Tadeusz Kałasa

Archiwum Historii Mówionej



  • Rozmowa przeprowadzona 15 maja 2008 roku z Panem Tadeuszem Kałasą, który przedstawi nam obraz Powstania w Warszawie, na Mokotowie, od zupełnie innej, nieznanej nam strony, jako że był pan nie wojskowym, nie powstańcem, lecz pracownikiem cechu piekarzy.

Członkiem cechu piekarzy.

  • Opowie nam pan, jak wyglądała ówczesna teraźniejszość w czasie Powstania, dzięki wam i dzięki waszej pomocy. Czy mieszkał pan w Warszawie?

Tak, mieszkam w Warszawie całe dziewięćdziesiąt lat. Urodziłem się w Warszawie i tutaj już tyle lat jestem.

  • Mówił pan w poprzedzającej rozmowie, że tuż przed wybuchem wojny, razem ze swoim cechem, udaliście się na pielgrzymkę na Jasną Górę do Częstochowy, z prośbą o opiekę Matki Boskiej.

Tak, byliśmy na Jasnej Górze, [to był] zjazd piekarzy z całej Polski. [Zjazd] Piekarzy Chrześcijan – mieli taki tytuł – i piekarzy w ogóle. Cech piekarzy był w Warszawie i wtedy przygotowywaliśmy się do 1939 roku. Jeszcze dodam jedną myśl: wtedy cała Polska składała ofiary na rzecz Polski po to, żeby było można (dwa, trzy lata przed wojną) wydrukować więcej pieniędzy. Na to, żeby wydrukować więcej pieniędzy, a Polska chciała wydawać pieniądze na urządzenie [kraju], na rozwój produkcji, również wojennej, broni, powstał cały okręg przemysłowy i my wszyscy na to składaliśmy pieniądze. Społeczeństwo składało co miało: obrączki, różne złoto, bo można było wydrukować tylko tyle pieniędzy, [jaka była] wartość zebranego złota, zebranego majątku, obrazów, żeby można było przygotowywać się w Polsce do tego. Wtedy w Częstochowie składaliśmy przyrzeczenie przed Matką Boską, że będziemy bronić Polski do ostatniej kropli krwi.

  • Czy z tych pieniędzy była kupowana broń?

Tak. Broń, samoloty – ich było niewiele, ale uzbrojenie również. Powstawał przecież cały okręg przemysłowy – na tym terenie, jak Kielce. Te lata upamiętniają mi się, bo chodziłem do szkoły, a jeździliśmy na wycieczki na terenie okręgu przemysłowego, który powstawał. To było w drugiej połowie lat dwudziestych.

  • To było wielkie osiągnięcie wolnej Polski.

Tak. Zwiedzaliśmy fabrykę w Ostrowcu Świętokrzyskim. Dlaczego to mi się tak upamiętniło: [to była] fabryka szyn kolejowych. Idzie wielka szyna kolejowa, wszyscy pracownicy uciekają, jeden nie zdążył i ta szyna przebiła go. Dlatego tak to [zapamiętałem]. Był taki wypadek przy produkcji w fabryce w Ostrowcu Świętokrzyskim.

  • Czy jak wybuchła wojna, to byliście w jakiś sposób zorganizowani? Na przykład w formie obrony cywilnej?

Byliśmy zorganizowani w cech, który liczył w tym czasie około dwustu członków. Mieliśmy doświadczenie roku 1939, że trzeba przygotować zapas mąki. Warszawa (już mówię w tej chwili [o okresie] przed Powstaniem) nie miała magazynów rozrzuconych w całym mieście. Były tylko magazyny na Woli, w innych częściach miasta, [ale] Mokotów nie miał. Dlatego postanowiliśmy, że trzeba – zresztą to był pewien wymóg wtedy ze strony pałacu prezydenta – żeby co najmniej na dwa tygodnie była mąka do pieczenia, sól i tak dalej. My przecież nie przewidywaliśmy Powstania Warszawskiego. W moim przekonaniu – może za lekko to mówię – było to dzieło przypadku, że to Powstanie zlokalizowało się nie w skali kraju, jako „Burza” (bo tak miało być), tylko to wszystko zostało skoncentrowane w Warszawie.

  • Mówił pan o wielkim wpływie prezydenta Warszawy, Stefana Starzyńskiego. Proszę przypomnieć, jak to wyglądało.

Prezydent Starzyński zbierał w Warszawie grupy ludzi, wojskowych (bo Niemcy jeszcze [nie w pełni] wkroczyli do Warszawy), działaczy politycznych i wtedy […] powstała taka inicjatywa, że trzeba przygotowywać się. Nie będę mówił o inicjatywie politycznej, bo to już nie ten temat, ale również, że trzeba myśleć o tym, że wojna stratowała zboża. Wojsko, przechodząc, nie omijało zagonów zboża – [a więc] nie będzie zboża w dostatecznej ilości. W Polsce w ogóle ciągle w tamtych latach mówiono, że właściwie Niemcy nie mają z czego żyć, ciągle stosują kartki, że trzeba przygotowywać się do kartek na chleb. Powstała następna inicjatywa, żeby rozrzucić mąkę, sól, surowce, inne rzeczy do produkcji, w różnych częściach Warszawy. Tak to zostało zrobione.

  • Czy na Mokotowie też powstały takie magazyny?

Tak. Na Mokotowie jeszcze dodatkowo przygotowywałem się do tego w ten sposób, że wybudowałem duży magazyn mączny – w pierwszych miesiącach wojny.

  • Gdzie zostało to usytuowane?

Na Racławickiej, w piekarni. [Był] tam siedemdziesięciometrowy magazyn, duży, na którym mogłem zgromadzić 60 ton mąki. 60 ton mąki, to jest 100.000 [bochenków] chleba. Jeszcze potem, w trakcie działania i współpracy z Armią Krajową, powiększyliśmy [zapasy]. Przynosili do mnie mąkę z innych piekarń warszawskich folksdojczów, którzy uciekli z Warszawy.

  • Jakieś piekarnie zostały opuszczone?

Tak. Chyba na Podchorążych była piekarnia niemiecka, która też miała zapas mąki. W ogóle trzeba powiedzieć, że w Warszawie w tym czasie było sto piekarń wypiekających chleb kartkowy i w stu piekarniach wypiekali Polacy, a folksdojcze mieli szesnaście piekarń.

  • Mieli własne, niezależne?

Własne piekarnie.

  • Nie dla Polaków?

Też wypiekały chleb na kartki. W Warszawie były specjalne sklepy Nur für Deutsche. , W Warszawie były duże sklepy Meindla, między innymi kupowało się u nich kawę. To była niemiecka firma i dla nich, Nur für Deutsche, sprzedawali kawę, białe bułki, a w Polsce nie wolno było produkować białego pieczywa. Dostawaliśmy tylko tak zwaną mąkę sitkową, a więc osiemdziesięcioprocentową, tylko na chleb. Tak byłem przygotowany. Trzeba powiedzieć, omijając może szczegóły, że ostatni transport mąki do mojej piekarni wiozłem sam, platformą…

  • Skąd pan ją wiózł?

Z Woli, z ulicy Podchorążych (z tamtych terenów). Przyjechałem do piekarni o godzinie czwartej, a o piątej już były ruchy powstańcze. Najciężej mi było wtedy przejechać od ulicy Żelaznej przez Aleje Jerozolimskie.

  • Czym pan jechał?

Siedziałem na workach z mąką.

  • Ale samochodem?

Nie, dwa konie, a ja z lejcami. Nie przepuszczali, pilnowało wojsko, bo musieli sobie utrzymać ciąg – jak wojska niemieckie wycofują się z drugiej strony Wisły, [to] Niemcy tego bardzo pilnowali. Stałem tam dosyć długo, to zobaczyłem, jak na bryczkach, powozach, jechali właściciele niemieccy z tych szesnastu piekarń. Jak jechali, to jeszcze im pomachałem, bo to różnie bywało. Było i tak, że na przykład początek wojny, [ktoś] zrobił się folksdojczem: „No, to my teraz rządzimy tutaj! Wy nie będziecie rządzić!”. Tak do nas mówili. Takie były prowadzone rozmowy. „My teraz tu będziemy rządzić!”. O czwartej wjechałem wozem na podwórko, a o piątej już Powstanie. Jak jechałem, to widziałem, że Warszawa już jest ruszona, że tu musi być wojna. Polacy nie wyobrażali sobie wtedy, że Niemcy mogą tak spokojnie sobie wychodzić za to, co nam wszystkim narobili. Pamiętałem jeszcze taką książeczkę „Bitwa pod Raszynem” o tym, jak Niemcy uciekali i jak łatwo było odebrać im broń. Oczywiście tutaj nie miało to zastosowania, ale pamiętałem tę książeczkę, jak przeczytałem, że może Niemcy też będą uciekać, ale jeszcze do tego zostało parę lat.

  • Jak rozwijała się sytuacja? Czy mógł pan dalej produkować, pracować?

Tak jak powiedziałem, byłem dobrze przygotowany. Co trzeba było przygotowywać? Na ulicach były przygotowywane, w razie pożaru, olbrzymie zbiorniki wodne. Woda potrzebna jest do gaszenia, a mnie była potrzebna nie do gaszenia, tylko do produkcji. Dlatego miałem duży zbiornik wody, cztery metry sześcienne (cztery tysiące litrów) i połączenie, pompowaniem ręcznym, do działania piekarni, żeby wszędzie była woda, żeby była w łazienkach, żeby ludzie mogli umyć się – pracownicy. Pracowało u mnie ciągle około trzydziestu ludzi. W [czasie] Powstania było jeszcze więcej, dlatego że ludzie uciekali do mojej piekarni, bo było, na razie, trochę spokojniej. W piekarni, przez całą wojnę, pracownicy, którzy u mnie pracowali, mieli codziennie przygotowywaną „mądrą” zupę – w jednym garnku. Chowałem na swoim terenie świniaki, raz na rok świnie były bite, [mięso] jakoś przechowywane i była pani, kuzynka, która gotowała trzydzieści czy czterdzieści obiadów, żeby również pomóc pracownikom.

  • To była niezwykła enklawa. Nikt nie miał takich dobrych warunków.

Nie wiem, może też gdzieś [to było]. Mówię o sobie, mając przypuszczenie, że tak mogło być wszędzie. Przecież płace nie były duże, nie było nic do jedzenia.Tu [mam] taki [metalowy, duży] znaczek. W pewnym okresie, w drugim czy trzecim roku wojny, piekarnie zostały zobowiązane do odbijania daty produkcji na chlebie. [Na znaczku] jest 29, [jest napisane] AK – moja firma, Aleksander Kałasa – nie wojsko. [To] musiało być odbijane. […] Niemcy wymyślili sobie, że jeżeli nie będą wywozili gorącego chleba, tylko studzony, z wczorajszego dnia, to ludzie będą mniej jedli. Prawdopodobnie tak było, bo taki świeżutki chleb – w swojej piekarni ciągle tego doświadczałem – woleli dostać gorący chleb niż zimny, wczorajszy. Dlatego na chlebie musiała być wybita data, że jest wczorajszy. Potem jeszcze powiem o tym, jak to wykorzystywałem.

  • Czy rozwój działań powstańczych miał wpływ na wasze codzienne życie?

Oczywiście. Na Mokotowie powstały władze cywilne. Nie umiem powiedzieć z nazwiska, wszystko było zakonspirowane, ale były władze cywilne, które ujawniły się na Mokotowie. Rozmawiałem z nimi, że będę wypiekał chleb, jestem przygotowany, mam dużo mąki – na razie jesteśmy dobrze zaopatrzeni, mam sól, wszystko, co jest potrzebne do produkcji. Ciągle u siebie w piekarni sprzedawałem chleb na kartki. Potem, w Powstanie, nie rozwoziliśmy [chleba], bo zaopatrywałem chyba ze trzydzieści sklepów na terenie Mokotowa, nawet jeździłem z chlebem do Śródmieścia.

  • Czy pan sam zajmował się dystrybucją?

Nie, byli pracownicy i pracownicy jechali. Byliśmy dobrze przygotowani. Poza tym miałem dobry młyn do mielenia mąki.

  • Na miejscu?

Na miejscu. Teoretyczna wydajność to było pięćdziesiąt kilo mąki na godzinę. Nigdy tego nie osiągałem. To był konspiracyjny młyn, za który (gdyby [go] Niemcy znaleźli) mogliby mnie rozstrzelać.

  • Za posiadanie tego młyna?

Tak, dlatego że panowali nad wszystkim. Wolno było dać tylko to, na co oni zezwalają. Armia Krajowa uruchomiła nocny transport mąki do mojej piekarni z piekarni folksdojcza, który już uciekł z Warszawy, ale mąka była. Informację dostałem od Armii Krajowej, od kolegów, którzy służyli w Armii, że jest taka sytuacja, że jest mąka. Mówię: „Jak ją tu przyprowadzić?”. Armia Krajowa uruchomiła nocny transport noszenia mąki – w woreczkach po dziesięć kilo. Postawiłem wagę, wszystko ważyłem i ile dali mąki, tyle dostawali chleba, już wypieczonego. Ludzie prywatni, z przedmieść Warszawy, też. Było po żniwach, zboża stały poustawiane w kopkach, a niełatwo było [to] ściągnąć, dlatego że te tereny były pod obstrzałem niemieckim. Tak że tam sporo ludzi zginęło, ale też przynosili do domu, młócili, przynosili kilo zboża (żyta albo pszenicy), przerabiałem to i znowu dawałem chleb. To już była współpraca ze środowiskami na miejscu.

  • Jak długo dało się utrzymywać tę działalność, bo nie sądzę, żeby cały czas?

Cały czas.

  • Bo przecież sama kwestia transportu…

Nie było żadnego transportu, bo przecież nie było żadnego przejazdu. Powstanie zaczęło się 1 sierpnia. Już 3 sierpnia, Mokotów nie był ubezpieczony wałami, dołami, żeby nie mogły wjeżdżać czołgi, wjechał czołg ulicą Puławską. Dojechał do ulicy Belgijskiej i następnych domów, a tam, przed piekarnią, stała kolejka ludzi. Stanęli w bramie i z krzykiem: Alles raus! Ten krzyk usłyszeli pracownicy, którzy wybiegli na podwórko, usłyszeli ludzie, którzy chowali się na podwórku, a Niemcy wpadli i strzelali do wszystkich. Właścicielka piekarni Puławska 71, pani Magierowa, pracowała z dwiema swoimi córkami i z synem w piekarni. Jak Raus! to dziewczyny szybko wyszły, ona nie zdążyła wyjść, ale widziała, jak do nich strzelają i one już leżą. To było drugiego albo trzeciego dnia Powstania. Takie było postępowanie, dlatego zginęło dużo ludzi niebędących żołnierzami. Wiem, że to jest tragedia, że zginęło 200.000 cywili w Warszawie, akowców zginęło 30.000 (trzydzieści za dużo), ale ludzie cywilni bardzo cierpieli. Przecież naloty, w innych częściach miasta, Starówka i tak dalej.

  • Czy w okolicy, gdzie mieściła się pana piekarnia, nie było takich doświadczeń?

Też były.

  • Oblężenie przez Niemców…

Też były. Na ulicy Rakowieckiej róg Sandomierskiej była piekarnia […]. Trzeciego albo drugiego dnia Powstania, pracowali, ludzie też stali w kolejkach – a tam Armia Krajowa nigdy nie dotarła w Powstaniu Warszawskim, tak że to było ciągle pod opieką Niemców. Wpadli drugiego dnia, zabili dziewięciu pracowników i właściciela. Tak było, dlatego mam przygotowaną listę, ilu piekarzy i pracowników zginęło podczas Powstania. […] Opracowywałem historię cechu piekarzy warszawskich […].

  • Czy był pan świadkiem, jak rozgrywał się teatr wojny i jak wyglądały kolejne dni Powstania?

Wydaje mi się, że Mokotów miał jeszcze bardzo łagodne Powstanie, że u nas, na Mokotowie, tyle ludzi nie ginęło.

  • Czy miał pan kontakty z oddziałami powstańczymi, oprócz tych, którzy pomagali w transporcie?

Przychodzili. Przychodziło kilku kolegów, bo służyli w wojsku. Służyli wtedy w armii, to oczywiście, że miałem kontakt na co dzień. Trudno było chodzić, wiadomo było którędy idzie ostrzał. Na przykład na Puławskiej – [park] Dreszera – tam mnóstwo ludzi zginęło. Żeby przejść pod tym kawałkiem, jak nie był wykopany rów, to ciągle ktoś ginął. Musiałem tam kręcić się i tam też chodzić i jakoś Pan Bóg mnie ustrzegł. Niemniej pamiętam, jak nisko, nad domami, leciał samolot niemiecki. Szedłem ulicą Kazimierzowską, schowałem się na bok, a na asfalt upadały gilzy, ale to nie były metalowe gilzy, tylko zawinięte w papierze. A [samolot] leciał i strzelał.

  • Czy rejon, gdzie pan pracował i przebywał, też był obiektem ataków?

Tak. Była nowa broń niemiecka – wyrzutnie.

  • „Krowy”?

Właśnie, „krowy”. Na Racławickiej, w naszym mieszkaniu, na parterze, w pokoju leżała kuzynka, która lada godzina miała rodzić. Leci „krowa”. Wiedzieliśmy z doświadczenia, że piętnaście, może dwadzieścia sekund, wpierw leci głos, a potem leci pocisk. Głos leciał z szybkością osiemset kilometrów na godzinę i wtenczas przechodzi. [Kuzynka] wstała z łóżka, zdążyła wyjść do innego pomieszczenia i ocalała. Tego dnia urodziła dziecko.

  • A bomba właśnie tam wstrzeliła się?

Tak. Potem w piwnicy ubywało już mąki, mieliśmy coraz więcej miejsca, to wszyscy siedzieliśmy w piwnicy ze świadomością, że jeżeli bomba trafi w to miejsce, to zginiemy. A jak bomba trafi dziesięć metrów dalej czy trzydzieści, to jest szansa, że się przeżyje.

  • Czy to była solidna piwnica?

Tak. Były dwa dachy betonowe. Nie budowane specjalnie… Tak jak potem byliśmy wypędzeni z Warszawy, byliśmy pod Skierniewicami, to tam widziałem, jak Niemcy szykowali miejsce dla swojego wojska, które wycofywało się. Beton, jak się grzeje, to jest ogromnie ciepło. Były tam betonowe ściany – metr, półtora metra, dwa metry, sufity. Chodziłem tam na roboty, ale to już oddzielna [sprawa]. Potem przyszedł 28 sierpnia. Przyjechali do bramy i Alles raus! Wszyscy wychodzimy. Nie było już broni na Mokotowie. Koledzy z Armii Krajowej ciągnęli nas, żebyśmy razem z żoną – a żona była wtedy w ciąży – wchodzili z nimi do kanału (był otwarty właz na ulicy Wiktorskiej). Poszliśmy tam, staliśmy chwilę, zdecydowaliśmy – my jednak nie pójdziemy. Oni poszli.

  • Kto poszedł?

Moi koledzy, znajomi ludzie.

  • Weszli do kanału?

Do kanału, bo przedtem była taka łączność ze Śródmieściem. Mówiło się, że harcerze tam prowadzali. Niemcy zauważyli to, rzucili karbid, rzucili granaty i wtedy dużo ludzi zginęło.

  • Co państwo zrobili potem, jak postanowiliście nie schodzić do kanałów?

Zostaliśmy. Byłem przygotowany na to (nawet myślowo), że mogą nas wypędzić z Warszawy. Jakoś nie miałem tej świadomości, podbudowanej zresztą informacją, która docierała do nas z drukarni powstańców mokotowskich: „Nie wychodźcie z Warszawy, dlatego że tam nikogo z Polaków już nie ma, wszyscy są ewakuowani dookoła Warszawy”. Myślę sobie – to co my tu mamy robić? Dookoła nikogo nie ma, więc zostaliśmy. Zamknąłem piekarnię, zamknąłem bramę, klucze wziąłem ze sobą i – idziemy do Kazimierzowskiej. Tam nas zatrzymują i powiadają: „Kobiety idą na lewo, mężczyźni na prawo”. Moja żona, moja mama, moje siostry, wszystkie kobiety poszły na lewo. A my stoimy – co tu dalej będzie? Miałem w kieszeni pisemka… Żona i moja rodzina, wszystkie kobiety poszły w lewo, a my stoimy. W pewnym momencie przynoszą rannego czy chorego człowieka, leżącego na drzwiach. Myślę sobie – co tu zrobić? Nie widzę Niemców, żeby nas pilnowali, żeby zaraz chcieli strzelać. Było nas chyba ośmiu czy dziesięciu, wzięliśmy te drzwi do ręki i drogą, którą one poszły, pędzimy, szybko idziemy za nimi. Dotarliśmy razem i wtedy już razem z moją rodziną szliśmy na Wyścigi konne. Tam była pierwsza baza i tam chyba spędziliśmy dwie noce. Ciągle dopominałem się, bo w stajni zostawiłem trzy konie, zamknięte na klucz, bo przecież nas wypędzili, chodziłem do komendy, prosiłem, że muszę iść i uwolnić konie, albo przynajmniej nakarmić, dać wody. Oczywiście mowy nie było. Potem wywieźli nas do Pruszkowa. Szliśmy w marszu, gonili nas piechotą do Pruszkowa. W Pruszkowie był obóz. Tam znowu nas dzielili – na pawilon czwarty, na drugi i tak dalej. Szybko zorientowaliśmy się, że trzeba starać się iść na czwarty pawilon, bo ten zostaje w Polsce. Szła moja żona, moja mama niosła na ręku nowonarodzone, dwutygodniowe dziecko. Moja żona była w trzecim miesiącu ciąży. Przy Niemcu stała dolmeczerka . – tłumaczka, która powiedziała żonie: „Trzy to za mało. Niech pani powie więcej”. Powiedziała – sześć miesięcy. Wobec tego była skierowana na ten obóz, co został w Polsce. A ja nie. No, to jak tu się przedostać? Wtedy – nie wiem jak to powiedzieć – łaska Boża? – może tak – miałem spuchnięte zęby, twarz zawinięta, bolało ogromnie, jak z tym wychodziłem z Warszawy. Udało się, że one poszły [do pawilonu], który zostaje w Polsce, a ja prosiłem siostrę, żeby zaprowadziła mnie do lekarza. Chodziły tam, swobodnie, siostry.

  • Polki?

Tak. Zaprowadziły mnie do lekarza. Już było po Powstaniu Warszawskim, bo 2 października skończyło się Powstanie, [więc] już było mnóstwo ludzi z AK, ze Śródmieścia, którzy rzucali broń przed Politechniką Warszawską (bo to była droga wyjścia) i tam też dostali się. Lekarz nic mi nie poradził, myślę sobie – zabieram się stąd. Idzie siostra, mówię: „Siostro, proszę mnie stąd zabrać!”. Mówię: „Teraz na czwarty [pawilon], do żony”. Tak udało się nam. Moje siostry wyjechały z Polski, ale to już jest dalsza sprawa, wróciły dopiero po wojnie.

  • Gdzie było państwa miejsce pobytu po Pruszkowie?

Po Pruszkowie wywieźli nas dosyć daleko. Nie pamiętam jak nazywała się miejscowość, ze trzysta kilometrów. W pewnym momencie widzimy, że pociąg staje przy stacji, odjechała lokomotywa. To znaczy, że już jesteśmy wolni. Pobyliśmy tam kilka dni i wróciliśmy, bo znowu dowiedzieliśmy się, że poprzedni transport, którym wyjeżdżała nasza rodzina, mógł zostać w Skierniewicach. Wracaliśmy. Nie wiem, czy płaciliśmy [za] bilety kolejowe, czy nie – to jest drobiazg, ale nie mieliśmy za bardzo pieniędzy. Przyjechaliśmy do Skierniewic. Mieliśmy tam kontaktowy adres, moja mama miała. Jak wychodziliśmy z Racławickiej, [to] wszyscy mieliśmy kartki kontaktowe. Gdybyśmy wychodzili i trzeba było w jakiś sposób porozumieć się, to [będzie] adres. Tak trafiliśmy też do jednego piekarza w Skierniewicach – później okazało się, [że] do jego pracownika, który nas przyjął do siebie do domku – nieduża chałupka, kryta słomą. Stamtąd koniecznie chciałem dojść bliżej Warszawy, wobec tego pojechałem do Grodziska Mazowieckiego – dalej kolej nie chodziła, ale chodziła kolejka elektryczna do Opacza, która kiedyś miała swój przystanek na Nowogrodzkiej, a teraz jeździła do Opacza i [dotarłem] do kolegi w Zalesiu. To już było późno, bo to już było 13 stycznia, więc przed samym wkroczeniem [Sowietów]. Jak obudziłem się, to czułem, że coś się dzieje od Wisły. Nie mogłem zostawić żony samej i swojej rodziny, tym bardziej że pod Skierniewicami jest miejscowość Rawka, rzeka Rawka, na której Niemcy z Organizacji Todt budowali bunkry dla wojsk niemieckich, czyli szykowali tam punkt oporu, że tam będzie wojna. A ja jestem siedemdziesiąt kilometrów od nich. Wstałem rano w Zalesiu, piechotą [poszedłem] do Opacza, w Opaczu wsiadłem w pociąg elektryczny (bo tam chodził). W pewnym momencie – nalot. Siedzę sam w wagonie – może [była] druga osoba, bo nikt się nie kręcił. Przejeżdżaliśmy obok Pruszkowa, Pruszków był bombardowany. Nie wiem kto – Niemcy? Rosjanie? Trudno mi powiedzieć, ale w nas nie celowali. Potem doszedłem do Grodziska Mazowieckiego, już było szaro, zdecydowałem, że muszę nocować, bo nie zdążę dojść. Pod lasem stała sobie chatynka, poszedłem do nich, czy by mnie nie przenocowali. Przenocowali mnie. Rano, o świcie, widzę jak wojska niemieckie, w drobnych grupach, uciekają do lasu. Dom był, mniej więcej, sto metrów od [lasu]. O – myślę sobie – to na nic, muszę stąd uciekać, bo mam przed sobą jeszcze z pięćdziesiąt kilometrów. Wyszedłem na szosę. Na szosie słyszę rumor wozów, samochodów, które zbliżają się. Kto to jedzie? Wojsko polskie. Jechali kościuszkowcy wspólnie z Rosjanami. Zobaczyli mnie i pytają: „Gdzie idziesz?”. Mówię: „Idę do Skierniewic, ale jak to jest? Czy za wami jeszcze są Niemcy? Można już wracać do Warszawy?”. – „A, oczywiście, że możesz wracać, bo już tam Niemców nie ma! Warszawa już jest wolna!”. To było 17 stycznia. „Warszawa jest wolna”. I oni zeskoczyli z wozu, wołaliśmy: „Jeszcze Polska nie zginęła, dokąd my żyjemy!”. Ci nasi kościuszkowcy, którzy tam byli, bo nie zdążyli uciec razem, jak z Rosji uciekały polskie wojska, w mundurach, po ciężkich walkach, bo dużo ich też zginęło – tu spotkałem się z nimi i mówią mi: „Idź teraz, prędko i wracaj do Warszawy, bo ich już tam nie ma!”. To było radosne spotkanie, ale wiedziałem, że do Skierniewic mam jeszcze sporo drogi. Jak idę, to wiem, że wojska niemieckie są tutaj, wojska rosyjskie ich wypędzają.Tak wszedłem do Żyrardowa. Patrzę, koszary niemieckie. Flagi nie było, ale wyczytałem napisy niemieckie. Zaglądam tam – stoją konie. O – myślę sobie – Niemców nie ma, wyszli, dopiero uciekli, a mnie jest potrzebny koń. Wyszukałem, zakładało się kantar na łeb konia, miałem lejce i wychodzę z koniem. Szedłem wtedy wzdłuż torów, bo wydawało mi się, że to jest bliższa dla mnie droga. Siedzę na koniu i pomału jedziemy, a tu zaczynają do mnie strzelać. Zeskoczyłem i już potem szedłem lasem, ale nad głową słyszałem świst kul. W ten sposób dotarłem z powrotem do Skierniewic. Ze Skierniewic szedłem już przez las, bo chodziłem tam na budowę bunkrów, jak nas wywozili, to znałem drogę. Zaraz pod lasem już był domek, gdzie była moja rodzina. Wychodzę z lasu, a tam już są Rosjanie i lecą do mnie z bronią w ręku. Ale już widzieli żonę, i ci państwo gospodarze, starsi ludzie – on doskonale znał rosyjski – też przyszli do mnie. Powiedziałem im tylko, że jestem bieżeńcem z Warszawy. Jechali na małych koniach (ta rasa, teraz słyszałem, nazywa się jakoś, ale nie wiem) – malutkie konie, a ja na wysokim koniu. [Koń] na zadzie ma wypaloną literę „H”, bo każdy koń w Niemczech, wojskowy, miał na zadzie wypaloną literę „H”, to się nie przyczepili do mnie. Mam konia, więc trzeba kupić wóz. Kupiłem wóz i na drugi dzień, wspólnie z rodziną, wyjechaliśmy ze Skierniewic.

  • W jakim kierunku?

W kierunku Warszawy. Miałem wtedy chyba z siedemdziesiąt kilometrów (może więcej). Jechaliśmy dwa dni.

  • Co państwo zastaliście w Warszawie?

Jechaliśmy – po drodze wojska rosyjskie, czołgi rosyjskie, koń zdenerwowany, nie bardzo mocno uprzężony, bo taka niedopasowana ta uprząż, na jednym dyszlu. Nigdy na jednym dyszlu końmi nie powoziłem, a tu na jednym. Tak wjechaliśmy do Warszawy. W Warszawie już wszędzie była napisana informacja: „Drogi, którymi wolno przejeżdżać przez Warszawę” – bo są drogi odminowane (były zaminowane i odminowane). Znowuż dosyć dalekim objazdem, musiałem dojechać prawie do Marszałkowskiej i tą drogą jechałem [na miejsce].

  • Czy mieszkanie pozostało?

Wszystko spalone. Mieszkanie zawalone, ale – mało tego – spalone całkowicie. Piekarnia spalona, dach spalony, koni nie było. Był chyba jeden, niski koń, to go nie wykradli, bo okazało się potem, że jednak ktoś przyszedł, prawdopodobnie zaraz po tym, jak nas wypędzili, podpalił bramę, żeby dostać się do środka i wyprowadził konie. Ale jak podpalił bramę, to spaliło się wszystko, całe nasze mieszkanie, łącznie z piekarnią w oficynie. Już tam byliśmy. Na drugi dzień patrzę – ktoś idzie. Idzie mój kuzyn, który cały czas był po drugiej stronie Wisły. Mówi: „Ja już tu wczoraj byłem. Nie było cię”. – „Nie, bo ja dopiero przyjechałem”. Było to przyjemne spotkanie, informacja od nas, co się z nami działo. Znowu taki gest, o którym osobiście pamiętam, bo to było potrzebne, mówię: „Mam jeszcze pieniądze”. [Kuzyn] powiada: „Pieniądze, co masz, to już wyrzuć, bo te pieniądze już tutaj nie chodzą. W Lublinie zostały wydane inne pieniądze i teraz tamte ci potrzebne. Masz – tysiąc złotych”. Dla mnie jest to przyjemne wspomnienie.Okradali nas ze wszystkich stron. Żona miała swoją wyprawkę, która zginęła – włamali się, być może tego samego dnia, co wyszliśmy (może drugiego dnia).

  • Czyli nie Niemcy, tylko tutejsi.

Tak, okradli nas. Nie wiem, dlaczego zostawili pianino, bo stało na podwórku. Pianino siostry – tylko to zostawili.

  • Ale w mieszkaniu – chociaż wszystko popalone – dało się jakoś mieszkać?

Nie, absolutnie.

  • Gdzie się podzieliście?

Najważniejsza wtedy była żona, która miała rodzić. W pobliżu, na Wiktorskiej, było mieszkanie siostry. Mieszkanie było niespalone, [siostra] tam mieszkała, ale jeszcze nie wróciła, to myśmy tam mieli oparcie. Ale nie było przecież żadnego lekarza.

  • To był początek 1945 roku?

Tak, początek 1945 roku. Potem musiałem szukać wojska rosyjskiego. Przewróciłem się u siebie w piwnicy, gdzie miałem skrzynię z zamarzniętych szyb. Przewróciłem się i rozwaliłem sobie rękę. Krew się leje, żona zdenerwowana, siadamy na nasz wóz z koniem…

  • Szukał pan lekarza?

Szukałem lekarza, [więc] gdzie? Tylko do wojska. Wojsko rosyjskie było na placu Unii. Bardzo przyjemnie nas przyjęli, zaszyli i zrosło się ładnie.

  • Jednym słowem…

Opatrzność Boża czuwała nad nami. Matka Boska, którą moja żona ciągle ze sobą nosiła.
Warszawa, 15 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Tadeusz Kałasa Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter