski z czymś tam… No nie wiem. W każdym razie nigdy nie byłem głodny. Zaopatrywałem też swojego kolegę. On mieszkał naprzeciwko nas, ale nic nie miał. Chodził głodny, więc zawsze z nim chodziłem do mamusi.

  • A czy była woda?

Woda była. Bardzo długo była woda, a potem się skończyła. Skąd? Ja się nawet parę razy kąpałem w domu w nocy, bo był gaz i elektrownia była czynna bardzo długo. Co prawda myśmy mieszkali na czwartym piętrze, ale woda była. Ja nie wiem skąd. A! Woda! W gmachu Architektury był i jest ogród, podwórze między trzema gmachami, które tworzą gmach Architektury. Tam była ręczna pompa, jeszcze z czasów carskich. Bardzo dobra woda [tam] była. Ustawiały się ogonki, sto osób i więcej. Kiedyś Niemcy się wstrzelili i trzeba było pilnować porządku, bo ludzie się różnie zachowywali. Jak walił granatnik, to byli ranni i trzeba było się nimi zająć. U nas w jednej z piwnic był też szpital.

  • Przy Koszykowej, tak?

Tak, od strony Koszykowej. Ja też leżałem trzy doby w sąsiednim domu. Czerwonki dostałem, coś strasznego! Leżałem na pierwszym piętrze i w tym czasie Niemcy zaczęli rozwalać Koszykową „krowami”. Leżałem i tylko czekałem. Słyszałem, jak ta „szafa” jest przesuwana i potem straszliwe wybuchy, bo to były potężne pociski. Przeżyłem jakoś tę czerwonkę. Też dzięki mamusi, która siedziała przy mnie i gotowała mi papki ryżowe. Ale krew się ze mnie lała ze trzy dni.

  • Pan mówił, że później pan przedostał się przy Emilii Plater do…

Tak, poszliśmy do „Golskiego” i on mówi: „Chłopaki, dobrze, bo tu już wielu się od nas urwało”. Poszli z ludnością cywilną, bo Niemcy zrzucali ulotki i cześć żołnierzy, słabych ideowo, dało się nabrać. Wyszli z ludnością cywilną z tymi [ulotkami]. To miało służyć jako przepustka. To było tydzień przed zakończeniem Powstania. [„Golski”] pokazał [nam] pałacyk, [który] stoi do tej pory na ulicy Emilii Plater. Od strony ulicy jest mur, potem stoi pałacyk i ogród, a z drugiej strony tego pałacyku okna wychodzą na gmach fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Ten gmach był zajęty przez Niemców. Pałacyk był zajęty przez naszych. Zaprowadził mnie z kolegą do pokoju i mówi: „Panowie, tam są Niemcy”. Też tak byli [blisko] jak tu, [przy politechnice], nawet ich czasami było widać. Mówi tak: „Macie po karabinie do ręki i całą skrzynkę amunicji. Tutaj jest tapczan pod oknem. Jeden śpi albo leży, a drugi wygląda, czy nie ma ataku. Nie wolno strzelać do Niemców. Dopiero jakbyście zobaczyli, że atakują, wylatują, no wiadomo, czy zaczynają strzelać, to i wy. Wtedy przylatuje kompania od nas i was ratuje. I kontratak”. Szczęśliwie Niemcy ani razu nie próbowali. Ja tam z kolegą do końca leżałem. Tylko jak żeśmy szli do niewoli, to nie oddaliśmy karabinów tak jak trzeba, na składowisko Niemcom, tylko wrzuciliśmy do kanału. Ani razu nie wystrzeliłem z tego karabinu, jak wreszcie go miałem. To [był] krótki [karabin]. Myśmy je nazywali „kawaleryjskie”. Dali nam granaty i tak dalej.
Tak że ta moja działalność… Mówiłem pani chyba, że nie mam jakichś ciekawych [przygód]. Byłem natomiast obserwatorem i widziałem bardzo dużo rzeczy, na ogół tragicznych, bardzo różnych. A jeszcze miałem dwa zadania. Kapitan „Golski” mnie wezwał i mówi: „Dąbrowski, jest popołudnie. Jutro rano ma być kanał pod ulicą Koszykową, z jednej strony ulicy na drugą. Między numerem domu tym a tym”. Mówię: „To co?”. „To jest wasza sprawa. Rozkaz. Jutro kanał ma być gotowy”. Pod ulicą, ulica asfaltowana.
Dałem radę, sam jeden. Latałem po piętrach, chodziłem do mieszkań. Młodzi panowie, starsi też się zgłaszali. Nie tacy jak ja w tej chwili, ale tacy po pięćdziesiątce. „Panowie, trzeba tunel [wykopać]. To jest i w waszym interesie – mówiłem – bo jakby Niemcy atakowali od tamtej strony, to możecie przebiec na drugą stronę i uciekać. A żołnierzom [tunel] jest potrzebny dla łączności i też w celu przerzucania pojedynczych osób albo całych oddziałów”. Wszyscy się zgadzali. Tylko okazało się, że nikt nie mógł wytrzymać dłużej niż pół godziny. Nie wiedziałem tego. Tam było tak gorąco, tak duszno, że mdleli. A jak [taki] zemdlał, to trudno było go wyciągnąć, bo kanał był bardzo wąski. Tam były różne rury i było powiedziane, że nie można przewodów elektrycznych [naruszyć], zresztą mogą być pod napięciem. Nie można wody [marnować], bo ludność musi mieć wodę. Wtedy jeszcze była woda. No i tak to było. Łączniczka… też taki kawał. A nie to… Pan nagrywa coś? A nie, to nie powiem, bo to trochę pikantne.
  • Proszę powiedzieć.

Można? A, bo pan może skasować. Przybiegła łączniczka, przyniosła mi kolację i mówi: „»Dąbrowski«, ja tutaj mieszkam na parterze. Jak oni będą kopać, to ty się połóż i odpocznij trochę, bo widzę, że ty się ledwo na nogach trzymasz”. Bo ja musiałem po tych piętrach latać i robić zmiany co pół godziny. Dwóch kopało. Jeden na przedzie, drugi tymi kubełkami podawał [ziemię] do bramy. W bramie było jedno wyjście, a w drugiej bramie było drugie. Mówię: „Dobrze, to gdzieś koło ósmej przyjdę i się prześpię”. Przyszedłem i ona mi pokazała tapczan, nawet ładnie posłany. Położyłem się i od razu usnąłem. Po pewnym czasie się obudziłem, a ona leży obok mnie. Więc strasznie się rozzłościłem, uciekłem stamtąd. Jeszcze mi dała piżamę brata, żebym się przebrał. Już więcej nie wróciłem na ten tapczan. A ona poleciała do oddziału do kwatery i mówi: „Słuchajcie, ten »Dąbrowski« to jakiś idiota. Spał ze mną całą noc i nawet mnie nie dotknął!”. Potem oni się strasznie ze mnie nabijali. Długo pamiętali. Mówili: „»Dąbrowski«, ty chyba eunuch jesteś!”. No i zbudowaliśmy tunel, i tak się to spodobało, że kapitan „Golski” za dwa dni kazał mi przekopać drugi na [ulicy] Piusa, tylko w szerszym miejscu, i dał mi dwa dni czasu. I ten był zbudowany.

  • Jak wspomina pan kapitulację?

