Tadeusz Komorowski „Marek”

Archiwum Historii Mówionej

Tadeusz Wojciech Komorowski urodzony w Warszawie 29 lipca 1922 roku. Pseudonim „Marek”, w czasie Powstania walczyłem jako] kapral podchorąży w zgrupowaniu „Radosława” i batalionie „Łukasińskiego”, I Pułk Strzelców Konnych, Dywizjon 1806 - od daty założenia pułku.

  • Co pan robił przed wybuchem wojny?

Mieszkałem w majątku mego ojca, tam się uczyłem.

  • Gdzie się znajdował majątek?

Znajduje się między Terespolem a Białą Podlaską, po tej stronie Bugu. Tam na przełomie września i października przyszli Ruscy. Doszli wtedy prawie do Siedlec i się cofnęli. Wzięli mnie z bratem od razu do więzienia.

  • Rosjanie?

Tak, bolszewicy.

  • Pamięta pan wybuch II wojny światowej?

Myśleliśmy, że wygramy wojnę. Żałowałem, że mieszkam daleko od frontu, chciałbym bliżej. Przyszli Niemcy 15, 17 września. Potem Niemcy się wycofali i pojawili się Rosjanie.

  • W pobliżu majątku były walki?

Nie, były tylko naloty. Przyjechali Rosjanie, cała chmara, na konikach, kucach. Wszystko [mieli] parciane: buty, pasy, siodła, ani kawałka skóry. Okradli wszystko, co się dało wziąć.

  • Gdzie byli wtedy pana rodzice?

Matka była w majątku, ojciec wtedy wracał z Poznania, bo coś tam robił, miał sprawy.

  • Był pan z mamą i z bratem?

Nie, brat był w wojsku.

  • Poszedł na ochotnika czy został zmobilizowany?

On pracował, miał praktykę w biurach wojskowych, które robiły projekty broni, mundurów od strony graficznej. Był malarzem.

  • Jak miał na imię?

Stanisław Krzysztof.

  • Mówił pan, że jak weszli Rosjanie, zrabowali wszystko, co się dało i został pan razem z bratem aresztowany.

Tak, od razu popędzili nas do miasteczka, zamknęli w areszcie. Areszt był bez okna, goła prycza, a my w samych koszulach, bo zabrali nam marynarki. Poza tym było nas dwadzieścia pięć osób w celi jak pół tego [pokoju]. Dawali nam raz dziennie wiadro wody bez żadnego kubka, nic, a jedzenia wcale. Jak ktoś z rodziny przynosił, [to] kradli.

  • Postawili zarzuty, dlaczego został pan zaaresztowany?

Broń. „Gdzie jest broń?” Widać ktoś doniósł. Myśmy w domu mieli trzy strzelby, jeden sztucer, drugi sztucer, pistolety, ale to wszystko było schowane. Powiedziałem sobie: „Tym chamom tego nie oddam!”

  • Był pan wzywany na przesłuchania?

Jakie przesłuchania? To [były] prymitywy. „Gdzie jest broń?” „Nie mam broni.” „Ale masz ją!” „Nie, nie mam.” I tak w kółko.

  • Długo był pan więziony?

Nie, byłem dziesięć dni. Aresztował nas major, który siedział w miasteczku. Żyd, straszny typ, prymitywny gudłaj, przepraszam tego się teraz nie mówi. Potem przyszedł starszy Rosjanin, wyglądał na inteligenta. Moja ciotka, która świetnie znała rosyjski, dogadała się z nim i oni przymknęli oko, że myśmy zwiali.

  • Ciocia też mieszkała w majątku?

Tak.

  • Jak się nazywała?

Zofia Janiszowska, siostra mojej matki.

  • Jaką nazwę miało miasteczko?

Piszczac, a majątek Zalutyń.

  • Jak pan wspomina życie przedwojenne w majątku?

Było inne, inna Polska. Bardzo często byłem w Warszawie. To był inny świat, inni ludzie. W okolicy była bieda, ale nie straszna. Na przykład nauczyciel miał koło dwustu złotych.

  • Na co to wystarczało?

Płacił mieszkanie, domek, dwadzieścia złotych, dzienne utrzymanie czterech osób pięć złotych, trzy złote, para butów dziesięć złotych, bochenek chleba czterdzieści gorszy, nawet mniej. [...] Tamte strony były średniozamożne, ani biedne ani bogate.

  • Nie było czegoś takiego, że ktoś z głodu umierał?

Nie, skąd. Jednak każdy albo miał ziemię, albo pracował, bo tam były dwie duże cegielnie, które zatrudniały, bo ja wiem, koło tysiąca osób.

  • W jakim celu przyjeżdżał pan do Warszawy?

Bardzo często [przyjeżdżałem]. Ojciec miał mieszkanie w Warszawie, tutaj mieszkałem tak samo.

  • W majątku odbywały się bale?

Owszem, bale, polowania, spotkania, wizyty sąsiadów, kuligi.

  • Wtedy w majątku życie kwitło?

Kwitło. Był fortepian, patefon, mnóstwo płyt.

  • Czy ktoś ze sławnych historycznie osób przyjeżdżał do majątku?

Owszem, raz był Mościcki, ale byłem mały i tego nie pamiętam, raz czy dwa na polowaniu był Rydz Śmigły i bardzo źle strzelał.

  • Na co były wtedy polowania?

Zające, dziki, sarny, ale ojciec tego bardzo nie lubił. Przez osiem, dziesięć lat miałem broń i ani ptaka nie zabiłem, ani zająca, nic nigdy.

  • Rydz Śmigły sam twierdził, że źle strzela?

Nie, widać było, pudłował.

  • Był tym skrępowany?

Nie, skąd. Był bardzo pogodny. Poza tym generał Osiński, był Zaruski, bo to przyjaciel mojej drugiej ciotki, minister taki, minister owaki. Dom był duży, ładny, pałacyk, piękne meble. W tej chwili już ruina. To, co tutaj widać, to jest może jeden procent, co tam było. Wszystko szlag trafił.

  • Dzięki cioci udało się panu uciec...

Pojechałem do Warszawy, ukryłem się u znajomych ojca.

  • Jak się nazywali?

Zygmunt albo Czarnecki albo Czarniecki, tego nie pamiętam. Mieszkał na ulicy Szkolnej, to była ulica między Marszałkowską a Placem Dąbrowskiego. Potem, gdy ojciec wrócił z drogi do Poznania, szukali go Niemcy, gestapo za rok 1918. Ale jak to [było] zapisane? Ojciec wtedy walczył, bardzo działał z Piłsudskim i tak dalej. Oni mieli to wszystko spisane i szukali ojca.

  • Niemiecki porządek.

Pamiętali świetnie, szukali mego stryja, brata ojca, który zresztą wtedy już nie żył.

  • Jak się nazywał stryj?

Władysław.

  • Niemcy nie wiedzieli, że on nie żyje, ale jednak...

Szukali go tak samo.

  • Tata też musiał się ukrywać?

Tak, miał mieszkanie na Śniadeckich chyba 23, większa kawalerka – duży pokój, balkon, łazienka, kuchenka.

  • Zmienili państwo nazwisko, mieli państwo fałszywe dokumenty?

Nie, dlatego, że ojciec występował w 1918 roku jako Albert, a potem jako Stanisław. W dowodach miałem syn Stanisława. Ale w latach osiemdziesiątych, to wyszło na jaw i musiałem zmienić dowód na Alberta.

  • Pana tata też zmieniał dokumenty?

Nie, skąd. Miał na swoje nowe imię. Wtedy miał bez Korczaka, to mnie potem zostało.

  • Jak wyglądała pana pierwsza styczność z konspiracją?

Różni moi koledzy należeli do bardzo dziwnych organizacji – Walka o Polskę Niepodległą, Polskie Wojsko Podziemne. Wtedy tego było mnóstwo. Mnie się to trochę nie podobało, to było amatorskie. Naprawdę zacząłem w 1942 roku w lutym, kiedy powstało AK. Od razu tam poszedłem, złożyłem przysięgę.

  • Pamięta pan, gdzie ją pan składał?

Owszem, róg Placu Narutowicza i Grójeckiej, na drugim piętrze koło kościoła Świętego Jakuba.

  • To było mieszkanie prywatne?

Tak.

  • Pamięta pan kogo?

Nie.

  • Sam pan składał przysięgę?

Nie, było nas pięciu. To były grupki – pięciu plus dowódca. Znało się tylko czterech i dowódcę.

  • Pamięta pan kolegów?

Jeden Wojtek Kasznica, syn bardzo znanego profesora prawa, był ze mną całe Powstanie, umarł w tym roku w Kanadzie. Drugi był aktor Roland Głowacki, grał potem u Wajdy i w paru filmach, z tym, że on nie był z nami w Powstaniu, bo mieszkał w Ostrowcu Świętokrzyskim i nie mógł się tutaj dostać. Trzeci był Andrzej Nowakowski, syn bardzo znanego lekarza, profesora medycyny Zygmunta Nowakowskiego z Poznania, ożeniony z córką Andersa, mieszka w Kanadzie. Jego matka była siostrą Sierpińskiego, słynnego profesora matematyki. On, Mazur, Steinhaus i ktoś jeszcze, byli autorami polskiej szkoły matematycznej. Tylu nas było.

  • Jak się nazywał dowódca?

Dowódca – Andrzej Przemysław Bartak, pseudonim miał „Przemysław”, był ze mną w Powstaniu, ale potem się odłączył. Przeszli do Śródmieścia i potem go już nigdy nie widziałem. W marcu cała nasza piątka zaczęła szkołę podchorążych.

  • Gdzie się odbywały zajęcia?

W różnych mieszkaniach.

  • Zawsze chodziła ta piątka?

Zawsze piątka. Skończyliśmy ją dopiero w czerwcu 1944 roku, bo był warunek, żeby zdać maturę. Myśmy maturę zdali chyba w maju 1944 roku.

  • Łatwo było wtedy zdać maturę? Czy profesorowie dawali jakieś ulgi?

Żadnych ulg. Poszedłem na egzamin z polskiego do pani profesor Świerżewskiej, która mieszkała na terenie zoo w dworku, bo jej mąż był zoologiem, który tam pracował. Dała mi zadanie, coś do napisania, a ja zasnąłem – taki byłem zmęczony.

  • Nauką?

Nie, bo od wiosny musiałem się wynieść z mieszkania. Była wpadka, związana zresztą też z [przyszłą żoną]. Parę razy nocowałem kinie „Polonia”, bo tam bileter był naszym kolegą, w ratuszu na stole, w wielkiej sali, przykryty suknem, które leżało na stole.

  • Była wpadka, bo przyszło gestapo?

Po mnie nie, ale aresztowali dwóch naszych i była obawa, że wydadzą.

  • Mówił pan, co było przyczyną zaśnięcia na maturze z polskiego.

Ciągle były odprawy, było ciężkie, trudne szkolenie. Były ćwiczenia z ostrą bronią poza Warszawą. [Nie miałem] ani gdzie spać, ani gdzie się wykąpać. Wróciłem do mieszkania przed samym Powstaniem.

  • Przez tyle czasu, gdzie pan spał, trochę w kinie?

W kinie spałem tylko dwie noce. W końcu przetrzymali mnie ludzie na Woli. Wróciłem do mieszkania na tydzień, może dziesięć dni przez Powstaniem.

  • Wracamy do matury z polskiego, zasnął pan. Nauczycielka pana obudziła?

Obudziła, dała mi talerz rosołu i postawiła mi piątkę mimo, że nie napisałem ani słowa.

  • Jednak były ulgi?

Tak, bo pani była też w AK i mogłem jej powiedzieć, co i jak. Pozostałe [egzaminy] trzeba było zadawać; biologię, matematykę, chemię, historię, ale to było najlepsze.

  • Mówił pan, że miał pan różne zajęcia związane z konspiracją, wyjazdy poza Warszawę. Gdzie najczęściej się jeździło?

Miałem książkę, robiłem z tego audycje do radia, pamiętniki Marii Iwaszkiewicz, córki Jarosława, która pisze, jak w 1943 roku w lutym była łączniczką AK, przewodnikiem. Jak przyjechali chłopcy z I Pułku Strzelców Konnych, napoleoński pułk, wspaniali chłopcy, przystojni, wysocy. Ona była naszą łączniczką przez cały dzień od świtu do wieczora. Tak, że tego było mnóstwo. W lasach na południe od Warszawy, w Puszczy Kozienickiej i w okolicach Skolimowa, tam wszędzie...

  • Odbywały się zajęcia. Z bronią?

Z bronią były w Puszczy Kozienickiej.

  • Skąd była broń, od miejscowej partyzantki?

A skąd. Przywoziły ją sanitariuszki i łączniczki. My odbieraliśmy broń w Warszawie, one wracały. Jechaliśmy sami z przewodnikiem. Z bronią mieliśmy tylko kilka ćwiczeń, pięć, sześć, a pozostałe bez broni.

  • Był punkt w Warszawie, gdzie sanitariuszki, łączniczki przywoziły broń, chłopcy odbierali i później do pociągu...

Jechaliśmy, potem z powrotem na punkt i się broń oddawało.

  • Pamięta pan, gdzie w Warszawie były te punkty? To był jeden czy było kilka punktów?

Chyba trzy, cztery. One się zmieniały.

  • Pamięta pan, gdzie one były?

Jeden był na pewno na Żurawiej, blisko Marszałkowskiej, ale numeru nie pamiętam. Drugi był na Mokotowie koło Malczewskiego, a pozostałe w Śródmieściu.

  • Łączniczki brały broń z magazynów?

Tego nie wiem, bo się ani nikt nie pytał, ani nic, bo to było zwyczajnie zakazane pytać się o nazwiska, o adresy, o znajomych.

  • I Pułk Strzelców Konnych – konie też były na wyposażeniu?

W 1936 roku zostaliśmy zmotoryzowani. Mieliśmy tankietki i inne samochody. Została tylko napoleońska nazwa. Z tym, że tamtego pułku nie pamiętam, bo byłem tylko w Warszawie. Pułk się podzielił na dwie części: jedna warszawska, a druga była w okolicach Garwolina. Tamten oddział nazywał się Zagrobla, był bardzo liczny, bardzo bitny.

  • Czy w czasie konspiracji ktoś z pana kolegów był aresztowany, był przetrzymywany przez gestapo?

W czasie konspiracji zginęło przed Powstaniem pięciu, sześciu. Stasio, który wyszedł z domu i bez śladu [zaginął].

  • Z czego się pan utrzymywał w czasie lat okupacji?

Nie wiem z czego. Czasami Lenka dała mi obiad...

  • Państwo byli narzeczeństwem w czasie okupacji?

Poznaliśmy się w 1942. Była chuda panna...

  • Przygotowanie do Powstania. Czy pan wcześniej wiedział, że Powstanie wybuchnie?

O, tak.

  • Były specjalne przygotowywania?

Były ustalone plany, gdzie będziemy, jak, co, ale to później się nie sprawdziło. Byliśmy na pierwszej zbiórce chyba 29 lipca.

  • Przyszedł do pana łącznik?

Nie, dali mi znać przez osoby trzecie. Zbiórka była na Burakowskiej 5, stara fabryczka. Byliśmy tam rano, nie pamiętam, wyszliśmy następnego dnia o świcie bez alarmu. Potem [była] druga zbiórka w tym samym miejscu 1 [sierpnia] rano. Cały tłumek jechał, chłopcy w długich butach, czapki, krótkie kurtki, kieszeń wypchana, bo tutaj pistolet, a tutaj granaty.

  • Jak pan pamięta 1 sierpnia?

Bardzo nam się chciało pić, bo było gorąco. Dali nam coś do picia, rozdzielili broń. Było nas czterdziestu pięciu, tylu się zjechało. W ogóle w kompanii było nas stu osiemdziesięciu paru, ale część z tego poszła do lasu, część walczyła w innych miejscach. Nas tam na Burakowskiej było czterdziestu pięciu. Mieliśmy dwa pistolety maszynowe, osiem „filipinek”, bardzo prymitywnych granatów i osobistej broni prywatnej pięć, sześć sztuk. Pod koniec Powstania było u nas mnóstwo broni. Wiem, że dowództwo zabierało nam broń, bo tyle nie było potrzeba.

  • Czy 1 sierpnia były już zadania, była walka?

Owszem były. Mieliśmy zdobyć dwie szkoły na Stawkach, one stoją jeszcze. Przy szkołach były wielkie niemieckie magazyny żywności, panterki, mundury, ciepłe kurtki na futrach żydowskich. Myśmy mieli to atakować o piątej, ale łącznik się pomylił i przyszedł po nas wieczorem. Poszliśmy. Natarcie było bardzo sprawne. Zostałem lekko ranny w nogę, a tam już byli Polacy, którzy wcześniej to zajęli, było już AK.

  • „Parasol” i „Zośka”?

To nie był „Parasol”, nie „Zośka”... Potem oni się wycofali. Myśmy tam byli parę dni, bo od strony Dworca Zachodniego wepchali się Niemcy. Mieliśmy panterki. Na zdjęciu jestem w panterce i w szkopskiej czapce. Potem poszliśmy stamtąd na Wolę, na ulicę Wolską. Tam się zaczęło: czołgi, granatniki, SS. Blokowaliśmy im Wolską, a im był potrzebny przejazd. Tam tłukliśmy się chyba tydzień. Zginęła nas jedna trzecia, ale [przyszło] wtedy sporo ochotników, mnóstwo młodzieży się pchało, ale wtedy broni dla nich nie było.

  • Nie mogli państwo wszystkich przyjmować?

Przyjęliśmy tylko parunastu.

  • Czy były jakieś kryteria?

Żadne. Młody, wysoki, sprawny, bystry.

  • Jak miał czterdzieści parę lat to...

Takich raczej nie było, może jeden był starszy, który zaciągał, ze wschodu.

  • Większość to była młodzież?

Młodzież warszawska bardzo różna, na przykład złodziej warszawski, „Bebi” miał pseudonim...

  • Doliniarz?

Nie wiem jaki. Powiedział, że miał już dwa wyroki, ale był bardzo fajny. On był akurat pode mną. Dostał karabin, mało mnie nie zabił niechcący.

  • Nie pamięta pan jak się nazywał?

Nie, nazwiska nas nie interesowały! Przecież nikt się o nazwisko nie pytał. W legitymacji powstańczej miałem tylko pseudonim, stopień, pułk, bez nazwiska.

  • Jak przychodził ochotnik, to wybierał sobie pseudonim?

On sobie sam wybierał. Był ochotnik „Tur” Bahnschutz, który siedział w spalonym domu Spisa z karabinem. Siedział w klozecie na podwórku. Klozet był w rogu podwórza. Jak Niemcy wchodzili przez bramę, to on spokojnie do nich strzelał i tak ich wytłukł ośmiu chyba, czy więcej. Potem był „Sowa” ze wschodu. Pod arkadami, pod filarami Teatru Wielkiego Niemcy mieli działko z tarczą ochronną i strzelali do nas. Myśmy byli od dziewiątego w klasztorze Kanoniczek, mieliśmy cały róg od ratusza do Bielańskiej i od rogu do Banku Polskiego. Przeszliśmy z Woli przez getto, tam tak samo było bardzo dobrze i przyszliśmy na Stare Miasto. Mieliśmy kwatery w „Hotelu Polskim”. Wtedy poszedłem do [narzeczonej] po jedzenie.

  • Skąd pan wiedział, że narzeczona tam jest?

Spotkałem ją przed tym. Potem nas przenieśli do Kanoniczek i do więzienia. Więzienie stało w tym miejscu, gdzie jest teraz wykop trasy W-Z na wysokości „Nike”. Tam byliśmy do 1 września. Z tym, że to był rygiel, który Niemcom zamykał drogę. Zaczęło się, ruszyły „sztukasy”, artyleria, czołgi, działa szturmowe, moździerze. Bez przerwy od siódmej rano do siódmej wieczór cały czas był ogień. Jak na początku były nas dwie zmiany, to chyba od dwudziestego była zmiana, która właściwie była od rana do nocy, potem od świtu znowu.

  • Dlaczego były dwie zmiany a później była jedna?

Tamci poginęli. Z Kanoniczek z czterdziestu pięciu plus ochotnicy, tak, że nas było w sumie siedemdziesięciu, wyszło nas parunastu, z czego wszyscy byli ranni, co do jednego.

  • Pan najpierw był ranny 1 sierpnia.

To nic. Potem, już pod koniec, Niemcy zajęli kościół od placu, który był przez nich wcześniej spalony. Mieliśmy go odbić. Tam było chyba stu Niemców, mnóstwo broni maszynowej, moździerze, cholera wie co, panzerfausty. Mieliśmy nawet sporo broni, ale było nas dwudziestu paru może. Atak nie mógł się udać. Pamiętam bardzo przykrą chwilę. Było okno bez framug. „Sokół”, też ochotnik, miał karabin, a ja miałem „empi”. On strzelał przez okno i ja. Stałem z lewej strony, on z prawej strony. Jemu było bardzo niewygodnie strzelać z karabinu, zamienił się ze mną na miejsca. Tylko przeszedł, pocisk świetlny trafił go w brzuch i myśmy go zostawili 1 września, jak już konał. On już umierał, [nie było] jak go ruszyć.

  • Dzięki temu, że pan się z nim zamienił, to pan przeżył. Przeznaczanie.

Tak, jest [mi] trochę głupio. Było widać jak pocisk świeci, przebił go i świecił znowu. Wtedy Niemiec rzucił granat przez to samo okno. Chciałem zagrać bohatera i mu odrzucić granat. Niemiec był cwany i go chwilę przytrzymał. Granat wybuch tuż przy mnie, [dostałem] odłamki w rękę, w nogę i tak cudem z tego wyszedłem.

  • „Sokół” był ochotnikiem z Woli, ile on mógł mieć lat?

Dwadzieścia parę, bardzo fajny chłopak, bystrzak.

  • Cwaniak warszawski?

Nawet nie. To było coś więcej, raczej inteligent, dobra sfera średnia.

  • Musieli się państwo wycofać i zostawić „Sokoła”?

Nie, myśmy go wzięli. To było 27, 28 [sierpnia]. Nasze natarcie się załamało. Przyszedł rozkaz, żeby się wycofać do Śródmieścia. Zdrowi poszli górą, chcieli przebić się przez Ogród Saski, ale nie udało się, a ranni poszli kanałami. Na dnie kanału był brudny szlam, szkło, druty, blachy i to kaleczyło, a trzeba było iść na czworaka. Szliśmy od Hipoteki mniej więcej do Placu, w tej chwili, Powstańców, od ósmej, dziewiątej wieczór do drugiej, trzeciej po południu.

  • Nie bał się pan zejść do kanałów, nie miał pan oporów?

Nasz dowódca wachmistrz Moc, ranny chyba pięć razy, który szedł z nami, powiedział tylko: „Chłopcy płyńmy w tą gównianą dal!” Myśmy płynęli, szlam po same zęby. Było [bardzo] mało miejsca. To była noc z 1 na 2 [września] chyba nie mylę się, dzień w tę, dzień w tę.

  • Wielu ciężko rannych kolegów musiało zostać w szpitalach na Starówce?

Tylko „Sokół” został, który umierał i nie można go było ruszyć, chyba jeszcze dwóch, których zadekowaliśmy w szpitalu na Długiej, nie na Długiej. Przedtem była scena. Mieliśmy kwartety w więzieniu, solidny carski budynek, grube mury i byliśmy na patrolu od świtu do jedenastej, wracaliśmy złachani do więzienia. Wszyscy mieli biegunkę. Oni poszli, a ja skręciłem w gruzy, byłem pięćdziesiąt, może sto metrów od więzienia. Nadleciał „sztukas”, przypikował płasko i na moich oczach rzucił bombę, zresztą świetnie drań to zrobił. Bomba nadleciała zupełnie poziomo, trafiła między parterem a pierwszym piętrem więzienia, wpadła do środka i cisza. Myślę sobie: „Niewypał.” Nagle głuche stęknięcie, więzienie się otworzyło i zapadło bez huku, chyba było za blisko. Obłok kurzu, straszny pył, który dusił, było ciemno. W ten sposób też ocalałem. Ci co byli na górze, to zginęli, ci w piwnicach nie. Tam była druga historia. Obok był dom Spisa. To była wielka firma chemiczna, robili też lekarstwa. Jak nam rozdębili więzienie, to przeszliśmy do Spisa. Akurat byłem z kolegami na górze bo szukaliśmy sobie spirytusu. Wódki było u nas mnóstwo, bo tam były niemieckie magazyny. Patrzymy; samolot, „sztukas” raz nadleciał, odleciał, drugi raz się przymierzał. O tym pisze Gnat – Wieteska i pisze Fajer, nie pisze o tym Davies ale Davies pisze o nas w innym miejscu. Myśmy wzięli karabin, oparli o parapet i czekamy. Nadleciał. Wtedy nawet nie strzelałem, podawałem tylko taśmę. Albo kolega trafił pilota, albo mu nawalił silnik, albo silnik mu się zepsuł od pocisków. On już samolotu nie wyprowadził, tylko uderzył w dach budynku. Natychmiast go zapalił. Spalił nam kwaterę.

  • Niesamowita radość.

Na pewno, z tym, że potem nikt nam tego nie przyznał. Następna sprawa jak byliśmy na Woli, we trzech zdobyliśmy czołg: ja, Kasznica i ktoś trzeci. O tym pisze Davies, cała strona jest, z tym, że nie ma mego nazwiska, ale jest „Marek” I Pułk Strzelców. Zdobyliśmy czołg, było tam trzech Niemów, były dwa pistolety „szmajsery” i trzy „parabelki”. Chcieliśmy to sobie wziąć.

  • Jak odbyło się zdobycie czołgu?

Miną ręczną, granatem przeciwczołgowym swojej roboty.

  • Niemcy się poddali?

Tak, bo pękła gąsienica. Przyszedł ważniak, pułkownik w cywilu, w kapeluszu z dwoma żandarmami i zabrali nam broń. Nie chciałem dać, nawet się chciałem z nimi postrzelać, ale koledzy: „Daj spokój, przecież to swoi.” Byłam wściekły. Potem przeczytałem w książce, jak mój kolega, który już umarł parę lat temu, tutaj pisze, jak on sam zdobył czołg.

  • Sam jeden, a panów było trzech.

Potwierdza to Davies, który przecież coś wie. Potem szliśmy paręnaście godzin kanałami.

  • Wróćmy do Starówki i do Woli. Ludność cywilna przyjmowała powstańców z entuzjazmem?

I żegnała nas z płaczem.

  • Czy były chwile wolne?

Nie było. Nie było ani snu, ani jedzenia, ani odpoczynku, nic. Tydzień to była... O drugiej, trzeciej [w] nocy, niby cicho, czołgi jechały.

  • A na Starym Mieście?

Byliśmy na wolnym od 2 do 7, potem były patrole i do Kanoniczek. Tam już było coraz gorzej, bo w ciągu jednego dnia było osiem czołgów w ataku, dziesięć, były „Goliaty”.

  • Mógł się pan spotkać ze swoją narzeczoną?

Ale to było przed tym.

  • Były chwile wytchnienia?

Były od 2 do 7 chyba i to też były patrole. Potem już ani chwili. Trzy tygodnie u Kanoniczek...

  • Wcześniej w więzieniu byli więźniowie?

Nie, było pusto.

  • A za czasów okupacji?

Byli do Powstania. Wiem o tym świetnie, bo siedziałem tam w 1940 roku. Zamknęli mnie Niemcy, to było w styczniu albo lutym. Ojciec mnie od nich jeszcze wykupił, bo to były początki. Tak, że więzienie znałem dobrze. W szpitalu Maltańskim (obecnie tam jest Ambasada Belgijska), mieli Niemcy składy wódek i to dobrych. Ludność zabierała to i się upijała. Dowódca kazał mi z patrolem stanąć na przejściu, zabierać to ludziom i tłuc. Staliśmy, pistolet w ręku, ludzie nam wymyślali. Na początku zabieraliśmy gorliwie, a potem – a niech sobie biorą. Przyszedł dowódca: „Zabieracie im to?” „Tak, butelki tutaj leżą.” Był rynsztok wódki i to dobre wódki były „Heineken”, „Hennessy”, dużo dobrych koniaków z Francji. Jak poszedłem do niewoli, miałem butelkę koniaku „Hennessy”.

  • Jeszcze mamy Powstanie, na razie pan przeszedł kanałami do Śródmieścia.

Przez parę dni (pięć, sześć dni) kurowałem się na ulicy Wilczej, gdzie byli moi rodzice, którzy przeszli z mieszkania.

  • Skąd pan wiedział, że na Wilczej są pana rodzice?

Nie wiem już. Przede wszystkim rodzice dawali ogłoszenia w powstańczej prasie – „<< Marka>> z <<peemem>> szuka rodzina”, bez nazwiska przecież. Moi rodzice byli w mieszkaniu państwa jakichś tam. Byłem tam może koło tygodnia, trochę się podleczyłem. Pamiętam, że ktoś zdobył worek skórki z pomarańczy smażonej w cukrze, to było jedyne jedzenie. Potem przyszedł po mnie goniec. Dowódca kazał mi przyjść za dwa dni, ale poszedłem od razu. Wtedy mieliśmy kretyńską kwaterę u Jabłkowskich na parterze. Tam był szklany dach, bardzo ładny witraż, dobra secesja. Jakby tam wpadł pocisk, koniec, przeleciałby. Tam było tak, że dookoła były galerie, a środek był pusty. Przeszliśmy do innej kwatery, chyba na Brackiej. Mieliśmy część odcinka alej między Bracką a Marszałkowską, potem między Złotą a Królewską, a potem między Marszałkowską a Zachętą, ale to po dwa dni.

  • Najpierw pan podlegał pod „Radosława”, później w Śródmieściu...

Nie wiem pod kogo, chyba nadal „Radosław”.

  • Mówił pan wcześniej, że pod „Łukasiewicza”?

Tak, byliśmy gdzieś od połowy pierwszego tygodnia.

  • Przychodziły rozkazy...

Nie wiem nawet, czy to był rozkaz z góry, czy może niżej, ale tego się nie czuło, tamci dowódcy byli bardzo daleko.

  • Była różnica w walkach między Starym Miastem a Śródmieściem?

Duża, tutaj były łatwiejsze.

  • Z czym źle się panu kojarzy Powstanie Warszawskie?

Trzy rzeczy: zmęczenie, snu i pył.

  • Z czym panu dobrze się kojarzy Powstanie Warszawskie?

Dobrze kojarzy mi się z tym, że ze zrzutów była amerykańska broń. Kolega mi przyniósł naboje, całą setkę, ale kaliber był duży, czterdzieści pięć. Miałem pistolet „szmajsera” i pistolet „Walter” ręczny, krótka broń, tak samo kaliber dziewięć. Naboje były nie do użytku. Spotkałem kolesia, który miał za paskiem „Kolta” czterdzieści pięć. Pytam się go: „Co ty masz?” „Mam <<Kolta>>.” „Skąd?” „Ze zrzutów, ale nie mam amunicji.” „Zamień się, dam ci <<Waltera>> z setką za <<Kolta>>.” Bardzo chętnie, czemu nie. Dał mi „Kolta”. „Kolt” kojarzy mi się z tym, jak Niemcy atakowali od kościoła klasztor, bo tam był kościół, ogródek, klasztor, ogród, mur. Myślę sobie: „Trzeba wypróbować << Kolta>>.” Z tym, że od dziecka miałem broń i strzelałem od ósmego roku życia. Robiłem to nieźle. Wziąłem „Kolta”, oparłem go sobie o okno, czekam. Trzech Niemców, pięciu, ośmiu, cała chmara, [jeden] biegł z przodu, spokojnie strzelił do niego. Zbaraniałem, bo jak biegnie ktoś trafiony, to pada do przodu, a ten padł do tyłu. Pocisk zatrzymał go w miejscu i rzucił do tyłu. To był pocisk gruby jak palec. To bardzo było miłe. Druga miła chwila. Był gołębiarz na dachu domów między Senatorską a Wierzbową, za kominem. Tam na niego polowaliśmy, ale bez skutku. Myślę sobie, że zapoluję na niego. Wziąłem karabin od „Bebiego” i czekam. Widzę ramię, wystrzeliłem raz, pudło, drugi raz, pudło, aż mi się zrobiło wstyd. On się cofnął i wystawił górę głowy zza komina, wtedy go trafiłem przez hełm. Z kolei wachmistrz Krzyżewski, podchorąży, pseudonim „Prus”, wszedł na strych klasztoru przed jego spaleniem, tam były okienka, on otworzył je i wyjrzał. Snajper trafił go przez hełm w czoło. Jakbym się odwdzięczył. Jeszcze były miłe chwile, jak na Woli poszedłem na patrol wzdłuż Wolskiej, ale na zapleczach. Szedł ze mną ochotnik, zielony, był bardzo młody. Doszliśmy do Młynarskiej.

  • Nie pamięta pan, jaki miał ten młody człowiek pseudonim?

Nic nie wiem. Skręciliśmy w Młynarską, w stronę Wolskiej. Tam była barykada z żelaznych belek tregrów dwuteowych. Podkradamy się. Naprzeciwko jest szpital na Wolskiej. Mur był z cegieł czerwony i na górze żelazne sztachety. Patrzę, a tam stoi tłumek Polaków, większość kobiety i pięciu żandarmów, może ośmiu. Albo ich chcieli zabić, albo pogonić przed czołgami. Przyłożyłem się z kolegą i wytłukłem ich. Ludzie prysnęli sami bez słowa, sekunda – było pusto. Potem jak nadbiegło ich iluś tam, zaczęli strzelać w barykadę. Pistolet „szmajser” ma składaną kolbę i na końcu jest owalne takie coś, żeby opierać o ramię. Pocisk trafił w strzemię i przebił je, a mnie nic [się nie stało]. W ogóle miałem szczęście, żadnych chorób poza żołądkiem. Najgorszą chwilę w czasie Powstania, którą pamiętać będę do śmierci, to miałem taką – wracałem ze zmiany do piwnicy w więzieniu, późno, ciemno, tam się paliła świeczka i pod ścianą stały wiadra z wodą. Wziąłem kubek, zaczerpnąłem i piję. To jakieś paskudztwo! Patrzę, a w kuble były pomyje, bandaże z raną, z ropą. Napiłem się tego.

  • Zwymiotował pan?

A skąd. To było coś okropnego. Byłem strasznie zmęczony, ciemno, chciałem spać, chciałem coś zjeść.

  • Ale nie otruł się pan?

A skąd! Smak tego będę pamiętał do śmierci.

  • Tak jak skórki pomarańczowej?

Tak. Było dużo wydarzeń dziwnych, szczęśliwych albo fatalnych. Na przykład „Sokół”... Na rogu Bielańskiej był dom Bruna, który miał na parterze magazyny farb. To się spaliło. Farby były albo w drewnianych beczkach albo w workach. Zrobiła się gruba warstwa kolorowych proszków. „Sokół” poszedł z kimś na patrol właśnie tam. Drugi chłopak wrócił, bo coś mu tam było, a ten poszedł. Nagle mina w magazynie „łup”. Myślimy sobie: „Już <<Sokół>> padł.” Patrzymy, wychodzi coś czarno – zielono – czerwono – żółto – niebieskie. A to „Sokół.” Mina nic mu nie zrobiła, ale cała farba, cały proszek, poszedł w górę i go tam obsypał, że mu oczy tylko było widać i gęba od ucha od ucha, śmieje się, szczęśliwy.

  • Pozostał w kolorach?

Nie, umył się. Śmieszne były rzeczy albo mniej śmieszne, ale raczej były mniej śmieszne.

  • Ale humor zawsze pozostawał.

Najbardziej pamiętam scenę – to był 3 października, wychodzimy do niewoli w szyku, czwórkami, w sumie jedenastu, dwunastu. Z nami szły tak samo inne oddziały, tylko myśmy zrobili mały odstęp. Wyszliśmy Złotą do Żelaznej.

  • Pan z butelką koniaku?

Tak. Wzdłuż ruin domów stał tłumek, szereg ludzi i płakali. Ale i kobiety i mężczyźni.

  • Cywile, warszawiacy?

Płakali na głos.

  • Jak się zachowywali Niemcy?

Niemcy byli dalej, dopiero nas Niemcy przejęli w alejach koło Placu Zawiszy. Pogonili nas do Akademika, zabrali nam broń z tym, że „Kolta” przed tym rozmontowałem na kawałki.

  • Gdzieś go pan schował?

Wyrzuciłem po kawałku w gruzy.

  • Przyszedł rozkaz, żeby oddawać całą broń czy żeby zakopywać?

Trzeba było Niemcom oddać broń, a nie chciałem im dać. Pistolet „szmajsera” to oddałem komuś z naszych, który zostawał, bo paru zostało.

  • Oni powiedzieli, że nie wyjdą?

Oni mieli zadania, nie wiem jakie. Oni tylko pilnowali wyjścia naszych ludzi. Nie wiem tego, bo się nikt nie pytał nikogo. To mu oddałem, wszystkie magazynki, a „Kolta” miałem ze sobą. Strasznie mi go było szkoda.

  • Czy pana koledzy też tak postąpili, że część broni schowali?

Większość broni z sobą nie miała, albo wyrzucili, albo komuś dali. Miałem zdobyczną lornetkę, zerwał mi ją, panterki nie miałem bo ją zdjąłem.

  • zdjął panterkę?

Tak, ostrzegli nas, żeby...

  • Żeby nie mieć żadnych niemieckich rzeczy przy sobie.

Tylko chyba miałem niemieckie buty, ale nie miałem tego na co zmienić.

  • Pożegnał się pan z rodzicami?

Skąd, z nikim. Ani z narzeczoną ani z rodzicami.

  • Jak państwo wychodzili do niewoli, to ludność cywilna: kobiety, mężczyźni płakali. Dlaczego oni płakali?

Tak nas żałowali, Powstania. Był taki płacz, że nie wierzyłbym.

  • Ludność cywilna była do końca z powstańcami?

Ludność głodna, pod obstrzałem, pod bombami, pod ogniem, zgnębiona, bez wody bez jedzenia – oni właśnie płakali. Potem nas zagonili do Domu Akademickiego. Zabrali broń, lornetki, hełmu nie miałem, zresztą hełm miałem polski, dobry, polski hełm, wzór chyba trzydzieści siedem. Komuś go dałem. Potem z Akademika pogonili nas pieszo do Ożarowa. Przechodziliśmy przez ogródki działkowe, pola i tam były pomidory na krzakach. Łaskawie nam pozwolili zerwać parę sztuk.

  • To był Wehrmacht?

Tak. Nawet powiedziałbym, że przyzwoicie się [zachowywali], bo co? Bić nas mieli, strzelać? Pod wieczór nas zagonili do fabryki kabli w Ożarowie. Była pusta, bez maszyn. Spaliśmy na betonie i rano do pociągów. Z tym, że Niemiec chciał mnie zastrzelić. Za co? Przepraszam, ale tam były latryny. Niemiec nas pilnował. Nie miałem papieru, tylko Reichsmarki, pięciomarkówki i użyłem je. Jak on to zobaczył, że znieważam III Rzeszę – niemiecki jakoś tam znam – za pistolet i do mnie. Myślę sobie: „To tutaj skończę. Przeszedłem taką drogą i tutaj koniec.” Ale odczepił się. Potem wydali nam po ćwiartce chleba i na końcu noża nabraną wstrętną margarynę. To było moje pierwsze jedzenie od trzech dni. W wagonie było nas czterdziestu pięciu, czy ośmiu, tłok okropny, jedziemy. Mam butelkę koniaku, więc ją wyciągam. Koniak od razu poszedł, ale miałem manierkę z wodą i mi ją ktoś wypił. Byłem wściekły. Dojechaliśmy, była już noc, do Radomska. „Chłopaki wiejemy.” Okno wagonu było zabite deskami i chyba był drut kolczasty. Odbiło się to wszystko i trzeba się było powiesić nogami naprzód na okienku, odepchnąć nogami od wagonu i spaść. Potem ktoś wyrzucał plecak. Uciekło nas w ten sposób trzy czwarte wagonu.

  • Reszta się bała, nie chciała?

Nie wiem już. Na przykład Wilczek Siemiński, on ze mną razem... Pociąg jechał szybko, myślę sześćdziesiąt, siedemdziesiąt na godzinę. Podciągnięcie się do okna, przesunięcie nóg, wychylenie, odwrócenie i skok, to trwało chyba koło minuty. Przez ten czas pociąg przejeżdżał dobry kilometr. Myśmy się pogubili i każdy był osobno, każdy był sam. W środku nocy, widna noc, piękna, było zimno, stoję sam koło toru i co z sobą robić? Mam legitymację AK, którą podarłem i zakopałem, bo lepiej było i idę przed siebie.

  • A z opaską co pan zrobił?

Też chyba zakopałem, już tego nie pamiętam. Szukam lasu, patrzę jest lasek, ale przed lasem rów przeciwczołgowy, głęboki jak do sufitu. Zsuwam się. Jak z tego wyjść? Na szczęście miałem łyżkę i kopałem sobie stopnie. Wyszedłem, patrzę, a to malutki zagajnik sosnowy, czy świerkowy. Tutaj już świta, więc zaszyłem się pod świerk i nawet śpię. Nagle słyszę strzały, głosy Niemców i szczekanie psów czyli koniec, bo to jest obława. Siedzę, Niemcy poszli bokiem, a tutaj podchodzi pies, wyżeł myśliwski. To było niemieckie polowanie. Miałem puszkę konserw, w której na dnie było parę kawałków mięsa. Chowałem to sobie na czarną godzinę. Wyjąłem mięso i dałem psu. Powąchał, spojrzał się, odwrócił.

  • Nie zjadł?

Nie, poszedł, ale już myślałem, że to jest obława. Wyszedłem w nocy. Poszedłem do gospodarstwa, napiłem się wody. Był księżyc. Piłem wodę z wiadra. Księżyc odbijał się w wodzie. Zastukałem do chłopa do okna. Był bardzo niechętny. Spytałem się go o drogę do stacji. A dlaczego? Bo koło stacji była szosa i dwadzieścia parę kilometrów stamtąd był majątek przyjaciela mego ojca. Woźniakowski Jacek, burmistrz Krakowa, profesor etyki, czy czegoś, to [do] jego syna chciałem trafić. Idę wzdłuż torów, z [jednej] strony tory, z [drugiej] strony wysoki drewniany parkan. Nagle pięćdziesiąt metrów może mniej samochód, zapala światła, ale w blendach i Halt! Parkan miał może dwa metry. Jak go przeskoczyłem, tego nie wiem. Na drugą stronę. Oni by mnie dopadli, tylko tam było lotnisko. Wlazłem na lotnisko, gdzie [było] pełno wojska. Poza tym Ruscy akurat zrobili nalot. Siedzę na lotnisku wśród wojska w czasie nalotu, a za płotem gestapo albo żandarmeria. Padłem, siedzę, raptem patrzę, a szkopy się pochowały, bo w błyskach bomb było widać, poza tym były flary. Nawiałem stamtąd bokiem, między płotem a lotniskiem. Lazłem i miałem już dosyć, nie jadałem nic od trzech dni, piłem tylko raz, byłem brudny, było zimno, zmęczony, bez snu. Patrzę, domek z gankiem, zasłona w oknie. Zaglądam, a tam panie. Ostrożnie stukam do drzwi. Wychodzi młoda kobieta: „Co takiego?” Pytam się o drogę do stacji, żeby znów trafić na szosę. Pokazała mi. Pytam się, czy by mi nie dała wody. „Tak, niech pan wejdzie. A czy pan głodny?” Mówię: „Nie bardzo.” „Ale może pan coś zje?” Postawiła przede mną pół bochenka białego chleba i garnek smalcu ze skwarkami, kubas kawy z mlekiem. Krepowałem się jeść. Kawałek sobie ukrajałem, zjadłem. Myślę sobie: „O Boże, jaki ja jestem głodny.” Ona mówi: „Niech pan [je].” To były dwie siostry nauczycielki i córka jednej z nich, nastolatka. Nakarmiły mnie, zjadłem pół chleba i położyły mnie spać w swoim łóżku, same poszły. Rano sprowadziły swego szwagra, który pracował w gminie i który już przyszedł z zaświadczeniem dla mnie, że byłem zameldowany tam w czerwcu, czyli przed Powstaniem i nie mogłem być w Powstaniu. Wsadził mnie na bryczkę i zawiózł mnie do Widzowa.

  • Pamięta pan, jak panie się nazywały?

Nie pamiętam i nie chciałem wiedzieć, ani adresu nie chciałem znać, ani nazwisk, niczego, bo była zasada.

  • One musiały już nie pierwszemu panu pomagać?

Nie wiem, nie pytałem się, bo się nikt o to nie pytał.

  • Pan pojechał do majątku i tam zastało pana wyzwolenie?

Tak, bo fatalnie się czułem. Jątrzyły mi się rany, byłem strasznie słaby. Koło Bożego Narodzenia już byłem dobry i chciałem pójść do lasu. To był trochę dziwny majątek, bo tam byli na przykład dwaj jeńcy angielscy, którzy uciekli z niewoli, byli chyba Żydzi, było dużo naszych z Warszawy. Lewych osób było parenaście.

  • Ukrywali się w piwnicach?

Nie, skąd, mieli fałszywe dowody, na przykład Anglik, bo drugi mi zniknął, a ten jeden był do wejścia Ruskich. Miał fałszywy dowód; nazwisko, imię i udawał niemowę. Jak zobaczył Niemca, wyciągał dowód, podsuwał mu pod nos „obobob”. Niemiec go odganiał. To była dobra metoda. Potem weszli Ruscy. Przed tym była parę razy partyzantka AL-u.

  • Mówił pan, że chciał iść do lasu. Do AL-u czy do Armii Krajowej?

Do AK, gdzieżby AL-u? Oni byli parę razy, kradli wszystko, nawet patefon elektryczny, buty, jedzenie, wiadomo. To byli miejscowi, którzy chodzili na rozbój. Przecież oni tam nie walczyli, ich tam było parunastu, a AK były setki.

  • Jak się nazywał majątek?

Widzów. Między stacją Radomsko a stacją Kłomnice jest stacja Teklinów i majątek był koło tej stacji, kilometr. Tam była duża hodowla koni Anglików, w ogóle majątek był dobry, zamożny.

  • Partyzanci z Armii Krajowej też przychodzili do majątku?

Przychodzić nie, ale kontakty były cały czas. Może przychodzili, ale ich nie widziałem.

  • Jak przyszedł rok 1945, Rosjanie się zbliżali, to pan już wiedział, co pana spotka?

Wiedziałem co może [mnie] czekać od naszych „przyjaciół”. Jak wprowadzali nas do kryminału, siedział chłopak Żyd, opaska i bawił się karabinem. Mówię mu: „Zastrzelisz się jeszcze.” Bo klapał zamkiem. On się obraził i chciał do mnie strzelać.

  • To był 1939. A 1945 jak Rosjanie weszli do majątku?

Moja matka została w majątku, nie chciała wracać do Warszawy. Pojechałem po nią w czerwcu, żeby ją przywieść, bo dowódca mnie zwolnił tylko na dobę, bo zbliżało się Powstanie. Matka twardo nie, ona zostanie, ona tutaj będzie. Błagałem ją przez całą noc, rano musiałem wracać. Następnego dnia, czy po dwóch dniach zjawia się w Warszawie matka, która przyjechała ostatnim pociągiem. Zaraz potem weszli Ruscy. Przede wszystkim kradła ludność okoliczna.

  • 1945 rok, już nastąpiło niby wyzwolenie. Pan był w majątku jak weszli Rosjanie?

Pojechałem tam na dobę, żeby sprowadzić matkę. To było w czerwcu przed Powstaniem w 1944.

  • Jest po Powstaniu, pan ucieka z transportu, jest pan w majątku i dalsze pana losy jak wyglądają.

Moi rodzice wyszli z Warszawy przez Pruszków, pojechali do Krakowa, bo tam były kontakty. Potem przyjechali do Widzowa. Przyjechali chyba w listopadzie i tam weszli Ruscy. To był koniec stycznia albo początek lutego.

  • Kiedy przyjechał pan do Warszawy?

Najpierw pojechałem do mojej obecnej żony do Łowicza. Tam byłem tydzień i potem do Warszawy.

  • Majątek koło Siedlec został zabrany?

Zabrany, [była] parcelacja. Z tym, że w samym środku sam park i pałacyk były zajęte przez szkołę rolniczą. Póki tam była szkoła, to było całe. Szkoła stamtąd wyszła ze trzy lata temu, może pięć i to się już wali.

  • Jak się odbywało zabieranie majątku?

Nie byłem tam, już machnąłem ręką.

  • Nie był pan tam po wojnie?

Byłem parę razy samochodem z [żoną], potem nawet w parę samochodów. Pojechała matka, która wtedy żyła, umarła w 1982 roku. Ach, jak witali matkę na wsi! Płakali.

  • Nie wolno tam było państwu zamieszkać?

Zamieszkać nie, może potem tak, ale na początku nie.

  • Dostali państwo zaświadczenie, że rząd stalinowski to zabrał?

Nic, jakie zaświadczenie!? Do ziemi pretensji już żadnej nie mam, to mają chłopi, szczęść im Boże, ale sam pałacyk i park niszczeje, szlag to trafia. Są piękne budynki, murowane, kryte dachówką, wielka obora, stajnia, spichlerz, chlewy, stodoły

  • Teraz też nie ma możliwości odzyskania tego?

Niby mam, ale nie mam. Poza tym nie chce mi się, bo żeby tam zamieszkać to trzeba w to wsadzić dobry milion złotych.

  • Mam jeszcze pytanie dotyczące Powstania. Co się stało z ochotnikami? ”Sokół” został na Starówce, tam prawdopodobnie zmarł.

On umierał już przy nas.

  • A warszawski złodziej?

„Bebi” przeszedł do Śródmieścia i zniknął. „Tur” jak pamiętam zginął, był bardzo dzielny, Bahnschutz.

  • Zginął na Starówce?

Tak, u Kanoniczek.

  • Czy Tadeusz Komorowski „Bór” to jest pana rodzina?

Tak, u nas było równocześnie trzech Tadeuszów: „Bór”, mój drugi stryj i ja. To było rodzinne. Ojciec się z nim spotykał parę razy, ja nie. Czy był w Zalutyniu, nie wiem.

  • Jakie to były powiązania rodzinne?

Dalekie. W Zalutyniu go nie widziałem, czy był, czy nie był, ale ojciec się z nim spotykał w Warszawie i był chyba u niego w majątku.

  • To jeszcze przed wojną?

Jasne.

  • W czasie okupacji utrzymywali kontakty?

Żadnych kontaktów, nic. Mało z tym, nazwisko „Bora” poznałem dopiero w czasie Powstania. Nikt nie wiedział, że to jest Komorowski. Nazwiska swoich dowódców i kolegów poznałem dopiero po wojnie.

  • Ktoś pana kojarzył, na przykład Niemcy, Tadeusz Komorowski?

Nie, oni nie wiedzieli. Zresztą z Niemcami miałem rzadki kontakt.

  • Później w Ożarowie, jak już „Bór” Komorowski był znany...

Oni nie sprawdzali nazwisk, tylko zagonili nas do wagonów. W obozie na pewno robili całą ewidencję.

  • W latach powojennych, stalinowskich miał pan nieprzyjemności?

Wyrzucali mnie z pracy.

  • Kojarzyli pana z Tadeuszem Komorowskim?

Tak, bo się nie kryłem. Nawet były cyrki. Na przykład kolegium redakcyjne, jest ważna persona z zewnątrz, a naczelny się do niego schyla, patrzy się na mnie i mu szepcze. Wiadomo, że to jest Komorowski, krewny „Bora”. Siedziałem tam jak papuga. Z tym, że nigdy się nie kryłem z AK. Wiedzieli o tym wszyscy ci, którzy chcieli wiedzieć. To mi w pracy nie pomogło na pewno, ale redaktorem byłem przez wiele lat. Potem byłem przez parę lat kierownikiem redakcji i w 1989 roku przeszedłem na emeryturę.

  • Jakiej redakcji?

To było wydawnictwo, Instytut Wydawniczy. Swego czasu pisałem sporo do prasy, mam paręnaście książek. Przez parę lat pisałem do „Stolicy”, było niezłe pismo, tygodnik. Tam robiłem reportaże i z Warszawy i z Krakowa, z Nowej Huty, Wrocławia.

  • Na zakończenie mam pytanie: czy poszedł by pan drugi raz do Powstania?

Zawsze od ręki, dzisiaj. Moje dzieje są bardzo zwykłe, takich jak ja były tysiące.
Warszawa, 1 marca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Tadeusz Komorowski Pseudonim: „Marek” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Zgrupowanie „Radosław”, Batalion „Łukasiński” Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście, Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter