Tadeusz Wóycicki „Rawicz”

Archiwum Historii Mówionej


Jesteśmy w mieszkaniu adwokata warszawskiego Tadeusza Wóycickiego, który był uczestnikiem Powstania Warszawskiego. Proszę się nam przedstawić…Tadeusz Wóycicki, kapral podchorąży AK, pseudonim „Rawicz” dywizjon szwoleżerów zgrupowania „Baszta”.

  • Urodził się pan…


W 1922 roku, to widać zresztą, że dawno.

  • Gdyby pan zechciał powiedzieć parę słów o rodzinie, z której pan wyszedł…


U podstaw mego wychowania były najbardziej kultywowane w naszej rodzinie trzy sprawy, mianowicie podziw dla ludzi nauki i kultury, miłość do Warszawy, mówię to świadomie, że to była miłość do Warszawy i podziw dla ludzi, którzy w czasach bardzo długiej utraty naszej niepodległości starali się, aby tę niepodległość Polska odzyskała. Osobiście miałem od wielu, od bardzo młodych lat szacunek do nauki wpojony przez rodziców, przez dziadków. Moim ojcem był profesor Politechniki Warszawskiej Kazimierz Wóycicki, bardzo znany naukowiec z dziedziny budownictwa wodnego. Moim dziadkiem był Zygmunt Wóycicki profesor Uniwersytetu Warszawskiego, członek Polskiej Akademii Umiejętności, jego brat Kazimierz Wóycicki – również Kazimierz tak jak mój ojciec – był znanym krytykiem literackim, profesorem Wolnej Wszechnicy. Ich znowu przodek – Kazimierz Władysław Wóycicki był historykiem, napisał takie książki jak „Historia literatury polskiej”, „Cmentarz Powązkowski”. Jego nazwiskiem jest nazwana ulica, przy której jest obecnie Cmentarz Północny. [Natomiast ja] nie poświęciłem się nauce, po prostu jestem zwykłym adwokatem. Jeśli chodzi o nasze związki z Warszawą są one dość dawne, mianowicie pierwszym z Wóycickich, który związał się z Warszawą był Jan Wóycicki, który był ostatnim medykiem króla Stanisława Augusta, na którego rękach król Stanisław August zmarł w Petersburgu. Jego pomnik jest jeszcze dotychczas, na szczęście ocalał, niedaleko kościoła, stara część cmentarza, na Cmentarzu Powązkowskim. Był oprócz tego związany z Warszawą, jak wrócił potem z Petersburga, nie tylko przez praktykę lekarską, ale również przez to, że był tak zwanym radcą municypalnym. Jego życiorys, opisany jest w „Pamiętniku Dziecka Warszawy” napisanym przez Kazimierza Władysława Wóycickiego. Kazimierz Władysław [nie tylko] mieszkał w Warszawie, lecz także dużo pisał na temat cyganerii warszawskiej i tak dalej.

  • Ile dzieci było w domu? …


Byłem jedynakiem. Mój ojciec był jednym z trzech chłopców. Mój syn [też] jest jedynakiem, niestety, nie popisaliśmy się w tym zakresie. Jeśli chodzi o to co powiedziałem, że był wpajany we mnie podziw dla ludzi, którzy walczyli o tą, żeby szumnie nie mówić, niepodległość, polskość, to Jan Wóycicki był jednocześnie lekarzem w wojsku Kościuszki, walczył pod Dubienką. Jeżeli chodzi o Kazimierza Władysława Wóycickiego, to dosłużył się stopnia majora, mimo że był tylko historykiem, literatem, jakoś mu się to udało w 1830 roku. Mam wykaz jego służby, który ocalał, zresztą to jest odpis, bo oryginał jest w muzeum, oddany przez mego stryja, już nawet nie wiem gdzie, chyba w krakowskim muzeum, a dlaczego to już nie wiem.

  • Odtąd Wóyciccy zaczęli rodzić się w Warszawie?


Pierwszy urodzony w Warszawie w 1807 roku to był Kazimierz Władysław Wóycicki. To był pierwszy Wóycicki tu urodzony i obecnie już jest osiem pokoleń łącznie z moją wnuczką. Zygmunt Wóycicki był profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, jeśli chodzi o mego ojca, profesora Politechniki, też Warszawa, ja Warszawa. Wszyscy byliśmy związani z Warszawą. Jeśli chodzi o Powstanie 1863 roku, to brał w nim udział ze strony mego ojca, z linii ojcowskiej, jeden z moich pradziadków, ale nie bezpośrednich, ciotecznych pradziadków Jan Mittaelstedt. Jeżeli chodzi o Powstanie [Warszawskie], to do Powstania poszło nas z najbliższej rodziny sześć osób, to znaczy ja, mój stryj Stanisław Wóycicki w stopniu rotmistrza, mój drugi stryj Tadeusz w stopniu szwoleżera z cenzusem, brat stryjeczny mego ojca, stryj Stefan, który był porucznikiem pierwszego pułku szwoleżerów Józefa Piłsudskiego przed wojną już, nie zawodowo, tylko dosłużył się stopnia i był w czasie Powstania moim dowódcą plutonu i moja siostra Hanna Wóycicka, obecnie Górska, żona profesora Politechniki Warszawskiej, która była w łączności, już nie razem z nami [oraz mój brat stryjeczny Jan Wóycicki, „Horn”]. Stefan Wóycicki potem znalazł się w Anglii, był pracownikiem działu kultury sekcji polskiej BBC, jeden ze stryjów zginął, Stanisław był profesorem SGGW, zmarł w 1970 roku. Moja siostra na szczęście dotychczas żyje, ja jak widać pewno niedługo, ale jeszcze żyję.

  • Życzymy stu pięćdziesięciu lat. Jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku?


Parę dni się cofnę, jeśli można, pierwsza koncentracja mojej skromniej sekcji na parę dni przed wybuchem, odbyła się w moim mieszkaniu, w mojej kawalerce, którą dostałem od rodziców. Ponieważ kamienica na ulicy Wspólnej należała do naszej rodziny, wybudował ją Franciszek Koziorowski mój pradziadek, ojciec mojej babki Wóycickiej, tam rodzice mieli swoje mieszkanie i mnóstwo rodziny to obsiadło, że tak powiem. Jak się zwolniła kawalerka, dostałem ją mając dwadzieścia jeden lat. Tam się odbyła pierwsza koncentracja. To mi utkwiło bardzo [w pamięci], bo już byliśmy sprężeni, że to już niedługo, [a tymczasem] było to wszystko odwołane.

  • Pan już mówi o Powstaniu. Ale jeszcze przedtem wstąpił pan do konspiracji…


Moja pierwsza działalność konspiracyjna polegała na tym, że mój ojciec dostał – o takich rzeczach się mało mówiło między sobą – polecenie nasłuchu radiowego. Ponieważ znał siedem języków, więc zakłócenia audycji w języku polskim mu nie przeszkadzały. Był profesorem „Polibudy” i prowadził Zakład Budownictwa Wodnego na terenie Politechniki. Wprawdzie Politechnika nie była czynna, ale gmach przez Niemców nie był zajęty i wszystkie urządzania były w jakiś sposób dostępne, zresztą potem była tam założona szkoła techniczna, ale mówię o bardzo wczesnym okresie 1939, 1940 roku. Mój ojciec miał klucz od furtki Politechniki od ulicy Polnej, oczywiście klucz od swego Zakładu Budownictwa Wodnego, który się mieścił na przyziemiu. Tam było łożysko – muszę to wyjaśnić – sztucznej rzeki z kaskadą, bo to się robiło doświadczenia, tamy, dla studentów. Kiedy Niemcy zażądali zwrotu wszystkich aparatów radiowych, to myśmy uczciwie trzy [oddali]. Wiem, że jeden na smyczy prowadziłem do komisariatu, [potem] trochę był uszkodzony jak go prowadziłem. To oddaliśmy, ale ojciec najlepszy aparat firmy „Österreich”, jak dzisiaj pamiętam absolutnie nowoczesny jak na ówczesne czasy, zabrał do Politechniki. On był schowany w łożysku sztucznej rzeki, to znaczy pod kaskadą, trzeba było wyłączyć to wszystko i to się wydostawało. W tym czasie, kiedy ojciec dostał to, jak ja interpretuję, polecenie nasłuchu, bo nie mówiło się na ten temat, to chodziliśmy do Politechniki powiedzmy przed godziną policyjną, ale wieczorami, trzy, cztery, pięć razy w tygodniu. Ojciec słuchał, [a mnie] nic to nie dawało jak słuchał po szwedzku czy po włosku, bo ja niestety znałem francuski. Ojciec robił notatki, pisał pięknie, techniczne pismo, a ja siedząc przy nim przerabiałem to na tekst pełny, bo [ojciec] pisał błyskawicznie [a więc czasem] było orzeczenia, skróty i tak dalej. Chowało się aparat, puszczało się kaskadę wodną, wracaliśmy do domu, siadałem i przepisywałem to na maszynie na nieszczęście, bo na bibułkach. Była to strasznie ciężka praca, bo jak się zbyt mocno uderzało, to przebijało, trzeba było wyczuć. Potem ojciec to dostarczał, mnie się zdaje, że początkowo do „Biuletynu Informacyjnego”. Oczywiście do kogo, to nie wiem. Raz odnosiłem taką paczkę na ulicę Marszałkowską, ale już nie bardzo pamiętam kiedy i gdzie. W tym uczestniczyłem do maja 1940, gdyż w maju 1940 wyjechałem do Otwocka, z uwagi na możliwości w danym momencie uzyskania lipnego Ausweisu, że pracuję. Zacząłem pracować rzeczywiście jako robotnik, autentyczny robotnik fizyczny, na stacji pomp w otwockiej stacji, która się mieściła przy szosie do Karczewa. Dlatego się mogłem tam umieścić, bo stację projektował akurat mój ojciec, ojciec obsadzał wydział techniczny zarządu miejskiego w Otwocku, jakoś się tam dostałem. Pracowałem uczciwie do listopada jako robotnik, miałem dwadzieścia cztery godziny służby, czterdzieści osiem godzin wolne, dojeżdżałem rowerem, Na ulicy Warszawskiej 36 miałem jakieś tam mieszkanko, mogłem tam nocować, ale czasami wracałem do Warszawy. Ale już ojciec musiał kogoś innego zaangażować do tych spraw.

Jednocześnie chodziłem do szkoły, to mi trochę przeszkadzało, wyjazd, tajne komplety i tak dalej, chodziłem do liceum. Małą maturę zrobiłem w 1939. Kiedy wróciłem, był to listopad albo grudzień 1940 roku, wznowiłem to i ciągnąłem razem z ojcem do roku 1942. To się już dostarczało w inne miejsca, nie mogę dokładnie powiedzieć. Raczej unikało się mówienia najbliższej rodzinie, żeby za dużo jedna strona nie wiedziała. W 1942 roku mój brat stryjeczny Jan Wóycicki, w Powstaniu kapral podchorąży, pseudonim „Horn”, złapał kontakt ze szkołą podoficerską artylerii. Mnie jest wiadomo na ten temat tylko tyle, że nasz bezpośredni opiekun, instruktor miał pseudonim „Janek”, to było wszystko co wiem. Co myśmy robili? Przede wszystkim to była nauka o broni, konserwacji broni, uczyliśmy się – po co nas tego uczono to nie wiem – jazdy ciężarówkami na holzgas. To były jak gdyby kubły przymocowane u boku ciężarówki, gdzie się wrzucało kawałki drewna i tam się wytwarzał gaz drzewny holzgas, bez benzyny. Ponieważ mój stryj, Stanisław Wóycicki, był wicedyrektorem zarządu wydziału ogrodnictwa zarządu miejskiego, bliskim współpracownikiem w swoim czasie Starzyńskiego, były nam na lewo wypożyczane ciężarówki. Na Młocinach uczyliśmy się jazdy. Miałem prawo jazdy zrobione w 1939 roku, ale na normalny samochód, ciężarówką jeździłem po raz pierwszy na Młocinach.

 

  • Gdzie się spotykaliście?


Spotykaliśmy się między innymi na Żurawiej 22. To było mieszkanie mego stryja Stanisława. [Ponadto spotykaliśmy się] w Boernerowie, pod lasem, [chyba na ulicy] POW. Po kilku miesiącach była wpadka bardzo poważna, bardzo szeroka, bardzo duże aresztowania, na szczęście nas nie dotknęły. Był miesiąc - dwa przerwy i mój stryj, brat mego ojca, Stefan Wóycicki, który był wykładowcą w podchorążówce zorganizowanej przez pierwszy szwol, przy pierwszym szwolu, zorientował się, że jesteśmy bez przydziału, bo my się tam lekko skarżyliśmy i wciągnął nas do podchorążówki. Zaczęliśmy podchorążówkę na początku 1943 roku. Szkołę podchorążych skończyłem prawie tuż przed Powstaniem. To jest tyle o konspiracji. Mogę powiedzieć, że wszystkie studia też były w jakiś sposób konspiracyjne, bo liceum kończyłem na kompletach, uroczo wspominam moją szkołę.



  • Jaka to była szkoła?

 

To było trzecie gimnazjum miejskie na ulicy Śniadeckich 8, poprzednio chodziłem do [gimnazjum] Ziemi Mazowieckiej, wytrzymałem tam parę miesięcy wszystkiego, bo to była strasznie ekskluzywna szkoła. Powiedziałem do ojca, że nie będę chodził, bo nie chcę wysłuchiwać „Mój tatuś kupił nowy samochód.” „Moja mama wróciła z Riwiery.” Powiedziałem „Dziękuję uprzejmie.” W charakterze kary zostałem przeniesiony do trzeciego gimnazjum miejskiego, gdzie byli synowie tramwajarzy, zomiarzy…Wspominam rozkosznie tę szkołę, to była wspaniała szkoła, dawała szkołę życia. Poszedłem obcięty na pazia w charakterze maminsynka, szybciutko przestałem nim być.

  • Przydała się ta zamiana ?


Przydała mi się szkoła. Liceum kończyłem na kursach, na zorganizowanych kompletach. Mam stracone pod względem naukowym dwa lata, bo mam dwa lata medycyny za sobą. Mianowicie poszedłem do szkoły zorganizowanej przez doktora Zaorskiego pod nazwą Szkoła dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego. To jest ogólnie znana szkoła. Ona się mieściła w gmachu Fizjologii Uniwersytetu Warszawskiego, jeszcze ta część po lewej stronie nie była zajęta [przez Niemców]. Tam byłem nawet demonstratorem u profesora Poplewskiego na anatomii. To oczywiście była czysta medycyna, wykładali wszyscy profesorowie, rektor Czubalski wykładał fizjologię, profesor histologii Elkner wykładał, słynny Lott wykładał anatomię i profesor Poplewski anatomię prawidłową. Jak Niemcy wchodzili, to tam była wywieszka – nauka bandażowania, instrukcja dla noszowych. Oczywiście to nie miało nic wspólnego [z naszymi zajęciami]. Wszyscy byli po maturze z tym, że doktor Zaorski był na tyle przewidujący – przypuszczam, że on opłacał się Niemcom – że tam było kilkadziesiąt osób na kursie przyjętych bez matur. „Proszę bardzo, jak to może był wyższa uczelnia, skoro mamy ludzi, którzy nie ukończyli matur”.

  • W jakim celu pan zajął się medycyną?


Wycofałem się z tego, bo uznałem, że to jest nie dla mnie, że po prostu się nie nadaję na lekarza. Uważałem, że lekarz musi mieć głębokie powołanie – co okazuje się nieprawdą – prawie ksiądz w zakresie medycyny. Poszedłem do ojca i powiedziałem „Wiesz, tato coś nie bardzo…” Zapisałem się na konspiracyjne już konkretnie komplety wydziału prawa. Tam mnie wciągnął profesor Borowski. Jak została stworzona szkoła techniczna w gmachu Politechniki, to mój ojciec dla niego zorganizował wykłady miernictwa, czy coś takiego. Pamiętam jak mnie przedstawiał profesorowi Borowskiemu to, powiedział „To jest mój syn, on jest ogromnie zdolny panie profesorze, ale to jest straszny chuligan. Niech pan się za niego weźmie, bo to jest nygus.” On się rzeczywiście za mnie wziął. Musiałem studiować „Zakonnik cara Stefana Duszana” w oryginale [posługując się] szeregiem słowników. Były to straszne rzeczy. Egzaminy zdawałem tuż przed Powstaniem, oczywiście z jednego roku, bo kończyłem dopiero po wojnie.

 

Dochodzimy do pierwszego dnia Powstania. Pierwsza koncentracja odwołana. Spędzałem noc już oczywiście w wolnym mieszkaniu, bo już nie było koncentracji, w swojej kawalerce i gdzieś koło godziny dziesiątej poszedłem do rodziców na śniadanie, bo nic nie miałem [do jedzenia]. Poszedłem i w tym momencie przyszedł mój stryj Stanisław Wóycicki i mówi „Tadeusz, godzina siedemnasta – godzina „W”, wiesz kogo masz zawiadamiać.” „Wiem.” Musiałem pojechać, po raz pierwszy jechałem na stopniu w tramwaju, [dotychczas] byłem bardzo porządnym człowiekiem pod tym względem, może ze strachu, nie jeździłem na stopniach. Musiałem pojechać na Puławską dwadzieścia jeden, zawiadomić mojego przyjaciela, z którym razem chodziłem do szkoły i z którym niedawno obchodziliśmy siedemdziesięciolecie przyjaźni, Stanisława Statkiewicza, również adwokata, w tym czasie oczywiście nim nie był. Był ze mną przez studia, przez aplikację, przez konspirację, przez wszystko co tylko może być, pseudonim „Bort”, o ile pamiętam. „Bort” od Bortnowski, widocznie mu się generał Bortnowski podobał. Potem zawiadomiłem Andrzeja Chrzanowskiego, pseudonim „Borejko”, znanego po wojnie inżyniera, który współprojektował Turoszów, Port Północny i tak dalej - na ulicy Czerniakowskiej 126 chyba A, też niestety tramwajem na stopniu, a potem poszedłem już piechotą na Nowy Świat, nie pamiętam numeru. Miałem zawiadomić jeszcze kolegę Janusza Wojciechowskiego, pseudonimu nie znam, jego nie zastałem, widocznie wiadomość do mnie nie doszła, bo on z nami nie poszedł.

 

  • Przynależał pan wtedy do „Baszty”?


Do dywizjonu szwoleżerów, dowiedziałem się w ogóle na Mokotowie, że my jesteśmy w „Baszcie”. Na szesnastą poprosiłem {kolegów] do siebie na ulicę, tam był jeszcze mój brat, tu już nie potrzebowałem go zawiadamiać, bo to sąsiednia ulica, na Żurawiej w tym czasie mieszkał, on z kolei zawiadamiał swoich kolegów tak, że wyszliśmy dwójkami. Poszliśmy po szesnastej trochę w dół Książęcą i tam dalej, żeby dojść do „Blaszanki” na Przemysłową.

  • Jak pan zapamiętał obraz Warszawy tego dnia? ?


Rano tłok jak diabli, powiadam, że musiałem jechać na stopniu tramwaju. W tej chwili się mówi, [że było] dużo pań z torbami, jakoś nie utkwiły mi [w pamięci] torby sanitarne […] Jak myśmy szli między szesnastą, a siedemnastą w dół, to ja specjalnie wielu ludzi nie widziałem, przeciwnie, patrol niemiecki nas minął po drugiej stronie ulicy.

  • Jak się Niemcy zachowywali? ?


Oni przeszli, spokojnie. Ponieważ nam powiedziano, że nasz oddział jest wspaniale uzbrojony, że o żadnej broni osobistej proszę nie myśleć, dlatego, że przyniesienie broni na punkt koncentracyjny może spowodować wpadkę tego dnia. Ale my się nie w pełni tego posłuchaliśmy. Ja niestety miałem tylko „piątkę”, tak się mówiło, że jak się w oko strzeli z dwóch metrów Niemcowi, to mu krzywdę to zrobi, dalej to już nie, ale miałem „piątkę”. Mój przyjaciel Statkiewicz, nie miał żadnej broni, a Andrzej Chrzanowski i Janek Wóycicki, którzy szli razem z nami, mieli zrzutowe kolty, strasznie mnie to bolało, że nie mam takiego. Zorganizowaliśmy przywiezienie naszego erkaemu. Dlaczego mówię naszego? Bo w 1939 roku pojechałem do posiadłości mego stryja w Hornówku pod Izabelinem, gdzie spędzałem ostatnie dni przed wybuchem wojny, jako że wróciłem na tydzień przed wojną z Zaleszczyk. Spędzałem tam ostatnie dni, ponieważ szkoła była przesunięta ku mojej radości, nie zaczynała się 3 września, tylko miała się zacząć 10 września, czy tam 8 września, dodatkowe wakacje, wspaniała rzecz. Pojechałem tam bezpośrednio po zdjęciu oblężenia z Warszawy. Poszliśmy, to było na skraju Puszczy Kampinoskiej i z moim bratem zaczęliśmy penetrować Puszczę Kampinoską na pięć, sześć, siedem, osiem kilometrów. Tam, to chyba nie były pobojowiska, tylko była celowo niszczona broń, karabiny połamane, skrzynki z dokumentami nadpalone, tak jak to normalnie powinno wyglądać. My tam znaleźliśmy polski erkaem. Wydawał nam się całkowicie w porządku i pięć karabinów, o ile pamiętam to był „kb” i dwa były „kbk” to znaczy kawaleryjskie. Zebraliśmy to w jedno miejsce, przykryliśmy gałęziami, [wróciliśmy do domu] i zastanawialiśmy się co robić i przez parę dni, wieczorów – mówiąc między nami właściwie nocy – tośmy to zabierali do Hornówka, do dworku mego stryja. To zostało przejrzane czy to działa, zakonserwowane i zakopane. Przed Powstaniem, mimo [zapewnień że] my mamy wszystko, to wykopaliśmy erkaem, karabinów już nie, one pewno do tej pory gdzieś są. Szkoda, bo one by się bardzo przydały. Wykopaliśmy erkaem, on był rozkonserwowany, przejrzany przez rusznikarza tu w Warszawie, dwa tygodnie przed Powstaniem i mój stryj, na naszą prośbę, Stanisław Wóycicki dostarczył erkaem bryczuszką. Bryczka wzięta była z zarządu miejskiego, z wydziału ogrodnictwa. Erkaem to była główna, ogniowa broń w pierwszym momencie.

  • Mówił pan o wpadce magazynu…?


Przyszliśmy i okazało się, że tam, owszem były rozpylacze, ale do flitu były tylko, to nie bardzo się nadawało do tego. Żarty były takie „O rozpylacze już mamy!” Okazało się, że na dzień przed tym wpadł magazyn. Jaki magazyn – nie wiem, byłem zbyt niski rangą, żeby mi to wyjaśniali. Tak, że właściwie była tylko broń osobista. Wiem, że był jeden „kb”, był nasz erkaem i było dużo broni krótkiej, bo to chłopcom strasznie imponowało – nie wolno, nie wolno, ale ja mam.

  • Pan jeszcze miał „piątkę” ?


Miałem tylko „piątkę” i erkaem, który mi zabrali. Tam był najbardziej bohaterski chłopak, jakiego znałem, zapomniałem jego imię, pseudonim „Petri”, nazwisko Feill, to był brat Romana Feilla, który był razem z Kiszkurną, mistrzem strzelania do rzutków w czterdziestych szóstych, siódmych latach. Na olimpiadę go nie wysłali, bo akowiec, więc nie pojechał na Olimpiadę do Helsinek. Brat „Petri” strzelał jeszcze lepiej od niego, wspaniale, on z „erkaemem”… Nie chcę uprzedzać.Prócz tego szmajser był jeden, może dwa nawet. Nie zauważyłem większej ilości broni. Ponieważ nie wszyscy mieli, jednak część była zdyscyplinowana i nic nie przyniosła, wobec tego Leszek, czyli nasz dowódca, pseudonim „Góral”, późniejszy szef Światowego Związku Żołnierzy AK, już w latach osiemdziesiątych - dziewiątych, który w tej chwili już nie żyje, zresztą był nominowany do stopnia pułkownika, w tym czasie był porucznikiem, przedwojenny oficer, też nie zawodowy, pierwszego pułku szwoleżerów… Cała kadra to był przedwojenny pierwszy pułk szwoleżerów, po wojnie nawet jak Londyn wydawał „Pierwszy pułk szwoleżerów”, to od nas zażądano zakończenia, jak to się zakończył pierwszy pułk szwoleżerów. My wysłaliśmy do nich nasze wspomnienia kanałowe, ostatnia walka nazwijmy to był kanał. Zresztą nie widziałem w tym tomie, żeby oni to wykorzystali w jakiś sposób. Jesteśmy ciągle w „Blaszance”. Leszek podzielił oddział na dwie grupy: tych co mają broń i tych co broni nie mają. Ci bez broni mają wyjść na Kabaty, nie wiem czy w zwartej grupie czy rozproszeni, w każdym razie tam większość zginęła po drodze, większość była wyłapana, rozstrzelana i tak dalej, przynajmniej takie wieści posiadam, nie mogę tego zweryfikować, bo nazwisk nie znałem. Parę osób jest pogrzebanych – bo akurat te nazwiska znałem – na Powązkach, znalazłem te groby, na Powązkach nie wojskowych a cywilnych. Było powiedziane „Kto ma broń wystąp!” Wystąpiłem w sposób dość oryginalny, bo położyłem „piątkę” na ręku z niemym zapytaniem czy to jest broń. To zostało uznane za broń. Wobec czego wzięliśmy się za atak na koszary szwoleżerów. W jaki sposób? Jesteśmy w „Blaszance” na Przemysłowej, przed sobą mamy ulicę Łazienkowską, stadion Wojska Polskiego, jesteśmy mniej więcej naprzeciwko głównej bramy.

 

  • Co to była „Blaszanka”?


To była fabryka, „Tłocznia”, to różnie nazywali „Tłocznia”, „Blaszanka”, fabryka mechaniczna na ulicy Przemysłowej. Usiłowałem przez parę ostatnich dni ustalić czy ona się oficjalnie nazywała „Blaszanka” czy „Tłocznia”, nie zdołałem. Właśnie koleżanka Ala mnie przekonywała, że ona się nazywała „Blaszanka”, ale nie gwarantuję za to. Podobno ta fabryka w dalszym ciągu jest gdzieś na Przemysłowej, czy resztki, czy budynek po niej. Wysypaliśmy się na ulicę Łazienkowską, tam były kozły hiszpańskie, przeleźliśmy przez kozły.

  • Przez kogo postawione? ?


Przez Niemców. Był bardzo wysoki płot z prętów metalowych, myśmy przez to przeszli bez żadnego ostrzału, zupełnie nic, mimo że na rogu Łazienkowskiej, tam dalej, był „Dom Harcerza”, w którym jak się okazało, było stanowisko cekaemu. Widocznie Niemcy się nie zorientowali, gdyby się zorientowali tam żywa dusza by z tego nie wyszła. Przeskoczyliśmy na drugą stronę, jesteśmy na zapleczu trybun, trybuny są z tej strony a my jesteśmy z drugiej. Wzdłuż kartoflisko, bo [ludzie] wszędzie coś sadzili, żeby mieć żywność. My się nie czołgamy, biegniemy po kartoflisku, żeby przejść nad Kanałem Piaseczyńskim. Dostaliśmy ogień z cekaemu, ale to taki, że wyłożyło nas wszystkich, prawie po szczycie głowy nam strzelają, tynk się sypie z budynku, drzazgi z futryn, szyby i tak dalej. W ogóle podnieść głowy nie można. Pamiętam taki mały epizod, że nać mi utkwiła, potem strasznie mi przeszkadzała, to przegryzłem zębami, bo bałem się podnieść głowę. Kolega się podniósł na chwilę, dostał w grdykę, po nim miałem FN na miejscu zginął, zabrałem mu FN i od tego momentu już nie „piątkę” miałem, tylko FN siedem. Też były trudności z amunicją, bo tylko do „dziewiątek” była głównie. Też taka mała ciekawostka – zawsze się zastanawiam czy o tym mówić, bo to tak wygląda jak powieść słabo patriotyczna. On dostał i jeszcze powiedział: „Jeszcze Po…” Pomyślałem sobie, gdybym to przeczytał, to bym pomyślał „Nie, to niesmaczne, takie hura patriotyczne – na pewno tak nie było.” Ale byłem przy tym, strumień krwi został. Notabene jego narzeczoną była Hania [ nasza sanitariuszka], już nie pamiętam nazwiska. W pierwszej minucie Powstania zginął jej [narzeczony], bardzo ładna dziewczyna, ona cały czas, przez całe Powstanie, miała martwą twarz, trudno się dziwić.

  • Przeżyła? ?


Tak, mieliśmy potem spotkania. Spotykaliśmy się normalnie 8 grudnia na święto szwoleżerskie, póki żył Leszek, generał Stępkowski, to on się tym zajmował. Już od szeregu lat to się rozleciało, już prawie nie ma żywych, paru z nas zostało. Najpierw w kościele Dominikanów spotykaliśmy się, tam jest tablica ku czci szwoleżerów, a potem w kościele Świętej Anny, w kaplicy „Chwała Kawalerii”. Tam nawet Leszka [spotkałem]. Mówię Leszka, bo byłem strasznie dumny po wojnie jak mu się melduję, a on mówi „Nie kochany, jest zwyczaj, że my, oficerowie pierwszego pułku szwoleżerów mówimy sobie po imieniu.” Strasznie byłem dumny z tego, bo to był wspaniały dowódca, rasowy dowódca, urodzony dowódca.

  • Jak się skończył atak? ?


Atak się skończył w ten sposób, że nas wycofali. Ci którzy byli już za trybunami, wycofali się łatwo, bo za trybuny. A my musieliśmy biec, to nie było możliwe, więc trzeba było skakać w drzwi. Muszę powiedzieć, że nie wierzyłem, że zdołam, bo sypał się tynk, ale nic mi się nie stało. Kolega Edek Bielawski skoczył i też nic mu się nie stało. Skakał podchorąży „Sęp”, dostał w udo przy mnie, właściwie tam ofiar prawie nie było. Aha, podchorąży „Hocki” pseudonim, tam w udo [dostał], nogę mu musieli obciąć, on tam został, ale to nie przy mnie, dowiedziałem się praktycznie biorąc już potem. Jesteśmy na trybunach. Musiałem „Sępa” niestety wziąć na plecy, bo już wszyscy wywiali, więc go dźwigałem. Jest dziura wyrwana z prętów w płocie, jezdnia dosłownie pod pociskami, to iskrzy. Po drugiej stronie są już nasi chłopcy, widać nasz oddział. Trzeba się dostać na drugą stronę. Właśnie tutaj jest mój erkaem, bo od czasu do czasu, to podobno było i przedtem, ale widziałem, że pod koniec, nasz „Petri” wyskakiwał z erkaemem i tak pięć, pięć pocisków! Bo to była seria pięć, więcej nie można było strzelać. Widocznie celnie strzelał, bo cekaem przestawał strzelać i nasi przeskakiwali przez ten czas. On tam znowu [ładował] magazynek, musiał dwadzieścia naboi naładować i znowu strzelał.

 

  • To dlatego dowódca mówił, żeby nie strzelać poniżej pięciu Niemców…?


Widocznie dlatego. Zastanawiałem się jaką to człowiek ma adrenalinę w sobie, to trudno uwierzyć. Zastanawiałem się, facet jest ranny, Myślę sobie „Przebiec, to przebiec, ale z nim na karku, przecież go nie zostawię.” Wysuwam go przez płot, ten mi się wyrywa i przelatuje. Klapnął po drugiej stronie jak martwy zupełnie, oczywiście też przeleciałem bez żadnych strat. Jesteśmy na ulicy Przemysłowej, jest godzina ósma, dziewiąta wieczór, wycofanie, wiadomość. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy ja tę wiadomość dostałem potem, czy już wtedy – wycofanie, idziemy tak jak Leszek „Góral” nam każe. Czy ja już wiedziałem, że my idziemy na Kabaty, nie wiem, być może, że wiedziałem. Długi szereg, bo to gęsiego się idzie, na wyżkach podobno Ukraińcy są, bo tam [przewody] elektryczne [stacji pomp], przewody, cicho. Idziemy, w pewnym momencie ktoś po linii rzuca rozkaz „Niemcy po lewej stronie, rozwinąć się!” Robi się bałagan. Nasz Leszek zatrzymał nas na Siekierkach, powiedział, że słabo coś jego wojsko jest zdyscyplinowane. Siedzimy na Siekierkach, byliśmy zmoczeni kompletnie, bo deszcz straszliwy padał.. Poszedłem bardzo leciutko ubrany w bluzeczce elegancko, tylko buty narciarskie miałem, bo defilada miała być za trzy, cztery dni, więc chciałem ładnie wyglądać. Byłem kompletnie przemoczony, rozebraliśmy się w szklarni, w której byliśmy, bo tam [było] gospodarstwo, prawie do naga, było cieplej.

Nie wszystkie epizody opowiadam. Tam spotkaliśmy się z oddziałem, jak my to nazywaliśmy PPR-u, Gwardia Ludowa czy coś w tym rodzaju, uzbrojeni byli, było ich czterdziestu, pięćdziesięciu. Oni byli tak uzbrojeni, że mieli więcej uzbrojenia niż my na cały oddział, wszystko było świetnie uzbrojone.

  • Włączyli się? ?


Nie, myśmy nawet nie proponowali. Dlaczego to się mówiło PPR-u, to nie wiem. Czy to wtedy tak się mogło mówić, czy to mnie się coś skojarzyło później, nie wiem. W każdym razie był to oddział nie z naszej półki. Stamtąd wyszliśmy w kierunku obecnej Antoniewskiej, jak się nazywała wtedy ta ulica, to mi trudno powiedzieć Stwierdziłem, że to jest obecna Antoniewska. Tam nocowaliśmy. Przepraszam, pierwsza była Nadrzeczna, sprawdziłem na planie już powojennym miejsce i stwierdziłem, że ten dom, w którym się zatrzymaliśmy, to była okolica Nadrzecznej, tak jak się nazywała w latach pięćdziesiątych, teraz się znowu może inaczej nazywać. Tam byliśmy w niedokończonym domu na strychu, tam nas znowu nacisnęli Niemcy, stamtąd wyszliśmy trochę pod ostrzałem, poszliśmy dalej idąc w kierunku Kabat, już wiedzieliśmy, że na Wilanów, Kabaty. Znowu przed Augustówką, przez wsią Augustówka, przed Wilanowem dostaliśmy ostrzał. Skąd - nie było wiadomo. Była grupa domów, pole, grupa domów, potem ustaliłem, że to mniej więcej była Antoniewska. Dostałem rozkaz razem z podchorążym „Kingiem” moim kolegą Maćkiem Piórkowskim późniejszym działaczem akowskim po 1989, pójścia na patrol, stwierdzenia czy nie ma tam Niemców. Niemców tam rzeczywiście nie było, tak że nasz oddział doszlusował, ale po drodze mieliśmy małe rendez-vous z niemiecką ciężarówką. Ciężarówka został rozbita przez nas, chyba pięciu Niemców żołnierzy zabitych, wzięty do niewoli oficer, młody chłopak trzydziestoletni. W tej chwili mówię młody, wtedy mówiłem, że stary, Austriak podobno, jak twierdził, wszyscy twierdzili, że są Austriacy. [Zdobyliśmy] mnóstwo papierosów i herbatników – rozkosz była zupełna. Nie wiem czy mam opowiadać ciekawostki, bo ze mnie zawsze żarty sobie robili. Mnie było straszliwie zimno, dzień był zimny, my wpadliśmy do pierwszego domu, miało się pistolet w garści, mój kolega też, lecimy na piętro, nie ma nic, następne, strych, nie ma nic, nikogo nie ma. Otwieramy drzwi od piwnicy, kobiety przerażone, a ja z pistoletem nie zapytałem się czy są Niemcy, tylko zapytałem „Czy ma pani sweter?” Potem wszyscy koledzy za mną chodzili i mówili „ Jak ona ci mogła nie dać swetra, jak ty z pistoletem do niej.” Mnie się tak powiedziało, zęby mi jeździły, więc ona mi sweter dała, Niemców nie było. Jesteśmy w domu, spędzamy noc, jest to [chyba] z 4 na 5 [sierpnia], mam dokładnie zapisane. Są prześwity w strychu, nie okna tylko luki. Staję, patrzę, tam wał szedł przed Augustówką zabezpieczający Wilanówkę, Zawadowski chyba to się nazywało. Ciężarówka staje, buda przykryta, druga, trzecia, dziesiąta, my jesteśmy osiemset metrów stąd. Nagle się wysypują żołnierze niemieccy, prawie bym głowę dał, że to lotnicy, bo szare mundury, szmajsery w rękach. Odwracają się półkolem i [idą] w drugą stronę, nie do nas.

  • Nie widzieli was? ?


Nie, my siedzimy ukryci, tacy bojowi to my nie jesteśmy, jest nas setka, ich jest przynajmniej dwie setki i nieco lepiej uzbrojeni. W tej chwili zaczyna się ostrzał do nich, to oddział komunistyczny zaczął strzelać. To się [Niemcy] odwrócili i do nas, tamci nawiali od razu, spłynęli. Oni byli bliżej nich, myśmy zostali, lekka konsternacja, co robić, żadnych szans. Zapada znowu decyzja wycofania. Nas zostawili jako osłonę wycofania. Miałem szczęście do osłony. Balkon się otworzyło, zeszliśmy na dół. Widać Niemcy się zbliżają półkolem, my siedzimy, nie strzelamy, co mamy robić? Notabene mamy broń krótką, bo erkaem nam zabrali. W pewnym momencie już byli bardzo blisko „Chłopcy wycofywać się”. Myśmy wylecieli, Niemcy za nami, to śmiesznie wyglądało, do mostu na Jeziorku Czerniakowskim. Dobrze mówię? Czerniakowskim czy Wilanowskim? Sadyba dalej, to Wilanowski, drewniany most. Przeskakujemy przez most pojedynczo, chyba tam mimo ostrzału nie było żadnych [zabitych], ja szczęśliwie przeleciałem bez niczego. Zalegamy na Sadybie za murem kościoła Bernardynów, w tym czasie przechodzi grupa czołgów na Warszawę. Oczywiście siedzimy cichutko raczej, bo to już bez żadnych szans. Przed nami pole, zżęta koniczyna, idziemy. Nie znam tej części Warszawy, nie wiem gdzie jestem, wzgórze, skarpa. Idziemy, jeszcze Niemca mi dali jako jeńca, mam go prowadzić, tutaj obstrzał, ja się chowam za jedną kopkę koniczyny, on za drugą, boję się, że mi zwieje, ale on nie miał tendencji wiania. W końcu przechodzimy, wioszczyna jak gdyby, myślę „Co to jest?” Zabudowa półwiejska, my jesteśmy pod Królikarnią, skarpa. Na dole chałupki wyglądają jak wiejskie. Nagle na górze staje polski oficer w pełnym mundurze, łącznik z Mokotowa. Myślimy wtedy „Powstanie upadło czy co, diabli wiedzą.” My ciągle uciekamy. Prowadzą nas na Mokotów. Przechodzimy koło szkoły na Woronicza, pomalowana na pasy niemieckie, widać, że zdobyczna. Kwaterują nas na ulicy Malczewskiego. Pierwsza noc - śpimy, następnego dnia robią nam służbę wartowniczą, nie bardzo wiem na czym ona polegała, stałem w bramie, do dziś dnia nie wiem na czym to polegało. W pewnym momencie słyszę – znowu anegdota - strzał z dalekiej Alei Niepodległości. „Broń pancerna do akcji, czołgi!” Myślę „Rany boskie, broń pancerna, my myślimy, że Powstanie upadło, a tu broń pancerna, co oni mają!” Nagle furka [zaprzężona] w jednego konika i z tyłu leży pancershrek. Bardzo to ładnie wyglądało, zdobyli broń pancerną do akcji, broń pancerna pojechała w konika. Następnego dnia, to chyba było z 5 na 6 [sierpnia], nie chciałbym gwarantować za daty, okazuje się, że idziemy zdobywać ulicę Dworkową. Na Dworkowej jest żandarmeria niemiecka, która włamuje się, że tak powiem, nie ma tam naszego rygla, [na Belgijską], morduje ludność cywilną i tak dalej. Trzeba żandarmerię zlikwidować, łatwo to powiedzieć, trudniej wykonać. Zebrał się szereg oddziałów i idziemy. W nocy wchodzimy na Belgijską, usiłujemy wejść od strony dzisiejszej ulicy Wygoda, od dołu, Boryszewska na dole była. Moje pierwsze wrażenie, ciemno, małe przejście pomiędzy domami. Tam jakiegoś domu, nie zrujnowany, tylko widocznie może niewybudowany, murek niski jak się orientuję. Nastawiam nogę, to nie jest żaden murek, tylko ludzie, których skosili z cekaemu poprzedniego dnia. Grzęzną nogi, wrażenie nie było specjalne miłe. Wchodzimy na Belgijską. Koniec, mieliśmy wziąć Niemców zaskoczeniem, to była jedyna szansa, trzeba przejść przez teren niczyj, to jest willa Chowańczaka, pałacyk Szustra i mamy już ulicę Dworkową. Ale jak jakiś z oddziałów zaczął za wcześnie strzelać, to Niemcy położyli ogień w dół z bunkra i z ulicy. Mieli dostateczną ilość broni, że zrobiła się zapora ogniowa, nie ma mowy [żeby przejść]. Wobec tego zapada decyzja, widocznie nie u nas tylko wyżej w dowództwie Mokotowa, że nasz oddział ma zająć ulicę Belgijską i że tak powiem zaryglować, nie dopuścić [Niemców], a co ze zdobyciem, to będziemy się zastanawiali później. Tak się stało.

Stosunek ludności cywilnej – wrogi „Idźcie sobie stąd!” Jakiś oddział tam wszedł poprzednio, zaczął strzelać i zwiał. Niemcy wjechali tam czołgiem, właśnie [stąd] trupy, to wszystko. Z piwnic się ukazują „Idźcie, znowu Niemcy wejdą, będą mordować.” To się potem znakomicie zmieniło, myśmy byli ci ukochani. Jak [zauważyli], że jesteśmy na stałe, że im nie grozi Dworkowa, bo my tutaj porobiliśmy stanowiska, to i zupa się znalazła i to i tamto i owo. Ale pierwszy moment, był dla nas straszliwe szokujący, nie radość, broń Boże, tylko strach, że znowu ci [powstańcy] uciekną i znowu Niemcy wejdą i zaczną mordowanie.

Jesteśmy na ulicy Belgijskiej, początkowo mamy stanowisko, moja sekcja, ma stanowisko Belgijska 5, Belgijska 7 to jest chyba fabryka Gąseckiego, słynna fabryka farmaceutyczna. Dlaczego o tym mówię? Bo oni wytwarzali proszki od bólu głowy o nazwie „kogutek”. Były kolosalne zapasy kofeiny i tak dalej. My dostawaliśmy puszkę cukru i w to sypaliśmy, to można było czterdzieści osiem godzin nie spać po tym, że nikt nie skonał na serce, to nie wiem. My jesteśmy pod piątym numerem i następnego dnia, może po dwóch dniach, ósmego chyba, ja i mój stryj dostajemy następujący rozkaz – mam zająć stanowisko za betonowym śmietnikiem w kierunku ulicy z widokiem, z obserwacją Boryszewskiej w dół, a mój stryj na skarpie w kierunku na Konduktorską. Wprawdzie początkowo było odwrotnie, ale ponieważ za śmietnikiem był zapach bardzo niedobry, tam Niemiec podobno złapał za nóżkę dziecko i rozbił je. Nie z tego powodu był zły zapach, tylko wrażenie. Dostał tam posterunek mój stryj, powiedział „Nie, ty pójdziesz tam.” Pomimo że byłem kapral podchorąży, on był tylko szwoleżer z cenzusem, ale był moim stryjem, wobec tego powiedziałem „Dobrze stryju.” Poszedłem za śmietnik, stryj poszedł na skarpę. Może minęło dziesięć minut, jak [rozpoczął] się straszliwy ostrzał z granatnika i walili prosto na nasze podwórze. Wybuch na podwórzu, akurat gdzieś w okolicach stanowiska stryja, tego nie widzę, ale z suteryny wypada dwóch… W suterynie był nasz lekarz dywizjonowy doktor Janek, też pogrzebany na Powązkach, nie, przepraszam, [tam jest] jego symboliczna tablica, bo on zginął w kanale i był punkt sanitarny. Dwóch ludzi leci, za chwilę widzę jak stryja ciągną za nogi w długich butach, głowa uderza o [bruk], martwy, dostał w podstawę czaszki. Mija trzy minuty i coś mnie wali w plecy. Byłem święcie przekonany, że dostałem kawałkiem asfaltu. Biorę rękę, mokro – uuu, to nie dobrze. Coś takiego wystaje, wyciągam, mam do tej pory na pamiątkę wielki kawał odłamka. Wyciągnąłem, myślę sobie „Może coś mam dalej.” Schowam go do [kieszeni]. Ale nie, krew się leje, leje może przesada, ale w każdym razie idzie mocno. Kiwają do mnie, żebym szedł, duży ostrzał, żebym czołgał się do punktu, więc się doczołgałem pięć, sześć metrów do suteryny. Mój wuj leży na podłodze, marynarką zakryta twarz.

  • Uratował panu życie zamieniając się posterunkami?


Właśnie, uratował mi życie. Bada mnie lekarz, doktor Janek, mówię „Nic mi nie jest.” „Co ty, ja cię tu nie zatrzymam, ty masz pewno odłamki w okolicy nerki, jeszcze mi krwotoku tu dostaniesz, do szpitala do Elżbietanek!” Mimo że kazano mi iść do szpitala, mimo że odsyłają mnie do szpitala, to sytuacja jest taka, że okazuje się, że nie ma noszy, więc dwie siostry, bardzo ładne dziewczyny, bo Leszek podobierał sanitariat na medal… Mnóstwo było arystokracji, był hrabia Tyszkiewicz, był hrabia Zamoyski, książę Radziwiłł, Plater - Zyberg i tak dalej, w sam raz dla Rosjan jakby weszli. Dwie siostry biorą mnie pod pachę, nogami przebieram, jeszcze jakoś to idzie. Kolega Kleniewski z pocztu dowódcy ze szmajserem ma mnie odprowadzić. Aha, jeszcze jedna rzecz. My jesteśmy jeszcze niepołączeni na stałe z centralnym Mokotowem, to znaczy nie są obsadzone Boryszewska… Teoretycznie mogą chodzić Niemcy, my i tak dalej, granicą Dolnej.

  • Prowadzony pod ramiona, nie było trudności? ?


Idziemy tak, dochodzimy do skarpy, patrzę na kościół Świętego Michała do góry, szans żadnych nie ma. Ważę osiemdziesiąt kilo, siostrzyczki… Tenże „Krystyn”, pseudonim, przychodzi mówi „Co Tadeusz, nie wejdziesz?” Mówię „Nie, zobacz.” „Dobrze, to będziemy się bili, patrol SS za rogiem.” Jak się im wyrwałem, sam wylazłem na górę. Gwarantuję, że zdrowy człowiek miałby trudności. Dlatego mówię – co się z człowiekiem dzieje, adrenalina, coś niesamowitego. Tam też klapnąłem na górze. Do dziś dnia nie wiem czy patrol SS był czy nie, bo jak się go pytałem – on był ze mną potem w obozie w Zeithainie, to on się śmiał. Nie wiem, ale jeżeli nie było, to dobrze, że to powiedział, bo tam by mnie nie wyciągnęli. Stamtąd mnie odtransportowali, ale nie na ulicę Goszczyńskiego, gdzie był szpital Elżbietanek – widocznie był już przepełniony, czy cywilna ludność była, bo wille były pozajmowane na ulicy Malczewskiego. Znalazłem się w jednej willi, tu ją sfotografowałem po wojnie. Tam mnie dali na rentgena, stwierdzili, że są odłamki pod kręgosłupem w okolicy nerek, położyli na materacu, bo leżeliśmy na ziemi. Bardzo to było śmieszne. Specjalnie bólu nie czułem, leżałem tam kilka dni, ciągle mnie tam badali.

  • Czy operacje wykonywali? ?


Powiedzieli mi w ten sposób, że operacja w tych warunkach byłaby bardzo ryzykowna, jeżeli ja się decyduję, to tak. Pytam „Czym ryzykuję?” „Nie wiadomo, może to się otorbi, może… Nie dźwigać, nie robić gwałtownych ruchów.” Zupełnie teoretyczne [rady]. Po wojnie pan profesor Askanas jak chorowałem na serce poważnie po zatruciu w kanale, powiedział mi „Nie wstawać przed godziną dziesiątą, spokojnie.” Powiedziałem „A z czego żyć?” „A to już nie moja sprawa.” Mniej więcej takie same rady były wtedy. Jeszcze mała ciekawostka – jak się ludzie bali po wojnie. Leżałem z uroczym podchorążakiem z „Baszty”, zaprzyjaźniliśmy się niesamowicie. Wracam z Zeithainu z obozu w lipcu 1945 roku, idę na Mokotów, żeby zobaczyć. Mój chłopak! „Słuchaj…” On na mnie patrzy, mówi „Pan się chyba pomylił, ja pana nie znam.” Mówię „Jak to? Przecież razem leżeliśmy …” „Nie, nie pan się myli.” Tak się ludzie bali. Mówię „To przepraszam.”

  • Mieli powody…


„Nie, nie, pan myśli o kim innym.” Wracając, stamtąd mnie zabrali do następnego pawilonu, kilkaset metrów dalej, który prowadził docent Słomczyński z Uniwersytetu Warszawskiego, był to pawilon chorób wewnętrznych, na badania czynnościowe nerek, bo ciągle nie wiedzieli czy to będzie krwotok, czy nie będzie krwotoku, jak nerki działają i tak dalej, coś mi tam tłumaczyli. Tam w pawilonie wytrzymałem parę dni, już nerwowo tego nie wytrzymywałem zupełnie i zgłosiłem się do docenta Słomczyńskiego, żeby mnie zwolnił, żeby pozwolił mi pójść na nasz punkt szwadronowy Malczewskiego 12, bo już nie chcę być dalej leczony. Może bym się nie wydostał, ale on [o] moje nazwisko zapytał: „A może pan ma coś wspólnego z panem profesorem Wóycickim Zygmuntem z Uniwersytetu Warszawskiego?” Mówię: „To mój dziadek.” „Ha, to mój profesor.” Widocznie za protekcją zostałem zwolniony i poszedłem do naszego punktu szwadronowego.

  • Mógł pan iść ?


Mogłem, plecy były tylko [poranione], nogi to potem, kanał. Do punktu szwadronowego szedłem i znowu ciekawostka, bo nagle po raz pierwszy usłyszałem pociski „krowy”, „szafy” i tak dalej. Nie wiem czy to było akurat to. Wszedłem do punktu i jak to mówią zobaczyłem, że mamy wojsko murzyńskie, wszyscy byli jak murzyni, dlatego że pocisk uderzył w kuchnię, wobec tego nikt nie zginął, nikt nie był ranny, ale wszyscy byli w sadzy. Powiedziałem „Mamy pomoc.” W tym punkcie byłem do dwudziestego któregoś…

  • Sierpnia ciągle jeszcze? ?


Tak, sierpnia. Mój dowódca stanowczo odmawiał wzięcia mnie na linię. Widocznie też miał pietra, że krwotoku dostanę. Byłem razem ze znaną postacią, też opisaną w różnych książkach, z podchorążym „Rudym” Jurkiem Sienkiewiczem, który był ranny w rękę, miał ogromny ból ręki. Hobby jego polegało na tym, że miał granat obronny w ręku, podrzucał go do góry, co początkowo wprawiało mnie w drganie, ale potem się przyzwyczaiłem. Przemycił zresztą granat, bo nie wolno było mieć. Mówił „Może chcesz się rozerwać?” Przypomniałem mu to wszystko po wojnie, on ocalał, chyba do tej pory żyje. Nawet taki kawał kiedyś nam zrobił, powiedział „Chodź pójdziemy do dziewczynek.” To znaczy [to były] siostry nasze. Mówię „Nie wolno przecież.” „A co tam nie wolno.” Weszliśmy wieczorem, ręka go rwała, mówi „Tadeusz, wiesz, Ukraińcy to straszna rzecz.” „Jacy Ukraińcy?” „Jak to nie wiesz, że tutaj przerwali z Królikarni, oni już są kilkanaście bloków od nas, straszne rzeczy, gwałt…” Mówię „Jurek, chodź wracamy!” „Czyś ty zwariował, jacy Ukraińcy?” „Nie, żadni, ja nie będę spał całą noc, to dziewczynki też nie będą spały, ja ci gwarantuję.” Jeżeli on kiedyś to wysłucha, będzie miał wspomnienia. Dwudziestego któregoś przyszedł Leszek Tyszkiewicz i trzeba [było] przetransportować „gamony”, plastik w woreczkach, który dostajemy na centralnym Mokotowie, na linię, na ulicę Belgijską. Zgłaszam się na ochotnika od razu, nikogo chętnego nie ma. Z wielką niechęcią mi pozwolono. Wieczorem zgłaszam się do oficera, wiem, że go muszę szukać, bo Mokotów w tym czasie – może to jest też ciekawostka – jest wyraźnie oddzielony od linii, to jest zaplecze, tam jest linia, tam się walczy, tu się chodzi na spacery, tu jazz Scotta w ogródku koncertuje. W tym ogródku musiałem wyszukać oficera na Pilickiej czy jakiej, już nie pamiętam ulicy. Dostaję w woreczku płóciennym „gamony” i udaję się na ulicę Belgijską. Już nie pamiętam, czy miałem przepustkę, czy miałem hasło. Wiem, że zaczepiany byłem iks razy, przełazy, rowy, wykopy, przecież to jest kawałek drogi z Malczewskiego na Belgijską, nie wiem ile to się idzie? W tej chwili piętnaście minut, to było zdrowe parę godzin jak tam szedłem, ze dwie. Tu na lewo, tu nie wolno przejść, tu trzeba się wrócić. Przyniosłem i uzyskałem zgodę – skoro już jestem, to już zostałem. Odzyskałem moją FN-ę,bo musiałem oddać. Moja sekcja już jest gdzie indziej, jest pod trójką, Belgijska 3, zamiast Belgijska 5, skarpa, widok na ulicę – w tej chwili to sobie trudno wyobrazić, bo tam są drzewa, tego nie było, to było gołe pole, nie było pięknego jeziorka, tylko glinianka, za tym stał domeczek ogrodnika wielkości pewno dziesięciu metrów kwadratowych i dalej było widać Bruh-Werke, skos od Bruhn-Werke na ulicy Belwederskiej było widać róg Grottgera, było widać Promenadę, bo było widać stąd wszystko. Jak tam poszedłem po wielu latach, to nie mogłem się zorientować jak myśmy z Belgijskiej mogli tamto widzieć, przecież tu nic nie widać w tej chwili. Tam jestem w mieszkaniu księdza, widocznie naukowiec, bo mnóstwo książek, z tym że księdza nie było, dwupokojowe mieszkanie z kuchnią, z łazienką, ze służbowym, notabene gdzie kuchnia, to się zastanawiałem cały czas i nie wiem do dziś dnia, pokoje pamiętam jak były. Pod oknem służbowego została wybita dziura i tam jest stanowisko naszego erkaemu.

Tam jesteśmy do 25 września, mamy akcje, jedną zapamiętałem, atakowali grenadierzy pancerni, czołg ostrzeliwał domy na Promenadzie, dom był zniszczony, widziałem go jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu, ściana była i on został odbudowany. Tam była chyba grupa „Granat”, potem wyszedł atak grenadierów pancernych, granatowe mundury. My tam, nie tylko my, między innymi my, odpieraliśmy [ten atak] seriami z erkaemu, strzelaliśmy na nieco bliższe odległości, nareszcie mój erkaem sobie postrzelał. Bunkier był zasłonięty, tam się nie strzelało, strzelanie do bunkra nie miałoby żadnego celu. Wychodziło się na dół z patrolem na Dolny Mokotów, bo tam była kotłowanina, bo Niemcy się przebijali. Wychodził patrol pod Dworkową pomiędzy willą Chowańczaka i pałacyk Szustra, tam chodziły nasze patrole. Taka była działalność. 25 Mokotów zaczął troszkę dogorywać, obręcz niemiecka była coraz niższa. Jeśli chodzi o nas, to Niemcy zaczęli kopać wykop od siebie z Dworkowej jakby spod bunkra okopy jak gdyby, dość głębokie, które się zbliżały do naszego domu na Belgijska 3. Nawet marzenie było – gdyby były granaty, bo to już było tak blisko, to by człowiek rzucił. Dobrze, że ich nie było, bo pewno kopali nasi cywile, na pewno zmusili cywilów.

 

Ostatnią noc byłem już nie przy stanowisku erkaemu, a stałem w oknie łazienki, która była obok, obserwowałem, kopali nawet wieczorem, łopatę było widać. Rano troszkę się uspokoiło i wieczorem, czyli to będzie z 25 na 26 [września], a tam to chyba było z 24 na 25, pada rozkaz wycofania kanałami. Co ciekawe, we wszystkich opisach jest, że Mokotów wchodził na ulicy Szustra, my nie wchodziliśmy na Szustra, ale na rogu Belgijskiej i Puławskiej, cóż za sens byłoby iść przez cały Mokotów, jak mieliśmy tu właz. Przechodziliśmy pod Dworkową, ale tam od nas nie wyszedł nikt, to dopiero pewno te oddziały, co były mordy na Dworkowej, część wyszła, to z Szustra, bo od nas bractwo przeszło dalej. Była może godzina dziewiąta wieczór, szereg nasz się ustawił wzdłuż Belgijskiej, otworzyli właz.

 

  • Mieliście przewodnika? ?


Mieliśmy przewodnika, który skonał, coś mu się stało, udusił się, nie wiem. Grupa nasza ostatnia to już nie miała. Mój kolega Edek, pseudonim „Fra Diavolo”, Bielawski nazwisko, inżynier, dostał rozkaz, że my jesteśmy oddziałem ostatnim, strażą tylną, osłoną wycofania, oczywiście nie Mokotowa tylko naszego dywizjonu. Widocznie dowództwo wiedziało, że tam się połączymy z innymi, bo tam idą z Szustra, my idziemy stąd. Jak stanęliśmy nad włazem – zapaszek, ciemno, myśli takie, żeby ludzie nie wyjrzeli z okien, że następny oddział też wieje. Myśleli, że my zostaniemy, a my wiejemy, to już trudno. Miałem pled zrolowany, plecak, erkaem w ręku. [Pomyślałem] „A co tam”, zdjąłem plecak, zostawiłem na brzegu, zdjąłem koc, najważniejsze to mieć ręce. Z erkaemem zaczynamy schodzić. Jest to burzowiec, czyli przy moim wzroście to ja [musiałem] się schylać w ten sposób, ale prawie byłem wyprostowany, brat był niższy. Mieliśmy dowódcę drużyny podchorążego „Szarotę”, zginął zresztą w kanale, Bodek Górski, zawsze się śmialiśmy z jego wzrostu, że niski, to on dumny szedł wyprostowany. Dołem leje się ściek, ale nie bardzo, a po bokach są jak gdyby półkola, tak że początkowo szedłem jak kaczka z jednej strony z drugiej, naiwny człowiek, żeby butów nie zmoczyć. To było straszliwe męczące, po pewnym czasie zrobili nam postój. Siadłem i umoczyłem sobie przy okazji buty, powiedziałem – na szczęście, przynajmniej będę mógł iść normalnie dołem. Jest powietrze bardzo dobre, ciemno niestety straszliwie, minimalna ilość latarek, od czasu do czasu jakiś błysk, i to co ja mówię czasami opowiadając widzę, to nie widzę, ja słyszę tylko. Jak słyszę głos, to widzę człowieka, bo jest mi znany. My sobie tak idziemy, zaczyna się nastrój nienajlepszy, bo to trwa długo, tracimy kontakt z naszym oddziałem, wpada jakaś grupa ludzi, już jesteśmy zszokowani tym wszystkim. Jeszcze jest nas pięciu, sześciu, ośmiu… Edek, on miał znowu inne przejścia, mianowicie wyszli na górę koło Syreny, tam się bili, weszli na powrót do kanału, kolega mój, był czterdzieści osiem godzin w kanale, ja byłem dwadzieścia cztery, zresztą on wyszedł bardzo poważnie poharatany, ja w porównaniu z nim minimalnie, bo i płuca, i nogi, i ręce, ale przeszło. Zresztą nie żyje, zmarł w wieku lat pięćdziesięciu. Idziemy i w pewnym momencie zaczyna się niezbyt dobre powietrze, ktoś krzyczy „Gaz, gaz, Niemcy na górze.” Ktoś mnie uratował, kto szedł za mną, bo już też byłem zaczadziały, wrzasnął mi prawie w ucho „Głupstwa, nie ma żadnego gazu!” Kwestia była nie fizycznego uratowania się, tylko psychicznego. Cały czas mówiłem sobie „Nie duszę się, nie ma gazu, po prostu jest bardzo złe powietrze, nie uduszę się z tego powodu.” Mój brat, który był człowiekiem o stalowych nerwach, załamał się, zaczął padać na ziemię. Mówię „Janek wstań, daję ci słowo, że zaraz jest wyjście.” „Daj mi słowo honoru.” „Słowo honoru” I zaczął iść normalnie. W pewnym momencie klap. Przede mną idzie kolega, pseudonim „Szpagat”, Józio Doniecki, został też w kanale. Mam erkaem, który nie ma uchwytów, nie mogę go przerzucić przez plecy i mam brata, więc mój ukochany erkaem rzuciłem w błoto i wziąłem brata. Niesiemy go tak, Józio, zacny chłopak, niesie go za nogi, ja go niosę [pod pachy]. Idziemy, w pewnym momencie mi się zakręciło w głowie, puściłem, przewróciłem się, straciłem przytomność. Znowu nie wiem czy takie ciekawostki człowiek powinien mówić, bo przypomniało mi się jak się ocknąłem, jak padałem, to powiedziałem „Za ciężko…” Nagle kabotyńska myśl w głowie „Jak Portos.” To scena z „Trzech Muszkieterów”, on, siłacz, pod skałą pada i mówi „Za ciężko.” Ja – nie mamo, nie tato, tylko jak Portos. Ocknąłem się i to pamiętałem i do dziś dnia to pamiętam. Czasami kabotyn z człowieka wychodzi. Ocknąłem się po paru godzinach, powietrze zupełnie świeże, jestem również w burzowcu, nie w tym oczywiście, jestem sam. Siedzę myślę sobie „Zupełnie świeże [powietrze], zupełnie dobre.” Oczywiście cały jestem ubabrany. Chciałem powiedzieć, że przedtem przechodziliśmy – tak jest ogólnie wiadome – barykady zrobione przez Niemców, prawie człowiek nurkował w „gieł gó”, człowiek jest dosłownie z włosami utytłany w tym. Jedna była barykada i druga, przechodziliśmy przez barykady, nie było sposobu, one były tak wysokie, że nogami nie można było, tylko trzeba było na płask, za nisko było, więc żadnych manewrów nie można było zrobić. Ale to było przed tym jeszcze, przed gazem.

 

  • Został pan zupełnie sam ?


Jestem sam, siedzę sobie, nie wiem co mam robić, ruszać się, nie ruszać. W pewnym momencie czuję chlapanie. „Jak się czujecie?” „Czuję się jakoś.” „To idziemy w kierunku Mokotowa i za chwilę po was wrócimy.” Patrol. To siedzę, czekam, nikt po mnie nie wraca. Do dziś dnia nie wiem, czy to było omamienie, czy rzeczywiście był patrol, nie wiem, pewno był, ale głowy nie dam. Zaczynam iść sam, bo co mam robić. Idę, ciągnę nogi, jeszcze trochę na stojąco idę, pochylony. Najważniejsza rzecz, że nie wiem czy nie straciłem wzroku, dlatego że jest tak ciemno, stuprocentowo ciemno. Jeszcze wracam na chwilę, poprzednio jeszcze mijaliśmy trupy podchorążego „Rawicza”, który ten sam pseudonim miał co ja, on był sierżant podchorąży „Rawicz”, jakiegoś oficera widziałem, bo zaświecili latarkę, jednym słowem trupów trochę było w kanale. Dalej idziemy, teraz ja już idę sam. Ciemno zupełnie, kompletnie. Nie wiem czy straciłem wzrok czy nie straciłem, bo nie ma najmniejszego prześwitu, gdy zasłoni się okna, tak jak w czasie okupacji, coś [jest], jakiś cień, [w kanale] nie ma nic. W pewnym momencie patrzę gdzieś światełko, myślę sobie „Zdaje mi się, albo mi się błyska w oczach.” Ale idę coraz dalej, coraz widniej, o rany, jest światło! To widzę, to najważniejsze, że widzę. Ale z tyłu nagle słyszę głos „O jejku.” Ktoś jest żywy, czy to w tym kanale czy w innym, diabli wiedzą.

  • Były odnogi kanałów?


Tak. Trzeba iść, zobaczyć co to jest. Więc idę, wracam się, to trwa i trwa, głos jest coraz głośniejszy, głośniejszy… Przychodzę, jest, macam rękami, leży w poprzek kanału, woda płynie. Zobaczyłem, że ma parabelkę, bo charakterystyczny zamek na wierzchu do parabelki, oczywiście niedziałająca, bo w wodzie. Mówię „Kolego, wstańcie.” [A on na to] „Ja mam luksusowo urządzoną piwnicę.” Mówię „Dobrze, w porządku, ale…” „Ja mam komfortowo urządzoną piwnicę.” Mówię „Zaraz, co to ma do rzeczy?” Wariat, zwariował. Tak rozmawialiśmy z dziesięć minut – ja o tym, żeby on wstał, on o tym, że on ma komfortowo urządzoną [piwnicę]. Zabrać go nie mogłem, bo sam ledwo szedłem. Myślę sobie „Może patrol [go zabierze], może coś. Znowu poszedłem, zostawiłem go tak, pociągnąłem go trochę, ale z oporem. Kto to był, to nie wiem, bo światła już nie było żadnego. Idę dalej, światła nie mogę znaleźć, zdenerwowany myślę sobie „Cholera, po co ja wracałem.” Szedłem przy bocznym kanale, światłość gdzieś daleko. To idę, już niższy kanał był. Idę, idę schylony, otwarty właz jest – jak fajnie jest właz otwarty, dobra jesteśmy na świecie normalnym. Zaczynam wyłazić po drabince, to oślizgłe strasznie. FN-ę miałem w ręku, wysadzam głowę i na płytach chodnikowych pół-tyłem pół-bokiem do kanału w odległości dziesięciu, piętnastu, trudno mi się zorientować, bo źle widzę w tym momencie, siedzi lotnik, też nie zagwarantuję, wydawało mi się, że to jest szary mundur.

  • Niemiecki? ?


Tak, są Niemcy, co mam robić? Mózg mam już nie bardzo, puszczam ręką, żeby zarepetować pistolet, nie wiem czy bym zarepetował pistolet, bo był utytłany. Ale w tym momencie puszczam rękę, zwijam się i lecę na dół, to jest pierwsze piętro. Niby obijam się o ściany, więc to zmniejsza [upadek], walę się na kolana i głową walę, kolana – potem był szpital, Zeithain, Kriegslazaret i tak dalej. Nie tracę przytomności, nie wiem dlaczego jakimś odruchem rzucam się dwa metry, żeby nie [pod] sam [właz] i nic się nie dzieje, żadnej reakcji, niemożliwe, żeby Niemiec tego nie słyszał, bo to był huk. Widocznie, tak myślę, że nie miał granatu, a bał się stanąć nad włazem, że tak samo do niego, jak on z dołu, to do niego do góry. Tak sobie poleżałem, ile czasu, to trudno powiedzieć, nie za długo, znowu zaczynam iść. Dochodzę, wydaje mi się, że do burzowca, trwa to wiele [czasu]… Przypuszczam, że sam byłem koło dziesięciu godzin.

  • Jak pan spadł, co się stało z nogami? ?


Już zacząłem się czołgać, już się czołgałem, już mam rozwalone kolana bardzo poważnie, a od czołgania – miałem wspaniałe narciarskie buty z Zakopanego – bez nosków wyszedłem po posuwaniu po betonie, więc jak kolana wyszły, to się można domyśleć. Niby na kolanach starałem się nie opierać. Jak robili mi pierwszy opatrunek w obozie w Łodzi, spojrzałem, odwróciłem się, bo nie mogłem na to patrzeć, to nawet nie bolało, to tak jak zdrętwiałe, zresztą lewą nogę chcieli mi ukroić, słynny doktor „Brom” Kujawski ze Starówki.

 

  • Gdzie pan wyszedł? ?


Już przyspieszam, rozumiem czas leci, wychodzę do burzowca i z daleka nagle widzę światło, nerwy puściły w tym momencie, już na nic nie zwracam uwagi, zaczynam się drzeć w kanale – głos idzie jak cholera – „Koledzy, ratujcie umieram!” I tak dalej. Cudowny głos się odzywa stamtąd „Milcz ty taki synu”, oczywiście to było prościej powiedziane, Niemcy na górze. Swoi, jak harfy eolskie zupełnie. Przyszedł patrol, kilku, mówią „To my chwilowo idziemy w kierunku Mokotowa, a potem…” Mówię „Nie, nie kochani, ten numer już nie przejdzie, nie ma, gdzie wy, tam i ja.” To się naradzili, dwóch ich wzięło mnie, szedłem właściwie sam, już odprężony, już nie bardzo pamiętam drogę, nie wiem ile czasu, nie zastanawiałem się nad tym, czołgałem się, to mnie za ręce ciągnęli. Doszliśmy do włazu na róg Wilczej i Alej Ujazdowskich. Tam mnie wyciągali z włazu – zresztą jest fotografia bardzo popularna, dwóch wyciągających na Wilczej, to jest właśnie podchorąży „Prus” i kapral „Zemsta” jak wyciągają tam kogoś. Nasz dywizjon kwaterował w niezniszczonych domach w alejach, kariatydy. Tam mnie zabierają, przechodzę przez jezdnię, już chodzę nawet, na stojąco szedłem, przeszedłem przez jezdnię, zobaczyłem niezniszczoną wieżę mojego parafialnego kościoła Świętego Aleksandra, myślę sobie „Kościół niezburzony.” A to tylko wieżyczka była, tylko tyle z jezdni zobaczyłem. Tam sytuacja prześmieszna się wytwarza, bo wszyscy są chorzy na oczy, zakręceni, bo gazy. Wyszedłem z czyściutkimi oczami, tak jak chorowałem na zapalenie spojówek, to od tego czasu nie mam zapalenia spojówek, Niemcy mnie wyleczyli najnowocześniejszą metodą wrzucania chloropikryny i karbidu.

Tam odnajduje mnie moja matka, dostaję smutną wiadomość, że mój ojciec zginął. Moja mama jest w sanitariacie szpitala na ulicy Wilczej, który prowadzi doktor „Bajer”, który potem z całym swoim szpitalem znalazł się z Zeithainie Mühlberg IVB stalag, Kriegslazaret. Mama mnie ściąga „Słuchaj, w takim stanie to musisz pójść do szpitala.” Dostaję przepustkę, zwolnienie od rotmistrza „Gardy”, tegoż zamordowanego [po wojnie] przez naszych kochanych komunistów, miałem nawet na pamiątkę pasek papieru z jego podpisem „Garda”, nawet chyba była jakaś pieczątka na tym. Dostaję się do szpitala na Wilczą, pechowo, bo ledwo mnie położyli do łóżka, zanim jeszcze zdążyli ze mnie zdjąć piękne moje ubranie i tak dalej, to jest ewakuacja szpitala na ulicę Poznańską, ponieważ Niemcy zajmują ulicę, to już jest kapitulacja. Tam parę dni byłem na Alejach Ujazdowskich, to następnego dnia mnie zabrali, to już było 2 październik 3, 4, jednym słowem po kapitulacji. Przechodzimy na ulicę Poznańską chyba numer 12, ale nie gwarantuję. Tam już szpital jest zapakowany, nawet się nie domagam opatrunków, zresztą mnie nie boli, z ropą, z wszytymi spodniami, ładnie to się zasklepiło. Stamtąd w dniu 7 października podjeżdżają ciężarówki niemieckie, pakują nas do ciężarówek i wiozą. Warszawę obserwowałem, mało było widać, bo były plandeki, ale obserwowałem Warszawę jak jechaliśmy na ulicę Towarową na Dworzec Towarowy. Na Dworcu Towarowym jest podstawiony pociąg, podobno to było dlatego, że była kontrola Czerwonego Krzyża, czy to prawda, to nie wiem. Pociąg jest bydlęcy, ale sanitarny, bo w wagonach bydlęcych są zrobione prycze z drewna, mało, jest koc na każdej pryczy, do dozoru nad nami w każdym wagonie jest Niemiec. U nas jest stary landszturmista, o imieniu Emil, który powiesił karabin, który go zupełnie nie interesował, w ogóle nic go nie interesowało, bo myśmy dotykali [karabinu, obserwowaliśmy] co on zrobi, nic go to nie przejmowało Pociąg rusza, idzie zupełnie noga za nogą, tak że ludzie idą wzdłuż torów, myślę sobie „To napiszę coś.” Napisałem. Chciałem napisać do mojej ówczesnej sympatii, nie miałem adresu, ale w Milanówku mieszkał przyjaciel mego ojca, który się zresztą u ojca doktoryzował, potem bardzo znany naukowiec książę Światopełk Czetwertyński Edward. Napisałem, że proszę o doręczenie do moich znajomych… Wychyliłem się, Emil mnie bierze za rękę, trudno, myślę, to się nie udało, a ten mi wyjął [kartkę], wyskoczył z pociągu i podał komuś, taki był. Bo ja wiem, on miał ponad sześćdziesiąt lat chyba, nie wiem skąd takich brali, do czego. Pociąg idzie, stuka, puka. W końcu przyjeżdżamy na dworzec, też towarowy, nie wiem co to za dworzec zupełnie, ale jest to dworzec w Łodzi. Łodzi nie znam, nigdy w życiu w Łodzi nie byłem. Tłum się wysypuje, jest komenda niemiecka, Wehrmacht. Jak ludność łódzka, Polacy, zobaczyli facetów w panterkach z biało-czerwonymi opaskami, esesowska czapka i orzełek, oni zwariowali zupełnie, zaczęli znosić kiełbasy, jedzenie. Odbyło się zupełne szaleństwo, a jeszcze szaleństwo było czymś podbudowane, mianowicie był u nas porucznik pseudonim „Ziutek”, miał rękę na wiatraku, panterka niemiecka, mam jego fotografię, czapka esesmańska, orzełek i on był łodzianin. On sobie wyszedł z dworca, przeszedł do „Mittel Europa”, knajpy dworcowej, bo się piwa chciał napić. Po drodze go widzieli, nikt go nie zatrzymał, bo wszyscy dębieli, tam go dopiero dorwali na dworcu. Nie wiem czy on piwa się w końcu napił czy nie, ale powiedział, że on jest jeniec wojenny, świetnie po niemiecku [mówił], proszę prowadzić go do pociągu i odprowadzili go do pociągu, ale to już Niemcom było za dużo tego wszystkiego. Nastąpiła noc i w nocy nagle się zaczyna Raus, raus, raus! SS całe obstawia pociąg.

  • Tam byli tylko ranni? ?


Tylko i dwa wagony sanitariatu, to znaczy lekarze, wspaniali lekarze. Komendantem był pułkownik Sthrel dowódca sanitarny AK, był słynny chirurg płk Będkowski opisany, był profesor Cybulski, był słynny „Brom” Kujawski Zygmunt ze Starówki, był profesor Bartenbach, w ogóle same sławy, prawie sanatorium, oczywiście żarty. Wywalają nas z wagonów i prowadzą. Idziemy, mówię „Za tą górą nas będą rozwalać, czy za następną górką.” Byłem optymistą w pewnym sensie, małą walizeczkę miałem, po co ją wziąłem, to ja nie wiem. Dochodzimy, jest krańcowy przystanek tramwaju, Łodzi nie znam zupełnie, więc nie jestem w stanie umiejscowić. Do tramwajów nas pchają. Tramwajarze musieli przedtem już coś wiedzieć, bo stoją torby z owocami: gruszki, jabłka. W tym czasie byłem ciężko chory na żołądek, za mną stały zielone twarde gruszki, myślę sobie „Czy mnie rozstrzelają w takim stanie żołądka, czy nie, to wszystko jedno.” Zjadłem sobie parę, jakoś nie zaszkodziły.

Jedziemy, to jest obóz chyba na Bałutach, nie wiem jak to powiedzieć. Wchodzimy, widzimy przez okienka „Beduinów”, zagłodzonych. Wprowadzają nas do pustych baraków w obozie, to są ogromne baraki drewniane, puste, bez żadnych prycz, tylko są strużyny z drzewa. Tam mamy rezydować. Oddzielają kobiety, była część kobiet rannych, [prowadzą] za druty do drugiego obozu, przez druty można się skontaktować. Zaczyna się ranek, ale jest jeszcze noc. W tym czasie mam pierwszy opatrunek, bo jedna z sióstr się z nami zabrała, cały personel sanitarny został, bo to były dwa pierwsze wagony – to jest lekarski wagon i rentgen, gdzie siostry były. Niemieckie dowództwo eszelonu oparło się wyrzucającym nas esesmanom, powiedziało, że to jest transport jeńców wojennych, ale nas już zabrali i dwa wagony zostały, czyli krótko mówiąc my poszliśmy bez żadnego sanitariatu, była jedna sanitariuszka, do dziś dnia nie wiem jak się nazywała, nie mogłem jej po obozie odnaleźć, bo chciałem jej złożyć podziękowania i to ona mi zrobiła pierwszy opatrunek.

  • Wiele dni nie miał pan opatrunku?


To że gangreny nie było, nie wiem jakim cudem. To było dziesięć dni, czy osiem dni. Opatrunek – mnie tam psiknęli spirytusem przez spodnie. Ona też mnie bardzo prowizorycznie [opatrzyła]. Na wszelki wypadek odwróciłem się, żeby mi się słabo nie zrobiło, bo to nieładnie wyglądało. Przychodzi ranek, gdzieś koło godziny dwunastej przyjeżdżają ciężarówki [zawożą nas] na powrót do pociągu. Potem powiedziano – gdzieś nawet to czytałem – to ten transport miał iść potem do gazu, do zlikwidowania, ale to było za głośne, Czerwony Krzyż na dworcu prawda, to już jeńcy wojenni. Wiozą nas, my jedziemy dalsze pięć dni. Zajeżdżamy, jesteśmy w Saksonii. Mamy wszystkie zdjęcia, pojechaliśmy z synem potem, parę lat temu zrobiłem zdjęcia obozu, w obozie w muzeum w Zeithainie zabrali mi mój pamiętnik na siłę, syn powiedział „Daj to.” Powiedziałem „To się nie bardzo nadaje, bo [jest] osobiste.” Pamiętnik – przesadzam, opracowania, kilkadziesiąt stron, to tam zostało.

  • Niemców zainteresował pański pamiętnik? ?


Tak, już mówię o okresie obecnym, to jest muzeum w Zeithainie. W Zethianie zostały moje wspomnienia z obozu, najrozmaitsze, bardzo osobiste i… Patrzymy, to jest stacja Jakobstahl się nazywa, nic nam to nie mówi, z daleka widzimy druty, obóz, też nie wiemy jaki. Przed obozem jak gdyby linia stolików stoi, jest kontrola. Tłum się wysypuje, innych wynoszą na noszach, inni wysiadają sami na stacji. Okazuje się, że zabierają, co zabierają, alkohol, nie wiem dlaczego i wszystkie niemieckie rzeczy, to znaczy jak ma się plandekę niemiecką czy czapkę niemiecką czy coś. Skład akowski był w czasie Powstania bardzo różny, bo przedtem to była w dużym stopniu, nazwijmy to, ideowa inteligencja, ale to w czasie wojny ci „fetniacy”, myśmy mieli patrol żywnościowy, dajmy na to, składający się z dwóch kajdaniarzy, którzy uciekli z więzienia. Zachowywali się bardzo bohatersko. To wszystko wysiada, „fetniaki” warszawskie – co alkohol zabierają? nie, butelki się odkorkowuje i gul gul, gul, to nie są żarty, to jest pełna prawda. Jak następna grupa zaczęła dochodzić do stolików, to wszystko przenieśli, na dowód tego mam fotografię porucznika „Ziutka” w esesmańskiej czapce, bo ci Niemcy sobie nie mogli dać rady, oni zgłupieli zupełnie, w ogóle się nic nie przejmowali, bo to wszystko jest nabite alkoholem … Myśmy przeszli do obozu.

 

  • To nie był obóz przejściowy? ?


Nie, Stalag IV B [podobóz] Mühlbergu wielkiego, my jesteśmy Kriegslazaret Zeitheim. W tym obozie oddzielonym oczywiście drutami znajdują się: obóz francuski trudno mi powiedzieć ilu, szedłem z nimi razem jak wracałem, powyżej kilkuset, ale nie wiem, może tysiąc oficerów francuskich bardzo niesympatycznych, komendantem [był] De Maintenon, Caillard i tak dalej, poznałem to towarzystwo. Obóz serbski, myśmy to nazywali jugosłowiański, ale to był serbski obóz, jeńców wojennych, obóz włoski, internowanych Włochów, obóz rosyjski samych żołnierzy, jak się okazało wśród tych żołnierzy, jak już nas oswabadzili, to się, okazało, że pan pułkownik [ i tak dalej] … Oni zrywali pagony, bo Niemcy rozstrzeliwali, czubaryki mogły być. W obozie jak nam mówiono, zresztą tak twierdzą Rosjanie do dzisiaj, Niemcy zmniejszają tę cyfrę Oberstadtartz Lücke był komendantem obozu, wymordował tam koło stu tysięcy Rosjan. Wymordował w ten sposób, że trzymał ich w nieludzkich warunkach na mrozie bez baraku, bez jedzenia. Rosjanie twierdzą, że sto tysięcy, Niemcy powiadają nie, nie to było koło piętnastu, dwudziestu, ile było to było. [...] Oprócz tego są nasi „wrześniacy”, gruźlicy z wielkiego obozu z Mühlbergu, przysłani tu do niby lazaretu, oczywiście też w osobnym obozie. Kobiety polskie, oni zwariowali jak je zobaczyli. Kilkudziesięciu ludzi zaczyna zaopatrywać półtoratysięczny obóz, bo oni z wszystkich stron dostawali żywność, chorzy na gruźlicę i tak dalej, oficerowie z 1939 roku. Wszystkie obozy im nadsyłały, oni tam nic nie robili. Włosi jakieś porządeczki robili. Oni nas na pierwszy tydzień dobrze w żywność zaopatrywali. Jako ciężko ranny dostałem paczuszkę, pamiętam, że był straszny smaczny proszek, coś w rodzaju czekolady – horlik się nazywał, tylko to zapamiętałem. Oczywiście taka ilość nie mogła zaopatrzyć takiej gromady jak nasza. Pierwsza noc straszliwa, [ogromne] ilości pluskiew, to jak kawałek świecy zdobyłem, zapaliłem, to nic nie widziałem, rantu pryczy nie było, bo to była linia na palec gruba chodzących pluskiew, coś niesamowitego. Następnego dnia łóżka się rozebrało na dziedzińcu, wypalaliśmy to resztkami świecy i chleba się nie jadło, tylko się robiło gniotki i się dziury zaklejało. Oczywiście trochę pomogło, ale niewiele. Potem się wdały wszy, to już była inna sprawa, trzaskało się palcami. W baraku było osiemdziesiąt osób, była jedna miednica do mycia.

  • To był sanitarny obóz?


Tak, była niby sala operacyjna, leżeli ranni, rannych leżących to siostry jakoś tam… Nie wiem, ja nie leżałem, znaczy leżałem, tylko nie byłem zapisany jako leżący. Opiekowała się mną siostra „Sewa” Siemińska, wydawała mi się cud pięknością z tego powodu, że mnie karmiła do ust, myślałem, że to najpiękniejsza kobieta świata. Później ją zobaczyłem, nie była najpiękniejsza, [ale] dla mnie w tym czasie była najpiękniejsza. Dwa miesiące byłem intensywnie leczony, początkowo zastanawiano się czy lewą nóżkę mi ukroić. Właściwie to już byłem na sali operacyjnej i mi się przyglądali, pan doktor „Brom” czyli Zygmunt Kujawski słynny chirurg ze Starówki z „Zośki” Ale powiedziałem, że [się nie zgadzam] na takie krojenie. „Panie podchorąży bez histerii. Powiedziałem „Bez histerii, ale ja wolę z dwiema nogami do piachu, niż z jedną nogą chodzić, nie i koniec.” Leczenie było, jakieś tam zastrzyki, sondowanie, mam plamy na nogach dotychczas, to wygląda niezbyt pięknie, plażowo. Jakoś mi to wyciągnęli, z kręgosłupem było gorzej, uznali, że operacja w tych warunkach byłaby zbyt poważna, a może niekonieczna, mnie nie boli, nie mam bólu nerek, ani nic. Po dwóch miesiącach byłem taki plus minus zaleczony. Była u nas straż porządkowa, bo ten obóz pod dowództwem naszych, pułkownika Sthrela był jakby autonomiczny, Niemcy w środku się nie wtrącali, to znaczy rano przychodzi pan Holtz sierżant, chodził po barakach, sprawdzał czy jest stan właściwy, nie leczyli nas Niemcy, leczyli nas nasi polscy lekarze. Była sala chirurgiczna, nawet była pracownia dentystyczna, rentgen, mnóstwo nawieźli bandaży, zresztą była instrukcja, że bandaż płócienny trzeba prać po raz drugi, nie można wyrzucać, papierowe starali się stosować bandaże, ale byli wspaniali lekarze. Była straż porządkowa, która miała mieć straż na bramach obozowych – forlager, bo tak Niemcy żądali, żeby się nie przenikały, żeby Włosi nie chodzili do Polaków, a ci do Włochów i tak dalej, więc niby straż miała za to odpowiadać. Oczywiście „wrześniaków” myśmy puszczali, bo jak można było nie puścić, jak Włoch miał harmonię i był Sylwester, to też był puszczony. Pomagaliśmy, jak było sprawdzanie stanu, to wszyscy musieli być w barakach, myśmy tam ganiali, żeby zapędzić do baraku. Staraliśmy się, żeby po godzinie policyjnej nikt nie wychodził, bo mógł dostać serią z cekaemu i niby się nazywało, że my możemy, bo my mieliśmy żółte opaski, guzik z pętelką, bo to nie było widać. Dlaczego się do tego przeniosłem? Chciałem coś robić, a poza tym to był bardzo oryginalny barak, bo stał na styku dwóch obozów włoskiego i polskiego, drut był przymocowany z jednej strony baraku i z drugiej, a w środku była ściana. Wobec czego my mieliśmy część, może jedną trzecią baraku dla dwunastu chłopaków jeszcze z małym pokoikiem dla komendanta. Komendantem był początkowo pan porucznik Doliner pseudonim „Szarga”, a potem Grodecki, podobno zrzutek, poprzednio walczył pod Monte Cassino, potem był zrzutkiem, tak mówiono, oczywiście za informatorów nie odpowiadam. Tam u nas był syn generała Monda, słynnego Monda, Jurek Świetnicki pod nazwiskiem Świetnicki pseudonim „Alina”, potem jako Georges Mond, był znanym publicystą we Francji, wyjechał do Francji i został, wyjechał niby służbowo stąd i został. Tam był Mieczysław Milecki, nasz słynny aktor. Wieczorem nam śpiewał, zmuszany, jak nie, to butem dostawał. Poza tym odchodził handel, bo my Polacy jesteśmy przecież handlowcy, tam była dziura od razu wywiercona do Włochów. Ponieważ Włosi nie mieli papierosów, a my w grudniu dostaliśmy paczki amerykańskie, to my mieliśmy papierosy, wobec tego był handel. Koledzy niepalący zamiast papierosów chcieli dostać coś innego, to się mówiło Halo Italiano, latte condensato per cigaretto prego. To jedyne słowa, które znam po włosku, czy to jest dobrze, to nie wiem czyli „Halo Włochu, daj mi mleko skondensowane za papierosy.” Dostawało się paczkę „Chesterfieldów”, nacinało się, jeden za ucho, dziewiętnaście dawało się Włochom i puszkę mleka skondensowanego przez okno się podawało, handel szedł. To się trochę źle skończyło, bo Niemcy wszystkich nas stamtąd wywalili i aresztowali, zabrali do aresztu na beton paręset metrów od naszego obozu, mnie nie, miałem szczęście. Wyszedłem akurat wtedy na teren obozu i ja jeden, biedna ofiara zostałem, reszta moich kolegów przesiedziała czterdzieści osiem godzin, ale ich wypuścili. Potem przenieśli nas do innego baraku, wyrzucili komendanta Janka „Szargę” Dolinera i [komedantem] został wtedy kapitan Grodecki. Pamiętam szereg epizodów z obozu, ale to by było za długo. Dwudziestego pierwszego, czy drugiego kwietnia, nie pamiętam, nagle obudziliśmy się, nie ma Niemców, na wyżkach pusto, co to może być? Niemców nie ma, zwiali.

 

  • Odgłosów żadnych nie było? ?


Nie, w nocy widocznie wyszli. Cóż nasza wiara robi? Dorywa się do broni, demontuje karabiny maszynowe z góry, bo tam jeden na wyżce był zostawiony, pół baraku obok chirurgicznego mamy naładowane bronią. Chciałem jeszcze powiedzieć [o takiej] śmiesznostce. W nocy mnie budzą i kapitan Grodecki „Zdobywamy kancelarię niemiecką.” Nie wiem, że Niemców nie ma. Laski nawet nie mam, dobra, ale każą, to biegniemy. Tam rzeczywiście już Niemców nie ma, widzę kapitana Weissa – brat słynnej Weissówny, był ranny w nogę – jak laską usiłuje zerwać portret Hitlera. Potem zobaczyłem brata doktora „Bajera” Andrzeja z karabinem, myślę sobie „Coś się dzieje.” Potem jest to, co przed chwilą mówiłem. Dobra, jesteśmy sami, co tu właściwie robić, nie wiadomo co robić. Proponujemy broń Francuzom, oni powiedzieli „Skąd, my jesteśmy jeńcy wojenni, jaka broń?” Rosjanie chcieliby wziąć, ale im nie dajemy, oni chętnie. Zostajemy sami, jest broń w magazynach. Dostałem karabin, byłem bardzo dumny, stałem na warcie z karabinem na forlagrze. Nagle patrzę, myślę sobie „Czy mi się zdaje, czy idzie Niemiec?” Chyba esesman, szmajser ma tutaj. Idzie, autentycznie idzie do naszego wejścia. To ja karabin lufą do dołu i tak jakoś go przykryłem, on przechodzi, bierze za drzwi baraku, w którym jest broń, będę go musiał rąbnąć, bo co innego zrobić, ale patrzę, że przy sąsiednim baraku na schodkach stoi chyba pułkownik Sthrel. Patrzę, podchodzi i pyta – tego nie słyszę oni powtarzali – „Co to jest? Gdzie są Niemcy? Gdzie nasi są?” „Opuścili…” „Jak to opuścili?” „Nie ma ich.” „Aha dobrze, to my jesteśmy tutaj w Jakobstahlu.” To jest osiemset metrów. „Jest nas tutaj batalion, to my obsadzimy obóz.” Wyszedł. Zaczynamy chodzić bez mała na palcach, robi się sytuacja [nieprzyjemna]. Niby broń zaczynamy wyciągać, ale żadnych szans, to jest banda cywilów, […] ranni to nie jest wojsko. W nocy stoję na warcie, Niemcy nie przychodzą. Nagle słyszę tętent koni, konnica jak za tamtej wojny za Budionnego. Po drugiej stronie obozu, stoję i widzę [przeciwną] stronę obozu, konnica, wiewające peleryny, K’Polszu my was oswabadzili! [Jadą] na Jakobstahl i zaczyna się straszliwa haratanina, walka. Przypuszczam, że nie sama konnica… Pusto jest, nie ma Niemców, nie ma Rosjan. Rano zaczynają Rosjanie wchodzić na teren obozu. Chodzą, chodzą, sprawdzają, Sthrel poszedł na rozmowę, nie wiem co się dzieje, bo jestem za mały człowiek, żeby się orientować w tej sprawie.



  • Ciekawe jak swoich potraktowali? ?


Tego nie wiem, to jest obóz troszkę dalej. [Jakiś Rosjanin] wchodzi na barak – stąd to wiem, bo to był wuj mojej żony major Tomek Reutt, dawny esauł kozacki w czasie pierwszej wojny łapie Reutta za rękę i za zegarek, a ten go laską przez łeb. Wylatuje, wszyscy mówią „Tomek, czyś zwariował? Życie dla zegarka?” Mija może pół godziny, czy godzina, przychodzą „Gdzie tu jest Reutt?” Wraca, chcą żeby został mężem zaufania, on taki energiczny. Myśmy nie mogli w to uwierzyć.Dwudziestego szóstego oswobodzenie, 27 zaczyna się lekki ostrzał w pobliżu obozu. To jest ostrzał, którego nerwowo nie wytrzymuję, bo to jest granatnik, który mam w plecach. Ludzie, co robić? Kolumna oficerów francuskich cała wychodzi, grupa Rosjan idzie tak samo, od nas część idzie, część [nie]. Więc biorę cztery moje panie: moją przyszłą żonę, moją mamę z sanitariatu, moją przyszłą szwagierkę też z sanitariatu i koleżankę, którą wszyscy nazywali ciocią, bo to była bardzo starsza pani, miała ze trzydzieści pięć lat. Idziemy piechotą, mamy plecaki, strasznie to jest ciężkie. Jeszcze mam książkę mojego ojca „Wodociągi i kanalizacje”, która [później] została wydana po wojnie, to jest w maszynopisie, to jest strasznie ciężkie.

  • Skąd się to wzięło? ?


Do obozu mama zabrała z piwnicy naszego domu, mało, pojechałem do obozu jak stałem z jedną rzeczą – walizką zdjęć i mam je, to była jedyna rzecz, którą zabrałem, nie miałem nic, nawet nie miałem pół buta na zmianę, ani koszuli. Ale walizkę [zabrałem], tam gdzie siedziałem, mama to doniosła mi z ulicy Wspólnej na Wilczą i odrywałem z albumów, bo to było wklejone. Do dziś dnia mam uraz, wszystkie moje zdjęcia są luzem, bo bym zabrał dużo więcej, tylko nie wszystkie dawały się oderwać, o tym, żeby [wziąć] albumy, to nie było mowy, bo to była [mała] walizeczka, ja to zabrałem, mam do dzisiaj wszystkie zdjęcia, zdjęcia moje przedwojenne, okupacyjne, wszystko jest. Między innymi było to, [więc] to niesiemy. Nie wiem dlaczego najcięższy plecak przypadł mojej przyszłej żonie, ona zawsze się poświęcała przez całe życie i widoczne już wtedy zaczęła.

  • Rosjanie zadecydowali…?


Nie ma Rosjan, mówię o obozowych, tych co byli, to część wychodzi, my wojskowych nie widzimy w tym momencie. Jest szosa w kierunku na Gröditz, a potem Bunslau czyli Bolesławiec, Legnica i tam jest koniec, przeszło trzysta kilometrów, bo to może w linii prostej by tak nie było, ale to się różnie szło. Idziemy, po drodze mija nas lora w dwa konie i tam parę osób siedzi, spada walizka z tego, to się zatrzymuje, to my też na lorę. Jest tam facet od Berlinga, skąd on się tam znalazł, to nie wiem, pułkownik o nieznanym mi nazwisku, zresztą źle określonym w moim pamiętniku przeze mnie za sposób zachowania i takie towarzystwo. My dojeżdżamy do pierwszej miejscowości, tam się zatrzymujemy. W nocy uzyskuje pierwszy kontakt z patrolem sowieckim, tam idą, sprawdzają, my nocujemy w domu.

  • Mieliście jakiekolwiek dokumenty? ?


Mam, ale ich nie okazuję, miałem niemiecką kennkartę, miałem napisane Gärnter, ogrodnik, byłem w tym czasie z zarządu miejskiego, stryj mi zrobił Ausweis, miałem tam napisane Gärnter, to mam, prócz tego mam legitymację akowską, ale jej nie okazuję. W nocy, ponieważ widzę, że coś się zaczyna niewyraźnie robić, wychodzę i usiłuję uzyskać kontakt z dowódcą kolumny francuskiej, jest to colonel de Maintenon. To się dzieje tak, że od porucznika do kapitana, w ogóle wojsko dęte, że coś strasznego. Do pana colonela nie dochodzę, to jest w ogóle chyba niemożliwe, żeby taki pętaczyna tam doszedł. Jest tam chyba colonel Caillard, ale mnie przyjął chyba jego adiutant. Noc, chcę się przespać, boję się, że [się] zgubię w miasteczku. Był porucznik Gruszko i z nim chodziłem, w końcu pozwalają nam iść z kolumną oficerów francuskich, możemy iść razem.

  • Francuzi szli w jakim kierunku…?


Na wschód, bo tam [na zachodzie] niebezpiecznie, bardzo bohaterski naród. Idziemy, to już będą dwa zdania mimo że to jest bardzo długie, ja na parędziesiąt stron opisałem. Idziemy dziesięć czy dwanaście dni, bo przychodzimy 8 maja dokładnie do Legnicy, z 7 na 8 tak bym powiedział. Zatrzymujemy się przy dworcu na ulicy Martin Luter Strasse, wszystko po niemiecku, w tej chwili polskich nazw nie znam i w nocy budzi nas straszliwa strzelanina. Mówię „Dobra, wybrałem rzeczywiście świetne miejsce przy dworcu, Werwolf na pewno zdobywa Legnicę.” Nie, to jest zawieszenie broni, Rosjanie z wszystkich rodzajów broni strzelają na wiwat, rzeczywiście piękne domy na Opitz też podpalili, też na wiwat. To wszystko, co podpalone, to było chyba tej nocy, ale niegroźnie, nie za dużo. Przenosimy się na ulicę Jauer Strasse 41, zdjęcie zrobiłem tego domu, w którym mieszkałem. Moja przyszła żona i moja szwagierka zaczynają pracować w magistracie, prezydentem jest Stasierski, jego zastępcą pan Mieloch, nie wiem co mam robić w tej sytuacji. Zgłaszam się do magistratu.

  • Postanowiliście zostać? ?


Nie mamy możliwości wydostania się w danym momencie, nie ma jedzenia. Jedzenie dostaje tylko ten co pracuje, dostaje mąkę, czy kaszę, obiad jest w stołówce. Moja mama się w tym czasie nie nadaje do tego, trzeba się podzielić, dwie osoby to nie wystarczy, żeby wyżywić pięć. Wobec tego ja idę, przyjmuje mnie wiceprezydent Mieloch i zaczynam pracować w zarządzie miejskim. Bardzo ciekawe, niesamowite stosunki, za mało czasu na to wszystko. Wydostajemy się w ten sposób, już jest lipiec, mam oryginalną przepustkę napisaną po polsku i po rosyjsku oryginał, a już wszystkie władze udzielały pomocy, jadę na urlop, łatwo nie wypuszczają. Wydostajemy się dwiema taksówkami, które przyjechały na tak zwany szaber z Częstochowy. Wobec tego moja przyszła szwagierka zostaje, nie decyduje się w tym momencie jechać. Dlatego że odnalazł ją jej mąż, który się ukrywał, kapitan Jazdowski, który siedział w obozie przez pięć lat, zawodowy oficer. Miał miłe zdarzenie, że jako sędzia honorowy sądził w obozie oficera, który zaczął głosić bardzo komunistyczne poglądy. Kiedy wrócił z obozu trafił [na niego] na weryfikacji, on był głównym… Nic mu nie zrobił, ale niemniej ten się zaczął ukrywać. Odnalazł nas w Legnicy pod innym nazwiskiem, miesiąc minął, więc ona zostaje chwilowo ze swoim mężem Jurkiem Jazdowskim, a my we trójkę: moja mama, moja przyszła żona i ja wyjeżdżamy taksówkami. W Częstochowie wujem mojej żony jest kanonik przy kościele, tam u niego nocujemy. Bydlęcym wagonem, już autentycznie bydlęcym, przyjeżdżamy do Warszawy. Jest to chyba na oko biorąc 16 lipca, połowa lipca. Przyjeżdżamy, wszystko jest spalone, firma mojej mamy „Cholekinaza”, laboratorium „Cholekinaza” na Nowym Świecie, piękne przedsiębiorstwo z magazynami na Miedzianej, z fabryką na Górczewskiej, wszystko jest spalone. Nasz dom na Wspólnej 16 spalony, mieszkanie mego wuja na ulicy Wiejskiej 2 obok sejmu, spalone. Nocujemy na ulicy Skorupki, okazuje się, że dom mego wuja Tadeusza Legnickiego ocalał, tam nocujemy. Następnego dnia idziemy piechotą do Boernerowa i okazuje się, że nasza willa w Boernerowie, gdzie mieszka moja babcia, ocalała. Jesteśmy u siebie, ona jest w większości zajęta. Mieszka tak zwany „Krwawy Julek”, czyli późniejszy szef kadr KC, Julian Tokarski, a ówczesny pułkownik KBW. Raczej na temat mojej przynależności do AK z nim nie rozmawiam, ale [mówię że] wróciłem z robót z Niemiec. Nawet parę razy mnie zawiózł samochodem do Warszawy jak jechał. Potem się dowiedziałem, że się nazywa „Krwawy Julek”. Potem był wicepremierem, ministrem przemysłu ciężkiego, już nawet nie wiem, w tym czasie jeszcze był KBW. Jesteśmy tu, to chyba byłby koniec.

  • Represje pana dotknęły? ?


Nie, po wojnie na szczęście żadne. Pierwszych represji [doświadczył] mój syn, który był internowany, był w „Więzi”, pracował razem z Mazowieckim, potem był zastępcą redaktora naczelnego w „Więzi”, kiedy był Wieczorek, był w Komitecie Obywatelskim przy Wałęsie, ale to już potem. Byłem bardzo dumny z tego „Nareszcie uznali, że mój syn też był zagrożeniem, nie tylko ja.”

  • Jak pan wspomina tamten okres? ?


Do roku 1957 byłem robotnikiem rolnym w Niemczech, o żadnym AK nie było mowy, nawet jak się zgłosiłem do RKU, [które] było na Francuskiej i na nieszczęście powiedziałem jak byłem ranny. „Gdzie?” To mówię „Na podwórzu domu.” Po diabła tak wychodziło, że byłeś ranny, po co? Byłem na śmiesznym [badaniu], jak zapisywali nas, rząd nagusów stał. „A co wam jest?” Mnie to, mnie tamto, mnie owo. „A kategoria”. To jakiś z krótszą nogą „Mam nogę krótszą.” „A kategoria.” Tak do mnie doszło, to myślę co będę mówił. „A wam co jest?” „A mnie nic nie jest.” „O jej, pan to…” Per pan zaczął się [zwracać]. „Pan to musi być student.” Mówię „Dlaczego?” „Pan dziwne odpowiedzi daje, niech pan podejdzie.” Słuchawkę biorą. Mówię „Panie, przecież powiedziałem, że nic mi nie jest.” „To właśnie dlatego panu coś może być.” Też mi dali A, nie szkodzi, ale mnie jednego zbadali. W 1957, czy po 1956, to już nie było żadne ujawnienie, po prostu przestałem to ukrywać, jak się mówiło, to mówiłem na ten temat. Występowałem w paru procesach akowców o odszkodowania, bo po 1956 były odszkodowania za niesłuszne zwolnienie z pracy, jeżeli jedyną przyczyną tego zwolnienia była przynależność do AK. Miałem szereg procesów i odszkodowania na szczęście wygrywałem. Nie było to trudne specjalnie, chodziło tylko o udowodnienie, że nie było innych przyczyn, oczywiście niektóre biura się opierały, żeby nie płacić pieniędzy, to że był w AK, to był w AK, ale oprócz tego to był w ogóle nygus i tak dalej. Oczywiście trzeba to było rozwalić, zsynchronizować terminy – „Kiedyście się dowiedzieli, że był w AK, a kiedyście go zwolnili.” Cóż, byłem asystentem na Uniwersytecie Warszawskim i sam się z tego wycofałem, kiedy został utworzony ZAMP Związek Akademickiej Młodzieży Polski, co mi się wyjątkowo nie podobało, dlatego że zaczęły być stosunki postawione na głowie. Przede wszystkim studenci zaczęli wchodzić do samorządu, mnie się wydawało to nie bardzo właściwe, do rad [na uczelni] rozrabiać. Jak nam powiedziano, że to nie student jest winien, że nie zdał egzaminu, ale asystent, bo nie potrafił uczyć, to powiedziałem „Dziękuję uprzejmie” i odszedłem. W momencie kiedy już było wiadomo, przyszło do mnie dwóch kuczyrawych „Dowiedziałem się, że pan magister odchodzi, nie szkodzi, my to załatwimy, bo pójdziemy do rektora.” Mówię „Panowie, bójcie się Boga, mnie nikt nie wyrzuca, ja sam.” Dla nich rektor, załatwienie, to była mała pestka. Potem poszedłem na aplikację, zrobiłem adwokaturę i poszedłem na emeryturę.

  • Widzę, że nie ma w panu nic goryczy, niechęci? ?


Myśmy wszystko stracili, ale uważam, że życie jest najważniejsze. Moja mama odbudowała firmę w sposób niesamowity, ogromnym wysiłkiem w ciągu dwóch lat, to było coś niesamowitego i w 1948 nas załatwili, dali nam takie domiary, że trzeba było nie tylko zamknąć firmę, ale jeszcze z własnych pensji, grosze, bo pensje były groszowe, płacić. Straciłem wszystko, co miałem w Kazimierzu. Willa, którą mieliśmy w Boernerowie została zajęta przez personel lotniska, przymusowo wysiedlona, dali nam odszkodowanie, to odszkodowanie to było o ile pamiętam w tym czasie czterdzieści tysięcy złotych polskich, podczas gdy mieszkanie w tym czasie kosztowało milion dwieście, nie było to specjalnie dużo [oczywiście były to pieniądze z różnych okresów]. Potem po 1956 powiedzieli, że mogą to zwrócić, zwracają nam dom, wy zwracacie nam czterdzieści tysięcy złotych, a my dom. Dom był całkowicie zajęty. Oczywiście każdemu trzeba dać mieszkanie, o kupieniu każdemu mieszkania, [nie ma co marzyć] to więcej niż wartość tego domu. Wobec tego mieszkał fryzjer, który kupił dom od nas z własnej naszej woli, można powiedzieć, nikt nam krzywdy nie zrobił, za sumę sto dwadzieścia czy sto czterdzieści tysięcy, ułamkową. Albo można było to wziąć, albo nie wziąć, dom by się rozleciał do tej pory. Gorycz moja [polegała na tym, że] stałem się człowiekiem o całkowicie innym statusie majątkowym, ale to detal, najważniejsze życie, zdrowie. Zdobyłem żonę, najwspanialszą kobietę, jaka była na całym świecie. Mnie się zdaje, że tak było dobrze. Aresztowali moja mamę na dość krótko, dwa tygodnie siedziała w związku w tymi rzeczami na Gęsiówce, ale na szczęście ją zwolnili.

  • Jak swojemu synowi pan opowiadał o Powstaniu, to… ?


Mój syn jest wojującym antykomunistą, znacznie bardziej niż ja. Ja znowu go tak specjalnie nie nastawiałem na siłę anty, on jest strasznie zajadły.

  • Przekazał pan informacje prawdopodobnie wszystkie o Powstaniu z jakim nastawieniem, że to co pana spotkało, to dobrze, że przydarzyło się panu? ?


Że Powstanie było? Ale oczywiście! Nigdy w życiu [nie wątpiłem, że] Powstanie powinno być i gdyby nie było, to by była tragedia. Powstanie 1863 roku wybuchło, ale było skazane od razu na zagładę i zachowało naszą tożsamość narodową przez kilkadziesiąt lat, pozwoliło nam na legiony Piłsudskiego. Tak samo to nasze Powstanie, pozwoliło na zachowanie substancji wewnątrz piersi i [powstanie] Solidarności. … Oczywiście, jeszcze raz, żeby to miasto było jeszcze dwa razy tak zniszczone, to bym powiedział, że warto, co do tego nie miałem nigdy żadnych wątpliwości, to musiało tak być, to nie mogło być inaczej. Trudno, że tak się stało, chciałem być na defiladzie „Alejami z paradą będziem szli defiladą w wolnej Polsce, co z naszej wstała krwi.” Nie udało się, teraz mi proponują marsz z parku Dreszera na ulicę Dworkową, ale ja nie idę na to, bo nie mam na czym iść.

Warszawa, 21 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Tadeusz Wóycicki Pseudonim: „Rawicz” Stopień: kapral podchorąży Formacja: „Baszta”, dywizjon szwoleżerów Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter