Teresa Jodkowska „Danka”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Teresa Jodkowska, z domu Ekner. Urodziłam się 20 września 1928 roku w Poznaniu.

  • Proszę powiedzieć, jaki był pani pseudonim w trakcie okupacji.

W trakcie wojny byłam w „Szarych Szeregach”, w 1 Warszawskiej Drużynie Harcerek, która się potem rozrosła w Hufiec Wybrzeża Kościuszkowskiego. Bo wyrosły tam trzy „jedynki”, „Zielona”, „Rdzawa” i „Błękitna”. Ja byłam w „Zielonej”.

  • I jaki pani miała stopień?

Byłam najpierw szeregową, potem zastępową. Jeśli chodzi o stopnie wojskowe, to my nie miałyśmy stopni wojskowych. Przechodziłyśmy przeszkolenie sanitarne, przeszkolenie łącznościowe, nawet jakiś kurs obchodzenia się z bronią i kurs musztry, ale zasadniczo część z nas składała przysięgę wojskową przed Powstaniem, a kilka, między innymi i ja, dopiero w czasie Powstania – na punkcie koncentracji w Instytucie Głuchoniemych na placu Trzech Krzyży. Wtedy dopiero miałyśmy stopień szeregowej.

  • Proszę powiedzieć, co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Chodziłam do szkoły pod Poznaniem w Śremie, do wówczas tak zwanej szkoły powszechnej. Byłam już wtedy w harcerstwie, ponieważ w harcerstwie przechodziło się z zuchów w piątej klasie. Ja przeszłam już do szóstej w 1939 roku. Jak zwykle, jak co roku, przyjechaliśmy z matką, z moją siostrą i bratem do Warszawy, do rodziny mojej matki. Ponieważ było już bardzo niespokojnie, matka nie chciała w stosunkowo małym mieście robić paniki, wobec tego wzięła tylko – jak zwykle – dwie walizki z ubraniami, wyłącznie letnimi, i z tym tu przyjechaliśmy. Tuż przed 1 września zdecydowała, że musi pojechać, wziąć jakieś rzeczy stamtąd, wobec tego wybrała się do Poznania i do Śremu. Właściwie w momencie wybuchu wojny jej nie było. Mieszkaliśmy wtedy na Focha 6, to jest obecnie Moliera, na przeciwko Teatru Wielkiego. I [matka] wróciła, zobaczyłam ją chyba 2 września śpiącą na kanapie. Okazuje się, że owszem, wysłała z tego Śremu kufer z rzeczami zimowymi, który naturalnie nigdy [do nas] nie doszedł, natomiast sama pojechała do Poznania, żeby jeszcze coś załatwić, na szczęście z dokumentami. Już wrócić po resztę rzeczy do Śremu nie mogła. Z trudem dostała się do ostatniego pociągu, który jechał w stronę Warszawy. W ciągu tej podróży dwa razy czy trzy byli bombardowani. Wszyscy uciekali z pociągu na pola, kładąc się w bruzdy. Gdzieś w okolicy Kutna czy Konina matka – już w jakiejś odległości od tego miejsca, gdzie leżała [w czasie bombardowania] – stwierdziła, że zgubiła [tam] wszystkie dokumenty. Uprosiła jakiegoś dorożkarza, który ją tam dowiózł, znalazła [je] na szczęście i dojechała z trudem, roztrzęsiona, do Warszawy. No, cóż poza tym? Z początku, to jeszcze było pół biedy, w te pierwsze dni. Mówiąc szczerze – mnie wtedy mało wypuszczano na dwór, więc, tak jak reszta dzieci, wiedziałam tylko to, co przynoszono z dworu, no i z radia. Pamiętam te zapowiedzi nalotów: „Koma trzy przeszedł”. I pamiętam głos Starzyńskiego. Jak ten głos był zachrypnięty, to mi utkwiło w pamięci. Nawet dosłownie to słyszę. To pamiętam z pierwszych dni. Natomiast później już było coraz gorzej. Do mieszkania zgłosiła się jakaś dalsza kuzynka, młoda dziewczyna, miała dwadzieścia parę lat. Z jakichś tam powodów zdecydowała, że tu będzie jej bezpieczniej, więc została. Wiem, że była też jakaś żona podoficera, chyba Straży Granicznej, ponieważ jedna z moich ciotek pracowała w Straży Granicznej jako urzędniczka, tutaj, w Warszawie na Żurawiej (to chyba Żulińskiego było wtedy, tak się [ta ulica] nazywała). Ten podoficer prosił, żeby żona mogła tu zostać i ona została. Zgłosili się także w momencie, kiedy zaczęło się palić na Starym Mieście, przyjaciel mojego młodszego wuja, jeszcze z gimnazjum, młody prawnik, ze swoją ciotką. Mieszkali na Kanonii. Jak się zaczęło tam w okolicy palić, przenieśli się do nas, bo bali się, że tam łatwiej ogień dojdzie: mieszkali na samym poddaszu. I wszyscy byliśmy razem łącznie, z psem, takim małym bolończykiem. Mój brat wtedy miał niecałe cztery lata. Siostra była z 1930 roku, czyli o dwa lata ode mnie młodsza, i był jeszcze najmłodszy synek, sześciomiesięczny – tej cioci, która pracowała w Straży Granicznej. Reszta to wszystko było wojsko. Najmłodszy mój wuj, jako lekarz po podchorążówce sanitarnej, był przydzielony do pociągu pancernego „Danuta”, który potem brał udział w bitwie nad Bzurą. Nawet miałam jego przepustkę do domu, z podpisem komendanta, do załatwienia spraw. Tę przepustkę kiedyś zawiozłam do Londynu, do Instytutu Sikorskiego (czegoś takiego nie mieli), jak mogłam już tam dojechać w latach siedemdziesiątych. To było duże mieszkanie, wszyscy mieszkali razem. Druga ciocia pracowała w Sztabie Głównym na placu Piłsudskiego. Wuj był wojskowym, jeszcze ochotnikiem z 1918 roku, dostał się do Armii Polskiej w bardzo skomplikowany sposób. No, ale w każdym razie brał udział [w walkach] w roku osiemnastym, dziewiętnastym. Miał na zwiadzie roztrzaskane kulą kolano i tylko dlatego uratował nogę, że nie zgodził się wtedy na amputację. Przesłano go do Dzieciątka Jezus, do szpitala. Tu, w Warszawie, leżał rok prawie, tak, że nie brał udziału w bitwie o Warszawę. Wyszedł ze sztywną nogą, ale swoją własną. Pracował w Sztabie Głównym, potem, grubo po wojnie, dowiedziałam się, że to była „dwójka” na wschód. Więc ich nie było, zostali ewakuowani przez Zaleszczyki, znaleźli się we Francji, potem w Anglii. Natomiast reszta siedziała tutaj. Nigdy nie schodziliśmy do schronu, siedzieliśmy w przedpokoju, w którym nie było okien, ale były drzwi częściowo przeszklone. Naturalnie poznałam wtedy wszystkie pieśni maryjne, które dotąd pamiętam. Babunia przede wszystkim [je śpiewała]. Wszyscy siedzieli modląc się, bo co było robić, słuchając tych wybuchów? I tak było do 20 września. Akurat obchodziłam urodziny i pamiętam, że dostałam torebkę landrynek, chyba właśnie od tego przyjaciela mojego wuja. 24 i 25 września były bardzo ciężkie bombardowania Warszawy, [trwające] właściwie od rana do wieczora. Aha, jeszcze w międzyczasie palił się Teatr Wielki, tak, że u nas było jasno zupełnie i ciepło, bo to było naprzeciwko – okna części pokojów wychodziły na Focha. Natomiast 25 września około drugiej jakoś się uciszyło. Zdecydowali starsi, że musimy coś zjeść. No i wszyscy właściwie byli w stołowym. Ja nie przypominam sobie samolotu, więc to chyba nie był [samolot]. Zwykle te samoloty pikowały z takim strasznym wyciem, to też działało na psychikę. Nie przypominam sobie żadnego samolotu, było stosunkowo cicho. Nagle trzask! Trzask i błysk, taki bardzo jasny. No i walnęło akurat w nasz dom, prawdopodobnie pocisk. To jest strasznie dziwne uczucie, bo ja stałam wtedy blisko, w przedpokoju. Przedpokój ocalał, były może dwa kroki do tyłu, chciałam się cofnąć jakoś, czułam, że mi się coś przelewa pod nogami, chciałam spojrzeć w dół i nie mogłam. Nie mogłam zrobić żadnego ruchu, to jest niesamowite uczucie, zupełnie żadnego ruchu. Skończyło się na tym, że poczułam, że się przewracam. Wszystko się zawaliło. I też drugi moment, kiedy wiem, czuję, że mam jakieś powietrze, słyszałam moją siostrę, słyszałam płacz tego małego, jakieś jeszcze wołania. Próbuję się ruszyć i znów takie straszne, niesamowite uczucie. No, w ogóle nie ma mowy, człowiek jak zamurowany, ze wszystkich stron nic, nie można się ruszyć zupełnie.
Po jakimś czasie, nie wiem jak długo to trwało, chyba nawet widziałam światło, smużkę światła. Więc musiałam mieć jakiś dostęp do powietrza, ale w ogóle nie było mowy, żeby się ruszyć. Po jakimś czasie dopiero usłyszałam chodzenie po tych gruzach, zaczęłam wołać, że tu jestem, i zaczęto mnie odkopywać, i ja się zaczęłam dusić wtedy autentycznie, bo ten pył cały... Poruszyli po prostu wszystko i ten cały pył zaczął włazić człowiekowi do nosa i gardła. To jest też okropne uczucie duszenia się. Dopiero wtedy wyciągnęli mnie spod tych gruzów. Okazało się, [że] niewiele pamiętam, mówiąc szczerze, z tamtego momentu. Wiem, że mnie gdzieś sprowadzono, chyba do piwnicy. Że była tam już moja ciocia, właściwie o nikim więcej nic nie wiedziałam. Usłyszałam – jak się spytałam, że są – tylko poszli do szpitala, bo są ranni, czy coś takiego. Była moja ciocia, mój młodszy brat, który, jak się okazało, wyleciał za psem do przedpokoju i w tym przedpokoju ocalał. Pies prawdopodobnie, jak otworzyły się drzwi, gdzieś poleciał i uciekł, nie wiadomo, co się z nim stało. Natomiast brat wie tylko tyle, ze stał na belce nad tym urwiskiem i żołnierz do niego krzyczał: „Dziecko, nie ruszaj się!”, wlazł do niego po gruzach i go stamtąd zdjął. W każdym razie siedzieliśmy w tej piwnicy, chyba nadal było bombardowanie, widziałam tylko mojego wuja, który był w takiej poszarpanej sutannie – bo on był księdzem. Okazuje się, że jego pierwszego odkopali i on potem pomagał odkopywać innych i mniej więcej się orientował, gdzie, kto był. To musiał być pocisk, dlatego, że właściwie cały front zleciał, zleciała ściana i podłoga, to wszystko się przesunęło, właściwie w dół opadło. No i potem, chyba wieczorem, wuj postanowił mnie przeprowadzić na Wilczą 7, do sióstr. Ponieważ był tu kapelanem, w tym „Przytulisku”. Właśnie żeśmy wyszli, dali mi kurtkę futrzaną mojej drugiej ciotki, bo tam część pokoi ocalała. Była tak na mnie do połowy łydek, [ale dali mi ją] żeby coś na mnie zarzucić. I wuj ze mną wyszedł. Wiedziałam wtedy, że muszę zapamiętać to, co widzę. Zdawałam sobie sprawę z tego, że muszę zapamiętać. I pamiętam świetnie Focha, z takimi tęczowymi... Szło się po szkle i gruzach i to wszystko się mieniło. Dosłownie. To było fantastyczne zresztą! Dlatego, że naprzeciwko, chyba tam, gdzie w tej chwili jest przejście, gdzie stoi ten nowy Metropolitan, był dość niski budynek i tam był chyba Czerwony Krzyż i to się paliło. To się wszystko paliło, tu się palił nadal Teatr Wielki. Doszliśmy tam. To było już jasne i bardzo błyszczące, i tak tęczowo się mieniące… Potem w lewo Trębacką, gdzie właściwie zrobiło się zupełnie ciemno i wychodziło się na takie ciemne, zadymione Krakowskie Przedmieście, z pozrywanymi drutami trakcji tramwajowej, z jakimiś blachami. Wiatr wiał, więc wszystko przewalało się po ulicy. Doszliśmy do Królewskiej, i w Królewską, i tam się dołączył do nas żołnierz, któremu było raźniej iść z kimś, bo tam świstały jeszcze [kule]. Z kolei plac Piłsudskiego: zupełnie czerwone niebo, zasłonięte, zadymione… Przeszliśmy jakiś grób koło chodnika. Na Mazowieckiej musieliśmy iść środkiem, ponieważ z obu stron się paliło i spadały belki. Szliśmy tak, uważając, z której strony co leci. Na placu Napoleona (teraz Powstańców) wiały wiatry okropne i skakały iskry, olbrzymie iskry. Wiem, że wujek na mnie gasił te iskry, bo to się gdzieś przyczepiało. Doszliśmy w ten sposób Bracką do placu Trzech Krzyży. I tu – pamiętam – na rogu Wspólnej (tam jest Minclówka) był palący się dom i sklep, chyba z obuwiem, z którego ludzie [wy]biegali. Ciemne sylwetki wyciągały, szabrowały te pudełka z obuwiem. Potem na Wilczej. Na Wilczej, to już nie wiem, jak ja tę noc przesiedziałam, bo wszystkie siostry z ludźmi siedziały w bramie. Albo mnie położyli, ja zupełnie nie pamiętam tego. Na drugi dzień jeszcze przyprowadzono mnie do sanatorium Świętego Józefa przy ulicy Emilii Plater 18, który też należał do sióstr, a teraz jest [tam] lecznica Ministerstwa Zdrowia. Tam siedziałam w podziemiach, tam była moja babunia. Mój wuj przyniósł babunię na noszach, bo była ranna. Chyba na Wilczej mnie opatrzono, bo okazuje się, że miałam tutaj ranę, aż dotąd. Do tej pory zresztą mam tutaj bliznę. I tu, ranę, która goiła mi się chyba z pół roku, taką z drenami, z sączkami. Z tym [wszystkim] więc chyba mnie tu opatrzono.

  • I wtedy była pani dziesięcioletnim dzieckiem?

Skończyłam jedenaście lat. 20 września 1939 roku.

  • Czyli do czasu Powstania była pani jeszcze małą dziewczynką.

No, zasadniczo tak. [Przed samym] Powstaniem już nie, ale w każdym razie [wtedy tak]. To było takie pierwsze zetknięcie.

  • Czy po 1939 roku brała pani udział w konspiracji?

Nie, bo potem byłam w szkole. Chyba w październiku zaczęła się szkoła. W październiku, zresztą strasznie zimno było, nic nie opalane, bo węgla nie było, okna pozabijane najczęściej deskami. Ja chodziłam wtedy na Wiejską 5, do szkoły Kowalczykówny i Jaworkówny. Mój wuj tam był właśnie prefektem. I tak pamiętam, jak weszłam pierwszy raz do klasy, a miałam na sobie straszną sukienkę, straszną. Ponieważ mi ją dały siostry, bo ja nie miałam nic, nic takiego cieplejszego. Wie pani, w tej chwili, to by nie było takie złe, bo to była taka z dzianiny, sukienka brązowa, z jakimś takim wykończeniem, nawet kolorowym, natomiast wtedy to było okropne. Ja się strasznie czułam w tym, do tej pory pamiętam. W każdym razie szkoła rzeczywiście była niezwykła. Szkoła zresztą pomagała, śniadania zanosiła do szpitala Ujazdowskiego dla rannych żołnierzy, tam się chodziło. Byliśmy w tej szkole na Wiejskiej, dopóki Niemcy nie wyrzucili szkoły. Przenieśli nas na rok do Platerówny, na Pięknej, a potem to już [były] właściwie komplety, po mieście rozrzucone. Zresztą niektóre lekcje i tak były na kompletach, bo się to nie zmieściło w ramach tej szkoły. Jeszcze potem był listopad. W listopadzie miałam ekshumację, ponieważ ci, którzy zginęli wtedy na Focha 6, to była moja matka, moja siostra młodsza, [i] ci, którzy się schronili: przyjaciel mojego wuja z ciotką, kuzynka i poza tym jeszcze ten najmłodszy, sześciomiesięczny synek mojej ciotki. Wszystkich wuj pochował wtedy na skwerku na placu Teatralnym, tam jest parking teraz od strony Senatorskiej. Tam był duży skwerek z drzewami. No i w listopadzie była ekshumacja, którą też pamiętam. Nie byłam bezpośrednio przy tym, bo mnie nie dopuszczono. Oni byli po prostu włożeni do grobu. Nie było w czym w ogóle chować. Wuj zdobył wtedy furmankę, taką zwykłą furmankę z koniem i pięć trumien. Moja matka była pochowana z moim najmłodszym bratem ciotecznym. I jeszcze [wuj] chował wtedy gosposię mecenasa, który mieszkał niżej. Jego żona tylko jego pochowała, a gosposię już uważała, że nie musi. No, więc wuj pochował też tę gosposię. Dzięki niej ten najmłodszy mój brat miał kiedyś mleko skondensowane, bo ona przyniosła puszkę mleka skondensowanego. To było w listopadzie i wiem, że to filmowali Niemcy. Nawet jestem ciekawa, bo pamiętam świetnie, że bardzo się starałam, żebym nie płakała, żeby nie było po mnie nic widać, bo wiedziałam, że to filmują i słyszałam zresztą tę kamerę.

  • Przejdźmy już teraz do sierpnia 1944, do Powstania Warszawskiego. Gdzie i kiedy pani służyła w trakcie Powstania?

W trakcie Powstania miałam przydział, ponieważ ja byłam od 1942 roku w drużynie. Miałyśmy przydział do punktu sanitarnego, to wiedziałyśmy od razu, od dawna, to było nawet – jak nasza komendantka, drużynowa, później hufcowa, spisała w swoich relacjach – w listopadzie czy w grudniu 1939. Jedna z naszego zastępu miała [przydział] na Żoliborzu w „Żywicielu”, bo jakoś z nimi kontaktowała się bardziej. Znalazłyśmy się tam przed 1 sierpnia, bo w momencie koncentracji było ostre pogotowie, które odwołano, potem drugi raz i potem właśnie znalazłyśmy się w Instytucie Głuchoniemych na placu Trzech Krzyży, tam było ambulatorium i pomieszczenie dla nas. Tam właśnie była przysięga.

  • W podziemiu to było?

Tak, chyba to było w suterenach, o ile pamiętam, w suterenach. Tam była właśnie komendantka, odebrała od nas przysięgę, od tych, które [wcześniej] nie składały, rozdała wszystkim legitymację WSK, potem także opaski, myśmy zszywały te opaski, i każda dostała. Czekałyśmy naturalnie porządkując, przekładając i tak dalej. Znalazła się tam pielęgniarka, która też była tam przydzielona, Krysia. Pani Krysia. I była tam doktor Burska, Franciszka Burska, laryngolog, która była lekarzem tego punktu, pamiętam ją dotąd, bo była wyjątkowo piękną kobietą, o klasycznej urodzie. Posłano mnie jako łączniczkę do jakiejś pani W… Nie wiem do tej pory, kto to. Posyłała mnie w różne strony i dzięki temu wiedziałam, co się dzieje na ulicach. Potem raz nocowałam chyba w Instytucie, a potem nocowałam na Wilczej. Pierwszego sierpnia byłyśmy wszystkie już przygotowane. Chyba koło czwartej zrobił się nagle ruch, krzyki na zewnątrz od strony placu Trzech Krzyży. Krzyki niemieckie: Weg, weg! Wpadła do naszego pomieszczenia komendantka i mówi: „Wszystkie do okna na ogród i wyskakujecie tam, biegniecie w dół!”. Więc wyskoczyły dwie, trzy, ja byłam chyba czwarta z kolei. Bardzo było wysoko, bo to był bardzo wysoki parter, jak teraz tam patrzyłam, to się zastanawiałam: jak ja skakałam? Ale wiedziałam jedno – to, co mi jeszcze mówił mój wuj, chirurg: że pijacy rzadko mają urazy, że padają miękko, nie napinają mięśni. I ja to zastosowałam. I rzeczywiście – podniosłam się! Ta druga z koleżanek, co przede mną skakała, to potem miała bardzo rozbite kolano. Biegłyśmy przez ten ogród do furtki na Książęcą. Już tam się zaczął ostrzał. Oni na szczęście strzelali z Sejmu, z Królowej Jadwigi, z tamtej strony. Na szczęście nie byli jeszcze wstrzelani. Bo później, jak mi mówiły koleżanki, to w ogóle mowy nie było, żeby przejść przez ten ogród, bo ktokolwiek przeszedł, to trafiali bezbłędnie. Dobiegłyśmy: furtka zamknięta, więc przez płot. Na tym płocie podarłam nie tylko ja spódnicę, ale jakoś przelazłyśmy. Spotkałyśmy oddział chłopców, takich bardzo spiętych, część była z bronią na pewno, z opaskami. Pobiegłyśmy dalej, zastanawiałyśmy się: co zrobić? Bo za nami już nikt nie biegł. W końcu zdecydowałyśmy, poszłyśmy w stronę Czerniakowskiej do matki jednej z naszych koleżanek, pani Wilskiej, która nas przyjęła, pozwoliła nam się umyć, zszyć te wszystkie poszarpane rzeczy. No i postanowiłyśmy wrócić, zobaczyć, co się dzieje. Do Instytutu. Szłyśmy Czerniakowską przy Książęcej, przy obecnym szpitalu Orłowskiego, a wtedy to był szpital ubezpieczalni. „Stój, bo strzelam!”- zatrzymał nas jakiś chłopak z opaską, podeszłyśmy tam. Chodziło o to, gdzie idziemy, co i jak. Sprawdził trochę kieszeni, poszłyśmy dalej, pytając się ludzi po drodze, w bramach, co słychać. Stamtąd szli ludzie – też nie wiedzą, czy w Instytucie Niemcy są, nie wiadomo, jedni mówią [to], a inni to. W każdym razie doszłyśmy do placu Trzech Krzyży. Przeszłyśmy, miałyśmy szczęście, jeszcze z BGK wtedy nie byli wstrzelani. Przeskoczyłyśmy, poszłyśmy gdzieś Żurawią do Kruczej, na Kruczej był duży ostrzał, skręciłyśmy w Hożą. Na placu Trzech Krzyży, w tym Instytucie, nikogo nie widziałyśmy, zabite okna, cicho, pusto, w ogóle nic. Zamknięte drzwi, nic nie widać. Doszłyśmy do Mokotowskiej, gdzie był też punkt zborny, gdzie była część naszych dziewcząt. Doszły tam właśnie te, które pierwsze wyskoczyły, zdecydowałyśmy, że przeczekamy noc. Ja wobec tego poszłam nocować na Wilczą, na punkcie było dość ciasno. Potem dwie rano poszły sprawdzić, czy można się dostać do Instytutu, nie wróciły. Wobec tego nie bardzo wiedziałyśmy, co [robić]. Zdecydowałyśmy, że trzeba się gdzieś dołączyć, przyszłyśmy na Kruczą 7.

  • I tu na Kruczej pani już została. Jako sanitariuszka.

Na Kruczej byłam około dwóch dni, właściwie około dwóch tygodni, trudno powiedzieć, czy jako sanitariuszka. Właściwie byłyśmy do wszystkiego.

  • Łączniczki też?

Tak, naturalnie. Posyłano nas wszędzie, to było organizowanie tego punktu. Pamiętam, w cukierni takiej, chyba Forkasiewicza, jak się później dowiedziałam, organizowano kantynę, „peżetki” organizowały tuż obok. Ponieważ w kasie były pieniądze, to ktoś bardzo skrupulatnie je liczył i potem oddano [je] temu właścicielowi, który się zgłosił po paru dniach.

  • I pani ze swoimi koleżankami byłyście tutaj na Kruczej do wszystkiego praktycznie.

Praktycznie do wszystkiego.

  • I sanitariuszki i łączniczki.

Sanitariuszek to oni mieli swoją obsadę, bardzo dużą, więc niewiele im było potrzeba, ale głównie byłyśmy właśnie tak „do wszystkiego”. Na jakąś służbę w bramie, gdzie się pilnowało, gdzieś na Kruczej, gdzie było przejście na Piękną 28, na przeciwko PAST-y tak zwanej. Jest jedna rzecz, którą pamiętam z takiej warty–służby w bramie na Kruczej. Przyprowadzono dwóch Niemców, z których jeden miał – to do tej pory też pamiętam – takie bardzo zimne, nienawistne spojrzenie. Taki Prusak, tak bym powiedziała. A drugi był roztrzęsiony, właściwie prawie płaczący. No i ludzie się zebrali, naturalnie: co z nimi robić, a to, że zastrzelić… No i jednak przeważyło to, że nie można [się zachowywać] tak, jak oni. Po pierwsze nie można robić samosądów, trzeba ich wsadzić, [zrobić nad nimi] sąd. I rzeczywiście ich odprowadzono. A jeszcze wtedy nie było tego rozporządzenia przeciw samosądom. Jeszcze nie pokazał się „Biuletyn”. Dopiero następnego dnia. To była taka spontaniczna reakcja ludzi. Pamiętam, wystarczyło wyjść, jak czegoś owało – na przykład szmaty do butelek czy c[zeg]oś [innego] – wystarczyło wyjść na podwórze i zawołać, to leciało z góry, [ludzie] z okien rzucali jakieś rzeczy potrzebne.

  • Powiedziała pani tutaj o tych dwóch Niemcach, jeden, co wyglądał jak Prusak. Jak pani pamięta żołnierzy strony nieprzyjacielskiej, których zdarzało się spotykać?

Ja ich spotykałam w czasie Powstania [tylko] jako jeńców, więc tylko widziałam, jak przechodzili gdzieś tam. [Nie było w nich] nic z żołnierskiego wyglądu. Nie, po prostu to byli brodaci już wtedy, nieogoleni ludzie. Tutaj było potem mało wody w ogóle. Używano [ich] do prac bardziej niebezpiecznych: przy budowie barykad, przy przenoszeniu czegoś w niebezpieczne miejsca, do prac porządkowych też. To znaczy na pewno miałam uczucie satysfakcji, że ich wreszcie widzę w takiej formie, a nie jako panów – nadludzi. To nie była kwestia poczucia siły, [tylko] po prostu pewnej sprawiedliwości. To się coś wyrównuje w ten sposób, nic więcej.

  • Mam pytanie o ludność cywilną. Ludzie z otoczenia: jaki miała pani z nimi kontakt? Jak oni odbierali pani pracę?

Fantastycznie! Pamiętam jeszcze na Wilczej, jak się kładłam spać, to słyszałam hałas. Okazuje się, że ludzie budowali barykadę na rogu Wilczej i Mokotowskiej, z płyt chodnikowych. Zrzucali z okien jakieś szafy-nieszafy, coś takiego. Przyszli na Wilczą: „Czy nie ma jakichś cegieł?”. Śmietniki z cegły były, [więc] akurat myśmy tam nosili cegły. Jakiś przemoczony żołnierz wrócił z akcji, zdjął tę swoją wiatrówkę, którą miał do wysuszenia i wystarczyło po prostu pójść i poprosić kogoś. Tam, pamiętam, na parterze, gdzieś na Kruczej właśnie, zapukałam, poprosiłam, czy nie mają czegoś na zmianę dla niego. Wyniosła mi [pani] śliczną wiatrówkę, piękną, z takiej miękkiej skórki. Ten chłopak mówił, że na pewno odniesie i podawał swój adres na Woli. Mój Boże! Tak, że [gdy] potrzebne były jakieś rzeczy do tego punktu sanitarnego, przynosili [je] sami ludzie: prześcieradła, ręczniki, mydło... To się zapisywało, inwentaryzowało. Było rzeczywiście fantastycznie.

  • Z pomocą i życzliwością można było się spotkać?

O tak, bezwzględnie tak! Pamiętam małego chłopaka, chyba miał z dziesięć-jedenaście lat, strasznie się pętał, okropnie i chyba go używano w końcu jako łącznika, gońca. Nie wiem, co się z nim stało, zupełnie nie wiem. Ktoś potem mówił, że jakiś chłopiec był ciężko ranny. Odnosili ich zwykle na Mokotowską 55, bo to było najbliżej, taki większy szpital. To był niesłychany okres radości, entuzjazmu i takiej właśnie życzliwości, bardzo dużej, i pomocy ogromnej. Ale to jest ten pierwszy okres. Tutaj już było jakoś uładzone, sanitariuszek było dużo, a ciężko rannych i tak odnosiło się gdzieś do szpitala, tu tylko drobniejsze skaleczenia załatwiano. Pamiętam, że po prostu w pewnym momencie – tak mówiąc szczerze – zaczęło mi się trochę nudzić. Koleżanki się podoczepiały. Jedna była przydzielona chwilowo do jakiegoś patrolu i zaczepiła się już na stałe. To była fantastyczna babka, miała pseudonim „Isia Szczeniak”. Ponieważ znalazło się bardzo dużo osób przypadkowych, które nie dotarły do swoich punktów, ona też nie dotarła [do swojego]. Była naszą szefową, bardzo energiczną, ale po paru dniach odeszła, ponieważ była od „Kryski”, więc jak tylko mogła się przedostać do „Kryski”, to tam przeszła. Tutaj jakoś się porozdzielałyśmy. No, oprócz tego, że pierwszą noc – pamiętam –jak żeśmy się tu znalazły (było nas chyba pięć, czy sześć) spałyśmy na parterze, w mieszkaniu na kanapce, w poprzek wszystkie, podstawiwszy sobie pod nogi krzesła. Natomiast później właśnie postanowiłam poszukać czegoś. Była już poczta harcerska na Wilczej, więc ja się tam zgłosiłam. Z tym, że oni na poczcie mieli już obsadę. Natomiast zorganizowała się drużyna Wojskowej Służby Społecznej, też właściwie do wszystkiego. To znaczy była do pomocy także przy odkopywaniu zasypanych, ale [też] do roznoszenia gazet, do przenoszenia żywności, do zdobywania tej żywności i zanoszenia do piwnic, do ludzi, do pomocy ludziom w piwnicach. I do opieki nad dziećmi, które albo pałętały się w tych piwnicach – i to nie wszystkie z rodzinami przecież – albo w ogóle nie miały gdzie być. I ja się w to włączyłam. Zgłosiłam się, ponieważ one się dopiero organizowały. Drużynową była piękna dziewczyna, taka naprawdę piękna, gdzieś mam w Wojskowej Służbie Zdrowia jej zdjęcie, już z oflagu: Maria Boye. O tym się potem dowiedziałam. „Tapta”, była drużynową chyba 77 Warszawskiej Drużyny Harcerskiej, o czym się też potem dowiedziałam. Zgłosiła się tam wtedy Krysia Zachwatowicz też, bo ona była w drużynie w „Szóstce” u Platerówny, zgłosiła się Teresa Cieszewska-Kula. Tam żeśmy się spotkały. Było tam kilka dziewcząt z drużyny „Tapty” sprzed Powstania, a reszta to były takie, które tam doszły. Codziennie się tam przychodziło, część, która nie miała gdzie, to mieszkała, nocowała na miejscu, a część dochodziła rano i jej przydzielano zadania.

  • To były głównie dziewczęta?

To były dziewczęta, to była drużyna dziewczęca.

  • Praca i pomoc innym – tak jak pani mówiła – przy sprzątaniu piwnic, przy zajmowaniu się dziećmi… A oprócz tego co panie robiły? Były panie przecież młodymi dziewczynami.

Oprócz tego były ogniska, wieczorem. Organizowało się świetlice dla dzieci. Pamiętam, że jedna gdzieś tu była, na Śniadeckich. Takie ogniska były na Wilczej, były w tym domu, który ocalał na rogu Żurawiej i placu Trzech Krzyży. Ognisko paliło się w środku, w pokoju, na czymś tam, ale było. Nawet były przyrzeczenia harcerskie. Ja nie wiem, czy Krysia Zachwatowicz właśnie wtedy nie składała przyrzeczenia. W każdym razie wiem, że zachowała swoją opaskę. Bo ja niestety nie mam. Był taki okres, kiedy było tu już bardzo sporo uciekinierów z innych dzielnic, nawet ze Śródmieścia Północ przechodzili, owało żywności. Najgorzej było z małymi dziećmi, których właściwie nie było czym karmić. I wtedy nas posłano na patrole, po dwie, do zbierania żywności dla dzieci. My właśnie z Krysią (miała pseudonim „Czyżyk”) poszłyśmy, między innymi Mokotowską, tak, do placu Zbawiciela. Pamiętam, że szłyśmy z dużym stresem i z duszą na ramieniu, bo to było już głodno bardzo, a tu jeszcze chodzić i prosić o żywność! I nie przypominam sobie, żeby gdziekolwiek nam odmówiono. Nigdzie. Było tak nawet, pamiętam, gdzieś na Mokotowskiej – tych domów nie ma w tej chwili – że pani nam odsypała część z torebki kaszy manny. No, dużo rzeczy dostawałyśmy. Jakieś mleko skondensowane, jakieś jajka w proszku…

  • Ubrania, środki higieniczne też?

Tak, ale głównie myśmy poszły wtedy po żywność. Zresztą inne patrole też. I już po wojnie, chyba w „Na tropie” był taki artykuł, ja nawet miałam kiedyś to, ale potem musiałam szybko piwnicę opróżnić w ciągu dwóch godzin i wszystko zostało wywalone. Więc tam był artykuł właśnie, jakiś pan, [chyba] inicjator tej akcji, pisał o tym i dziękował harcerkom, które wtedy poprzynosiły tę żywność.

  • A na przykład na mszę niedzielną gdzie panie chodziły?

Na Wilczą 7, ale nie tylko, bo były msze polowe. Pamiętam taką mszę na Wilczej 41, chyba 15 sierpnia. To była już taka msza uroczysta, owszem. A tak, to chodziłam na Wilczą 7, do kaplicy. Na ogół ludzie przy tych kapliczkach podwórkowych, tak jak przed Powstaniem, to się bardzo dużo modlili.

  • I były modlitwy w trakcie dnia, jakieś msze też?

Nie wiem, trudno mi powiedzieć. Raczej myślę, że były w niedzielę. A tak, to były raczej rano, bo ci księża się rozchodzili, mieli sporo roboty. Pamiętam pogrzeb harcerza, chyba jeden z bliźniaków, „Jacek” i „Placek”, przywódcy, tylko nie wiem który z nich, który zginął tam, w Politechnice, chyba przy gaszeniu pożarów. To było przy Mokotowskiej, to był dziedziniec biblioteki, ale wyjście od Mokotowskiej właśnie. Tych grobów przybywało coraz bardziej, tutaj, przy dawnych „Hybrydach”. Ten dom.

  • Na Mokotowskiej?

Tak. Na Mokotowskiej, [teraz] to wyasfaltowano, [ale] to był cały cmentarzyk. Tam między innymi chyba był pochowany ten Kaługin – licho wie, kto to był, mówiąc szczerze… Sowiecki skoczek, który biesiadował razem z Armią Ludową na Wilczej 8. Okazuje się, że już wtedy, kiedy było bardzo ciężko z żywnością, to znajdowano tam wyrzucone części – właściwie nie zjedzone – puszek, konserw mięsnych. Coś takiego na śmietniku! AL tutaj i żandarmeria, to nie mieli dobrej opinii, niestety.

  • Czy pamięta pani z dni powstańczych prasę, radio?

Prasę tak, naturalnie, tym bardziej, że ją roznosiłam. Czytało się zawsze. Ja miałam cały zbiór tej prasy, przekazałam do Muzeum zresztą. Właściwie znalazło się dzięki temu, że nikt tego akurat nie szabrował. Bo były gdzieś w książkach powtykane, więc się zebrało.

  • Jakie to były tytuły?

To był „Biuletyn Informacyjny” przede wszystkim, był „Dzień Warszawy”, była chyba „Stolica”, była „Barykada Powiśla”, był „Szaniec”. To były [gazety] najrozmaitszych, różnych stronnictw i różnych odłamów politycznych. Były i harcerskie, na powielaczu zrobione. Zaraz, jakie to były harcerskie? Ja sobie jeden zostawiłam, bo chciałam dać do Muzeum Harcerstwa właśnie. Tak, że było bardzo dużo tych tytułów. Z początku były duże format, potem się robiły mniejsze.

  • Do kogo je pani zanosiła?

Po piwnicach. Tam się roznosiło. Szło się trasą, roznosiło się po piwnicach, po prostu dawało się ludziom.

  • Dostawała pani adres?

Nie, absolutnie nie. Dostawałam plik gazetek, gazet i się szło i dawało po prostu. Najwyżej były rejony, żeby nie w to samo [miejsce] ileś osób szło. Ale tak, to nie, żadnych adresów nie miałam.

  • A czy zanim pani je zostawiła, czy też pani je przeczytała czasem?

Ależ naturalnie, że tak! Zresztą dla siebie też się zostawiało jakiś egzemplarz.

  • Stąd pani je ma w swoich zbiorach?

Skąd! Właściwie nie wiem, bo to się tak znalazło… Myślę, że to mój wuj, jeden i drugi. Może [zresztą i] ja kiedyś przyniosłam, zostawiłam. To były [gazety] właściwie z każdego dnia Powstania.

  • I tam była kronika powstańcza, informacje?

Przede wszystkim nasłuch radiowy, informacje z radia. Poza tym były miejscowe rozporządzenia, zarządzenia władz cywilnych. Przecież już były i starostwa. To była normalna administracja państwowa. I wyroki sądów. Ja tam znalazłam, teraz, jak przeglądałam przed oddaniem wyroki: za szabrowanie, szpiegostwo czy folksdojczostwo, rabunek. Byli żołnierze, którzy za rabunek byli skazani na karę śmierci. Tak, że to wszystko działało. Zarządzenia, informacje miejscowe: jak z wodą, jak z elektrownią – to wszystko było. A gdzie studnie są czynne? Tu była taka studnia na Wilczej 2, chyba siostry właśnie stąd brały wodę. Było sporo studni po domach.

  • I w gazetach były informacje, gdzie przejść.

Naturalnie, że były informacje. Z tym, że trzeba było też uważać, bo potem były ostrzeliwania tych kolejek.

  • A radio? Czy pani pamięta?

Tak, pamiętam radio. Przede wszystkim pamiętam tutaj właśnie, na Kruczej, jak przyniesiono radio. Tam był barek, chyba widocznie w tej cukierni, dość przyciemnione światła. Postawiono tam radio i wszyscy się schodzili na audycje radiowe. Najpierw było BBC.

  • Wszyscy siedzieli razem?

Tak, słuchali wszyscy, jeden notował. Były przy tym te melodie, o których się zresztą dużo później, po wojnie dowiedziałam, że to był szyfr. Z początku były takie dość skoczne, potem już było tylko „Z dymem pożaru” i to denerwowało okropnie. Ale po prostu nie orientowaliśmy się, że to jest jakiś szyfr.

  • A pani najgorsze wspomnienie z Powstania, najbardziej przejmujące?

Chyba moment kapitulacji. Zdecydowanie.

  • I kto o tym pani powiedział, gdzie się pani dowiedziała?

Nie potrafię pani powiedzieć, to chyba było jakoś ogłoszone. Ale wiem, że to był najgorszy moment, zdecydowanie najgorszy. I taki moment, kiedy tu, na Wilczej, była ostatnia msza w kaplicy, bo miała już wychodzić ludność. To znaczy my jeszcze zostawaliśmy, ale ludność cywilna miała już wychodzić, chyba od 2 października. I tu była ostatnia msza na Wilczej. Powybijane okna, w tej kaplicy, siostry sprzątały tam, ale jednak przecież nie mogły zmywać tego wodą, więc [kaplica] taka zakurzona, z drobnym gruzem. Ksiądz udzielił rozgrzeszenia wszystkim „[in] articulo mortis”. Kaplica była pełniutka i potem było rozdawanie komunii. Pamiętam Murzyna, któremu łzy spływały po policzkach.

  • On był jednym z wiernych w trakcie komunii?

On był jednym z nich, tak. Ja tego Murzyna pamiętam jeszcze z momentu gaszenia pożaru u Królowej Jadwigi. Jak Gimnazjum Królowej Jadwigi zostało zdobyte, spotkałyśmy się wszystkie, te z Instytutu Głuchoniemych, i my tutaj, te, które zostałyśmy po tej stronie, spotkałyśmy się przy gaszeniu w łańcuchu ludzi, którzy podawali wodę z basenu. Jak Niemcy budowali przed Powstaniem, [to] na wszystkich skwerach były baseny przeciwpożarowe wypełnione wodą.

  • I wtedy był tam ten Murzyn?

I wtedy on też był tam, też gasił.

  • Moment kapitulacji, to dla pani najgorszy moment Powstania. A jak by miała pani sobie przypomnieć najlepsze momenty z tych 63 dni?

Chyba sam wybuch.

  • Sam wybuch?

Zdecydowanie tak. Wtedy, jak zobaczyłam pierwsze chorągwie na ulicach, to było to.

  • Naród walczy.

Tak. To, czego nie było wolno i czego teraz się nie rozumie zupełnie, prawda? Jeśli chodzi o flagi.

  • Czy to najbardziej się pani utrwaliło w pamięci z Powstania, czy jakieś inne wydarzenie?

Trudno mi powiedzieć, to są właściwie zbitki pamięci. Właśnie to, co mi się wryło w pamięci, to jest pierwszy dzień, z tymi Niemcami, których obroniono przed samosądem, sami ludzie zdecydowali, że nie. I ten moment gaszenia pożaru u Królowej Jadwigi, żeśmy się wszystkie tam spotkały. I okazuje się, że nie mamy po co wracać do Instytutu, bo jest pełna obsada, a właściwie nie ma jak się dostać. I potem chyba to, jak ludzie dawali żywność, kiedy już było bardzo ciężko.

  • A oddawali jednak.

A jednak oddawali, tak.

  • To piękne wspomnienie rzeczywiście.

Pamiętam jak się bałam tego, że musimy od tych ludzi jeszcze prosić o coś. A poza tym co? No nie wiem. Kieszenie pełne kostek cukru, właśnie od Królowej Jadwigi, bo tam były jakieś zapasy kostek cukru, więc były pełne kieszenie. I to się pogryzało, bo co było jeść? Jeszcze potem, w czasie Powstania, gdzieś mnie poczęstowano kawałkiem mięsa, które wątpię, żeby było końskie, dlatego, że już na pewno koni nie było, więc przypuszczam, że [to był] jakiś piesek. Wygląda na to, ale i tak się zjadło, bo przecież nie było [nic innego]. Poza tym był jakiś dżem, świetny, zresztą malinowy, ale ile można tego jeść bez chleba?

  • Takie krótkie momenty, które rzeczywiście do dzisiaj...

To wszystko jakoś mi się zbija bardzo w jedno. Pamiętam jeszcze 2 września, bombardowano plac Trzech Krzyży, właściwie kościół świętego Aleksandra. Świetnie pamiętam, akurat przechodziłam, czy byłam na Wilczej na podwórzu, pamiętam ten samolot, który leciał tak nisko i widać było świetnie te bomby pod nim. Leciał nad dachami dosłownie. I potem te wybuchy na placu Trzech Krzyży. [Tam] został ranny jeden z tych chłopców z Wilczej 41, „Księżyc”. Ja go potem spotkałam, kiedyś po latach, w tramwaju, ale nie były to sprzyjające czasy, tak żeśmy specjalnie nie rozmawiali. On chyba nie wrócił, potem wyjechał z Polski, potem drugi raz przyjechał, dużo później. Ciężko ranny był wtedy, i kulał potem cały czas.

  • Po tym nalocie na plac Trzech Krzyży?

Tak.
  • A po zakończeniu Powstania co się z panią działo? Gdzie pani była?

Pod sam koniec Powstania, jak już się właściwie likwidowała Wojskowa Służba Społeczna, to przeszłam na Poznańską 11, bo tam był szpital polowy i tam pracował mój wuj chirurg, którego strasznie śmiesznie znalazłam w telewizji, w „Błyskawicy”, w tych króciutkich filmikach o Powstaniu. Zobaczyłam [go] tam przypadkiem, bo akurat nie zawsze patrzyłam, ale przypadkiem zobaczyłam, była jakaś msza, zdjęcia ze mszy i tam [zobaczyłam] mojego wuja i lekarkę też, która wtedy jako studentka pracowała. Dzięki panu Walkowskiemu, który mi bardzo pomógł, po różnych perypetiach uzyskałam w końcu w Muzeum Historycznym zdjęcie tego mojego wuja. Więc ja się przeniosłam do szpitala na Poznańską 11. Tam już było rzeczywiście wtedy ciężko, to był okres zwijania szpitala, lekko ranni sami wychodzili, albo do niewoli, albo [z ludnością cywilną]. A ciężko rannych trzeba było transportować na róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich i tam ich zabierały sanitarki niemieckie. Dla tych rannych trzeba było czegoś poszukać, koszulę, jakieś igły, nici, coś podstawowego, żeby mieli jakąś bieliznę. Skąd to było brać wtedy? Ludzie już wyszli, bo to było już po drugim października. Zresztą pamiętam, jeszcze jak na tej Poznańskiej kiedyś szłam po schodach i słyszałam – wychodzili widocznie jacyś mieszkańcy – jak jakaś pani mówi do pana: „Tylko zamknij dobrze na oba zamki”. Pomyślałam sobie: „Mój Boże! Przecież tutaj wejdą Niemcy to i tak rozwalą to”. No, ale zamknął dobrze na oba zamki. Niemniej potem te mieszkania były otwierane i po prostu stamtąd się brało różne rzeczy, prześcieradło, bielizna, miska. Coś, żeby tych chłopaków ubrać, żeby coś mieli ze sobą. Ale przy okazji… Ponieważ już było bardzo ciężko i z wodą, i ze wszystkim, folksdojczki już nie pracowały, więc te ubikacje były straszne. Woda się nie spuszczała, nie było czym zalewać, okropne. Ja na ostatnim piętrze znalazłam mieszkanie, w którym była łazienka z wanną pełną wody i z czystą ubikacją. Więc było to niesamowite odkrycie. Tam powiedziałam paru osobom i korzystałyśmy. Stamtąd zresztą też wzięłam ze sobą jakieś koce dwa, bo jak wychodziliśmy, to miałam tylko to, co przy sobie dosłownie, bo plecak został na placu Trzech Krzyży i tam nie było po co iść. Tak, że miałam tylko to, co w kieszeniach. Wynosiłyśmy tych rannych na ten róg, nie wiem, jak myśmy to niosły. Ja pamiętam taką Ewę, obie byłyśmy mniej więcej tego samego wzrostu, ja byłam troszkę wyższa niż teraz, jakieś osiem centymetrów, ale nie byłam wysoka. Tamta też była mniej więcej taka i jeszcze ktoś musiał [pomóc] nieść, bo to niemożliwe [inaczej], szło się po tych gruzach i przez wąskie przejścia. Nie wszystkie barykady były rozebrane, więc [tylko] wąskie przejścia [były] częściowo rozebrane. Nie wiem, jak myśmy to niosły, naprawdę nie wiem, to się tak wydaje, ale to jest ciężkie. Same nosze były ciężkie, nie licząc nawet lekkiego rannego. Ale jakoś poprzenosiłyśmy. Któregoś tam przeniosłyśmy i trzeba było poczekać, bo sanitarka odjechała. Niemcy zachowywali się bardzo przyzwoicie, czekałyśmy przy tym rannym na następną sanitarkę i tam stał tramwaj przy [ulicy] Widok. Zdecydowałyśmy, że wejdziemy do tego tramwaju przynajmniej. I poszłyśmy do tego tramwaju. I chyba na środku skrzyżowania – wybuch, jakaś mina. Nie wiem, czy to był pocisk zza Wisły czy coś, bo oni się tam nie spieszyli zupełnie, ale w każdym razie jakiś wybuch. Ranni. No, więc rzuciłyśmy się do tych rannych, ale ci Niemcy akurat, jacyś sanitariusze, którzy podjechali, zajęli się też [tymi rannymi]. Bardzo przyzwoicie zaczęli opatrywać, więc wróciłyśmy do naszego chłopaka. I okazało się, że Ewa ma całą skórę naszpikowaną czarnymi odłamkami. A ja nawet nie zauważyłam, nic takiego nie widziałam, dopiero wieczorem, jak się rozbierałam, zobaczyłam, że mam przeciętą tutaj wiatrówkę, bluzkę, podkoszulkę, dosłownie wszystko – jakimś odłameczkiem. Nic mi nie było, ale tamta, to musiała mieć potem [naprawdę] ciężko z tymi drobnymi odłamkami! Ale w każdym razie brałyśmy udział w wynoszeniu. To było po kapitulacji. Myśmy potem wychodziły chyba 5 czy 6 października. Tak, że już ludność cywilna wyszła. Wyszliśmy z Siostrami Rodziny Maryi, jako Polski Czerwony Krzyż, jako obsada szpitala, który jest w Milanówku, i my gonimy ten szpital. Miałyśmy zaświadczenia pisane po niemiecku i opaski Czerwonego Krzyża. Tę opaskę mam jeszcze.

  • I do samego Milanówka dojechałyście?

Nie, skąd! Myśmy wcale nie chcieli do Milanówka, tylko chodziło o to, żeby mieć jakieś wytłumaczenie dla Niemców. Bo były dwa kręgi, przez które się przechodziło wychodząc z Warszawy. Na ogół kierowali do Pruszkowa wszystkich. Myśmy wychodzili w białych fartuchach. Te siostry były raczej po cywilnemu. Matkę Getler wywieźliśmy na wyszabrowanej rikszy z barykady. Wyszabrowaliśmy jakąś rikszę, która miała dwa koła, nie miała właściwie dyszla i nie miała trzeciego koła. Potem się ten dyszel jakoś znalazło, po drodze doprawiło, koło bez obręczy znaleźliśmy na Wawelskiej przed instytutem jakimś, więc się doczepiło. No i w ten sposób wyszliśmy. Raz nas zaczepiono za Warszawą, a jeszcze przedtem jedliśmy pierwsze pomidory.

  • Już przy wychodzeniu?

Przy wychodzeniu, tak, już na działkach, na polach. Zresztą ludzie nas częstowali kawą, już przy wyjściu, na przedmieściach Warszawy. [Ci ludzie] sami mieszkali w komórce.

  • A i tak poczęstowali.

Tak, sami zaproponowali. I potem raz nas zaczepili Niemcy. Mój wuj dobrze zna niemiecki – ten ksiądz – więc tłumaczył i mówił, o co chodzi, potem drugi raz jeszcze. Musieli z daleka widzieć, obserwować te drogi i szosy jeżdżąc konno. Jakoś się wydostaliśmy – nie skierowano nas do Pruszkowa. I dotarliśmy przez Janki, Nadarzyn, Radziejowice do Skierniewic. Po drodze część już została w Nadarzynie. To się rozładowało wszystko, tak, że tylko już z rodziną dotarliśmy do Skierniewic, nie, przepraszam, do Mszczonowa. Przez Mszczonów dalej dotarliśmy, tam była rodzina mojej babuni. I tam już się właściwie spotkaliśmy, reszta rodziny, to znaczy babunia, moja ciocia i mój brat, który miał wtedy dziewięć lat i podobno strasznie płakał ciotce, że go nie puszczała do budowy barykady. Ale oni byli bez niczego, bo się wszystko spaliło. 6 sierpnia jeszcze mieli coś do jedzenia w piwnicy, a potem się wszystko spaliło dokładnie. Od 15 sierpnia byli na łasce innych ludzi, na wyżywieniu. I wyszli przez Wolską, [przez] kościół świętego Wojciecha. Wywieźli ich tam – na szczęście razem – pod Piotrków, oni stamtąd przyszli do Trzcianny. I w tej Trzciannie przebywałam do wyzwolenia. Nie w Trzciannie, w Starej Rawie na organistówce. Jedną część organistówki mieli wysiedleńcy z Poznańskiego, a drugą my. Taka izba z kuchenką. I potem zobaczyliśmy pierwszego sowieckiego żołnierza, który przyjechał konno, wszedł do kuchenki. Wuj, który też znał świetnie rosyjski, z nim rozmawiał, [a] on co chwila wyglądał na tego konia. Więc wuj mówi, że nic, że spokojnie, przecież tu nikt nie [kradnie]. On mówi: „A co wy mówicie, towariszcz towariszczowi ukradnie!”. I rzeczywiście, potem się okazało, bo przyszła reszta. Zakwaterować to chyba nie udało im się. Ale [powiedzieli], że przyjdzie tu na śniadanie pułkownik ze sztabem. No więc, cóż było robić? Wobec [tego], że my nie bardzo mieliśmy co, oni [powiedzieli że] przyniosą: kapustę, wieprzowinę. Okazało się zresztą, że to był świniak proboszcza. Proboszcz był bardzo skąpy, owszem, i gościł ich tam, bo musiał gościć, na plebanii. Kwaterowali. I nawet zaprosili go też na obiad, i był zachwycony, że takie mięso zrobili – a potem się okazało, że to jego własny świniak! Do tego wykradziony tak, że nie wiem... Kłódka była, chyba wisiało wszystko, a świniaka nie było! W każdym razie zjedli, pan pułkownik naturalnie rozejrzał się po naszej izbie, po kuchni, i mówi: „O, ale tu zażytoczno”. Myśmy się go pytali, gdzie tak, czy w dierewni, a on mówi: „A i w dierewni, i tu”. Tu był stół zrobiony z desek, przyniesionych z okopów, ławki drewniane, koza, mała półka, na której były książki mojego wuja, prycza drewniana piętrowa, jedno było łóżko babuni, które dali ludzie dla babuni, wyrko, powiedzmy sobie, wszystko ze słomą, bo nawet nie mieliśmy materaców. I to było takie zażytoczne. No i musiał wuj z nimi wypić spiryt. To był taki niemiecki spiryt i to wlany do szklanki, naturalnie. „Za Berlin”, że do Berlin idą, a ile to do tego Berlina?

  • Proszę powiedzieć o pani losach już po maju 1945 roku.

Po maju 1945 roku byłam w Śremie, robiłam pierwszą licealną. To był przyśpieszony rok szkolny, bo było tam bardzo dużo osób, które miały przerwę z powodu wojny. Przedwojenni gimnazjaliści, którzy mieli przerwę z powodu wojny. Ale wymagano od nas porządnie, rzeczywiście dużo. Zrobiłam tam pierwszą klasę licealną, i okazało się, [że] rodzina już wróciła do Warszawy, wobec tego przyjechałam. Wróciłam też do Warszawy, w Śremie był mój ojciec, który wrócił z niewoli, odzyskał mieszkanie.

  • W Warszawie?

Nie, on odzyskał mieszkanie w Śremie. I tak miał szczęście, że był w wojsku wtedy, a nie w Śremie, w 1939 roku, bo tam były rozstrzeliwania, tak jak we wszystkich miastach w Wielkopolsce, czy na Pomorzu. Jak weszli Niemcy, to brali zakładników i rozstrzeliwali, tak na wszelki wypadek, dla zastraszenia. Brali bardziej znanych obywateli i rozstrzeliwali ich na rynku. Ale wrócił i został w Śremie. Natomiast ja wróciłam tu, do Warszawy, byłam u rodziny matki i tutaj, z kolei, robiłam drugą licealną w gimnazjum Rejtana. Tam zdawałam maturę. Naturalnie to była klasa, w której było dużo osób, z różnych stron, które przyszły po Powstaniu i z obozów, dosłownie z różnych stron się zjawiły, i z zagranicy też. Zdałam tutaj maturę, byłam w harcerstwie, zaczęłyśmy pracę w drużynie, właśnie w „Jedynce”. Najpierw prowadziła moja drużynowa, Zofia Zawadzka, obóz dla drużynowych i potem przekazała drużynę mnie. Potem z hufcem Śródmieście Południe, który prowadziła Hala Wiśniewska, jeździłyśmy na Mazury, bo to były te pierwsze lata, kiedy się wysyłało harcerzy na Mazury i na Śląsk. Na Ziemie Zachodnie, te przyłączone. Rzeczywiście Mazury były wtedy zupełnie dzikie. Można było iść parę kilometrów lasem i nie spotkać nikogo. Chyba przez dwa lata tam jeździłyśmy. Poza tym zdałam na medycynę i zaczęłam od razu studia. Odgruzowywałyśmy Sądówkę na Oczki, która była zupełnie spalona, Anatomicum, które było też bardzo zniszczone.

  • A proszę powiedzieć, czy była pani w jakikolwiek sposób represjonowana za działania powstańcze?

Nie, nie mogę powiedzieć. Nigdzie się specjalnie nie przyznawałam do niczego, w życiorysach nigdy nic takiego nie pisałam, przezornie.

  • Czy na zakończenie naszej rozmowy chciałaby pani powiedzieć na temat Powstania coś szczególnego, co się wydaje pani, że tylko pani mogłaby to powiedzieć?

Nie, myślę, że nie mogłabym powiedzieć. Myślę, że to było niesamowite przeżycie – to pewne. Tyle jest w tej chwili wątpliwości, czy [Powstanie] powinno być, czy nie powinno być, że Warszawę tak się zniszczyło. Ja po pierwsze nie rozumiem, na czym opiera się pewność, że Warszawa nie byłaby zniszczona, gdyby nie było Powstania. Przecież było to w planach Hitlera. Poza tym mógł to samo zrobić, co zrobili we Wrocławiu, prawda? Więc jeśli własne miasto w ten sposób zniszczyli, to co mówić o takim mieście, jak Warszawa? I poza tym, że tyle ludzi zginęło, na pewno tak – jest to straszne. Ale też nie wiadomo, jak by to było. W końcu utrzymać wszystko w spokoju – cofnięcie [decyzji] było chyba niemożliwe. A biorąc pod uwagę to, co się działo po ujawnieniu się i po represjach, które były w stosunku do żołnierzy AK, to myślę, że byłoby jeszcze gorzej. Ludzie ginęliby z rąk albo własnych rodaków, albo tych, którzy się za nich podawali. Ja w każdym razie nie wierzę w to, że Warszawa by ocalała. Przecież przed samym Powstaniem było to wezwanie stu tysięcy na okopy, gdzie ludzie nie poszli, naturalnie mężczyźni, nie poszli. Myślę, że kwestia wywózek, to na to by jeszcze starczyło sił Niemcom, chyba tak, i na zniszczenie.

Warszawa, 15 listopada 2004 roku
Rozmowę prowadziła Marianna Kowalska
Teresa Jodkowska Pseudonim: „Danka” Stopień: łączniczka, sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Sławbor” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter