Stanisław Kowalski

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie. Był pan tak młody w tym czasie, miał pan siedem lat. Jak pan zapamiętał czasy swojego dzieciństwa?


No, młody… W Powstanie to już miałem znacznie więcej. Najbardziej pamiętam okres trzydziestego dziewiątego roku. Bo już miałem lat siedem, miałem pójść do szkoły (zresztą zostałem zapisany do jakiejś tam szkoły), niestety wybuchła wojna i do tej szkoły nie poszedłem. Urodziłem się 6 grudnia 1932 roku w Warszawie, na Starym Mieście, przy ulicy Podwale 28. Budynek Podwale 28 był zlokalizowany na skraju trzech ulic: ulicy Podwale, to był front budynku, Wąski Dunaj i na tyłach tego budynku była bardzo znana ulica, ale nie będę o niej mówił, bo ona ma zalety i wady, nazywała się ta ulica Rycerska. I właśnie na tyłach w tej oficynie znajdowała się pralnia mojej mamy, w której pracowało kilkanaście osób. I oprócz tego w tym budynku, w tej oficynie znajdowała się wytwórnia pudełek. Właścicielem tej wytwórni pudełek był pan Wojciechowski, miał syna, Jurka, który był ode mnie starszy, ale później opowiem o tej rodzinie. I właściwie ta oficyna była przeznaczona dla pralni i dla tej wytwórni pudełek. Ojciec mój był maszynistą kolejowym, pracował w parowozowni Warszawa Wschodnia. Warto jeszcze powiedzieć, bo to ma znaczenie, szczególnie dla mnie. Mój ojciec był działaczem Polskiej Partii Socjalistycznej, zresztą jak większość kolejarzy i tramwajarzy, i był działaczem Związku Maszynistów Polskich, nawet jakąś tam funkcję pełnił. I to będzie miało zresztą znaczenie, ta część…
Może powiem o rodzinie. Rodzina mego ojca, to znaczy dziadek Kowalski Antoni, pochodził ze Świętokrzyskiego, ale na początku tysiąc dziewięćset pierwszego lub drugiego roku przenieśli się do Rostek. Rostki to była miejscowość położona blisko Małkini, nad Bugiem i stosunkowo blisko związana z Zuzelą, o której też powiem parę słów. I mój dziadek pracował, zajmował się kupnem drzewa. Mieszkał na terenie tartaku, w Rostkach. Tartak był własnością Żydów. No i tam przyszło na świat rodzeństwo. Było ich chyba siedmioro czy ośmioro dzieci, które nie żyją. A skąd pochodziła znajomość z rodziną Wyszyńskich? Z rodziną Wyszyńskich znajomość polegała na tym, że Wyszyńscy mieli rodzinę w Rostkach, którzy mieli sklep spożywczy, i często jeszcze mama jak żyła, bo ona stosunkowo wcześnie zmarła, znaczy matka Wyszyńskiego, to tam przyjeżdżaliśmy, tego… Ale był jeszcze taki jeden moment (nie wiem, czy to plotka), już byłem dorosłym człowiekiem, w czterdziestym siódmym lub czterdziestym ósmym roku ciuchcią pojechałem do Żabieńca i tam odwiedzałem ojca Wyszyńskiego, bo mój ojciec go tam…

  • Mówimy cały czas o rodzinie przyszłego kardynała Wyszyńskiego.


Wyszyńskiego. I tam… Mój ojciec to był taki, jak w dzisiejszym języku można by powiedzieć, trochę playboy, bo późno się ożenił. Wtedy ożenki były wczesne, ale mój ojciec jak złapał jakąś dziewczynę, to zaraz prosił o przeniesienie do innej parowozowni. No i w pewnym okresie tam jedna… Kardynał Wyszyński miał dwie siostry i ten ojciec w Żabieńcu mieszkał z jedną. Ja nie pamiętam już nazwiska, bo ja tam raz byłem i o raz za dużo. Z tym że pytałem mojego ojca, do czego to zmierzało. Ja już wtedy co prawda byłem w szkole średniej i ojciec, jak to ojcowie bywają, powiedział: „No to ja ci opowiem, ale nie ta pora”. Zresztą z tą porą to zawsze było nie tak, bo mój ojciec bardzo wcześnie zmarł. Ja byłem na trzecim roku studiów i nigdy się nie dowiedziałem tego, co chciałbym wiedzieć, ale to już inna bajka.
Natomiast muszę powiedzieć parę słów o rodzinie mojej mamy. Moja mama pochodziła z biednej rodziny. Ta rodzina mieszkała na ulicy Mińskiej, na Pradze. Kiedy moja mama miała osiemnaście lat… Mój dziadek z zawodu był stolarzem, na nogę mu spadł bal, amputowano nogę i zmarł. I właściwie wtedy zostało tam dziesięcioro rodzeństwa i… Babka nigdy nie pracowała, no to moja mama zaczęła się zajmować handlem, żeby jakoś tę rodzinę utrzymać. I właśnie jest tutaj ten moment rodziny z Latowicza. Mego dziadka siostra cioteczna mieszkała w Latowiczu, a jej syn był właśnie tym kapelanem prezydenta Mościckiego (nazywał się Mikołaj Bojanko) i bardzo wspomagał moją rodzinę matki, ale to znacznie wcześniej, jeszcze jak nie był… Bo to był wielce zasłużony człowiek. Oczywiście wspomagał ją znacznie wcześniej, tę rodzinę, kiedy jeszcze był… On był mocno związany z Legionami, w ogóle z tego co mnie opowiadano, był proboszczem w Grodzisku Mazowieckim. Stamtąd zresztą jakimiś tymi kanałami… Zmarł w trzydziestym piątym roku. To już wtedy nie wymagało pomocy. No i właściwie cała ta rodzina mojej matki… Ciężko się żyło. Jeden poszedł do Legionów, bo jak był młody, no to gdzie najlepiej… Drugi, niestety, Marian, mój ociec chrzestny, zaginął w trakcie Powstania Warszawskiego, nie wiadomo, co i gdzie. No i zostały tylko siostry. No ale to też ciekawostka, muszę powiedzieć, jestem taki trochę podminowany, bo moja mama od pięciu dni, ta pani, znajduje się w szpitalu MSW, jest umierająca, ma sto siedem lat. I właściwie wszyscy dawno poumierali, ona mieszka z moją siostrą, ale co jest najciekawsze w tym wydaniu, że właśnie tacy ludzie jak moja matka, to nikt nie powiedział jej „dziękuję”, a ona taką małą rzecz robiła: miała tę pralnię, miała tam iluś tych pracowników, no więc ten szpital powstańczy, który był, pamiętam dokładnie, bo to jeszcze chłopcy… miałem wtedy dwanaście lat, brat mój był młodszy…

  • W tej chwili mówi pan już o czasach Powstania. Czy moglibyśmy skończyć tematy rodzinne?


No więc rodzinny to właściwie można powiedzieć tyle… No, wracając do Powstania, może do tego okresu… Jeszcze jesteśmy chyba w okresie przedwojennym… Muszę wspomnieć, że właściwie to Stare Miasto, które pamiętam, a wszystko pamiętam doskonale, te wszystkie budynki i tak dalej, to była śmierdząca polsko-żydowska dzielnica. Jak się wyszło na zewnątrz: bruk, płynące ścieki kanałami – taka była rzeczywistość tej dzielnicy i tyle. Jeszcze może ten wątek przedwojenny. Co jako dziecko pamiętam najlepiej, co mi się bardzo podobało i moja mama zawsze, jeszcze jak była sprawna, jeszcze dwa, trzy lata wstecz, to doskonale wiele rzeczy pamiętała, to że chodził taki Żyd, na plecach nosił taki jak gdyby… i sprzedawał parówki z jakąś bułką. To ja leciałem do matki i mówię: „Mamo, daj mnie, bo ten tam – po imieniu – te parówki…”. No i jeszcze ten okres przedwojenny też pamiętam z takiej nieciekawej strony. Mianowicie z uwagi na to, że u mojej matki w tej pralni pracowało ileś tam osób, nie wiem dokładnie ile, nie pamiętam, ale matka mnie wysyłała, żebym na śniadanie kupił tam… I co najciekawsze, państwo pewnie nie wiecie, bo moje dzieci to niewiele wiedzą, to zawsze mnie wysyłała do takiego… Na Wąskim Dunaju jest nawet ten budynek odbudowany. Już nie pamiętam nazwiska tego właściciela. Rozmaitości. No dzisiaj, powiedzmy, spytanie państwa, co to są rozmaitości, to państwo nie wiecie. Rozmaitości to były takie okrawki ze wszystkich wędlin. Tam szedłem i kupowałem za jakieś pieniądze dla tych pracowników te…
Wspomniałem, że [mama] miała tę pralnię i miała dwa sklepy. I w okresie już przed wojną i w okresie okupacji to istniał… Mieli konia z takim wozem, jak po wojnie wożono, takie wozy, które rozwoziły pieczywo – tu, w naszym kraju, w Warszawie – no i ten wóz miał takie dwa pałąki w środku i na tych pałąkach zawieszało się odzież, która była tam przyjęta w tych dwóch sklepach i które były dowożone. I druga forma transportu to były takie ryksze, to znaczy był zatrudniony człowiek, który jeździł rowerem, i przed tą rykszą była taka skrzynia i w tej skrzyni się wkładało te różne ubrania, koszule i tak dalej. Trzeba również wspomnieć, bo to dzisiaj to jest w ogóle coś takiego, że nikt nie pamięta. Ja pamiętam okres przedwojenny. W tej matki pracowni co było najbardziej takiego charakterystycznego? Mianowicie panowie w okresie przedwojennym nosili białe, sztywne kołnierzyki. I te kołnierzyki, upranie ich w warunkach domowych, to było prawie niemożliwe, no bo to się prało, tam tego. Ale najważniejsza [sprawa], mechanizm, który pamiętam, związany z tymi kołnierzykami, to było ich takie żelazko i tym żelazkiem, czubem tego żelazka, one były… no jakby to… Bo one musiały być sztywne, usztywniane i białe, świecące się. I to, pamiętam, to była bardzo taka syzyfowa praca tych pań, które to robiły. No taka była, że tak powiem, moda w Polsce. Panowie tak to nosili. No i tyle ten okres.

  • Jak pan zapamiętał 1 września trzydziestego dziewiątego roku?

 

Muszę powiedzieć, że właściwie pierwszy dzień września nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, bo porównując moje przeżycia, o których będę mówił, to właściwie nie wiem, „puknięto” gdzieś, „pukało”, gdzieś ktoś rzucił… Pamiętam właściwie niewiele. Niewiele pamiętam, bo to nie zrobiło na mnie wrażenia. Widziałem, jak weszły te jednostki niemieckie, to wojsko takie sprawne, niemieckie, robiące wrażenie na takich chłopakach, bo miałem oczywiście brata dziewięcioletniego, młodszego ode mnie, który zginął zresztą w Powstaniu. To młodzi chłopcy, to właściwie… Nawet takie zdjęcia mam u nas w takich mundurkach, w jakichś tam czapkach ułańskich i tak dalej. Dzieci w tym wieku się wojskiem interesują, więc mnie to interesowało. I pamiętam tę taką dobrze zorganizowaną armię, która wkroczyła do Warszawy. To robiło na mnie takie pozytywne wrażenie, bo przecież ja się polityką nie zajmowałem, ja tylko patrzyłem na tę taką rzeczywistość, jaka była. Nie zrobiło to na mnie szczególnego wrażenia.

 

  • Jak wyglądało pana dzieciństwo w czasie okupacji? Czy odczuwaliście jakieś szczególne trudności z tym związane?


Obserwowałem… My z uwagi na to, że matka prowadziła tę pralnię, to bym zgrzeszył, gdybym mówił, że żyliśmy w niedostatku. To były warunki takie, że… Zresztą mój ojciec jako maszynista jeździł w delegacje, prowadził te pociągi na trasie do Reichu, przykładowo… Bo leciał taki pociąg z Warszawy do Łodzi, co prowadzili polscy maszyniści i polscy pomocnicy. Nawet miał takie wydarzenie w czterdziestym chyba pierwszym roku, w Żyrardowie, że jechał tym pociągiem i parowóz przeleciał, a parę wagonów wyleciało w powietrze. Bo on specjalnie… było tak ustawione, żeby… Armia Krajowa wiedziała, że polscy maszyniści prowadzą te pociągi. A to były pociągi związane głównie z Niemcami, którzy tam przyjeżdżali.
Muszę powiedzieć, pamiętam tę biedę ludzką, która istniała, ale żeby moją rodzinę to dotknęło bezpośrednio, to nie. Z tym że moja matka miała tę całą rodzinę swoją… Już oni nie mieszkali na Mińskiej, tylko mieszkali (budynek istnieje zresztą do dzisiaj) na Targowej 14. To jest budynek zlokalizowany obok wiaduktu, pierwszy przy wiadukcie budynek na Targowej. No i tam była kupa tych dzieci. Ojcu to się nie zawsze podobało, ale matka cały czas tę rodzinę swoją wspierała finansowo. Ale biedy nie brakowało, bo ja miałem kolegów, do których chodziłem, przecież taki chłopak, to wszędzie go było pełno. Było nas dwóch. Wszyscy właściwie na Starym Mieście nas znali, bo wiedzieli, że my jesteśmy dziećmi pralniczki. A przychodzili tam przedziwni ludzie o różnych nazwiskach i nawet mnie nazywali „Cygan”, bo ja raczej byłem takiej urody… Ciemny byłem chłopak. No więc byliśmy w tym środowisku bardzo znani. A to zresztą ma wydźwięk, zresztą będzie miało związany z Powstaniem, dość duży. I tyle, jeżeli chodzi o okres okupacji.

  • Czy zetknął się pan z działalnością konspiracyjną? Może znał pan kogoś? Może sąsiedzi, może ktoś z pańskiej rodziny?


To nawet w książkach jest tutaj. Mój stryj najmłodszy, Stanisław Kowalski, był w Armii Krajowej, był uczestnikiem Powstania Warszawskiego. Przeżył Powstanie, napisał książkę, jest ta książka u mnie, którą dedykował mnie. Nie żyje już chyba pięć czy osiem lat, zresztą miał pogrzeb z honorami, jest pochowany na Bródnie. I jeszcze jedna ciekawa osobowość w rodzinie, o której stosunkowo mało wiem, mianowicie, to był mój wuj. Nazywał się Jan Małkiewicz. Ten Jan Małkiewicz to jest ciekawa osobowość, bo on pochodził z Kujaw i z uwagi że był bardzo zdolny, pochodził z rodziny, nie wiadomo jakiej, edukował go miejscowy ksiądz. On przed wojną był działaczem PSL-u i ciekawa rzecz, że ten Jan Małkiewicz, legionista zresztą, był wiceministrem spraw wewnętrznych. Z biednej rodziny. I jako ciekawostka, może też jest związana… był pierwszym powojennym starostą w Siedleckim. Ale że mieszkał w Warszawie, nie chciał w Siedlcach mieszkać, mieszkał w domu moich dziadków (czyli moi dziadkowie nie należeli do takich biednych ludzi) ze strony ojca. Bo do dzisiaj istnieje budynek, który staram się odzyskać, na Żółkiewskiego 6. I tam właśnie ten mój wuj Jan Małkiewicz mieszkał, ale w roku pięćdziesiątym pierwszym lub drugim został aresztowany, osadzony w więzieniu, w Toruniu. Gdy Gomułka doszedł do władzy, zwolniono go, ale rok pożył i zmarł. Miał dwoje dzieci. Jeden jego syn był (jest zresztą) znanym lekarzem i jest moim rówieśnikiem, w jednym wieku się urodziliśmy. Był ordynatorem ortopedii na Barskiej. Córka już nie żyje. Miał dwoje dzieci. Ale miał specjalne odznaczenie od Piłsudskiego, tylko nie potrafię nazwać jakie, które w Polsce posiadało tylko około stu osób. No więc to jest też taki fragment mojej rodziny, tutaj od strony ojca.
Natomiast od strony matki [był] ten mój wuj, mój chrzestny, który właściwie nie wiem, w jakich okolicznościach, ale zginął w Powstaniu. Nikt nie wiedział gdzie, w jakim obozie. Tabu. Próbowano to ustalić, ale nie udało się. A właściwie on i moja matka to tę rodzinę właściwie hołubili. No ale jakie to są losy, że z tej rodziny wszyscy, a było ich chyba dziesięcioro, wszyscy nie żyją, a ta najstarsza, najbardziej pracująca właściwie osoba, żyje do dzisiaj. […]

  • Zbliżamy się do wybuchu Powstania. Czy przed 1 sierpnia czuło się jakąś specjalną atmosferę?


Najbardziej ciekawą rzeczą, którą doskonale pamiętam, to był 30 lipca. A dlaczego pamiętam tego 30 lipca? Bo mój ojciec tego dnia wrócił z Ostrołęki, wrócił… Maszyniści i kolejarze tak pracowali, dwanaście godzin, później mieli [wolne], to różnie ta ich praca wyglądała. Wrócił z Ostrołęki, doskonale to pamiętam, mówi: „Już koniec, bo – mówi – w Ostrołęce rozmawiałem z ruskimi”. W Ostrołęce już byli Rosjanie 30 lipca. I ojciec dopiero… Ja byłem za młody, żeby ze mną rozmawiać na temat polityki, jak wyglądało to zaangażowanie rodzinne. Ja właściwie to pamiętam tylko, jak coś podsłuchałem, to nawet na tym cała rzecz polegała. Ale to wspomnę, właśnie jeszcze w okresie już po wojnie, jak podsłuchiwałem rozmowę, jak tu do sióstr felicjanek, bo tu jest zakon sióstr felicjanek, przyjeżdżał z wizytą kardynał Wyszyński. Chyba już był kardynałem, nie umiem powiedzieć. I to charakterystyczne jest, że zawsze odwiedzał… My tu nie mieszkaliśmy. Ten plac, który państwo widzicie, to nie jest z okresu PRL-u i tak dalej. Został kupiony przez mojego ojca. Ojciec się późno ożenił, miał trzydzieści trzy lata i był chytry jak cholera. Kupił go w 1935 roku, z parcelacji Branickich. I to kosztowało. To co jest, to nie jest dobytek komunizmu ani systemu dalszego, tylko ja go wybudowałem z żoną za pożyczkę, ale plac dostałem od matki. Ale nawiązuję do tych wizyt kardynała Wyszyńskiego. No więc są charakterystyczne dla mnie, już nie będę rozszerzał tego, żebym się nikomu nie naraził, chociaż w moim wieku to się nikomu narażać już nie potrzeba. Jak przyjeżdżał, to zawsze: „Stefciu, Stefciu”, bo było dwóch Stefanów. Jeden Stefan i drugi. Moja matka oczywiście, pamiętam, co im przygotowywała do jedzenia, ale nigdy nie siedziała przy stole. Nie, nie. To nawet… Nie siedziała przy stole, tylko zwracała się… Oczywiście o mnie to nie ma co mówić, ja tam pikowałem przez tego… Zawsze się zwracała do kardynała: „Ojcze”. Ja wtedy, mając tam ileś lat, zawsze się dziwiłem, jaki to jest ojciec mojej matki, bo tak sobie człowiek dumał, nie wiedział, jak to wygląda. Ale pamiętam doskonale takie wydarzenia, co jedli. Zawsze jedli, charakterystyczna rzecz, jak był to okres taki… Zresztą ja to lubię, geny to jest silna rzecz cholernie. Mianowicie [jedli] śledź z pomidorami w oleju z ziemniakami i rosół albo pomidorowa. Bo ja dwa takie zdarzenia pamiętam. I ja też nie lubiłem je z kluskami, to żona dla mnie specjalnie z ziemniakami. No i pamiętam takie wydarzenie, to też we mnie utkwiło mocno…

  • Ale już mówi pan o latach pięćdziesiątych?


Tak, to już są lata po okupacji i tak dalej.

  • Moglibyśmy wrócić do okresu przed Powstaniem?


A, wrócimy do Powstania. Tak jak powiedziałem, że jak ojciec wrócił z Ostrołęki, po raz pierwszy powiedział, że tam już są Sowieci i koniec końców to wszystko idzie w dobrym kierunku i będziemy wolni. Tak to odebrałem.

  • Jak pan zapamiętał 1 sierpnia?


1 sierpnia… 1 sierpnia to właściwie nie da się tego powiedzieć. Bo ja 1 sierpnia to z chłopakami, z moimi rówieśnikami (przecież tam dużo było tych dzieci takich, ja miałem wtedy prawie dwanaście lat, a mój brat dziewięć), to my na murach… Bo dzisiaj, jak państwo patrzycie, to w ogóle inaczej to wyglądało, bo po prawej stronie, tu gdzie są mury, to tego nie było, to zupełnie inaczej. Tam gdzie stoi pomnik Powstańców, to były budynki. I my wtedy lataliśmy w Powstanie tu, po rynku staromiejskim. Była taka dziecięca euforia. Byliśmy pod wrażeniem. Oczywiście z czegoś to musiało wynikać. Z rozmów z rodzicami, z sąsiadami. Pamiętam również takim moment, że w tym budynku, nie umiem powiedzieć, jaki to był dzień, ale… bo tak jak i inne dni doskonale pamiętam. Ale pamiętam, że ludzie z naszej kamienicy to wtedy się spotykali na podwórku i na podwórku tam prowadzili rozmowy. Oczywiście my dzieciaki to nie byliśmy uczestnikami tych rozmów, tylko lataliśmy (robiło to takie wrażenie), dopóki nie zaczęto strzelać. I to już był zupełnie inny okres. Nie umiem powiedzieć, bo bym nie był wiarygodny, i nie pamiętam, od kiedy… Nawet próbowałem przypomnieć sobie, od kiedy my się znaleźliśmy w piwnicach, jaki to był dzień. Nie umiem tego powiedzieć. Jak pamiętam dalsze wydarzenia, o których zaraz wspomnę (doskonale zapamiętałem), tak nie pamiętam, jak znaleźliśmy się w piwnicach.
Oczywiście to robiło straszne wrażenie na mnie i na moich rówieśnikach. A najwięcej, właściwie najbardziej charakterystyczne te strzały w oddali… to było może mniej istotne jak te wyjące „szafy”. Ja nie wiem, jak to się nazywało, ale te odgłosy tej „szafy”, taki jak gdyby specjalny [odgłos], nie wiem, jak to określić, i później ten wybuch. I to robiło wrażenie niesamowite. Właściwie to nie umiem bliżej określić, co ciekawego… Ja już to tylko fragmentami pamiętam, jak do tej pralni mojej matki przynoszono jakieś tam ciuchy, jakieś… Nie umiem tego nawet określić, czy to bandaże, czy… Bo przecież ta pralnia miała jakieś tam mydła, nie mydła, szare jakieś. Nie umiem powiedzieć.
Ale może warto, bo też warto to opisać, jak wyglądała ta pralnia. Nie ten… Bo pralnia sama, tam gdzie dokonywano tego prania, to odbywała się w takim dodatkowym budyneczku na podwórku. Bo tak jak powiedziałem, budynek to był front i oficyna. Na froncie był jeden sklep tego Durmana, duży, no i w tej oficynie ta pralnia i zakład produkcji pudełek. I w środku jeszcze było duże podwórko. Na jednym fragmencie tego podwórka to był ten taki… Nie sławojka, bo to był prewet taki duży, ilośoczkowy, i po drugiej stronie pralnia. I warto wspomnieć, jak wyglądała pralnia, bo to jest też ciekawa rzecz. Mianowicie ta pralnia, w tej pralni pomieszczenie tej wielkości, może trochę mniejsze. Na tyłach tej pralni, tak jak gdyby, była kuchnia węglowa czy koksowa raczej, koks, natomiast na środku stały dwie balie, balie drewniane i do tych balii drewnianych były podłączone wyżymaczki, one były przykręcone do tych balii. W tych baliach były jeszcze takie… tary to się chyba nazywało. A na tej kuchni dość dużej stały takie pojemniki do gotowania. Jakieś takie, no nie wiem, jak to się nazywa, takie pojemniki, w których się gotowało tę bieliznę, bo niektóra była gotowana. I jeszcze dodatkowa rzecz, o której warto przypomnieć. A gdzie ta bielizna była suszona? Bo też powstaje takie pytanie. A więc w tym budynku, w tej oficynie na górze, całą tę górę łącznie z tym budynkiem, właściwie z tą wytwórnią pudełek, to zajmowała ta pralnia, bo temu panu nie była ta góra potrzebna. On produkował te pudełka i tam je na bieżąco wysyłał. Ale też warto wspomnieć… tu jak opowiadałem ludziom z zagranicy, to patrzyli na mnie jak na wariata. Mianowicie, co charakterystyczne było jeszcze na tej górze? Były takie ramy, drewniane ramy, na tych drewnianych ramach były nabite szpilki. I na tych szpilkach, jak prano firanki, to na tych ramach rozwieszano te firanki i one tam schły. No też taka ciekawostka, która właściwie, no… To jest historia. Warto o tym wspomnieć.

  • Jak długo w czasie Powstania byliście państwo w piwnicach? Jak wyglądało to wasze życie?


Jak wyglądało?

To dojdę wobec tego do dnia, który był dla mnie najbardziej tragiczny. Dojdę do dnia 13 sierpnia czterdziestego czwartego roku. Czyli tam te dziesięć dni na pewno byliśmy w piwnicach. I trzynasty, który fantastycznie pamiętam, był pięknym dniem (zresztą łatwo sprawdzić wiarygodność). Świeciło słońce, dzień piękny, ustały strzały, w ogóle tak się zrobiło cicho, jakby skończyła się wojna, więc sporo ludzi wyszło na ulicę. No i godzina siedemnasta, przed siedemnastą, taki obrazek… […] Piękny dzień. I gdzieś przed siedemnastą czołg leci, przejeżdża czołg i pełno dzieci. No bo starzy ludzie, tacy jak mój ojciec, nie wiem, ile on tam miał wtedy lat… Urodził się koło dziewięćdziesiątego roku, bo to dziewięćdziesiąty pierwszy rok, tak mniej więcej on i Wyszyński, to dziewięćdziesiąte lata. No to mówimy o czterdziestym czwartym, czterdzieści cztery lata miał. I za tym czołgiem mnóstwo dzieciarni. Tym, powiedzmy, Powstańcom, to powiedzmy sobie szczerze, obojętne, co piszą, mogą sobie pisać, co chcą. Ale ja widziałem. Mój brat pobiegł, a ja pobiegłem do piwnicy, bo jeszcze tam w tych piwnicach to było życie jakieś, piło się herbatę, jakieś jadło tego, [czyli] przeniosło się to życie z mieszkań do piwnicy. Ja pobiegłem po ojca. I w tym momencie, [jak] już ojca powiadomiłem, byłem w bramie budynku, kiedy to pieprznęło do góry, przepraszam za określenie. I byłem jednym z pierwszych… Nie mówię, że byłem pierwszy, i nie przywiązuję do tego żadnej wagi. Proszę sobie wyobrazić, jakie to wrażenie, kiedy człowiek nie widział jeszcze zwłok, ma jedenaście lat: porozwalane [kawałki ciał], oddzielnie głowa, oddzielnie ręce. To się nie da zapomnieć. Mój brat, całe szczęście, że tam całkowicie nie doleciał, tylko odleciał od… Nie wiem, już tych okoliczności nie znam. Został ciężko ranny, zmarł praktycznie na tężec, zmarł 31 sierpnia. I do tego już tam nie doleciał. Natomiast te pierwsze osoby, które tam dobiegły do tego, to nie wiem, czy było osiem, dziesięć osób. I dla mnie to jest straszna rzecz, ja strasznie przeżywam.

Nie zdarzyło się, żebym tego 13 sierpnia tam się nie znalazł. Chociaż bardzo wiele rzeczy mi się tam nie podoba, ja zawsze przychodzę, zapalam lampkę, modlę się na swój sposób, przynoszę jakiś kwiatek. I raz się zdarzyło – i to gryzie mnie – raz się zdarzyło, że ta uroczystość się nie odbyła. I muszę o tym powiedzieć, bo na tę uroczystość zawsze, póki żyłem i póki żyć będę, to przywoziłem najpierw swoje dzieci, swoje córki, później swoje wnuki. A później to miały mnie głęboko gdzieś, wyjechały w świat.

  • Pan mówi o jakiejś konkretnej tablicy na Starym Mieście?


Nie, ja mówię o uroczystościach, które się odbywają tam przy tej tablicy, w tym miejscu. I tam zawsze trzynastego o godzinie siedemnastej jest taka uroczystość. Uroczystość polega na tym, że najpierw uroczystość jest w katedrze, w której ja zresztą byłem chrzczony, później to towarzystwo z Katedry przychodzi tutaj na to miejsce, odmawia pacierz proboszcz zawsze. Proboszczem jest ten ksiądz, który był u Świętej Anny, już nazwiska nie pamiętam. […] No i później są jakieś śpiewki, jakieś tam śpiewają piosenki. W tym roku, znaczy w ubiegłym, co prawda było trochę inaczej, bo te uroczystości artystyczne to już się odbywają raczej na placu Zamkowym, tam to jest przeniesione. Ale wspomniałem, że raz to się nie odbyło i to mnie gnębi. Przyjeżdżam z żoną i z najmłodszą wnuczką, która jedna jedyna jest w kraju, jest prawnikiem, i uroczystości nie ma. Stoi tylko ta Straż Miejska, bo ona zawsze tam tego… Ja mówię: „Jak to, co to znaczy, nie ma uroczystości?”. – „A, bo dzisiaj to jest uroczystość u [świętego] Floriana, bo tam jest odsłonięcie pomnika [księdza] Skorupki”. Moi teściowie tam brali ślub… Moja żona mówi: „No to jedziemy tam”. A ja mówię: „Nigdy w życiu”. Bo dla mnie uroczystość Skorupki mogła się odbyć każdego innego dnia. Ale, to jest ciekawe, musiała się odbyć trzynastego, bo to są urodziny konkretnego arcybiskupa. I to mi się nie podoba, tym bardziej że ja pochodzę z rodziny nawiedzonej religijnie i sam miałem zostać księdzem. I to nie jest powód, żeby taką uroczystość odwołać, bo ona mogła być każdego innego dnia, a 13 sierpnia jest jeden. I przepraszam, że tak emocjonalnie mówię, bo mnie to boli i mam do tego jakieś prawo.
I co dalej? Powstanie zbliżało się wielkimi krokami do końca. Jeszcze taka ciekawostka może z okresu Powstania, też muszę to powiedzieć. Oczywiście to nie było bardzo… Nawet stworzyło pewien konflikt. Mój ojciec miał przyjaciela w tym budynku, który istnieje do dzisiaj, Podwale 19. Ten pan miał sklep z tabaką, to znaczy sprzedawano tam papierosy, gilzy, bo ja sam napełniałem ojcu. I z uwagi, że mój ojciec był takim nawiedzonym pepeesowcem, a tamten miał takie bardziej lewicowe układy, to prawie że się pobili. Bo ten pan powiedział do ojca, mówi: „Stefan, wywieśmy czerwone sztandary, a uratujemy miasto”. A mój ojciec mówi: „Takich ludzi jak ty, to trzeba na latarni wieszać”. I to jest ciekawa rzecz. Bo ludzie zaprzyjaźnieni tyle lat są tacy bezwzględni w określeniach. I co najważniejsze, ja byłem świadkiem, miałem te dwanaście lat, jak oni do gardeł prawie sobie skoczyli, ci panowie.
Warto powiedzieć teraz o końcu Powstania, bo ono też jest bardzo charakterystyczne dla mnie. Powstanie [na Starym Mieście] padło 2 września, a więc w dniu imienin mojego ojca. I co najciekawsze, w tym miejscu, gdzie ja się urodziłem, to dzisiaj wisi tablica, na ulicy Rycerskiej, że rozstrzelano tam ileś… czterdzieści osób. I to na moich oczach. Chłopaka, który się… Bo ja się tam urodziłem. Na tyłach tego budynku. Tam stało moje łóżko, bo to się rodziło w domach, nie było to w szpitalach. I widziałem. A to ciekawa ulica, ta Rycerska. Nawet żona mówi: „Ja o tej Rycerskiej…”. To już nawet uciekła, bo ona się boi, że ja opowiadam takie rzeczy. Ona jest pięć lat ode mnie młodsza i nie przeżyła tego wszystkiego. I dlaczego ta Rycerska? W ogóle się o tym nie mówi. Stare Miasto, też trzeba o tym wspomnieć, bo to była dzielnica biedy, biedy i prostytucji. Na tej ulicy Rycerskiej mieszkały wszystkie prostytutki, najbardziej znane na Starym Mieście. I my, chłopcy dwunastoletni, dziesięcioletni, to znaliśmy je wszystkie po imieniu. Tam ja już tych imion nie pamiętam, ale to było tego. I teraz ta tablica, jak idę na Stare Miasto, żona lubi mnie tam wyciągać… tylko wtedy kiedy… Bo coraz gorzej z tym zdrowiem. To widzę to, jak byli rozstrzeliwani ci ludzie, moi sąsiedzi, sąsiedzi z tego domu i z tych domów naprzeciwko. To właściwie tak zakończyłem Powstanie na Starym Mieście.
Ale to jest dopiero początek drogi przez mękę. Wypędzono nas… Z uwagi na to, że to było upalne lato, a nie takie jak dzisiaj… Ale jedna charakterystyczna rzecz, sandały, bo taka była moda. Nie znoszę, gdyby mi ktoś dawał ze złota, to mam taki kompleks sandałów, że nawet moi koledzy niektórzy, ze studiów i tak dalej, to jak przychodzili, to mówiłem: „Do mnie nie wolno w sandałach przychodzić”. I ja w tych sandałkach i w tych krótkich majtkach tak się znalazłem w Pruszkowie. Oczywiście to nie było tak, jak sobie niektórzy wyobrażają. Nie wiem, jak czytam [wspomnienia] ludzi, to chyba bajeczki opowiadają. Szliśmy do… Pamiętam dokładnie, palił się Zamek, paliły się obiekty po drodze. I doszliśmy tak do placu Narutowicza, do kościoła na placu Narutowicza. W tym kościele na Narutowicza przebyliśmy chyba jeden lub dwa dni, nie umiem powiedzieć, bo znowuż bym był nieścisły, i po tych dwóch dniach pobytu w kościółku doszliśmy do Pruszkowa, do tych Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego.

Tam poczułem wolność. Tam, jak słyszę, że tego… My, młodzi chłopcy, odetchnęliśmy – nie było strzałów, nie było tego… Nie umiem powiedzieć, co jedliśmy, bo znowuż bym opowiadał historie, jak to niektórzy opowiadają, ale ja w tym okresie pobytu odbieram to jako okres spokoju, szczęśliwy. Że nie strzelają, że ludzie nie giną. Tak to odbieram. Po paru dniach… W każdym bądź razie tam biegaliśmy po tych Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego. Zresztą też później będę miał związek z tym Pruszkowem, bo tak się życie układa.

Po kilku dniach załadowano nas do wagonów kolejowych, towarowych. I tu jest właściwie największa rzecz, której nie pamiętam, a chciałbym to wiedzieć. Mianowicie dojechaliśmy do jakiejś stacji rozrządowej (to kolejowy język, ja syn kolejarza, to trochę się z tym zetknąłem), gdzie stały transporty na bocznicach. Nie na stacji kolejowej, tylko stacja rozrządowa to jest taka, że jest wiele torów i tam stoją składy pociągów, tam się te składy łączy, rozdziela i tak dalej. I przeprowadzono tam atak bombowy na… Nie na ten nasz pociąg niby, tylko na stojące wagony. Nie wiem, czy to Amerykanie, czy Anglicy, w każdym bądź razie z tego naszego transportu kolejowego zniszczono cztery, pięć wagonów. No i nieżywi ludzie. Nawet wypędzili nas z tych kilku wagonów. Takie torby jak po cukrze, nie wiem, czy takie są jeszcze, zbieraliśmy łopatami, rękoma i kładliśmy do tych toreb. Nie było możliwości umycia rąk. Prosta rzecz, no bo… I tego samego dnia wieczorem, bo ten nalot to był w dzień, godziny nie umiem powiedzieć, ale dzień to był, [pociąg] został skierowany do Breslau, do Wrocławia. We Wrocławiu odbywał się targ ludzki. Ja tak to nazywam.

  • Był pan tam z rodzicami?

 

Byłem z matką i z ojcem. Odbywał się „targ” taki, tam brali, tam tych tego… I w pewnym momencie niemiecki kolejarz poszukiwał kolejarzy. Mój ojciec biegle mówił po rosyjsku (zawsze mi wytykał, że z tymi językami to u mnie kiepsko), maszynista, i mówił nieźle po niemiecku. I poszukiwali kolejarzy. No i tam się zgłosiła jakaś liczba ludzi, którzy deklarowali, że są kolejarzami. Władowali nas już nie do pociągu, tylko na dwa takie samochody odkryte, i przewieziono nas do miejscowości… zaraz powiem po polsku, bo to… Miejscowość się nazywała Waldenburg Wittelsbach. Waldenburg to jest Wałbrzych dzisiejszy. Umieszczono nas w takim baraku i tych kolejarzy, bo to maszyniści, znaczy nie tylko maszyniści, bo tam tych maszynistów to było trzech: mój ojciec i jeszcze dwóch, ci, co byli związani z koleją… Bo tam była parowozownia, teraz to nie ma, ale była parowozownia z takim miejscem obrotowym, gdzie się parowozy obraca (obrotnica to się nazywa w języku kolejarskim). I mój ojciec jeździł i ci dwaj panowie jako pomocnicy maszynistów niemieckich na tych terenach, bo im brakowało ludzi do pracy. Natomiast kobiety i te starsze dzieci (z tych starszych to byłem ja i jeszcze jeden, a już młodszych nie było w ogóle, tylko ja byłem, ja byłem najmłodszy), my chodziliśmy do kamieniołomów. I tak w kamieniołomach koło Wałbrzycha te kobiety i ci mężczyźni tam pracowali. Natomiast opiekunem tego był czeski folksdojcz, który miał podobno syna w moim wieku i mnie tak właściwie ulgowo traktował. Nawet mnie nazywał kleine Dolmetscher. Ja się nigdy niemieckiego nie uczyłem w szkołach, raczej ja łacinę i angielski, ale…
Mieszkaliśmy w takim baraku. No i jak tam było? Barak, w którym mieszkało tam około stu ludzi. Co z tego najbardziej pamiętam. O jedzeniu to już nie mówię, ale jeszcze muszę pewne rzeczy omówić, mianowicie co dotyczy mojej osoby. Ja spałem na górze, spadały te pluskwy na mnie, więc właściwie nie miałem skóry tutaj, tylko… zresztą to parę lat później… tylko właściwie to było zjedzone przez te robale.

Ale najważniejszą rzeczą, którą robiłem wtedy i za którą ponoszę konsekwencje do dnia dzisiejszego, to jest sprawa zbierania petów. Przez Wałbrzych przejeżdżały z Wrocławia pociągi do Hirschbergu, do Jeleniej Góry. Po prostu tam oficerowie niemieccy jeździli na wczasy, na urlopy, no i jak pociąg stawał, to rzucali papierosy, te pety. Ja te pety zbierałem. Zapłaciłem dużą cenę, bo kiedyś jak mnie kopnął taki oficer niemiecki, to mi wybił tutaj cztery zęby przednie. Ale te pety to właściwie odegrały znaczącą rolę w moim życiu, bo ja zbierałem te pety i wymieniałem na chleb. I się zacząłem zastanawiać. Takie dwunastoletnie dziecko zastanawia się: „Jak to? Oni chleb oddają za te papierosy?”. Bo w gazety to… Rozwalali te pety, w gazety zawiązywali i to palili. No i ja spróbowałem. Oczywiście nie za bardzo mogłem, bo mnie tam matka dyscyplinowała, ale ja to po cichu tam z tym kolegą właśnie, starszym ode mnie, zaczęliśmy próbować. I zacząłem wcześnie palić papierosy. I paliłem do sześćdziesiątego roku życia po dwie paczki marlboro. Już kiedy miałem jakiś taki poziom już życiowy, że stać mnie było na to. […]
Co jeszcze pamiętam z tego obozu? Najciekawszy właściwie fragment to jest znowuż data historyczna dla mnie, bo to znowuż imieniny, ale tym razem moje. 8 maja do Wałbrzycha, do Waldenburga, jak to się nazywało, wkroczyły wojska sowieckie. My mieszkaliśmy w tych barakach. Te baraki były postawione blisko parowozowni, a obok, poniżej były baraki, gdzie w niewoli byli przetrzymywani jeńcy sowieccy. Tam pod strażą, karabiny, te okienka i tak dalej. Dlaczego akurat przywiązuję wagę do tego 8 maja? Bo jak wkroczyli Sowieci, to ci Rosjanie wyrwali się z tych obozów i pierwsza rzecz, i to jest ciekawe, trafili na te stacje rozrządowe, bo to była duża stacja rozrządowa. Były [tam] cysterny z alkoholem metylowym. Oni zaczęli chlać ten alkohol metylowy i po dwóch, trzech dniach to towarzystwo, cała masa była tych ludzi, niewidzących. To był straszny widok dla takiego młodego człowieka, chodzący ludzie, ręce wyciągnięte, oślepli. To też jest taka rzecz, którą zapamiętałem.

  • To był czterdziesty piąty rok?


To był 8 maja czterdziestego piątego roku. Po paru dniach mój ojciec, jak powiedziałem, znał rosyjski, chodził do szkoły rosyjskiej, więc dobrze [znał] rosyjski, umiał się porozumieć z tymi… On i drugi, nie wiem, za jaką [zapłatę], zdobyli po koniu, koniu i wozie. Nie wiem, czy to za alkohol, czy tego… W każdym razie tym koniem z tym wozem przyjechaliśmy, długo jechaliśmy, po paru dniach przyjechaliśmy do Warszawy. Później ten koń też odegrał pewną rolę, bo mój ojciec – tak wyglądała Warszawa – to tym koniem przewoził ludzi, Praga – Warszawa, bo to taka była rzeczywistość. Tak zapamiętałem ten okres.
Ale jeszcze muszę wrócić, to zresztą też ciężkie rzeczy dla ludzi. Te zwłoki tych ludzi, którzy zmarli czy zginęli na Starym Mieście, to później były zbierane i zgromadzone w ogrodzie Krasińskich, w którym ja jako dzieciak tam latałem. Bo to było blisko, Konwiktorska, stadion Polonii mojej ukochanej. Po wojnie moi rodzice tam siedzieli dzień po dniu, bo wyciągali te zwłoki. Przeżyli to strasznie. Szukali tego syna swojego, wreszcie go znaleźli. No to jeszcze takie wspomnienie…

  • Pana młodszego brata?


Tego mojego młodszego brata. Ja przy tym nie byłem, bo… Zresztą, oszczędzali mnie. Natomiast…

  • Jak wspomina pan ten powrót do Warszawy? Gdzie państwo mieszkaliście?


Powrót do Warszawy to wspominam fajnie, bo jechaliśmy wozem. Dla takiego chłopaka, który tego, to… Pamiętam jedną ciekawą rzecz. Mianowicie nie mogliśmy jechać przez Wrocław, bo Wrocław jeszcze się palił, tylko gdzieś tam tymi bocznymi trasami. Oczywiście były tam przeróżne wydarzenia. Chcieli nam ten wóz zabrać, ale ojciec się z nimi kłócił. W każdym bądź razie jakoś dotarliśmy. Dotarliśmy do Warszawy i zatrzymaliśmy się u takiego kuzyna mojego ojca, na Okęciu. Miał tam swój domek i ten domek ocalał. No i tam z tym wozem i się u tego zatrzymaliśmy.
Ale jeden jest moment bardzo ciekawy, związany z Powstaniem. W Powstaniu Warszawskim, w trakcie Powstania Warszawskiego mój ojciec… Mój ojciec był człowiekiem zamożnym. Powiedziałem, że był osobą bardzo oszczędną. Jak miał wydać dwa złote czy trzy złote, a nie miał, miał dziesięć złotych, to od kolegi pożyczył, a tego… No i był zasobny. Zresztą ożenił się, jak miał trzydzieści trzy lata i on właściwie tę pralnię… Bo jego rodzice później mieli tę pralnię, jak wrócili tam z tego… Bo trzeba jeszcze wspomnieć, że mój dziadek też sporo zarobił, będąc u tego Żyda, kupując te tego… I Żyd w dwudziestym roku sprzedał te tartaki i przyszedł Polak. Jak przyszedł Polak, to prawdopodobnie mój dziadek stracił pracę, no bo Polak doszedł do wniosku, że trzeba zmienić ekipę. No i słusznie, bo może… I mój dziadek wtedy, w dwudziestym roku, przeniósł się do Warszawy. Wtedy założył pralnię. I ta pralnia była na ulicy Wspólnej 5. Wspólna 5 to był budynek, bardzo taki piękny budynek i piękna ta pralnia, blisko placu Aleksandra, gdzie moi rodzice zresztą ślub brali. I proszę sobie wyobrazić, że ta pralnia mu doskonale poszła. Mój dziadek zresztą w okresie przedwojennym to był prezesem cechu pralników i farbiarzy, tak to się nazywało. No i ten mój ojciec jak popatrzył, że to jest interes, a miał kasę, jak to się dzisiejszym językiem mówi, to jak w trzydziestym roku się ożenił, to zaraz tej swojej młodszej żonie, o dziesięć lat młodszej, zafundował pralnię. A moja matka była osobą cholernie pracowitą i zawsze całe życie, jak ją pytano, dlaczego tak długo żyje i nie choruje, to mówiła: „Żeby długo żyć i nie chorować […], to trzeba ciężko pracować i mało jeść”. I zawsze dawała taki przykład. Miała tam przyjaciół… Ludzie, przykładowo, ci, którzy znaleźli się na Syberii, którzy żyli w tragicznych warunkach, którzy ciężko pracowali, to z reguły są ludźmi o dość niezłym zdrowiu – ci, którzy nie zginęli – o dość niezłym zdrowiu i nie chodzili do lekarzy, bo lekarzy nie było dla Polaków, którzy tam byli. Moja matka po raz pierwszy była u lekarza, jak miała siedemdziesiąt pięć lat.

  • Jak się potoczyły losy pana i pańskiej rodziny po zakończeniu wojny?


No właśnie, to ciekawa rzecz. To może o ojcu powiem najpierw. Mój ojciec, jak uruchomiła się parowozownia Warszawa Wschodnia, zaczął pracować. Ale z uwagi, że ojciec znał język niemiecki i rosyjski, to w czterdziestym szóstym roku zaproponowano mu pracę w Leuven pod Brukselą. Jeździł tam po całej Europie i odzyskiwał… szukał polskich wagonów i polskich lokomotyw. Tam była taka placówka trzyosobowa. Później ją przeniesiono do Austrii, do Linzu. No i ojciec miał fajową robotę, bo przyjeżdżali tam, i pamiętam, że dzięki temu parę złotych też tutaj zarobił. Bo polscy maszyniści, którzy przyjeżdżali po te wagony tam, to przywozili stamtąd, doskonale pamiętam, skórę, skórę na buty i tu sprzedawali. No i jakiś był zarobek. Tak było do… Właśnie to jest to nawiedzenie. Tak było do czterdziestego bodajże ósmego roku, jak nastąpiło połączenie PPS-u z PPR-em, powstała ta Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Mój ojciec się do tego interesu nie zapisał, no bo był nawiedzony. I w związku z tym, zaraza, ojca odwołali. Wrócił i jeździł swoimi tymi… Ale wcześnie zmarł, zmarł w pięćdziesiątym siódmym roku. Ale to też ma wymiar również związany z kardynałem [Wyszyńskim]. Dlaczego? Bo moja siostra, która urodziła się po wojnie, bodajże w czterdziestym siódmym roku, jak ojciec umarł, miała dziewięć lat. Matka nigdy nie pracowała, ja byłem na trzecim roku studiów, byłem już rok po ślubie, uzależniony od teściów, zresztą miałem wspaniałych teściów. No ale tam nędza. I właściwie w edukacji mojej siostry pomógł kardynał Wyszyński. Całe życie zresztą ona była związana mocno z kościołem, często się różnimy w poglądach, nie ukrywam. Ona była tak zwaną prymasówką. To była taka grupa kobiet, która była związana z prymasem Wyszyńskim. Zresztą szefową tej grupy była taka słynna Marysia Okońska. […] I moja siostra właściwie całe życie jest związana z kościołem. No i tyle. A tak na tyle ciekawe, że nawet kiedyś byłem świadkiem takiej rozmowy, kiedy z Glempem, który był też kardynałem, była na „ty”. Więc o czymś to świadczy. No i okres ten powojenny, jak ojciec stamtąd wrócił i jeździł jako maszynista w Polsce do momentu śmierci… Zmarł nagle na atak serca, w pięćdziesiątym siódmym roku. Mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. Ja, jak powiedziałem, byłem po trzecim roku studiów i studiów, których dzięki polityce mego ojca, poszedłem nie na takie, na jakie chciałem.

  • Pan skończył weterynarię?


Tak. Chciałem iść na prawo. Zresztą tak jak powiedziałem, miałem duże zaległości. Ojciec powiedział: „Słuchaj, ty musisz być lekarzem”. To nie tak jak dzisiaj, sobie dzieci wybierają. „Ty musisz być lekarzem”. I proszę sobie wyobrazić, w pięćdziesiątym drugim roku zdaję na medycynę w Warszawie, dostaje dwie trójki i jedną czwórkę, no i nie przyjmują mnie, ale proponują mi studia w Białymstoku, bo wtedy uruchamiano Akademię Medyczną. No i ja ojcu taki bajer wstawiam, mówię: „Wiesz, tato, ja się tak nie za bardzo przygotowywałem, ale jak się przygotuję, to na pewno mnie przyjmą”. Ale następnego roku sytuacja się powtarza, identycznie. Ale już mnie nie proponują Białegostoku. I ojciec ma takiego przyjaciela, lekarza chorób płucnych, działacza PPS-u z okresu ich działania jakiegoś, no i mówi: „Słuchaj, mam kłopot, bo go do wojska wezmą”. A on mówi: „Wiesz co? To ja ci powiem, Stefan, że ja leczę takiego faceta, który przyszedł z Armią Ludową i on jest asystentem na weterynarii, jest tam I sekretarzem partii. I on się u mnie leczy. To jest suchotnik, gruźlik”. On tu mieszkał, ten… Już nie pamiętam jego nazwiska, bo to przyleciał do ojca, mówi: „Słuchaj, niech on przynosi papiery, niech on z tej akademii przyniesie papiery”. To już był listopad, a rok akademicki się zaczynał dla tych [pierwszorocznych] chyba we wrześniu nawet. Przyniosłem te papiery i się znalazłem na weterynarii. Czyli zupełny przypadek, bo ja, jak to się mówi, później na tej weterynarii… Aha, dzieliliśmy się… Większość to było ludzi ze wsi. Dwadzieścia procent, dziesięć, dwanaście to byli ludzie z miasta, a większość to była młodzież ze wsi. Po pierwszym roku on tak mówi do ojca: „Słuchaj, po pierwszym roku on się przeniesie na medycynę”. I ciekawa historia, miałem szansę. Bo poznałem tam dziewczynę, której ojciec był prodziekanem na Akademii Medycznej, a ona też tak się dostała jak ja. No i właściwie była taką moją sympatią. A mieszkali na Marszałkowskiej, róg placu Zbawiciela. On był znanym pediatrą warszawskim. Nie mogę sobie nazwiska przypomnieć. Ona skończyła zresztą medycynę. No i mieliśmy propozycję, czterech osób, żeby tego… Ale znowuż przypadek, bo druga dziewczyna mi się spodobała, na weterynarii, która zresztą skończyła weterynarię, i nie chciałem się przenieść. I tak zostałem na tej weterynarii.
Nie były to łatwe studia, a mam porównanie, no bo i wnuk studiował, i córka studiowała. Te studia wyglądały zupełnie inaczej. Każda sobota zajęta. […] Jako przykład tych trudnych studiów, jak my studiowaliśmy, ja zacząłem w pięćdziesiątym trzecim roku, skończyłem wcześniej w pięćdziesiątym dziewiątym, bo później zaczęły się wyścigi, u nas były, żeby wcześniej skończyć, żeby iść do roboty, żeby zacząć pracować i zarabiać. […] Studia wyglądały, że każda sobota była zajęta. […] Zaczęło nas studiować w pięćdziesiątym trzecim roku, jak powiedziałem, sto sześćdziesiąt pięć osób na roku (tu jest to tableau), skończyło osiemdziesiąt. Czyli pięćdziesiąt procent ludzi skończyło te studia. Ale nie odpuściłem ojcu. Jak ojciec zmarł, to ciągle za mną chodziła sprawa, że ja powinienem być prawnikiem. I była okazja w latach siedemdziesiątych. Zapisałem się (to były pierwsze kursy) na studia podyplomowe prawa i administracji na Uniwersytecie Warszawskim i skończyłem te studia. Oczywiście one mi się do niczego nie przydały, bo niektórzy… były dwuletnie… Było pięć egzaminów jakichś tam do zdania i zrobienia pracy magisterskiej. No wypracowanka nie takiego jak dzisiaj, bo to wypracowanka… Ale dlaczego tego nie dokończyłem. Miałem chęć, ale w tym czasie moja żona wyjechała na stypendium półroczne do Francji. Moja żona z zawodu jest zootechnikiem, pracowała w Ministerstwie Rolnictwa. Nie należała do partii, od razu sobie powiedzmy. Ale w tym okresie, z uwagi że skończyła również szkołę sióstr felicjanek… A miała takich rodziców właśnie nawiedzonych, bo zamiast w jedenastej klasie iść, tak jak robiły koleżanki, do gimnazjum normalnego, to by w normalnym zdała maturę i by się dostała na stomatologię, ale że skończyła szkołę sióstr felicjanek, no to niestety nie mogła się dostać. Ale to była niezła szkoła. Znała francuski, a w ministerstwie niewielu w tym okresie znało języki, a ona nie znała angielskiego. I po raz pierwszy jechała, chociaż nie była raz. Zwiedziła cały świat, łącznie z Japonią, bo jeździła z różnymi ministrami, którzy nie znali języków. Była dwukrotnie na stypendium we Francji. I w tym czasie jechała na stypendium, a ja miałem dwie dziewczyny na głowie, które chodziły do szkoły średniej. Jedna do Dewulotu na Żoliborzu, bo tam wtedy mieszkaliśmy, a druga też na Żoliborzu, cholera, nie wiem, do jakiej szkoły (ta, która medycynę skończyła). Jednak dobrnąłem do tego, że mimo że ojciec mój był przeciwnikiem… […]
No ale skończyłem tę weterynarię. I co dalej… Bo tam o Pruszkowie mówiłem. Dopiero straciłem, że tak powiem, do tej weterynarii… że tak powiem, rzeczywistość mnie… W pięćdziesiątym dziewiątym roku zacząłem… Bo wtedy były staże, to nie tak jak dzisiaj, że tego… Były staże i było tak zwane zwalczanie gruźlicy bydła w Polsce, zaczęło się. No i w pięćdziesiątym dziewiątym roku zacząłem pracować jako kierownik takiej zwalczającej [gruźlicę] ekipy bydła w Stoczku Łukowskim. To jest województwo lubelskie. Stosunkowo blisko, bo miałem tutaj… No i tam wyjechałem, dziecko już było trzyletnie, bo się w pięćdziesiątym siódmym roku urodziła Ewusia. Mieszkałem w warunkach takich, jak się mieszkało. Ale na początku sześćdziesiątego roku do Polski dotarła pryszczyca bydła i tych młodych lekarzy weterynarii z całej Polski pchano na wschód Polski do zwalczania tej pryszczycy. Ja się znalazłem w Tomaszowie Lubelskim. Praca wyglądała… To był styczeń, sześćdziesiąty rok. Ja bez ciepłej odzieży, bo nie miałem takiej. Oczywiście dali jakieś tam kufajki. Zaczynaliśmy pracę, śnieg był po kolana. Przyjeżdżała taka podwoda, sanie, dawali takiego technika pomagiera i od jednego gospodarstwa do drugiego chodziliśmy. Na czym polegała ta praca, tego lekarza weterynarii? Musieliśmy wejść do każdej zagrody, wyciągnąć jęzor przy temperaturze minus dwadzieścia parę stopni, bo tam taka była temperatura, obejrzeć każdą nogę, czy nie ma zmian na nogach, na pęcinach, bo wtedy tam powstaje taka oprycha specjalna. Przyjeżdżało się… Wracało się… Bo jak się ciemno robiło, to tam nie było światła, a nie było możliwości tego zobaczenia przy jakiejś tam lampie naftowej, bo takie były, a zresztą niechętnie by dali, bo by chałupa im się spaliła. Nigdy nie miałem jakichś nawyków alkoholowych, od dwudziestu paru lat w ogóle nie piję, nawet wina, ale wtedy to tak nalewali taką szklanę takiej księżycówki, jak oni to nazywali, czy jakiejś, tam inaczej to nazywali., takiego bimbru szklanę, do tego cebula zalana olejem takim ohydnym jako zakącha do tego. No i wtedy się przyjeżdżało do takiej geesowskiej restauracji w Tomaszowie, tam się spotykaliśmy, każdy dodatkowo po ćwiartce wypił i jakiś zjadł obiad. Spanie i do tego… I to tak trwało parę miesięcy. No, taka była rzeczywistość, taka była ciężka praca. Później doszedłem do wniosku, że to nie dla mnie. Ja, wychowany w takich czy innych warunkach… Ale ktoś mnie namówił do pracy w Sanepidzie, w Służbie Sanitarno-Epidemiologicznej i wiele lat tam pracowałem.
Dlaczego rozmawiając o Pruszkowie, powiedziałem, że do tego wrócę. W okresie stanu wojennego, to były osiemdziesiąte lata, o ile pamiętam, osiemdziesiąty pierwszy rok, to byłem dyrektorem Sanepidu w Pruszkowie. I ten Pruszków, ten Powiatowy Inspektor Sanitarny, swoim zasięgiem obejmował Grodzisk, Komorów, Podkowę Leśną, Brwinów i jeszcze tam… I dlatego właśnie, jaki to jest… człowieka spotyka [przypadek], którego człowiek nie jest w stanie przewidzieć, jak to się życie układa.

  • Czy w czasie spotkań rodzinnych powracacie do takiego tematu jak Powstanie Warszawskie? Czy pan opowiada swoim dzieciom? Jaka jest pana opinia na ten temat?


I to są właśnie najgorsze rzeczy, które człowieka w moim wieku bardzo bolą. Podam taki przykład. […] Jesteśmy w takim superluksusowym hotelu, już nie pamiętam miejscowości, [wnuki] tam często jeździli. I siedzimy przy obiedzie. Wybieramy z menu. I mój starszy wnuk, który by tego nie powiedział, bo dzisiaj to on ma już dwadzieścia osiem lat, mieszka w Bernie. […] „Dziadku, z tobą to są zawsze kłopoty, bo tobie nic nie smakuje”. A ja mówię: „To ja ci coś powiem. Co mi w życiu najbardziej smakowało, to ma związek z naszym dzisiejszym spotkaniem – mówię – to był rok czterdziesty piąty. Ale to był kwiecień, to było przed zakończeniem wojny. Sytuacja się zmieniła i podano nam tam w tym obozie, w którym ja byłem, rzecz, której nigdy w życiu tak dobrej nie jadłem”. – „A co to było?” – on. Ja mówię: „To były ziemniaki słodkie, zamrożone i były polane Blutwurstem”. „A co to jest?” Ja mówię: „Chodziłeś do szkół niemieckich, bo tylko szkołę podstawową i średnią skończyłeś w Austrii, i nie wiesz – wtedy to chyba w średniej jeszcze nie był… ale był już – i nie wiesz, co to jest Blutwurst?”. Mówi: „Nie wiem”. – „Blutwurst to jest krwista kaszanka i tą krwistą kaszanką były polane ziemniaki”. To nie dociera do ludzi. Ja, jak o tym myślę, to była najwspanialsza rzecz, którą jadłem. […] I teraz wracając do podstawowego pytania, czy rozmawiam. To jest tragedia. Bo my mówimy… Właściwie młodzież taka, w średnim wieku to w ogóle nie interesuje ich, to co było. Oni uważają, że im się wszystko należy, że wszystko jest takie łatwe. […]

Warszawa, 27 maja 2015 roku

Rozmowę prowadziła Mirosława Firchał

Stanisław Kowalski Stopień: cywil Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter