Tadeusz Rybowski

Archiwum Historii Mówionej

[Moja] matka była od 1935 roku urzędniczką w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych (odpowiednik Ministerstwa Wojny), ojciec był funkcjonariuszem Policji Polskiej, w wydziale antykomunistycznym, tak że zawsze miał sporo do roboty – i przed 1 Maja, i różnymi innymi uroczystościami. Rodzice byli w separacji. Mieszkaliśmy na Starym Mokotowie, przy ulicy Krasickiego 16 m 6, na drugim piętrze, to dokładnie pamiętam. Przeżyłem dwukrotne bombardowania – w 1939 roku i w 1944 roku. Wrażenia dziecka dwunastoletniego były prawdopodobnie inne niż odczucia ludzi dorosłych, tak że może skupię się tylko na Powstaniu Warszawskim.

  • Czy mógłby pan opowiedzieć o tym, co pan sam pamięta z Powstania?

1 sierpnia o godzinie za piętnaście piąta moja matka, która była w Armii Krajowej, wpadła do domu z okrzykiem: „Za piętnaście minut zaczyna się Powstanie!”. W mieszkaniu była też moja babcia, częściowo sparaliżowana. Teraz, po latach, kiedy o tym myślę, jestem wdzięczny Bogu czy Opatrzności, że matka zdążyła wrócić do domu, bo wiele rodzin było rozdzielonych. Po prostu albo nie wiedzieli o Powstaniu, albo nie zdążyli, a matka na szczęście zdążyła. Zaczęło się Powstanie, które na Mokotowie chyba było troszkę łagodniejsze niż na Woli czy na Starym Mieście, bo po pierwsze – w zasadzie z wyjątkiem okolic ulicy Rakowieckiej i Dworkowej – nie było ani ludzi z brygady Kamińskiego, ani Dirlewangera, ani SS, tylko był Wehrmacht, tak że odnoszę wrażenie, że to też miało pewien wpływ na stosunek Niemców do ludności cywilnej. Zresztą matka, jak sobie przypominam, jak już Powstanie się kończyło, mówiła: „Wejdzie Wehrmacht, więc nie będzie aż tak źle”. Wrażenia mam mieszane, bo w czasie Powstania nawet zdarzały się przypadki wręcz humorystyczne. To był chyba koniec sierpnia, Niemcy – jak zwykle popołudniami – bombardowali albo ostrzeliwali, jak już zjedli obiad. Działa nazywaliśmy „krowami”, bo wydawały z siebie jakiś taki poryk. W czasie rozrywania pocisków z „krów” był olbrzymi ruch powietrza. To chyba nie był proch, nie znam się na tym, w każdym razie pocisk uderzył koło naszego domu, którzy szczęśliwe ocalał i do tej pory istnieje. W tym momencie otworzyły się wszystkie dymniki, a akurat jedliśmy ze znajomymi i sąsiadami obiad w piwnicy. Wypadamy potem z tego domu na podwórze – wszyscy czarni jak Murzyni, no bo sadza, oblani zupą pomidorową. Pamiętam to jak dzisiaj – popatrzyłem na matkę, matka na mnie i zaczęliśmy się spazmatycznie i bardzo głupio śmiać. To był jeden z zabawnych momentów. Były też momenty wielkiego szczęścia i uniesienia. Jednym z nich był nalot samolotów, chyba amerykańskich, było to 17 albo 18 września. Jak zobaczyliśmy olbrzymie samoloty na dużej wysokości i spadające spadochrony, takie białe punkty, wszyscy zaczęli krzyczeć, płakać, śmiać się, bo wszystkim się zdawało, że to już koniec tej udręki, koniec Powstania.

  • Czy pan pamięta, jakie było wyżywienie w czasie Powstania?

Jest rzeczą dziwną i ciekawą, że myśmy w zasadzie nie cierpieli głodu, przynajmniej tam, gdzie mieszkałem. Odżywialiśmy się bardzo skromnie, ale były pomidory, jakieś jarzyny. Nie było papierosów, to pamiętam, więc moja matka i nasz znajomy, ponieważ w czasie okupacji było sporo tak zwanych ersatzów, herbata i inne rzeczy, to palili herbatę-ersatz w bibułkach. Z tym, że jak się matka zaciągnęła, to było nie do wytrzymania, więc musiała się odzwyczaić od palenia. Nie byłem żadnym łącznikiem, ale raz jeden ubłagałem matkę, by dała mi jakiś krótki meldunek, przeskoczyłem przez ulicę i komuś zaniosłem. Ale wtedy ja i chłopcy w moim wieku, jedenasto-, dwunastoletni, przynajmniej niektórzy – tak jak inne dzieci zbierają znaczki, to myśmy zbierali odłamki. To też było dziwne, bo zawsze po ostrzale, jak wychodziliśmy na ulicę, gdy już było można wyjść, zbieraliśmy te gorące odłamki, nie zdając sobie sprawy z tego, że taki odłamek, gdyby mnie czy kolegę uderzył, to by wywołał poważne skutki. Nie orientowaliśmy się w grozie tej całej sytuacji. Moja mama miała pseudonim „Krzysia”, nazywała się Wiktoria Barbara Rybowska. Leży we Wrocławiu, zmarła trzydzieści lat temu. Wcześniej była w Armii Krajowej, w tak zwanym ZWZ. Ponieważ mieli do niej wielkie zaufanie (wrócę do tego, bo to jest bardzo ciekawa i rzadka sytuacja), w momencie wybuchu Powstania matka była skarbnikiem albo jakiegoś dużego oddziału, albo jakiegoś okręgu, została na ulicy Krasickiego 16 m 6 z dosyć dużą sumą pieniędzy, było to 50 tysięcy dolarów. Gdy Powstanie chyliło się do upadku zastanawiała się, co z tym fantem zrobić. W końcu zdecydowaliśmy się – moja matka, ciocia Jadzia Milewska, ziemianka, też już nieżyjąca i ja– zakopaliśmy w dużym pudle te pieniądze przy ulicy Pilickiej, w willi profesora M… [?]. Sporządziliśmy protokół, podpisaliśmy się pod tym protokołem i ja też, wtedy dwunastoletni chłopiec. Wtedy widziałem po raz pierwszy i prawdopodobnie po raz ostatni taką wielką sumę pieniędzy. [...]

  • Czym zajmowała się pana mama w czasie Powstania?

Chyba miała coś do czynienia z kolportażem prasy, bo wychodziło na powielaczu pismo „Baszta”. Poza tym znała ludzi. Ale co dokładnie robiła, nie wiem...

  • Czy wie pan coś o dalszych losach tych pieniędzy?

Tak. Później, gdy Powstanie już upadło, wyszliśmy ze schronu, który był za domem. Niemcy zaczęli krzyczeć: Raus!, ale to był Wehrmacht, więc nie było żadnych ekscesów. Wtedy po raz pierwszy po sześćdziesięciu dniach zobaczyliśmy mundury niemieckie. To było dla nas wielkie przeżycie, bo przez dwa miesiące ich nie widzieliśmy. Poszliśmy na Okęcie, gdzie było zbiorowisko ludzi z tobołkami i kręciły się tam różne postacie. Tam przenocowaliśmy. Później szliśmy długim pochodem do Pruszkowa. Tam wydarzył się drugi zabawny moment. Pilnowali nas Niemcy, ale to byli, jak pamiętam, dosyć starzy żołnierze, więc powiedziałbym, że pilnowali jak pilnowali. W pewnym momencie w nieodpowiednim miejscu, w takim polu, pięć osób objuczonych ciężkimi bagażami zdecydowało się uciec. Przebiegli przez długą łąkę z szybkością, która prawdopodobnie by zdziwiła chyba na dzisiejszej olimpiadzie, biegli niesłychanie szybko, usłyszałem jakieś strzały, chyba w powietrze, bo może tym Niemcom nie chciało się już nikogo zabijać, nie mam pojęcia. Dochodzimy do Włoch, miejscowości pod Warszawą, i moja mama mówi: „Słuchaj, trzymaj się teraz mnie, bo tu uciekniemy”. Złapałem ją za rękę i w pewnym momencie przechodziliśmy koło jakiegoś domu, bramka była lekko uchylona, błyskawicznie żeśmy wpadli w tę bramkę i wbiegli na piętro. Tam nas wpuścili, ugościli herbatą, chlebem. Udało nam się uciec. Później, chyba 29 września, pojechaliśmy do Grodziska Mazowieckiego kolejką EKD. Tam była fabryka octu i jednym z kierowników był znajomy mojej matki i u niego żeśmy się zatrzymali. (To, co mówię może wydawać się niewiarygodne, ale to jest czysta prawda.) Matka skontaktowała się z kimś z organizacji akowskiej, bo sporo osób z AK właśnie tam się znajdowało, i któregoś dnia (to był środek albo koniec listopada) na lewych papierach pojechała z chłopcami z Armii Krajowej, żeby odkopać te pieniądze. Odkopali je i przy okazji matka postanowiła zobaczyć, co się dzieje z moją babcią, która była częściowo sparaliżowana i nie mogła wyjść z Warszawy. Weszła na drugie piętro przy ulicy Krasickiego 16 m 6 i babcia ją serdecznie powitała. Mama się pyta: „Słuchaj, babciu, jak się miewasz? Co się z tobą dzieje?”. A babcia mówi: „Słuchaj, nie przejmuj się, nic się nie martw”. – I teraz ciekawa historia. – „Tutaj codziennie do mnie przychodzi żołnierz Wehrmachtu, Niemiec, Niemiec, który przynosi mi prowiant, czyli jedzenie z kuchni polowej. Mówi do mnie po niemiecku (ponieważ babcia była ze Śląska, to trochę znała ten język), że wierzy , że jeżeli on tutaj opiekuje się starą kobietą w Warszawie, to ktoś się zaopiekuje jego matką w Niemczech”. Zupełnie niezwykła sytuacja. Koniec babcia miała dosyć przykry. Zresztą wtedy na Mokotowie pozostało kilka starszych pań, dla których Niemcy zorganizowali prowizoryczną opiekę. Wywieźli ją do szpitala do Tworek chyba w grudniu i tam umarła, o czym moja matka nie wiedziała, będąc w Grodzisku Mazowieckim. Takie to nieraz niesłychane sytuacje zdarzają się w czasie wojny, nawet między wrogami. Powoli będę się już zbliżał do końca. Jak przyjechaliśmy tu, do Wrocławia w 1945 roku, jako pionierzy, tutaj też byli Niemcy, głównie kobiety, dzieci, niewielu było mężczyzn. Moja matka w okresie 1945–46 była kierowniczką stołówki „Społem” przy ulicy Krasińskiego we Wrocławiu. W święta Bożego Narodzenia zrobiła Niemcom, którzy pracowali w tej stołówce (głównie to były kobiety) wigilię. Śpiewaliśmy razem z Niemcami polskie i niemieckie kolędy. Krótko mówiąc, nie ma chyba narodów złych i narodów dobrych, tylko są ludzie dobrzy i ludzie źli, takie mam wrażenie. A wracając do pieniędzy matka przekazała je organizacji. Co się potem z nimi stało, nie mam pojęcia. Prawdopodobnie poszły na odprawy dla żołnierzy Armii Krajowej.

  • Co pan robił w czasie okupacji? Czy chodził pan do szkoły?

Moja matka była polonistką i pracowała jako nauczycielka przed objęciem posady w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych, tak więc częściowo mnie uczyła, a częściowo, chyba przez dwa lata, chodziłem do szkoły handlowej niskiego szczebla. Poza tym, to jest też ciekawe, w czasie okupacji jako dziecko przeczytałem chyba ze dwieście książek. Moja matka jako nauczycielka miała swoją bibliotekę, poza tym dawała tajne lekcje synowi doktora Włodzimierza Badmajewa. To był lekarz–zielarz, który po wojnie też działał. Nawiasem mówiąc, to był Tybetańczyk, który prawdopodobnie uciekł po rewolucji październikowej ze Związku Radzieckiego. Tak więc przed przyjazdem do Wrocławia, miałem już prawie wszystkie lektury przeczytane. Poza tym uczyłem się angielskiego w czasie okupacji.

  • Czy był pan świadkiem jakichś zbrodni niemieckich?

Właśnie nie. Widziałem jednego trupa w czasie wojny, a tym trupem był żołnierz niemiecki przy szosie z Kielc do Radomia. Ofensywa radziecka zastała nas pod Krakowem i potem częściowo na piechotę wędrowaliśmy do Warszawy. To był styczeń 1945 roku. Wtedy zobaczyłem tego Niemca i może jestem nienormalny, ale zrobiło mi się go żal, bo to był starszy człowiek. Bo trzeba też widzieć Niemców pod koniec wojny, to już nie byli ci Niemcy podbijający świat, tylko to byli Niemcy powiedziałbym trochę stonowani, inni.

  • Czy mógłby pan w skrócie opowiedzieć, co było po Powstaniu?

Byliśmy w Grodzisku Mazowieckim, matka załatwiła sprawę tych pieniędzy amerykańskich ze zrzutów, potem pojechaliśmy, nie wiem dlaczego, do Krakowa, tam mama miała znajomych. Potem był albo Miechów, albo Jędrzejów, nie pamiętam, gdzie zastała nas ofensywa radziecka. Stamtąd wróciliśmy do Warszawy po dużych perypetiach, chyba z tydzień żeśmy wracali.
  • Na piechotę?

Częściowo na piechotę, a częściowo usiłowaliśmy łapać sowieckie ciężarówki. To też jest ciekawe, mianowicie znajoma mojej matki w Jędrzejowie (albo Miechowie) miała aptekę. Jak już zbliżał się front i wiadomo było, że następnego dnia będą Rosjanie, poznosiła na dół różnego rodzaju perfumy, bo wiedzieliśmy ze słyszenia, że oni piją takie rzeczy, zostawiła tylko kilka małych butelek, żeby nie stracić. Stamtąd szliśmy na piechotę do Warszawy. Przed wyjściem dała nam butelkę wódki i mówiła, że jeżeli chce się zatrzymać ciężarówkę sowiecką, to pomachajcie tą butelką, to się na pewno zatrzyma. Już chyba byliśmy koło Kielc, jak matka zamachała tą butelką i jeden szofer zatrzymał się, wziął ją, a my przybiegliśmy, usiłując wejść do ciężarówki, wtedy on ruszył, jakby się nie umawiał z nami. Gdy tak szliśmy do Warszawy, trzeba było czasem zanocować u chłopów mieszkających przy szosie. Trzeba powiedzieć, że ludność wiejska wtedy przyjmowała nas bez najmniejszych kłopotów, po prostu wchodziło się, dawali nam jeść, spaliśmy na jakichś siennikach i następnego dnia szliśmy dalej. Wróciliśmy do Warszawy. II Rzeczpospolita była niesłychanie ciekawym państwem. W naszym domu było sześć mieszkań. Myśmy mieszkali na drugim piętrze. Ponieważ matka była w Armii Krajowej, u nas były spotkania, kolportaż gazetek i tak dalej. Pod nami, na pierwszym piętrze, mieszkał Rosjanin, białogwardzista, prawdopodobnie jakiś pułkownik carskiej armii, który uciekł ze Związku Radzieckiego i który w lipcu 1944 roku też uciekł, nie chcąc, żeby go spotkały tutaj wojska radzieckie. Z kolei na parterze mieszkał niby sympatyczny facet, do którego z kolei przychodzili Niemcy, prawdopodobnie miał jakieś kontakty, ale cywile, więc nie wiem, może pracował w jakiejś firmie? Tak więc mała kamienica to była taka drobna II Rzeczpospolita, bo byli i Polacy, i… nie powiem „kolaboranci”, ale coś kombinujący z Niemcami.

  • Jakie były powody, że pana mama się zdecydowała jechać do Wrocławia? Bo wasze mieszkanie nie było zniszczone, prawda?

Dom do tej pory istnieje, w naszym mieszkaniu była niewielka dziura, którą można było jakoś zalepić, ale ponieważ ludzie, dookoła wiedzieli, że moja matka była w Armii Krajowej, obawiała się Urzędu Bezpieczeństwa i pewnego majowego wieczora 1945 roku wzięła walizkę czy torbę i po prostu żeśmy uciekli z Warszawy, by osiedlić się we Wrocławiu. Tu zacząłem potem studiować anglistykę, co w tamtym okresie w ogóle było nie do pojęcia, bo to był okres stalinowski, tak że każdy się pukał w głowę: „Co ty robisz?”.

  • Czy we Wrocławiu pana matka nie miała żadnych przykrości?

We Wrocławiu ani się nie ujawniała, ani nic się na ten temat nie mówiło, więc nie miała żadnych przykrości. Pracowała najpierw w „Społem”, a później na Akademii Medycznej we Wrocławiu jako sekretarka u profesora Klisieckiego, potem przeszła na emeryturę. Umarła trzydzieści lat temu. Co by nie powiedzieć, zawsze żałuję, że nie powstała jakaś wielka, realistyczna powieść o życiu w Generalnej Guberni, bo to było w sumie pięć lat. Gdyby może Tadeusz Dołęga-Mostowicz nie zginął 17 czy 18 września, to może by powstały jakieś realistyczne powieści. To naprawdę był okres niesłychanie intensywny, bardzo ciekawy, w jakimś sensie niezrozumiały, niepojęty. Ja się specjalnie po Warszawie nie kręciłem, głównie wędrowałem na Mokotowie, bo byłem za mały. Jeszcze miałem jeden przypadek w 1940 roku, co może też jest ciekawe. Miałem wtedy osiem lat, bawiłem się jakimiś kulkami czy piłeczkami na ulicy. Jakiś starszy chłopak podszedł do mnie i zabrał mi je. Jednocześnie przy tej ulicy, dwa domy dalej, mieszkał chłopak, który chodził w mundurze Hitlerjugend, więc był prawdopodobnie synem jakiegoś Reichsdeutscha albo folksdojcza, i znał dobrze polski. Jak zobaczył, że ten chłopak zabrał mi te kulki, a ja jestem taki mały, chudy, podszedł do niego, dał mu, za przeproszeniem, w buzię raz, drugi i trzeci, i powiedział: „Jak możesz do słabszego tak się odnosić?!”. I oddał mi te kulki.



Wrocław, 23 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek
Tadeusz Rybowski Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter