Teresa Jadwiga Świątkowska-Kopyć

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Teresa Świątkowska-Kopyć.

  • Jakie nosiła pani nazwisko w czasie Powstania?


Majewska.

  • Kiedy się pani urodziła?


14 października 1930 roku.

  • Gdzie pani przebywała w czasie Powstania?


W Grabowie, w moim rodzinnym domu.

  • Kto był pani ojcem?


Stanisław Majewski.

  • W jakiej rodzinie się pani urodziła? Kim byli pani rodzice?


W mojej rodzinie ojciec był mechanikiem, pracował w tramwajach, w warsztatach na Młynarskiej. Ale prawdopodobnie, zresztą mam dowód tego, wyjeżdżał robić naprawy czy sprawdzać urządzenia elektryczne tramwajów na wysokim napięciu. Pracował tam przez piętnaście lat, do śmierci właściwie.

  • Gdzie pani zaczęła chodzić do szkoły?


Zaczęłam chodzić do szkoły w Grabowie. Była to szkoła siedmioklasowa. Ja miałam dziewięć lat, jak zaczęła się wojna. I tam niewiele skończyłam, chyba pięć klas. A do szóstej i do siódmej klasy chodziłam do szkoły pana Malca w Warszawie.

  • Jak pani zapamiętała 1 września trzydziestego dziewiątego roku?

 

Trzydziestego dziewiątego roku miałam dziewięć lat. I miałam siostrę o rok młodszą, bo rok po roku… Z tym że ona nie żyje, bo szybko zmarła. I z mamą, i z siostrą poszłyśmy do lasu na grzyby. Byłyśmy… Nie wiem, czy państwo znają tamte okolice, ale tam za Grabowem jest miejscowość Pyry. Tak się nazywa: Pyry. W tej chwili to jest Puławska, włączyli to wszystko do Mokotowa. I byłyśmy tak niedaleko od brzegu lasu, bo mama zawsze się bała iść w głąb, ale tak [zbierałyśmy] przy brzegu. W pewnym momencie mówi tak: „Tereniu, a gdzie Wanda?”. Ja pamiętam to. A ja mówię: „Ona jest tam dalej, zbiera grzyby”. A mama mówi: „Ale ja widziałam, że tu między krzakami latają niemieccy żołnierze”. Mama do nas.

  • I to był 1 września?


I to był 1 września, trzydziesty dziewiąty rok. I w tej chwili poszła po siostrę, przyprowadziła ją. Mnie już nie kazała się ruszać z tego miejsca, w którym byłam. Przyprowadziła moją siostrę, wzięła nas za ręce i natychmiast wyszłyśmy na brzeg lasu. A brzeg był niedaleko i do tego brzegu dochodził taki olbrzymi łan pięknego zboża. Mama nas w to zboże wprowadziła i sama też i tak uciekałyśmy do domu, do rodzinnego, bo to było dwa kilometry od mojego domu.

 

  • Czy pani tata został zmobilizowany w związku z wybuchem wojny?


Nie, mój ojciec nie został zmobilizowany… To znaczy ja nie wiem, może to można nazwać mobilizacją. Bo tam, gdzie pracował, w tramwajach, oni byli objęci jakimś szczególnym nadzorem. Bo to byli fachowcy. W związku z tym dostał taką kenkartę, którą zresztą mama spaliła niepotrzebnie. Upoważniała go do poruszania się w późnych godzinach wieczornych i na wezwanie, powiedzmy, zakładu pracy zawsze musiał się stawić. Wtedy kiedy go wzywali, musiał jechać. Więc on pracował cały czas tam, ale już jako, powiedziałabym, w pewnym sensie, chroniony pracownik, bo miał tę kenkartę, gdzie go zawsze puszczali wieczorami czy tam, gdzie wszedł.

  • Czy we wrześniu pani tata angażował się w obronę Warszawy?


Bardzo się angażował, ale ja nie pamiętam dokładnie szczegółów, ponieważ on miał rodzinę. Rodzice umarli, kiedy on miał pięć lat, ale w Warszawie była jego rodzina: wujowie, i rodzone siostry matki i rodzeni bracia ojca, bo to byli rodzice jego kuzynów po prostu. I on bardzo denerwował się o nich, bo oni go wychowywali od piątego roku życia, ci wujowie, te ciotki, więc zawsze się tam z nimi kontaktował. I były takie momenty, że jak poszedł, to nie wracał, nie wracał, bo tam akurat Niemcy robili napady na… Zabierali młodych do rozstrzelania. Zginęła cała rodzina mojego ojca. Wszyscy wujowie i wszyscy młodzi.

  • Wie pani, czy oni byli w ruchu oporu?


Tak, byli w ruchu oporu, ale ja nie umiem powiedzieć jakim, bo wiem, że… to co mogłam się zorientować, bo [miałam] ile, dziewięć lat czy dziesięć, to ja nie bardzo, nie wiedziałam, [co to] ten ruch oporu. No ruch oporu. Rozmawiali na te tematy, więc to mi tak się… Ten ruch oporu pamiętałam.

  • Rodzina pani ojca zginęła w czasie okupacji czy już w czasie Powstania?


Dużo zginęło w trzydziestym dziewiątym roku, a reszta w Powstaniu. Och, wszyscy zginęli w Powstaniu.

  • Jak pani pamięta pierwsze miesiące okupacji?


To musiałabym całą historię opowiedzieć. Ponieważ mój rodzinny dom był domem dużym. To nie był mój, to był mojego dziadka, który był byłym więźniem rosyjskim. W tym domu było sześć pokoi. Trzy pokoje po jednej stronie, trzy pokoje po drugiej. W tej pierwszej, tu bliżej drogi jak gdyby, można powiedzieć, bo wejście było niedaleko od ulicy (teraz jest ulica), to mieszkała mama moja i ojciec z nami. Dziadkowie zajmowali dwa pokoje, a mama miała pokój na dole i pokój na górze, bo dom był piętrowy.

Jak weszli Niemcy, to oni założyli kwaterę na obecnych Wyścigach Konnych, bo nasz dom był niedaleko tych Wyścigów Konnych, i stamtąd ruszyli w ulicę, w teren tego Grabowa. Tam było bardzo dużo pięknych domów, murowanych, z wieloma pomieszczeniami. Nasz dom był tak pięknie zbudowany, z takiej czerwonej cegły jak Zamek Królewski, więc rzucał się w oczy. Jak przyszli, no to naturalnie wypędzili dziadków z tych pokoi, zajęli jeden pokój na kantynę niemiecką. To pamiętam. Bo przyjeżdżali do nich oficerowie i zwykli wojskowi, i oni tam przebierali się, ubierali się w tej kantynie. Oprócz żywności mieli tam ubiór, majteczki, koszulki, kalesony, różne rzeczy, skarpety. A drugą część sobie zajęli na biuro. Bo w tym biurze nocował ten Niemiec, który te rzeczy pilnował, wydawał, księgował… Widocznie tak. Tak że byliśmy stłoczeni w pokoju z kuchnią na dziewięć osób.

  • Jak się zachowywali w stosunku do pani rodziny ci Niemcy, którzy mieszkali w państwa domu i ci, którzy do niego przybywali?


Do mojej rodziny to było… pamiętam, ponieważ mama mówiła po niemiecku. Mama to nie, bardziej ja mówiłam, bo od małego mnie mój ojciec mówił, że trzeba się uczyć języków, i miałam taką nauczycielkę, panią Obrębską, która była żoną naszego dyrektora banku, wiedenkę. I ta wiedenka jakimś cudem się zaprzyjaźniła z moim ojcem. Nie umiem powiedzieć jak, ale wiem, że oni byli szalenie blisko ze sobą. Niewykluczone, że ona może w tej konspiracji była też. Myśmy podejrzewali tylko. Ale to była szalenie miła pani, kulturalna. I ona mnie uczyła po niemiecku. Ja jako młoda dziewczynka mówiłam, ale nie miałam konwersacji, więc ta moja mowa była to o tyle, że rozumiałam wiele rzeczy. Wśród tych Niemców, który pracował w tej kantynie, był wiedeńczyk, z Wiednia. I mówi kiedyś do mamy mojej, która też rozumiała, co mówił, że on przeprasza, ale ma córkę w moim wieku i on to rozumie, że nam jest ciasno, że to, ale tak musi być. Z tym że oni zostali od nas po prostu odgrodzeni, bo dziadkowie zamknęli część tego pokoju na klucz i mieli wyjście z tamtej strony, więc już nie mieliśmy kontaktu specjalnego z nimi. Ale za to był ogród, który miał pięć tysięcy czterysta metrów, z pięknymi drzewami wyhodowanymi przez mojego dziadka. Jak wrócił z Sybiru, był głuchy zupełnie i najlepiej się czuł właśnie na polu, wśród swoich drzew. I zawsze dosadzał piękne gatunki jabłek – wszystko owocowych drzew. I w ten piękny ogród, wypielęgnowany, wjechały czołgi, samochody i podkopywali tak drzewa. Robili takie tunele pod drzewami, żeby ich było mało widać. Więc cały ogród był w okopach.

 

  • I zniszczony przez to?


Generalnie. Poza tym wszystko zabrali. Bo mój dziadek miał spadek po swoim ojcu i jak ożenił się z moją babcią, to babcia pielęgnowała wiele rzeczy, dlatego że przyszedł bardzo wychudzony, wynędzniały i zupełnie głuchy. Więc jak doszedł do siebie, to się zajął tym, a tak no to cóż kobieta mogła sama zrobić, prawda.

  • Dziadek dostał się do niewoli w czasie I wojny światowej?


W czasie I wojny światowej.

  • Jako jeniec.


Jako jeniec, młody, bardzo młody chłopak. No i tam opowiadał mi taką historię, że jak szedł drogą czy ulicą ([właściwie] tam ulicy to nie ma, [tylko] tą drogą) i znalazł obierzynę z kartofla, to się zastanawiał, czy ją zjeść, czy się podzielić z kolegą. No i nie wiem, czy mogę tak mówić, ale wpajał nam od urodzenia „anty” wszystko. No niestety.

  • Miał trudne przeżycia.


No, wrócił… Głuchy był bardzo.

  • Czy pani się bała tych Niemców, którzy mieszkali w pani domu?


Proszę pani, trudno powiedzieć, czy się bałam. Mama mi nie pozwalała tam być ciekawą. Żeby nie zaglądać, żeby nie chodzić, żeby… Pilnowała, po prostu pilnowała. Ale czy ja się bałam? Ja nie pamiętam tego, ale mam wrażenie, że tak.

  • Czy była pani świadkiem jakichś scen przemocy ze strony tego najbliższego otoczenia niemieckiego?


Nie, nie, nie mogę powiedzieć. Oni mało przychodzili na naszą stronę. Chyba że chcieli coś zabrać. A zabierali tak… Ponieważ dziadek jak wrócił z Sybiru, myślę, że pijał tam… Ja sobie teraz tak to jakoś kojarzę, [właściwie] nie teraz, bo już dawno myślałam o tym, że on na pewno pił kozie mleko. Bo kazał sobie kozę kupić i była koza u nas. I to mleko się zawsze… te dwa litry… Ona nie dawała więcej tego mleka, ale pamiętam, że była gosposia u dziadków i mówiła, że dwa litry mleka wydoiła. No to jednego dnia mu robiła ser, drugiego tam jeszcze coś. On pił to mleko. A oni przyjeżdżali. No i chował sobie świniaczka, chowali kury, chowali kaczki, gęsi. To wszystko im zabrali. Ponieważ duża kuchnia polowa niemiecka była na tej samej ulicy, tylko jeszcze w większym obejściu niż nasze obejście było, znaczy dziadków obejście. Dlatego że to był dziedzic, który miał bardzo dużo ziemi i jego podwórko to było prawie tak jak moje tu jest przed domem. I oni tam się ustawili z tą kuchnią polową, ale chodzili po domach i zabierali wszystko, co mieli do jedzenia. Zabrali krowę, zabrali konia, zabrali kozę, zabrali kury, kaczki. Wszystko, wszystko, wszystko było wymiecione.

  • Jak długo chodziła pani do tej szkoły w Grabowie?

 

No mówię, pięć lat. Ale to z przerwami było. Ja już nie pamiętam, jak to było, ale jak Niemcy zajęli tę ulicę całą i zajęli budynek szkolny, bo tam były te klasy dosyć obszerne, to była przerwa długa. Po tym to jakoś gonili chyba. Już nie pamiętam, ale wiem, że skracali rok szkolny i robili drugi, żeby dzieci mogły nadrobić w tym wszystkim. Na przykład pierwszoklasistów.

  • Chodziła pani do tego samego budynku?


Do tego. Tam się potem chyba dyrekcja szkoły starała u tego głównego szefa Niemców (nie wiem, jak to się nazywali ci wojskowi) i oni chyba dali zezwolenie na otwarcie. Z tym że wszyscy musieli mieć książkę „Wir lernen Deutsch”. I jak się szło do tej szkoły, to na wierzchu w mojej teczce była ta książka i oni zawsze otwierali, czy my nie nosimy broni, czy nie nosimy czegoś… Widocznie tak, bo co rano było sprawdzane na takiej kontroli. Taką mieli wachę, czy jak oni to nazywali.

  • Kontrolowali w drodze do szkoły czy w budynku, w którym się odbywały lekcje?


W drodze do szkoły, przed szkołą. Przed szkołą była taka budka, stał oficer czy żołnierz niemiecki, trzeba było otworzyć teczkę… A nauczycielki powiedziały: „Ale noście tę książkę na wierzchu”. No to myśmy wszyscy nosili na wierzchu książkę, oni czytali, że my się uczymy niemieckiego, i nas puszczali.

  • Czy zapamiętała pani jakichś nauczycieli, ich postawy? Czego oni was uczyli? Czy wpajali wam patriotyzm?


Polskiego. Nie, proszę pani, nie pamiętam tego. Niemożliwe, bo bym pamiętała.

  • Było w szkole harcerstwo?


Ja należałam do harcerstwa już później.

  • Proszę teraz powiedzieć o tej drugiej szkole, do której pani zaczęła chodzić w Warszawie.


Trzeba było skończyć siedem klas. Na dole była szkoła… plac Unii Lubelskiej. I tam jest taki duży bardzo budynek, jak się idzie moją w stronę, to po prawej stronie, róg Bagateli i placu Unii. […] I tam jest taki olbrzymi, kilkunastopiętrowy budynek. Na dole była szkoła powszechna pana Malca (pamiętam nazwę, nazwisko dyrektora), a na górze były komplety prywatnego gimnazjum i liceum Roszkowskiej i Popielewskiej. Przedwojenna szkoła. Ja chodziłam do pana Malca. I po tym… od pana Malca to już w moim terenie organizowano komplety. Wiem, że chodziłam do Pyr, do profesor Tymińskiej, która była dyrektorką warszawskiego liceum. Przyjechała tam, bo ich wypędzili z domu też, i założyła gimnazjum. To było takie edukacyjne, bardzo dobre gimnazjum, u pani profesor Tymińskiej. Po tym resztę skończyłam u Królowej Jadwigi, w Warszawie.

 

  • Czy jeżdżąc do szkoły, była pani świadkiem jakiejś niebezpiecznej sytuacji?


O Boże. Niedaleko mojego domu, w Grabowie, tylko bliżej szosy, bliżej Puławskiej w tej chwili, bo ta szosa to jest ciąg Puławskiej, mieszkała rodzina, mieszkał pan Majewski. To nie był kuzyn mojego ojca, ale ponieważ miał córki i my byłyśmy dwie, do pewnego okresu, [dopóki] siostra nie zginęła, to przyjaźniłam się z tymi dziewczynkami. Jedna z nich była w moim wieku, miała czternaście czy tam trzynaście lat. Ja jechałam do szkoły, do pana Malca, a ona jechała do swojej szkoły, gdzieś za Bagatelą, ale nie wiem gdzie. To była taka szkoła zasadnicza, wyrabiano torebki, paseczki różne. I wsiadłyśmy do tramwaju, ja wsiadłam na tylny wagon, ona poszła do przodu, a w przodzie to tam była część wykluczona, dla Niemców, nie wolno było, tylko troszkę dalej. Ale okazuje się, że była łapanka i strzelili w ten tramwaj, i Lucyna, ta moja koleżanka, została zabita. I ja to też pamiętam, bo ona musiała dojechać na plac Unii Lubelskiej, żeby wysiąść i pójść pieszo kawałek do swojej szkoły. Jak ona została przyniesiona z tego tramwaju już nieżywa i położona w takim pomieszczeniu, dyżurka taka jakaś, gdzie ktoś musiał tam kiedyś dyżurować, sprawdzać, kto wchodzi, kto wychodzi. No, jakieś takie pomieszczenie było, to ją przynieśli już nieżywą, ona tam leżała. I to było dla mnie przeokropne przeżycie. Bo my jeździłyśmy dwa lata razem. I w drugim roku, już na koniec prawie, przed wyjściem z tych szkół, bo ona kończyła tę swoją zawodową, ja te siedem klas, ona już nie żyła. I to takie miałam przeżycie straszne. […]

  • Czy jeszcze jakieś inne zdarzenia?


To już nie pamiętam tak takich szczególiczków. Na pewno było bardzo dużo. Ale myślę, że więcej było, jak byłam starsza. Więcej miałam tych przeżyć…

  • To znaczy więcej pani widziała?


Więcej pamiętam, więcej widziałam. Jak dorastałam, to przede wszystkim musiałam być pod opieką długo, długo, dziadziusia, który chodził ze mną wszędzie, bo zawsze się bał, żeby nas ktoś nie zgwałcił. Mama miała wtedy przecież… Jak ojciec zginął, to ona miała trzydzieści pięć lat, a jak byli Niemcy, to była dużo młodsza.

  • Dziadek chodził z panią i z pani mamą?


Myśmy się wymieniały, czasowo się wymieniałyśmy. Jak ja szłam do szkoły, to dziadziuś mnie odprowadzał do kolejki na przykład, bo po drodze byli Niemcy. Młodzi, bardzo młodzi, w tych samochodach i oni byli bardzo łasi na Polki. Dlaczego… tutaj oni bal urządzają, to Polki biorą… No kto to słyszał w ogóle. Ale oni tak zachęcali tam. Robili przecież dla tych wojskowych też różne, a to filmy wyświetlali, a to to, więc rozrzucali te ulotki, żeby się zgłaszać, żeby przychodzić. No po co, no po co? Więc jak ja szłam na stację, bo tam wtedy kiedyś chodziła kolejka do Piaseczna i tą kolejką jeździłyśmy do szkoły. 7.02 – pamiętam jak dziś. To mnie dziadzio z domu odprowadzał na stację, ja wsiadałam. No nie tylko ja, bo kilka osób jeździło wtedy, młodzieży do szkół. I jak wiedział, że ja przyjeżdżam o tej i o tej, to wychodził po mnie. Jak mama chciała iść gdzieś do sklepu, to dziadek z nią szedł. I tak było.

  • Co pani wiedziała o swoim tacie? Mówimy o okresie okupacji. Czy w domu wyczuwało się jakąś atmosferę tajemniczości? Czy rozmawiało się o tym, co tata robi?


Nie. To było wielkie tabu. Dlatego że myśmy się domyślały. Znaczy myśmy – ja nie mówię o sobie. Mama. Mama się domyślała.

  • Czyli mama też nie wiedziała?


A skąd? Opowiem taki moment, że mama w dzień Powstania Warszawskiego, które było gdzieś o piątej chyba po południu – jak u nas zaczęło się słyszeć te strzały wszystkie, wybuchy, to była gdzieś piąta czy która tam, w każdym razie po południu. To moja mama w dzień… Ojciec wstawał rano w ogóle. Ten dzień to pamiętam wyjątkowo, bo nie było jeszcze zimno, a ojciec założył sznurowane buty. Pamiętam jak dziś: Usiadł sobie w fotelu – te moje fotele są zresztą z domu – usiadł w fotelu, […] siadał w takim fotelu i sznurował sobie te buty. I mama była bardzo ciekawa, w dzień Powstania. Mówi: „Stasiu, co ty robisz? Jakie ty buty sznurowane bierzesz?”. – „A, będzie mi wygodnie, bo mi tak niewygodnie chodzić po tych wagonach, po tych drabinach”. Miał taką pracę, więc mama wierzyła w to. Ale patrzy, że on zakłada kamizelkę. Był wielkim pedantem. Zakłada koszulę i zakłada taką szarą, piękną kamizelkę, którą nosił pod marynareczkę. Mama mówi: „Jezus, Maria! Gdzie ty idziesz, że ty tak się stroisz? Kamizelka – mówi – garnitur?”. I garnitur. Tak samo wyjeżdżał 7.02 do pracy tą kolejką. Mama ubrała się i jak nigdy odprowadziła go na stację. I cały czas szli drogą i rozmawiali. I on nie mówił, po co idzie, dlaczego idzie, dokąd idzie, nic. Tylko tak przyszła, jak go odprowadziła. On… Aha, i idąc, po drodze, on mówi do niej tak: „Marychna – albo Maryś, tak mówił do mamusi – pamiętaj, Terenia to sobie da radę, bo Terenia jest – nie wiem, ale tak ojciec uważał – zdolniejsza niż Wanda”. Wanda nie doczekała, bo akurat siostra umarła na serce.

  • Kiedy?


O, ba, tyle lat, że już bardzo dawno.

  • Ale już po wojnie?


Po wojnie, tak. Ale już jako dorosła kobieta, dwadzieścia chyba ileś lat miała. Dwadzieścia parę, tak. Bo ona w Szwecji zmarła. I [ojciec do mamy] mówi: „To wiesz co? To ty dopilnuj Wandę. Po prostu trzeba jej pomóc, bo ona może sobie nie radzić”. A ona sobie świetnie radziła, tylko chorowała na serce i po prostu choroba jej nie dawała wiele rzeczy. Była zmęczona, zaspana, co jakiś czas miała leki specjalnie zmieniane. Wtedy nie operowali, tak jak teraz, serca. I mama przyszła i mówi tak: „Co ten ojciec do mnie mówił, na litość Boga?”. To pamiętam, bo tak siedzieli przy śniadaniu wszyscy: dziadziuś, babunia, mama, ja. Mówi: „Co ten Stasio do mnie mówił? Co on mówił? O dzieciach… Ubrał się tak…”. O, tylko tyle. To była taka moja ta… A dlaczego podejrzewaliśmy? Bo już byli Niemcy…

  • Mówi pani teraz o okresie przed Powstaniem?


Cofam się. Przed Powstaniem. Z tego lasu jak przyszłyśmy. Wchodzimy do pokoju (a nasz pokój, trzeba było przejść przez kuchnię, dopiero był pokój, amfiladowy taki), a na stole pełno broni i młodych chłopców wkoło z pięciu. I mój ociec – dyrygent. A on miał szkolenie z nimi. Mama jak to zobaczyła, myślałam, że na serce umrze. Szybko sprzątnęli to, jak oni tam umieli, powynosili się też szybciutko. Ojciec powiedział: „Ależ Marychna, to była taka próba, wiesz, to…” – zaczął jej tam bajki opowiadać. A ona: „O Jezus, popatrz, tutaj Niemcy, a ty takie rzeczy. O Matko Chrystusowa!” A tu ta tam, wie pani, jak to w małżeństwie. To był taki moment i wtedy już zaczęła podejrzewać, że coś się dzieje, coś jest nie tak, ale nie wiedziała dokładnie, co i jak, i gdzie.

  • Tramwajarze warszawscy pomagali Żydom w getcie. Czy pani ojciec również?

 

Mój ojciec… Ja nie wiem, czy tak. Ja dokładnie… To znaczy ja pamiętam to, co on mówił. […] Ja znalazłam to zdjęcie, ponieważ mama zawsze mówiła: „Dlaczego późno wracasz? Dlaczego to? Dlaczego… Nic dzieci cię nie widzą” i tak dalej. Ojciec mówił: „Ja mam tak dużo pracy, ja jestem taki zajęty, jestem taki zmęczony”. – „No dobrze”. Któregoś dnia już nie wytrzymywał widocznie mamy gadania, mówi: „Słuchaj, Maryś, zobacz. To jest to zdjęcie, na którym ja jeżdżę… To jest odkryty wagon, gdzie są urządzenia do sprawdzania tych wszystkich połączeń elektrycznych trakcji tramwajowej”. Oni, jak tam się coś popsuło, to mieli taką jakąś drabinę, tam wchodzili i naprawiali to. Ale mówi tak: „A w tym wagonie jest dziura, którą żeśmy sobie sami zrobili, tylko tak, żeby ona nie kolidowała spod spodu z tymi kołami”. Robili paczki i przez tę dziurę wyrzucali w getcie. Do getta wyjeżdżali, jak było ciemno, jak szarówka ich była. Dlatego że Niemcy sprawdzali tam te ausweisy, wpuszczali ich na teren. Oni zrobili to, co uważali, tam z tych swoich robót, a potem wyjeżdżając, wyrzucali dzieciakom czy tam dorosłym (nie wiem, jak to było, bo ja nie byłam w getcie), wyrzucali im jedzenie. Ale bardzo dużo Żydów wywieźli. Tylko nie mogli brać więcej jak jednego, ponieważ ich było sześciu albo pięciu, więc już taki, który ich wpuszczał, to już na optykę wiedział, że było sześciu, a jest siedmiu – niemożliwe. Więc oni tam kładli tego Żyda gdzieś z boku, nakrywali plandeką czy czym i wywozili na zewnątrz. Ja to pamiętam, co ojciec mówił, a tak to ja nie wiem.

  • Mówił tata o warunkach w getcie?


Bez przerwy. Opowiadał nam nie o warunkach, o tragedii w getcie. O tragedii. Przecież to byli ludzie, w których serce też biło. A najgorsze to te dzieci. Mówi, że… Opowiadał o tragedii. Ale to, co ja zauważyłam, to ojciec unikał opowiadania przy nas. Znaczy opowiadał, opowiadał, ale bardzo to jakoś tak… okrawał w opowieści. Bo myśmy bardzo słuchały tego, co… Ponieważ ojca widziałyśmy rzadko, późno, chyba że jakieś bardzo ważne święta i mieli wolne, a tak to od momentu, kiedy się wojna zaczęła, to właściwie mało się go widziało w domu. Mama się zajmowała nami. To pamiętam.

 

  • Czy którąś z tych opowieści taty o tragedii w getcie pani zapamiętała?


Nic takiego. Mówię to, co wiem. Nie mogę ubierać, dodawać, bo trzeba się prawdą kierować. Nie wiem więcej, co i jak oni tam robili. W każdym razie ja napisałam w tym swoim opowiadaniu, które wysłałam przedtem, że tu jest sześciu panów, że może ktoś żyje jeszcze, może też słyszał opowiadanie, może niech uzupełni moje. Bo ja wiem to, co wiem.

  • Jest 1 sierpnia 1944 roku. Mówiła pani, jak tata wyszedł z domu do Powstania.


Pojechał, ubrany.

  • Jak panie to Powstanie przetrwałyście?


To było coś okropnego. Coś okropnego. Niby oddalone od nas, bo to kilometrami… Do tramwaju myśmy miały półtora kilometra od naszego domu. Przed Wyścigami Konnymi stawała „dziewiętnastka”. Pamiętam to, bo często chodziłam pieszo przecież, jak nie zdążyłam na kolej. I to było półtora kilometra, żeby dojść do tej głównej linii „dziewiętnastki”, która miała przed Wyścigami Konnymi postój. […] Ojciec wyszedł, cisza jakaś taka w domu błoga, nic się nie dzieje, bo to po południu się zaczęło przecież wszystko, no i nagle szum, że Powstanie Warszawskie. Ktoś z sąsiadów, który przebiegał przez ulicę, krzyczał: „Słuchajcie! Zaczęło się Powstanie!” czy „jest Powstanie”, coś takiego. Przede wszystkim Niemcy się pakowali. Ni stąd ni zowąd samochody podjechały, ale to już z drugiej strony tego domu, to tak mniej widziało się, zabierali swoje graty i uciekali. Zostawili nas samych. No i co w Powstanie? Trwa Powstanie, nas przeniósł dziadziuś… Ponieważ w obejściu były dwie piwnice, kiedyś nie było lodówek, budowali piwnice betonowe, duże, betonowe piwnice. W jednej z tych piwnic było przejście i po bokach dwie takie zagrody na kartofle. Ponieważ był chłopak i on zawsze kopał, bo dziadziuś prowadził rzemiosło, więc nie miał czasu, bo miał ludzi do pracy.

  • Jakie rzemiosło?


On trudnił się układaniem kostki brukowej. Robił szosę wilanowską, robił szosę przed kościołami, te wszystkie bruki, dziadek się tym zajmował. Miał dwudziestu czterech ludzi, tak że to duże przedsiębiorstwo było.

  • I w czasie wojny dalej prowadził ten swój zakład?


To już z bardzo okrojoną ilością. Już robił tylko niektóre rzeczy, jak już tam bardzo go prosili, to robił. No, już był stary wtedy. […] Osiemdziesiąt trzy lata miał, jak zmarł. No więc w tych piwnicach, tak jak powtarzam, wybetonowanych, po jednej stronie była przegroda i po drugiej i tam sypano kartofle. Jak się zaczęło Powstanie, to bardzo ze strony Wilanowa w naszą stronę szły pociski, dużo osób zginęło. Był klasztor, który został rozbity. Nieduży ten kościół klasztorny, ale uszkodzony został. I dziadziuś się bardzo zląkł, moja mama też i mama mówi: „Już nie będziemy nocowali w domu. Szybko…”. Pierzyny, poduszki, kołdry, wszystko co było, wynieśli, położyli na te kartofle i całe Powstanie spałyśmy w piwnicy. Wychodziło się tylko po to, żeby ugotować coś tam. To mama wychodziła, a to babunia, a to dziadek, a nam nie pozwolono.

  • Czyli przez całe Powstanie głównie siedziała pani w piwnicy?


No nie cały czas, bo trzeba było wyjść do toalety czy gdzieś, no to trzeba było wyjść. Ale praktycznie spędzałyśmy czas w tych piwnicach, dlatego że leciały kule i pociski. Rozbiło kilka domów, zabiło nam ogrodnika. [To znaczy] nie nam, ale siostrom, które miały ten klasztor. Tak się mówiło, bo to na tej ulicy. W klasztorze został zabity ogrodnik, a to niedaleko naszego domu, znaczy dziadziusia domu. I wszyscy się bali, że jak trafią w ten dom, no to w dom, a może nikt nie ucierpi z nas. Więc w tej piwnicy żeśmy przesiedziały.

  • Jak wyglądała Warszawa z Grabowa?


Cały czas w ogniu. Tu nie bardzo się orientuję, ale dym i ogień, dym i ogień. I bez przerwy huk, dym i ogień. Tak to pamiętam. Strasznie, strasznie. Tylko to jeden błąd był może, że człowiek nie miał aparatów… Miał, ale nie fotografował, nie robił tego wszystkiego, bo ze strachu to nie wiedział, gdzie wleźć.

  • Czy w czasie Powstania miała pani kontakt z Powstańcami? Czy trafiali tam do was, do Grabowa?


Trafiali. Trafiali, ale czy ja przywiązywałam do tego wagę? Nie. Po prostu przyszli, mówili do mamy tam na ucho na pewno, po cichutku. Wiem, że jeden nazywał się pan Kazimierz. Tak. I on na przykład, jak skończyło się Powstanie Warszawskie, to pierwsza rzecz, za parę dni… Niemcy się jedni wynieśli, przyszli ruscy. Jak weszli do Polski, no nie tak za parę dni, bo oni w styczniu chyba weszli… Tak, oni w styczniu szli od strony Warki. Pamiętam to. No to wrzesień, październik, liczmy, że tak na początku listopada już byli ruscy. I od razu, od razu, do naszego domu przyszło NKWD.

  • Czy w czasie Powstania pani rodzina miała jakieś wiadomości o ojcu?


Tego nie powiem, bo nie wiem. Wiem tylko tyle, że jak ojca długo… Znaczy to NKWD to już oddzielna historia. Zajął pokój. Było ich dwóch. Jeden opuścił, został drugi, ten „enkawudowiec”, ruski. Obrzydliwy typ. Obrzydliwy. Ja do dziś jak widzę okrągłe twarze i takie pucołowate, to widzę tego „enkawudowca”. Mam taki jakiś… Niepotrzebnie, ale takie odczucie.

  • Oni przyszli do państwa, żeby mieć kwaterę czy żeby was pilnować?


Nie. Oni przyszli, bo tutaj oni będą mieli kwaterę… O, tu, trzeba… Oni się nie tłumaczyli. Po prostu zajęli mieszkanie. On miał taką, nie wiem, jak się nazywa ta broń rosyjska, ale wiem, że był taki duży talerz i z taką lufą dużą. I on tak ją trzymał zawsze na prawej stronie. Ja go kiedyś zapytałam, ponieważ u nas był rower i on chciał się przejechać czy rower pożyczyć. Dziadziuś mu tam coś odpowiedział, ale ja się zapytałam: „A jak pan ma na nazwisko?”. A on mi odpowiedział: „Jurij Wiśniewski”. Ja zareagowałam w taki sposób: spojrzałam na niego i mówię: „A wie pan co, że to jest polskie nazwisko”. I on wtedy się posunął do mnie i mówi: „Widzisz to? Jeszcze raz powiesz, to cię nie będzie”. I dziadziuś to słyszał. No więc nic nie mógł odpowiedzieć, bo wszyscy się bali, co będzie dalej. Więc on nas… Do momentu, kiedy mój ojciec świętej pamięci nie został wyłowiony z Wisły, to oni byli, ci ruscy, NKWD. No więc, no cóż użyłyśmy? Siedziałyśmy zamknięte prawie, nie wolno się było ruszać. Do ubikacji czy do łazienki szedł dziadziuś z nami, bo też się bał o mamę. Mama miała trzydzieści cztery lata, była piękną kobietą, pięknie wychowaną, ułożoną, inteligentną osobą. Bał się bardzo o mamę, bał się o mnie. Bo ja jak urosłam w piętnastym roku, tak już nigdy nie urosłam. Ten metr pięćdziesiąt osiem miałam zawsze. Po prostu cicho siedzieliśmy, bo się baliśmy. Nie było… Byliśmy… Po tej niewoli, jak ją ja nazywam, no to on był z nami przez całe Powstanie, do momentu aż przyjechała policja rzeczna, wojskowa jakaś, z dowodami mojego ojca, że został zdjęty z przęseł mostu Poniatowskiego i położony po stronie Saskiej Kępy.

  • Czyli wcześniej nic o ojcu pani nie wiedziała, co się z nim dzieje?


Nic, absolutnie. Codziennie wyglądała mama, chodziła, patrzyła. No i w pewnym momencie przyszedł ten pan Kazimierz, taki potężny dosyć pan, i mówi: „Pani Mario, ja byłem z pani mężem i widziałem, jak on wsiadał na tę łódkę, było ich czterech chyba i chciał się przedostać na Saską Kępę”. Bo oni tu bardziej od Czerniakowa zeszli z Mokotowa, ale szli w tamtą stronę, bo tam mieli jakiś bliższy teren do tych wojsk radzieckich rzekomo i polskich. I mówi: „Szli w tę stronę, aż doszli prawie do mostu i tam wsiedli w łódkę. Albo byli tak umówieni, albo – mówi – już mieli to załatwione. I ja widziałem, jak pan Stanisław ruszał – i mówi – dopłynęli do połowy i zaczęli do nich strzelać”.

  • Ale kto? Rosjanie czy Niemcy?


Rosjanie. Nie, Niemców to już nie ma. Rosjanie. „I zaczęli do nich strzelać. I oni mieli te lornety swoje, no więc widzieli z daleka, kto, zaczęli uciekać, chować się i – mówi wszyscy wpadli do wody. Ale ja widziałem, jak pan Stanisław chwycił się jakiegoś przęsła”. Tak pan Kazimierz w ten sposób [opowiadał]. A ja to słucham. Mama mówi: „Jezus, Maria! Co pan mówi? Co pan mówi…”. No co robić? Nie pójdzie na wody, nie będzie go szukać, no bo jak, kobieta? No i on mówi: „Wie pani co? Musimy czekać wszyscy. Ale gdyby pani chciała mieć akt zgonu, to ja będę zeznawał”. I ja tego aktu zgonu nie mam. Mam tylko takie ogólne napisane przez urząd, że stwierdzono, że nie żyje i to… Ale był specjalny taki na policji rzecznej składany wywiad z tymi ludźmi. Ale ten pan już nie żyje, ten Kazimierz.

  • Kiedy państwo dostali wiadomość, że tata pani został wyłowiony z Wisły?


Po roku czasu. Po roku czasu, w sierpniu czterdziestego piątego roku. Sierpień albo wrzesień. Dlatego że przecież szła zima, było bardzo zimno, Wisła zamarzła. Oni tam wszyscy pod tym lodem byli. I jak ojca wydobyli z tej Wisły… Bo komisariat rzeczny oczyszczał Wisłę. Trzeba było wszystko, co niepotrzebne, na brzeg przenieść. I jak przenieśli, to… Nie, jak zdejmowali… Może inaczej, bo mówił ten policjant, który przyjechał z dowodami, że jak zdejmowali ciało ojca z tego przęsła… A ojciec miał taki piękny portfel zasuwany w koło na suwaczek. I w tym portfelu były te dowody, te dowody, które się zatrzymały. I on to przywiózł wszystko. A jeszcze jedna część była, ale to widzę, że… Ponieważ Rosjanie podpalili po tym dom… Rosjanie czy Niemcy, już nie pamiętam, chyba Rosjanie. Góra się spaliła, a na górze były pokoje i w pokojach były też dokumenty. Więc mam wrażenie, że mama tam wyniosła i to się wszystko spaliło do reszty. I mówi: „Ja widziałem – ten pan Kazio – wobec tego czekamy, aż dadzą nam znać”. No i przyjechał komisariat rzeczny, pamiętam, któregoś dnia, po roku czasu (no tyle był z nami ten rusek też) i mówi: „Proszę pani, czy tu mieszka pan Majewski?”. – „Tak, mieszkał”. – „To ja jestem z komisariatu rzecznego. Chcę panią zawiadomić, że ciało męża zostało znalezione, mamy tu dokumenty i dajemy państwu tylko dwadzieścia cztery godziny na zabranie ciała i pochowanie”. Tylko. Nie wolno było dłużej. Wobec tego rozpacz, tragedia. Skąd trumna? Nie ma trumny. A dziadziuś miał takie deski bardzo piękne. Poszedł do… A stelmach był, niedaleko naszego domu miał warsztat stelmach, taki pan Dusza. I zrobił piękną trumnę, co prawda białą, bez lakieru, bez niczego, no bo nie było wtedy tych rzeczy. Zaprzęgli… chyba pożyczyli skądś wóz i konia, i te różne rzeczy, wyściełane tam, w tym wozie… słoma, plandeki różne. I pojechałyśmy – ja, mama i siostra mojej mamy – pojechałyśmy po ciało. Ja zeszłam pierwsza z tego wozu i szłam od razu, tak jakby mnie kto prowadził do tego ciała. To co ja zobaczyłam, to nie da się opowiedzieć. Tam nie było całych ciał. Mój ojciec był jako postać cała, nogi, ręce, głowy. A wysokość tych ludzi wyłowionych i usypanych tam na kupę to ja nie wiem, przewyższała mnie chyba. A ja widziałam, na wierzchu leżał mój ojciec, w takiej pozycji, zgięty. Wiadomo było, że musiał wisieć, bo to sama osoba na to wskazywała. A poza tym pamiętam, że przed pójściem na Powstanie miał operację dużego palca, bo mu wrastał paznokieć. I nawet to się zachowało, szew na tym dużym palcu od nogi. I ja od razu poznałam. Nie miał tylko oczu, ale twarz była cała, ręce trochę z ciała opadły, ale poznać można było absolutnie. To nawet nie trzeba było nic mówić. No ale cóż, trzeba było go leciutko wziąć. Pomagał nam… Bardzo mili byli ci policjanci, ci rzeczni. Mieli takie duże rękawice i ubrani byli specjalnie, no naturalnie, prawidłowo. Włożyli ciało ojca do trumny. To ja słyszę ten szum dzisiaj. On się prostował. […] To widziałam, jak… widok straszny. On tak: „szszszszsz” na tym prześcieradle. Było białe prześcieradło. I wyciągnął się na tym prześcieradle. Mama próbowała ręce… Prosiła tego policjanta, żeby mu złożył ręce, no ale to było niemożliwe, bo to wszystko się rozpadało przecież. Owinęli go w to prześcieradło, bo o ubiorze to nie było mowy, to już w ogóle był cud, żeśmy w ogóle ciało znalazły.
Pojechaliśmy od razu pod kościół Świętej Katarzyny na Służewie. Bo jest Wałbrzyska, cmentarz i jest drugi kościół Świętej Katarzyny, na wzgórzu, który ma siedemset pięćdziesiąt lat. Tam leżą moi pra, pra, pra, dlatego że oni dawali ziemię na ten cmentarz. I my mamy tam grób rodzinny. Z tym że ojciec nie został pochowany w grobie rodzinnym, bo ten grób rodzinny to ja zrobiłam nie tak dawno, może dziesięć lat temu, taki na sześć osób. A tam ojciec leżał sam, leży sam. […] Pojechaliśmy do kościoła, z tym że już trumna nie stała w kościele. Wyszli księża, pokropili ciało, odmówili modlitwy – na tym wozie, przed kościołem – no i został pochowany. Poszli na cmentarz, a na drugi dzień odbyła się msza święta, dopiero, ale tak uroczysta i tak piękna. I byłam bardzo zdziwiona, bo było strasznie dużo ludzi. Nikt nie był zawiadamiany. I to młodzi mężczyźni, młodzi. Nie wiem, czy to byli ludzie, z którymi on walczył, czy… Nie umiem powiedzieć, bo się nikt nie pytał. Było bardzo dużo tych ludzi na mszy świętej. Ksiądz ogłosił przed kościołem, że jutro się odbędzie msza święta ze względu na to, że ciało nie nadawało się, bo lała się woda z tego ciała.

  • Pamięta pani, kiedy był pogrzeb?


Rok po… Rok, może więcej.

  • W październiku, wrześniu?


No tak… Zaraz… Po oczyszczeniu tej Wisły to też trwało. Trzeba byłoby zobaczyć na te papiery, tam są daty spisania tych różnych… Ale myślę, że gdzieś 25–27 września tak jakoś był pogrzeb. Pamiętam, że było chłodno, ale mimo wszystko tego ciała do kościoła wwieźć nie można było, bo nie można. No bo widać, lało się to wszystko.

  • Po pogrzebie, jak już panie wiedziałyście, co się stało… Mówiła pani o tym, że ci enkawudziści, którzy mieszkali u państwa, wyprowadzili się.


Od razu uciekli. Jak ten komisariat rzeczny przyjechał rano… No nie tak rano, gdzieś przed południem, powiedzmy. Bo pamiętam, przyjechało dwóch panów. Widzę, że byli też zestresowani, zachowywali się bardzo miło, tak spokojnie. To oni, ci ruscy, po południu już ich nie było. Nawet nie wiemy, kiedy wyjechali. Szybko się zgarnęli i uciekli. Znaczy nie uciekli, bo oni tam gdzieś pojechali, ale szybko opuścili nasz dom. I ten pan Kazimierz, o którym mówię, który miał kontakt z moją mamą, mówił: „Pani Mario, oni są po to… Bo oni czekają na pana Stanisława. Oni czekają na pani męża”. A mama moja, biedna, ona nie była tak bardzo zorientowana. Jak to, Rosjanie, żeby czekali na niego? Przecież on walczy. Jeżeli był w Powstaniu, to znaczy, że powinni go co, zabić czy co? No i ten pan Kazimierz tak delikatnie zawsze do mamy: „Pani Mario, oni tu przyjechali po pana Stanisława. Oni nie przyjechali tu w żadnej sprawie”.

  • Jak się losy państwa dalej potoczyły?


Dalej to było tak: Za jakiś czas, nie wiem, ile to trwało, może pół roku, mama dostała zaproszenie na Dubois w Warszawie, gdzie był Związek [Bojowników] o Wolność i Demokrację (coś takiego było, tak to się mniej więcej nazywało), żeby przyjechała tam na rozmowę. Mama pojechała. Nie ma jej, nie ma, dosyć długo była. Przyjechała i mówi: „Wiesz, córciu, jeżeli będzie jakaś wiadomość albo cokolwiek, to proszę, ani ty nie pojedziesz, ani ja nie pojadę”. No ja jeszcze nie mogłam, bo piętnaście czy tam ile lat, to nie, ale mama… „Ja nie pojadę. Ja już upokorzenia nie mogę znosić. Wiesz, co mi powiedzieli? Że mój mąż to był w zbrodniczej organizacji. W zbrodniczej! Ojciec w zbrodniczej? Pół majątku wyniósł – mówi – gdzieś na pewno – mówi – broń kupował – mama – pół majątku – mówi – wyniósł, nigdy go w domu nie było, cały czas miał głowę nabitą czymś – myślami naturalnie – i ja już więcej nie pójdę”. Dostała tak strasznego nadciśnienia, że prawie dwa lata była w łóżku. To znaczy wstawała, ale nie wolno było, bo dwieście nie schodziło z aparatu. I długo dochodziłyśmy do siebie, dlatego że myśmy… Jak nas to NKWD pilnowało, to byłyśmy wycieńczone. Nie miałyśmy co jeść, tak, dobrego. Ja […] miesiączkowałam po dwa razy w miesiącu.

  • Ze stresu.


Tak. Stres to raz, ale druga rzecz, nie było odżywienia. Kartofle wciąż, ogórki, kapusta kiszona, to, co było w piwnicach. Bo się każdy bał ruszyć z domu. Byłyśmy tak wymęczone, a tak zastraszone, że do… Dwa lata wstecz dopiero, co ja… Jak gazeta… Państwo wydaliście spis powstańców warszawskich i ja znalazłam swojego ojca w tej gazecie. To było dwa lata temu na jakąś rocznicę. I ja napisałam do [Muzeum]. Jakoś tak pomyślałam sobie: „Mój Boże, jest w gazecie, ale nic o nim nie wiedzą”. Usiadłam i napisałam epistołę taką i wysłałam panu dyrektorowi, który mi podziękował i bardzo się zainteresował tym wszystkim.

  • Czy w dalszym ciągu byłyście panie represjonowane, czy po prostu ten strach tak mocno w was siedział, że…


No ja… Nie, o represjonowaniu to nie było… Ale trudno mi powiedzieć. Ja nie odczułam tego specjalnie, ale myślę, że to, co przeżyłyśmy, to było tak strasznie zakodowane, żeśmy nie miały odwagi nawet ze strachu, wciąż ze strachu. Mama się bała i ja się bałam. Mama się bała i tak wkoło było.

  • W jaki sposób pani siostra znalazła się w Szwecji?


Ona się tam znalazła, jak wyszła za mąż za Szweda. Ale już nieciekawie to było, bo on… Właściwie to ona pojechała tam chyba do rodziny jego, bo on w Polsce umarł, więc nie było… Tam chciała poznać tę rodzinę i tam umarła.

  • Kiedy poznała tutaj tego Szweda?


Na studiach. Ona konserwatorium kończyła. Bo miała piękny głos, więc kończyła konserwatorium.

  • A jak się pani życie ułożyło?


No jak się ułożyło? Ja wyszłam za mąż. Rozwiodłam się z pierwszym mężem. Miałam dwoje dzieci z nim, żyłam [z nim] bardzo krótko. Bardzo krótko, dwa i pół roku… Zaraz… Nie, nie tak było. Synek miał… Trzy lata jest różnicy, tak, po dwóch i pół roku, ale już miałam półroczną córeczkę i dwoje dzieci chowałam. No i późno wyszłam za mąż drugi raz, ale tak szczęśliwie, tak mnie Pan Bóg nagrodził, że życzę każdej kobiecie takiego szczęścia, jak ja miałam. Bardzo, bardzo miałam męża kulturalnego, bardzo takiego rozumiejącego kobiety, dom, rodzinę. Kochał matkę moją, kochał rodzinę moją, kochał dzieci moje. No i tak. On był wdowcem. Miał syna czternastoletniego, a ja miałam dwoje dzieci. I już wspólnych dzieci nie mieliśmy, tylko się poświęciliśmy dla tych.

Warszawa, 26 maja 2015 roku

Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Teresa Jadwiga Świątkowska-Kopyć Stopień: cywil Dzielnica: Grabów

Zobacz także

Nasz newsletter