Kapitulację widziałem, bo byłem na barykadzie naprzeciwko politechniki. Myśmy wszystko widzieli. Przy mnie… A! Byłem w pierwszym oddziale, który wyszedł. [...] Myśmy wyszli pierwsi. Każda drużyna niosła biało-czerwoną flagę. Niemcy stali dopiero na Nowowiejskiej. Myśmy wychodzili na rogu Śniadeckich i Lwowskiej, czyli przechodziliśmy przez spory plac [Politechniki]. Byłem w pierwszej drużynie, jaka wychodziła. Było nas osiemnastu. Tylko nie [wychodziłem] ze swoją dawną drużyną, bo przeniosłem się na te parę dni do tamtych. Pierwszy szedł kapitan „Piorun”, ten zrzutek. Przed samym Powstaniem zrzucono go w Warszawie, taki mały, jego zdjęcie jest u was. Tam stali Niemcy, kilku filmowców, mnóstwo fotografów i robili zdjęcia i filmy. Potem wchodziliśmy na 6 Sierpnia, czyli Nowowiejską, szliśmy do alei Niepodległości, w prawo i tam, gdzie jest do tej pory Ministerstwo Obrony Narodowej, przechodziło się przez bramę na wielki plac, gdzie [stali] Niemcy. Stało tam naprzeciwko kilka plutonów żandarmerii niemieckiej. Trochę mieliśmy pietra – czy oni stoją, żeby nas rozwalić? Stało tam kilka plutonów, mnóstwo. Kazali nam zrzucać broń, kto miał. Dużo tam nie dostali. Do mnie też podszedł jakiś Niemiec, porucznik, i pyta: „Visa masz? Visa masz?”. To był najlepszy pistolet tej wojny i oni [o tym] wiedzieli, przynajmniej tak uważali i szukali tych visów. Jak rzuciliśmy broń, to kazali nam maszerować kolumną, piątkami.
Stamtąd poszliśmy aż do Ożarowa, tylko przez Ochotę. Kawał. I do Ożarowa. W Ożarowie, gdzie był Kabelwerk Ożarów, czyli polska fabryka kabli, zrobili dla nas obóz. Nawet nam sienniki z sianem położyli, żebyśmy się przespali jedną noc. Siedzieliśmy tam całą noc. Po drodze cały czas żeśmy szli. Robiliśmy przerwy, ale byli rozstawieni żandarmi.
I tu zdumiewająca rzecz. O tym nikt nie pisał, a uważam, że to też [jest] ciekawostka. Wzdłuż alei Niepodległości i wzdłuż Nowowiejskiej, tak co dwadzieścia metrów, stał żołnierz niemiecki. A myśmy nieśli – każda drużyna – flagę. Wyobraźcie sobie, że ci Niemcy prezentowali broń indywidualnie. Jak flaga przechodziła, to prezentowali nam broń.
Potem, na drugi dzień załadowali nas do bydlęcych wagonów i wieźli do Lamsdorfu, obecnie Łambinowice, do obozu jeńców. Myśmy ze wszystkich okienek wystawili biało-czerwone flagi. Nikt nam nie wyrwał, nikt nam nie wyrzucił, nikt nam nic nie mówił. Pociąg jechał w biało-czerwonych flagach. Pamiętam, jak żeśmy w Kielcach czy gdzieś stanęli na dworcu. Ludzie musieli już wiedzieć, że będziemy jechać. Stał tam tłum Polaków. Płakali, jak zobaczyli flagi. Dopiero jak przyjechaliśmy do Lamsdorfu, to na dworcu ci z ochrony złapali, podarli [flagi] i wprowadzali nas do obozu.
Najpierw był oddział Francuzów z Dunkierki i część obozu z Francji. Było ich tam z tysiąc. Nas było jakieś dwa i pół, trzy tysiące, nie pamiętam. Myśmy byli zmęczeni, zmarznięci. Było zimno, padał deszcz. Któryś z kolegów, który szedł z przodu, mówi: „Panowie, Francuzi patrzą!”. Zaczęliśmy śpiewać: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Patrzymy, a Francuzi, których tam było kilkuset, zaczęli śpiewać „Marsyliankę”. To było coś wzruszającego! Niemcy na wieżyczkach – bo to [było] pod wieżyczkami – wycelowali w nas karabiny, ale nie, nie padł strzał. A my żeśmy odśpiewali, aż zaprowadzili nas na plac. Francuzi też przestali wtedy śpiewać. Dziwne były czasami zachowania ludzi. No i byłem w niewoli.
Tam też miałem ciekawe przygody. Nawet bardzo ciekawe. W każdym razie na komando mnie wysłali. Mieszkaliśmy w takim okopie, [który miał] tylko daszek. I w tym żeśmy mieszkali. Było nas stu trzydziestu jeńców. Z tego około dwudziestu było pochodzenia inteligenckiego, a reszta to byli chłopcy z Woli, którzy podobno wspaniale bili, byli bardzo odważni. Język mieli kompletnie plugawy, między sobą też używali okropnego języka, ale jak sierżant niemiecki gasił lampę naftową o godzinie szóstej w zimie, to wtedy wołali: „»Dąbrowski«! No to kiedy się ta wojna skończy?”. Ja miałem referat, kiedy się wojna skończy. A skąd? Bo jak żeśmy kopali takie tam… Tam Niemcy przenosili z Trzebini, wszędzie był napis: „Rafineria nafty”. Kazali nam kopać olbrzymie wykopy pod jakieś zbiorniki czy coś. Rury też leżały. Wszędzie było napisane: „Trzebinia”. To się nazywało wtedy Deggenau – w widłach Saary i Dunaju, piękne miejsce. Tam właśnie było to komando, gdzieśmy od rana do ciemna pracowali, w błocie zresztą. Widziałem, że jeden z Niemców, który nas tam [pilnował], codziennie czyta gazetę. Nawet pamiętam jaką, nie partyjną. To był „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Wdałem się z nim w rozmowę po niemiecku, czy on mi może tę gazetę przeczytać. On mi mówi: „Słuchaj, chłopcze, nie mogę, bo strażnik stoi i patrzy, rozumiesz. Mogę być przesłuchiwany, dlaczego ci dałem, bo nie wolno w ogóle mieć kontaktu”. Myśmy się chowali za rury. „Ale ja ci gazetę codziennie włożę w rurę”. Wkładał mi codziennie. Jak była przerwa w robocie, to ja wyciągałem [gazetę] z rury, chowałem pod płaszcz i wołałem do Niemca: Posten, ich muss schaissen! On wtedy mówił: „Dobra”. Szedłem za taki wysoki wał za Dunajem. On stał na wale. Udawałem, że coś robię, kupkę, krótko mówiąc, a nie robiłem. Wyciągałem gazetę, darłem, ale tak darłem… Na pierwszej stronie był zawsze ostatni wojenny komunikat: Oberkommando gibt bekannt, tak to się zaczynało, pamiętam. Czytałem głównie to, i wiedziałem, gdzie są Niemcy. Wszystko wiedziałem, czy [są] naloty, czy co. Wieczorem opowiadałem to kolegom. Oczywiście mówiłem, że wojna niedługo się skończy, ale już jako agitator, żeby się zachowywali trochę jako tako.
Szykowałem się z dwoma kolegami do ucieczki, ale dostałem gorączki. Mieliśmy ruskiego jeńca, lekarza. Zachorowałem, bo się przeziębiłem w błocie. On mnie wziął do wielkiego wojskowego szpitala niemieckiego w pobliskiej miejscowości Deggendorf. Ja tak wyglądałem, że ten Niemiec, Oberstabsarzt, dał temu postowi skierowanie dla mnie do szpitala w Aschaffenburg. Zanim dojechałem tam z tym Niemcem, to Amerykanie zbombardowali szpital.
Wysłali mnie do Norymbergi. Tam też był szpital. No i znowuż, jakie tam były historie! Udawałem gruźlika i dzięki temu przeżyłem. Dałem papierosy oficerowi, który mnie prześwietlał. On powiedział: Ganz gesund. Zurück Arbeitskommando! Wtedy wyciągnąłem mu parę paczek. Ostatnie z paczki położyłem przy czerwonej lampce. On tamto podarł i podał mi to skierowanie, które tu mam. Nawet znam jego nazwisko w związku z tym. Różne były przygody!

  • Jak długo był pan w szpitalu w Norymberdze?

Byłem w tym szpitalu dwa razy. Najpierw trafiłem – i to już jest bajka – do pokoju, w którym przede mną leżał generał „Bór” Komorowski. Autentycznie. W ten sposób dostałem gacie generała z Londynu! Paczka dla niego przyszła z pełnym umundurowaniem. Niemcy dali. Mówią: „Róbcie, co chcecie”. Tam i czapka była, i piękny kożuszek, wszystko. Dystynkcje były, wszystko. Przez Szwecję przyszły z Czerwonego Krzyża. Niemcy dali [to] nam, chorym, i powiedzieli: „Róbcie, co chcecie”. A nas było dwunastu. Było losowanie. Ja wylosowałem taki cudowny… coś jak gacie i podkoszulek razem, z klapą z tyłu do otwierania. Chciałem kolegów rozśmieszyć, to latałem po sali i wszyscy się śmiali, ale to mało ważne.
Kierowałem budową rowów przeciwlotniczych jako komendant Anglików, ze zlecenia jenieckiego komendanta obozu, australijskiego pułkownika. Jak jest nalot, żeby nie zginąć. Myśmy wybudowali okopy. To jest ciekawostka. On powiedział: „Masz doświadczenie. My nie mamy. Jak wojna będzie się kończyć, mogą nas wykańczać. My tu mamy trochę broni pochowanej. Codziennie będziesz dostawał dwudziestu jeńców. Jeńców, nie chorych, do roboty”. Ja nimi kierowałem [...].

  • Jak długo był pan w niewoli?

W niewoli, w samej Norymberdze, w Langwasser najpierw byłem jakieś trzy tygodnie. Potem wywieźli nas do Weiden, do obozu nie bardzo przypominającego obóz. Tam było łagodnie. Zaczęliśmy dostawać pięciokilogramowe paczki amerykańskie, dzięki czemu przeżyliśmy. Z tego obozu wywieziono mnie do Deggendorfu. To było w Bawarii, niedaleko czeskiej granicy. [Ten obóz] nazywał się dokładnie Deggenau. Oni tam budowali rafinerię nafty.
Tam zgłosiłem się do lekarza. Ten rosyjski lekarz kazał mi się rozebrać, bo pierwsi [weszli] moi dwaj koledzy, którzy pluli krwią – byli chorzy na gruźlicę. Niemiec odrzucił: Zurück Arbeitskommando. Powiedział: „Symulanci”. Bo oni mieli wypieki od gruźlicy i przez ciepłe ubranie. A ten kazał mi wszystko zdjąć. Miałem sterczące [żebra], chudy byłem. Mówi: „Zgarb się jeszcze”. Zawsze się trochę garbiłem. Jak przed nim stanąłem, to on spojrzał na mnie z obrzydzeniem, skrzywił się i wziął kartkę, i napisał: Reservelazarett Aschaffenburg. To był szpital dla jeńców. Ale zanim dojechaliśmy [tam] pociągiem, to Amerykanie zbombardowali szpital i [Niemcy] odesłali nas stamtąd do Norymbergi.
W Norymberdze byłem do 14 kwietnia 1945 roku. Wjechały dwa czołgi generała Pattona i oswobodziły nas. Myśmy zostali w obozie, bo gdzie mieliśmy iść? Zajął się nami pułkownik Tomaszewski. To był dowódca 36. Pułku Piechoty „Dzieci Warszawy” na Żoliborzu, w Cytadeli. On tak ze mną rozmawiał, rozmawiał i mówi: „»Dąbrowski«, ja wydaję gazetkę. Wydaje to przedwojenny dziennikarz »Kuriera Porannego«, ale chcę, żebyś zaczął codziennie rano i wieczorem słuchać radia, Londynu i Warszawy, po polsku. Tam są poszukiwania rodzin. Dostajesz zresztą tutaj dwóch świetnie piszących na maszynie kolegów, [więźniów] z Oświęcimia. Oni będą najpierw pisać wiadomości, bo nazwisk to wy nie zdążycie napisać. To trzeba wręcz stenografować”.
Prowadziłem ten nasłuch i pisałem. Między innymi zrobiłem straszne głupstwo... To się nazywała radiówka. Czterysta sztuk odbijaliśmy. Samochody czekały. To jechało między innymi do Andersa, ale głównie po Bawarii, południowych Niemczech, po obozach oswobodzonych Polaków. To było oczywiście już po oswobodzeniu. I ja się wygłupiłem, bo napisałem, bo Niemcy też to podkreślali, że generał Patton, nasz oswobodziciel, znokautował jakiegoś żołnierza za to, że był symulantem. Niedawno na ten temat był film amerykański. Musiałem skonfiskować całą gazetkę. Wszystko podrzeć, znaczy zamazać. Amerykanie stworzyli nam wspaniałe warunki.
On kazał mi tego słuchać i wydawać gazetkę. Raz słyszę, Stanisława Drelczyn, moja mama: „Dzieci, wracajcie, nauka na Politechnice zapewniona”. To już było oczywiście po wojnie, jeszcze jak już Amerykanie byli. Ucieszyłem się, że mama żyje, bo też nie wiedziałem, co się stało. Ostatni raz widziałem ją, jak wychodziłem z Warszawy do niewoli. Nie wiedziałem, że siostra nie żyje. Nie wiedziałem. Mama chyba jeszcze nie wiedziała, bo było „dzieci”. W tym momencie wchodzi pan pułkownik. Mówię: „Panie pułkowniku, tu mam wiadomość dla siebie”. Mówi: „»Dąbrowski«, to co tu jeszcze robisz? Pakuj się. Pierwszym transportem jedziesz do kraju. Uczyć się trzeba! Wiesz, jak wytłuczono naukowców”. Bo w międzyczasie zapisałem się przez łączników Andersa w Leuven na politechnikę w Belgii. Przyjęli mnie. Mam warunek z podpisem profesora, żebym w ciągu pierwszego półrocza nauczył się flamandzkiego. Powiedziałem, że znam niemiecki, bo mógł być francuski, ale to w ogóle... Więc on mówi: „Gdzie będziesz się tułał po Belgii, będziesz się uczył jakiegoś archaicznego języka, którego nikt nie zna. Jedź do Polski, skończ Politechnikę. Przecież to niemożliwe, żeby w Polsce została taka sytuacja, jaka jest”. I tu jest niesamowita historia. O tym jeszcze nie mówiłem, ale też warto powiedzieć, bo to dość niezwykłe.
Po paru dniach do naszej niby-redakcji wchodzi pułkownik Tomaszewski i mówi: „Tutaj przedstawiam wam przedwojennego dziennikarza „Kuriera Porannego”, który uciekł z Polski i jest zmęczony. Przedzierał się przez Czechy, w jakichś lasach, zimą. »Dąbrowski«! Wykąpać go trzeba, nakarmić, wykombinować pokoik w barakach dla niego, żeby się wyspał. Będziemy go wykorzystywać”. Daję mu śniadanie, a on odwija gazetę. Mówię: „Co pan, tłustą?”. Mówi: „Bo chcę pana polską kiełbasą [poczęstować]. Pan na pewno nie widział od roku polskiej kiełbasy, nie jadł, a ja całej nie zjadłem”. Mówię: „Chętnie spróbuję naszej ukochanej kiełbasy”. I tę tłustą kiełbasę odwija, a ja wbijam oczy. „Co to za gazeta?”. „»Głos Ludu« – mówi – to jest [gazeta] obecnej władzy komunistycznej. Patrzę – jest zdjęcie, i nie mogę uwierzyć, bo na zdjęciu jest mój brat! Na pierwszej stronie. Jest [samolot] dakota i tytuł: „Delegacja ZWM-u wróciła z Moskwy, gdzie gościła na zaproszenie [...] i wróciła. Prosimy o wrażenia zastępcę przewodniczącego ZWM-u w Warszawie, Witolda Drylla”.

  • Pana brat?

Mój rodzony brat! Przedwojenny podchorąży. Brał udział od pierwszych dni [w bitwie] pod Wieluniem. [Został] ciężko ranny. Mama wyciągnęła go z niewoli. Cudem nie pojechał do szpitala. Pod wpływem żony, rodziny. Jak przyszło po mnie gestapo, on akurat był w domu coś zjeść u mamy. Jak przyszli drugi raz, on zaczął uciekać kuchennymi drzwiami. Inni gestapowcy aresztowali go z drugiej strony. Myśleli, że mnie [aresztują]. A on powiedział: „Mój brat to jest Tadeusz. Ja jestem Witold, inwalida wojenny”. Jak Niemcy wypuszczali go ze szpitala w Warszawie, to dali mu legitymację inwalidy wojennego. To zupełnie niezwykłe. Nie pojechał do niewoli. Jak przyszli i go aresztowali, to on był dowódcą Gwardii Ludowej na Żoliborzu. Jego dowódcą był późniejszy generał Spychalski. Jak wojna się skończyła, natychmiast mianował go majorem. Niemcy wysłali go do Stutthofu. Siedział na Pawiaku. Siedział do czasu... Dwa dni wcześniej wyszedł olbrzymi transport: sześćset osób. I pojechał. Codziennie z jego celi wyciągano ludzi i zabijano w getcie i w innych transportach. On przeżył. Wezwali go na dzień przed Powstaniem do kaplicy, bo Niemcy mieli taki urok, że w dawnej więziennej kaplicy przesłuchiwali ludzi. Spytali się: „Za co siedzisz?”. – „To ja mam wiedzieć?”. A już cztery miesiące siedział. Mówi: „Nie wiem dlaczego”. – „No ale się domyślasz?”. – „Ktoś mi powiedział, że jestem zakładnikiem za brata”. – „Tak. No to pojedziesz do obozu”. Pojechał do obozu, przeżył w Stutthofie, był w „marszu śmierci”. Przeszedł sto kilometrów na dwudziestu stopniach mrozu w lutym i przeżył. Tam odszukał go generał Spychalski, no i tak dalej, i tak dalej. On też zdążył skończyć Politechnikę w czasie wojny. Tak że on był inżynierem.
Zaczął pracować w FSO. Pod koniec swojego życia był dyrektorem naczelnym FSO. Uruchomił Fiata 125. Ale byliśmy innych przekonań. Szczególnie siostra. Siostra, niestety, ostatnie pół roku życia w ogóle nie rozmawiała z bratem z przyczyn politycznych. W naszym jednym pokoju na Śniadeckich [bywali] akowcy, którzy potem czekali w przedpokoju, żeby AL-owcy skończyli zebranie. Potem [AL-owcy] wychodzili. Żarty sobie mówiono w przedpokoju. Tak to było. Ja byłem całkowicie z siostrą. Moja rodzina była absolutnie piłsudczykowska. Obaj wujkowie to byli legioniści. Jeden – to już mówiłem – na polecenie marszałka Piłsudskiego, jeszcze nie marszałka, brygadiera, utworzył na ziemi siedleckiej POW, w biurze historycznym. Niemcy go aresztowali, trzymali gdzieś w lochach. Uciekł, ale niestety złapał gruźlicę. Do końca życia już miał gruźlicę. Do tego stopnia, że jak w GISZ-u pracował, tam gdzie teraz jest rząd i gdzie była moja szkoła, to rano przyjeżdżał do niego wojskowy samochód. Wsadzali go na fotel, nieśli do samochodu, wieźli do pracy i po południu go odwozili. Do końca pracował. Był wielokrotnie odznaczony. Na imieninach, pamiętam, bywali generałowie piłsudczykowscy, bo jako chłopiec też tam był. Słynne nazwiska: pułkownik Car, generał Rozwadowski, niby konkurent zresztą do tego triumfu. Ale to marszałek rządził.

  • W jakim ugrupowaniu był pan w czasie okupacji?

W 1942 roku wstąpiłem do AK. Siostra mnie tak zrobiła. [...] Skończyłem osiemnaście lat. Siostra składa mi życzenia na urodziny w 1942 roku i mówi na końcu: „Tadeusz, mam nadzieję, że jesteś w jakiejś organizacji” – czyli w AK. Ja mówię: „Nie”. Siostra była ostra, była nadzwyczajna i powiedziała mi ostro: „To za parę dni będziesz w AK”. Ja mówię: „Cieszę się!”. Za parę dni dostałem wiadomość, że mam się zgłosić właśnie do Nowowiejskich, na ulicy Baronowej. No i zaczęło się AK.
Byłem w AK. Mam zaliczone przez Urząd do Spraw Kombatantów trzy i pół roku. Mam zaliczone trzy miesiące Pawiaka i mam zaliczony obóz jeńców wojennych od 4 października. Pierwszego dnia wyszedłem z „Piorunem” i „Zarembą”. Ci moi [towarzysze] od „Golskiego” poszli, zdaje się, na drugi dzień. Nie wiem, nie spotkałem się z nimi. Byłem w niewoli, do czternastego [kwietnia?], jak Amerykanie mnie oswobodzili. Lekarze amerykańscy nie chcieli uwierzyć, że jestem zdrowy na płuca. Mówili: „Niemcy są tak skrupulatni, tak solidni, że jeśli jest napisane, że gruźlica, to gruźlica musi być!”. I co zrobili? Wywieźli mnie do luksusowego obozu wypoczynkowego byłych esesmanów we wspaniałej miejscowości w górach Harzu, nad rzeką Fränkische Saale.
Dali mi tam willę. Mieszkałem w willi. Potem kolega, który miał gruźlicę, mieszkał na piętrze, a ja na dole. Codziennie pełne wyżywienie. Codziennie rano pięciokilowa paczka, gdzie były skarby, czyli sto osiemdziesiąt papierosów amerykańskich. Wszystko mogłem za nie dostać u Niemców. Tylko kartofle kupowałem, bo amerykańskie z puszki były okropne, i chleb, bo dawali tylko biscuity. Nie dało się tego jeść. Byłem tam z nimi trzy miesiące. Wreszcie odwieźli mnie z powrotem tam, gdzie był obóz, gdzie pułkownik Tomaszewski mnie… Aha! Bo jeszcze ten dziennikarz… „Co robi mój brat? Skąd on się tam wziął?”. Byłem przekonany, że zginął w obozie na wybrzeżu. On mówi: „Jest zastępcą szefa – już nie pamiętam [czego], tamten się nazywał Murawski – i żyje – mówi – miałem z nim kontakty”. On tak popatrzył na mnie i mówi: „Ja w pana sytuacji bym wrócił do Polski”. I on wrócił. Wrócił, ale wrócił po paru latach.
  • A kiedy pan wrócił? Od razu?

Wróciłem od razu, jak pułkownik mi to powiedział. No, niezupełnie od razu, bo to się działo na początku listopada. Zanim się spakowaliśmy… Miałem dwa wory dla mamy, sto puszek „neski”, bo była kawiarką i ileś, strasznie [dużo] worów papierosów. Pojechałem na stację graniczną czesko-niemiecką. Tam były amerykańskie wojska okupacyjne. Dowiedziałem się od niemieckiego zawiadowcy, że będzie jechał duży transport oficerów z Murnau. Będą jechać ci, co całą wojnę siedzieli koło Monachium, w obozie dla oficerów. Ponieważ [zwiadowca] widział, że jestem z kolegą zmęczony, powiedział: „To panowie śpijcie”. Córkę mi przydzielił, żeby nas nakarmiła, dała nam gorącą herbatę. Jak tylko będzie transport, to on go zatrzyma na stacji – to była mała stacyjka – i my się zapakujemy do tych oficerów. Transport jedzie do Warszawy.
Myśmy usnęli. Wpadła ta dziewczyna po jakichś dwóch godzinach – może więcej – że jest transport. Myśmy im bardzo podziękowali. Dziewczyna też była miła i jeszcze bardzo ładna, więc żeśmy sobie z nią też żartowali. Dostała od nas amerykańskie słodycze. Poszliśmy na dworzec, bo ten zatrzymał pociąg. Wagon otwarty, patrzymy, oficerowie w polskich mundurach. Lecimy do nich. [Byliśmy] w amerykańskich mundurach, tylko [na ramieniu] mieliśmy napisane „Poland”. Stoi oficer, kapitan chyba, i mówi: „A wy kto?”. Mówię: „Powstańcy z Warszawy”. „Jaki macie stopień?”. „Szeregowy”. „Dlaczego nie macie dystynkcji?”. Mówię: „Jestem z niewoli. Amerykanie dali mi mundur, i nie mam. Mam tylko to i chcę wrócić do domu, bo chcę studiować na Politechnice”. On powiedział mi rzecz, której mu nie zapomnę: „To jest wagon dla oficerów. Tu szeregowi nie wsiadają”. Nam z kolegą opadły ręce. Poszliśmy do sąsiedniego [wagonu]. Też nas spławili. Słyszeli pewno, bo drzwi były otwarte. To były bydlęce wagony, takie do transportu. Patrzę – trzeci wagon ma czerwony krzyż. Stoi dziewczyna i facet. Mówię: „Nie chcą nas wpuścić. My [jesteśmy] akowcy, powstańcy. Chcemy z wami pojechać!”. On mówi: „Proszę bardzo, to jest wagon sanitarny. Mam jeszcze miejsce pod rurą od żelaznego piecyka. Pan się położy, na brykietach rozłożymy”. Okazało się, że to byli Żydzi. On był polskim oficerem, a jego córka była przed wojną studentką. Też byli w Dachau i jechali. [Mieli] zupełnie inne podejście. Jechaliśmy z nimi. Nawet pomagałem w pewnym sensie, jak jedna z kobiet, garbuska, urodziła Murzynka. Też taka humorystyczna rzecz. No, ale urodziła. Przytrafił się jej.
Przyjechaliśmy tu, do Polski. Na dworcu na stacji granicznej Amerykanie uznali za stosowne wziąć sobie do wagonu niemieckie prostytutki. Jak zobaczyli to Rosjanie, chcieli je zabrać. Doszło do strzelaniny. Jak strzelanina się uspokoiła, wyszliśmy do budynku. To się nazywało UR, Urząd Repatriacyjny. Wchodziło się pojedynczo. Za stołem siedział młody porucznik i między innymi zadaje mi pytanie: „Amerykanie pana przywieźli. Skąd? W jakiej armii pan służył?”. Mówię: „W Armii Krajowej”. On tak na mnie patrzy, nachylił się przez to i mówi: „Ja tego nie napiszę”. Mówię: „A dlaczego? Ja nie walczyłem z Rosjanami. Walczyłem z Niemcami. Rosjanie mnie w ogóle nie obchodzą”. On takie duże „AK” mi napisał za to, duże „AK”. Potem już dał mi bilet do Warszawy. I pojechałem do Warszawy.
Okazało się, że Politechniki nie było. Wszyscy moi profesorowie byli w Łodzi, bo Politechnika była doszczętnie spalona, wszystkie budynki. Pojechałem do Łodzi dwa razy i profesorowie zgodzili się mnie [przyjąć]. Nie byłem studentem, tylko powiedziałem moją historię. Pokazałem indeks, że miałem parę egzaminów zdanych na tajnych kompletach. Dali mi takie małe karteczki, poświadczające, że student taki i taki z wynikiem takim i takim zdał. Profesor Pogorzelski [zaliczył mi] trzecią matematykę, ponieważ miałem u niego piątkę z pierwszej i drugiej.
Ale to jeszcze inna rzecz. Pilnowałem kiedyś porządku [w kolejce] po wodę, co ludność brała. Był ogon ze 150 osób. Patrzę, na końcu stoi profesor Pogorzelski z dwoma kubłami. On mieszkał na terenie Politechniki. Poleciałem, złapałem te kubły, poszedłem i zacząłem pompować. Zaniosłem mu [wodę] na teren Politechniki. Tam jeszcze można było, bo on miał mieszkanie blisko Koszykowej. Jak pojechałem do Łodzi, to mówię: „Panie profesorze…”. On mnie poznał i mówi: „Pan żyje. Ja się tak martwiłem, że pan zginął w Powstaniu. Pan mi tak pomógł, proszę pana – mówi – ja się wtedy tak źle czułem. Pan mnie uratował tą wodą”. On się potem strasznie bał. W ogóle był tchórzem. Jak miał wykłady na Śniadeckich, to ciągle wyglądał przez okno. Wyglądał, czy gestapo nie podjeżdża.
Mówię: „Panie profesorze, ja naprawdę to umiem”. Zresztą pokazałem mu i powiedziałem: „Miałem u pana piątkę”. On mi zadał dwa twierdzenia humorystyczne wyprowadzić. Oczywiście [zrobiłem to] z wynikiem bardzo dobrym. Potem spotykałem go na nartach. Tylko że on chodził na nartach po Krupówkach, a ja zjeżdżałem z Kasprowego. Taka była różnica. Wybitny uczony, jest w encyklopediach. I ten mój dowódca jest, „Pigi”. Zginął biedak. Jak wtedy weszliśmy do „Golskiego”, to jego wzięli. Jedynie on miał pistolet, i go wzięli do [kompanii] szturmowej. Tam były dwie kompanie, [które] nazywały się „szturmowe”, i jego wzięli. Ale z racji jego pochodzenia dostał jakieś zadanie specjalne w rejonie Tamki. Były strasznie ciężkie boje. Został ciężko ranny. Siostry wizytki go przejęły i tam u nich umarł. Fajny chłopak był.

  • Chciałby pan jeszcze coś dodać na temat Powstania?

Mógłbym jeszcze tak godzinami, ale widzę, że pani za chwilę chyba uśnie.

  • Nie, skądże, to jest bardzo ciekawe.

Ja panią podziwiam, że pani i panowie wytrzymujecie to.

  • Nie, to jest bardzo ciekawe!

Jeżeli pani by coś przyszło do głowy, co by się przydało… O! Na przykład była afera z pocztą polową. [...] Moja mama dostawała od narzeczonego mojej siostry, który był w kompanii osłonowej generała „Bora” na ulicy… tam, gdzie PKO… Moja mama też była w POW. Miała Krzyż Niepodległości. W czasie wojny była sanitariuszką.
Mam kilka [pocztówek] poczty polowej, jak on [narzeczony siostry] pisze na Śniadeckich. [Pyta], co z Krysią, oczywiście. Nie wiedział, że zginęła i już nie żyła wtedy [...]


Warszawa, 13 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Danuta Wolak
Tadeusz Dryll Pseudonim: „Dąbrowski” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun”, Batalion „Golski” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter