Tomasz Maria Wołowski „Sum”, „Cel”
Tomasz Wołowski, lat obecnie osiemdziesiąt jeden, a w czasie Powstania szesnaście. Zamieszkały zawsze w Warszawie. Od początku życia warszawiak, ale zarazem związany z ziemią, bo moja rodzina była pochodzenia ziemiańskiego – z Sandomierskiego i z Wileńszczyzny, dalekiej Wileńszczyzny, która jest obecnie Białorusią.
- W którym roku pan się urodził?
W 1928. Jak zaczynała się wojna, miałem jedenaście lat i masę rzeczy świetnie pamiętam już sprzed wojny.
- Proszę opowiedzieć, jak pan pamięta wybuch wojny.
Byłem wtedy na wsi u wujostwa w Sandomierskim. Przez radio była podana wiadomość o wybuchu wojny. Czekaliśmy na moją matkę, która pojechała do Warszawy załatwiać ważne sprawy [związane] z nabyciem domu na Bielanach. Matka przyjechała dopiero wieczorem 2 września, bo już pociągi były bombardowane. We wtorek, 5 września, wuj ekspediował nas w Lubelskie. Wóz drabiniasty, na nim trzynaście osób – polnymi drogami jechaliśmy do mostu w Annopolu. [Przedostaliśmy się] przez most w Annopolu i [jechaliśmy] do mojego wuja, do Kłodnicy (koło Kraśnika). Tamten wuj znowuż wyprawił nas dalej na wschód i na koniec znaleźliśmy się w Ewusinie pana Rzewuskiego. Ciekawa rzecz – po raz pierwszy zetknąłem się tam z szaloną wrogością do Piłsudskiego. To był endek, który na słowo Piłsudski bił pięścią w stół, robił się czerwony. Ale miał w wojsku syna, który bardzo dzielnie służył.
- Kiedy w czasie wojny znalazł się pan w Warszawie?
W czasie wojny przyjechałem do Warszawy na początku listopada. Wróciliśmy do wujostwa w Sandomierskie, mama pojechała do Warszawy sprawdzić, jak wygląda mieszkanie, zobaczyła i wróciliśmy. Mieszkaliśmy przy ulicy Belwederskiej róg Lądowej (domy z balkonami). Potem Niemcy stworzyli tam dzielnicę niemiecką i na początku 1943 roku wyrzucili nas stamtąd.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Mój ojciec był dyrektorem Zjednoczonego Banku Ziemiańskiego (tam, gdzie [było] Towarzystwo Kredytowe Ziemskie, a dzisiaj [jest] Muzeum Etnograficzne). Z tym że bank był w likwidacji i ojciec, nie chcąc narażać ludzi na zwolnienie, jak został dyrektorem banku, to został na pensji wicedyrektorskiej. Ale to była dobra pensja, to było tysiąc trzysta złotych. Był [też] bardzo znanym sędzią rozjemczym dla województwa warszawskiego. Ludzie sądzili się u niego, był znany jako „tak – tak”, „nie – nie”, szalenie prawy, bardzo lubiany przez wszystkich ludzi. Ojciec umarł nagle (przy mnie zresztą), jak miałem dziesięć lat. Moja matka chorowała. Ojciec poszedł do pokoju, [powiedział], że się źle czuje i w ciągu dziesięciu minut nie żył. Byłem przy śmierci ojca jako dziesięcioletni chłopak. Potem pamiętam eksportację. Jechało kilkadziesiąt samochodów – nie podczas pogrzebu, tylko podczas eksporty do kościoła Karola Boromeusza. Podejrzewam, że gdyby ojciec żył, to podczas wojny byłby jako jeden z pierwszych zabrany do Oświęcimia, bo był za bardzo znany.
Moja matka pochodziła z Sandomierskiego. Była ze zbiedniałego ziemiaństwa. Dziadek, grając w karty, przepuścił cały posag swojej żony. Potem się z nią rozstał. Zawsze była z moją babcią, która była troszeczkę szalona. Świetnie grała, ale – ciekawa rzecz – nie miała słuchu. To było coś niesamowitego – grająca pięknie na fortepianie. Wysłała matkę do Strumienia na Śląsku (to się wówczas nazywało Schwarzwasser). [Matka] była tam dwa lata w szkole niemieckich elżbietanek i dzięki temu moja matka znała świetnie niemiecki, co podczas wojny było bardzo ważne. Matka brała udział w trzecim powstaniu śląskim jako ochotniczka. Potem, podczas wojny, zwerbował ją Remigiusz Grocholski „Waligóra” (ten, który był drugim szefem „Wachlarza”). Mama była łączniczką „Wachlarza”.
- Czyli brała udział w Powstaniu.
I wiedziała o tym, że wchodzę do konspiracji, dawała aprobatę. Trzeba było zaciemniać okna i były [do tego] czarne papiery. Brało się rulon czarnego papieru, w to wsadzało się karabin i szło się we dwóch, niosło się wielki rulon i nikt nie wiedział, że niesie się karabin. Potem karabin stał w domu za fotelem, w czarnym [rulonie]. Raz przyszedł mój kuzyn, popatrzył i mówi: „Słuchaj, ale instrukcji, jak się używa mauzera, to nie zostawiaj na wierzchu”.
- Jak pan pamięta okupację? Co pan robił?
Okupacja to była straszna rzecz, człowiek czuł się troszkę jak zaszczute zwierzę. Zaczęło się od [egzekucji] w Wawrze, a potem rozstrzeliwania w puszczy Kampinoskiej, w Palmirach i egzekucje uliczne… To było straszne. Egzekucje uliczne – to jest późniejsze, 1942–1943 rok. Początkowo nie było egzekucji publicznych, tylko było rozstrzeliwanie wybranych ludzi. [Przed wojną] byłem w Szkole Ziemi Mazowieckiej przy ulicy Klonowej (obecnie znajduje się tam liceum imienia Żmichowskiej). Cztery pierwsze klasy robiłem na prywatnych kompletach, a dopiero do piątej przeszedłem do [szkoły powszechnej]. Skończyłem piątą klasę, jak wybuchła wojna. Potem pierwszy rok wojny – też komplety. Potem wróciłem do szkoły, która była w dawnym gimnazjum Popielewskiej i Roszkowskiej na placu Unii Lubelskiej róg Klonowej (tam mieściła się szkoła jako szkoła prywatna, powszechna).
- Z czego państwo się utrzymywali?
Jednak to, że się miało rodzinę ziemiańską, było [istotne], dostarczali nam [żywność]. W naszym domu zawsze był worek mąki, worek cukru, przysłane, dobrze wędzone, szynki, które się długo jadło. Poza tym mama miała drobną rentę po ojcu, którą wypłacano i z tego się żyło. To nie było ekstra życie, ale tyle, że wystarczało.
- Kiedy i w jakich okolicznościach wstąpił pan do konspiracji?
Koledzy ze Szkoły Ziemi Mazowieckiej… Przyszedł jeden z nich, Adam Bromke (w tym roku umarł) pseudonim „Dąb” i zaproponował mi wstąpienie. Zresztą szukałem dotarcia do „Szarych Szeregów”. Jednocześnie musiałem powiedzieć tam, gdzie szukałem, że już rezygnuję, bo się dostałem. Sam szukałem [dojścia] przez moją kuzynkę, która została zamordowana na Pawiaku, Anielę Załęską. Śliczna [dziewczyna], była albinoską, miała białe włosy (potem musiała farbować, żeby trochę [ukryć] się przed Niemcami), zupełnie bielusieńka. Urocza dziewczyna. Przez nią starałem się dostać do [konspiracji]. Uczyła mnie łaciny. Ponieważ nie byłem na komplecie, to w jednym roku musiałem przerobić trzy klasy łaciny, żeby nadgonić. Przeprowadziła mnie przez to.
Była w konspiracji. Usiłowano wydobyć ją [z Pawiaka]. Wuj usiłował płacić duże pieniądze, ale nie przyjęli. Została rozstrzelana tuż przed Powstaniem na terenie getta. Tak samo jak jej brat, który został zupełnie przypadkowo zgarnięty, bo był w tym samym domu (najmłodszy brat – też został rozstrzelany). Nazywali się Załęscy – Aniela Załęska i Wojtek Załęski. Najstarszy z ich braci, Jędrek Załęski, był w armii polskiej na Zachodzie.
- W jakich okolicznościach wstąpił pan do konspiracji? Jak to się odbyło?
Lokalu na Rynku Nowego Miasta użyczyła pani Sobolowa. Przyszedł do nas nasz zastępowy, pseudonim „Mazur” (potem pseudonim „Rudzki”, a potem jeszcze inny – miał różne pseudonimy). Był starszy Sobol – Tadeusz (lekarz, już nieżyjący), który miał bardzo piękną kartę powstańczą, ale nie zdołał dotrzeć do oddziału, tylko [walczył] na Starym Mieście. Jego brat został ranny na samym początku Powstania i przez to nie był czynny (znany później polski szermierz – Jerzy Sobol, nawet kiedyś miał mistrzostwo Polski). Był jeszcze Andrzej Mieszczański i Zbyszek Herman – pamiętam nazwiska. To był zastęp „Ryby”, więc jeden był „Węgorz”, drugi „Karaś”, trzeci „Lin”. Ja byłem „Sum”. Ze mnie się śmieli, że zamiast odpowiedzieć: jestem, jak wywoływano z szeregu, to mogę po łacinie powiedzieć:
sum!
- Jak odbywała się konspiracja?
Na początku przechodziliśmy normalny kurs harcerski – próby na młodzika, wyjazd do lasów chojnowskich, wyjazd do lasów pod Strugą (za Markami), robienie znaków patrolowych. Różne [zadania] zakończone biegiem na młodzika i przyrzeczeniem, które miało miejsce na Lwowskiej. Ten dom stoi do dzisiaj – Lwowska 7 czy 11. [To] było bardzo wysokie mieszkanie. Był zwyczaj podrzucania na płótnie wszystkich, którzy złożyli przyrzeczenie. Leciało się prawie do sufitu, następnie padało się na [płótno] – łapali. To było trzykrotne podrzucenie każdego pod [sufit]. To było, zdaje się, 8 grudnia 1943 roku. Od razu potem przekazali mnie do służby obserwacyjno-alarmowej, wojskowej. [Odbyłem] kurs wojskowy, a jednocześnie kurs dla zastępowych, który prowadził ten sam człowiek (zresztą potem mój wielki przyjaciel – Andrzej Rażniewski, później znany socjolog). Był dowódcą III plutonu – kapralem podchorążym. Potem z oddziału łączników, który był centralnie przy szefostwie, przeniosłem się do III plutonu, żeby być razem z Krzyckim, którego bardzo lubiłem.
- Jak został pan przeszkolony, czy działał pan jeszcze w czasie okupacji?
W czasie okupacji były raczej takie rzeczy, [jak] zdobycie stopnia wywiadowcy, próba z tym związana. Następnie został aresztowany kolega, który był instruktorem terenoznawstwa. Miałem pasję do terenoznawstwa, to uwzględnili i zostałem instruktorem terenoznawstwa w naszej drużynie. Ale nie brałem udziału w żadnym „małym sabotażu” (to w drugiej organizacji, [o której] opowiem). Miałem możliwość wyjazdu na wakacje. Wyjechałem, z tym że umówiłem się, że przyślą mi depeszę [o treści]: „Ojciec twój umarł. Wracaj do Warszawy” (a ojciec dawno nie żył). Przyszła depesza, przyniósł ją lokaj wujostwa (fantastyczny człowiek, który miał syna, kapitana w [Batalionach Chłopskich]). Mówi tak: „Tomku, ojciec twój to dosyć dawno umarł”.
- I wrócił pan do Warszawy.
Przyjechałem do Warszawy. To, co muszę powiedzieć z moich obserwacji, bo ostatnio była duża dyskusja na temat możliwości Powstania i jaką rolę w tym odegrał [Okulicki] (Ciechanowski napisał artykuł o Okulickim, że odegrał trochę dwuznaczną rolę). Muszę powiedzieć, że pierwsze pogotowie bojowe (to było w piątek, 28 lipca) miało daleko większe szanse na udanie się niż drugie pogotowie, 1 sierpnia. Dlatego że z Warszawy uciekło gestapo, nie było w Warszawie gestapo. Nie wywieźli niczego, ale uciekli sami z Warszawy. Niemcy byli tak przerażeni, że jechali wozami przez mosty i [można było] przystawić mu rurkę do pleców, to oddawał wszystko – broń, amunicję. Gdyby w tym momencie chwycić, to byśmy mieli daleko większe [atuty] w ręku i nie byłoby pewnie tylu mordów, które gestapo z Szucha dokonało na początku Powstania na ludności. To jest moje zdanie. Ale jest jedna rzecz: sam widziałem na ulicy Granicznej (ostatnio mieszkałem na ulicy Grzybowskiej – najpierw na Tłomackie, a potem na Grzybowskiej – po wyrzuceniu z ulicy Belwederskiej) mały plakacik podpisany przez Polską Armię Ludową: „Wzywamy do Powstania!”. Było bardzo groźne, że Powstanie wywołają właśnie elementy komunistyczne, a o nas powiedzą, że żeśmy stali z bronią u nogi.
Poza tym Niemcy zarządzili tworzenie okopów, chcieli zrobić z Warszawy twierdzę. Zarządzili, żeby stawiło się sto tysięcy mężczyzn, a stawiło się, zdaje się, kilkaset osób. To też spowodowałoby szalone represje. Tak że nie wierzę, żeby Warszawa ocalała. Może nie byłoby tak strasznych zniszczeń, ale to musiało wybuchnąć, już było takie nasilenie…
Podczas Powstania myśmy byli jednym z niewielu oddziałów, który co wieczór robił ognisko, przy którym śpiewało się piosenki i mówiło się gawędy. Pamiętam, że śpiewanie „Bo kto wie czy to jutro, pojutrze czy dziś przyjdzie rozkaz, że już, że już trzeba nam iść; granaty w dłoniach i bagnet na broń” to było coś, co się stało w tym momencie.
Jak znalazłem się w oddziale – to jest też ciekawa rzecz. Nie wiem, czemu powierzyli mi taki łańcuch alarmowy, że zawiadamiałem na dole Belwederskiej, mieszkając na Grzybowskiej. Do mnie przybiegł ktoś o czwartej. Pojechałem tramwajem na Mokotów, zszedłem Dolną, dopadłem do [kolegi]. Tamtego już dawno nie było, bo już był zawiadomiony przez kogoś innego. Wróciłem szybko do tramwaju i tramwajem dojechałem do ulicy Hożej. Tramwaj stanął, Niemcy nie puszczali dalej. [Wpędzili] nas w bramę na Hożej. Ale po chwili ludzie zaczęli się gromadzić przy tramwaju i powiedzieli: „My się położymy”. Wzdłuż Nowogrodzkiej był ostrzał, więc ludzie położyli się w tramwaju. Tramwajarz ruszył, przejechał, w ogóle nie zatrzymując się na przystanku przy Alejach Jerozolimskich. Przejechał przez Aleje Jerozolimskie, jechał dalej, gdy nagle wyskoczyli Niemcy i kazali stanąć. Wygruzili nas. Był czworobok sklepów stojących wokół. Gdzie dawniej były domy, to stały tylko sklepy, w podwórzu [też] były sklepy. Schroniliśmy się do jednego ze sklepów w podwórzu. Potem okazało się, że prawie co drugi z nas właśnie jechał do swojego oddziału i nie zdążył.
- Mówi pan już o wybuchu Powstania, o 1 sierpnia.
Już po 1 sierpnia.
- Chciałabym jeszcze porozmawiać o okupacji.
Miałem kuzyna – genialnego chłopaka – nazywał się Stefan Krasicki (był potem w „Baszcie”, w karabinach maszynowych). To był chłopak, który dwa czy trzy lata przed Powstaniem wytłumaczył mi cały mechanizm atomowy elektronów. Wszystko tak jasno przedstawiał – to był człowiek o wyjątkowych zdolnościach. Jego ojciec pracował w sklepie chemicznym, znosili do domu proch i produkowali pociski zapalne. Siedziało się u nich prawie jak na beczce prochu. Przed wojną ich dom był tam, gdzie dzisiaj hotel „Ambasador”. To była rodzina Korybut-Woronieckich, książęca rodzina. […] To był dom, który był niesamowicie patriotyczny. Wszystkie pochody 11 listopada i 3 maja – myśmy zawsze chodzili do nich i stali na balkonie. Ojciec, który był ochotnikiem w 1920 roku, jak poznawał, który pułk idzie, to wznosił okrzyk: „Niech żyje…” ten a ten pułk ułanów. Wtedy oficer odsalutowywał i często orkiestra zaraz zaczynała grać, więc była przyjemność.
Na przykład tuż przed wojną był u nich major Irzycki – późniejszy generał Irzycki, inspektor polskich sił powietrznych na Zachodzie. Tak że spotykałem się z bardzo różnymi, ciekawymi ludźmi. Stefan wszedł do „Kedywu”. Jego szefem był Waldemar Baczak, który w 1947 roku został zasądzony na karę śmierci i karę śmierci wykonano na początku 1948 roku. To był proces Martynowskiej, proces dotyczący ambasady amerykańskiej i pracowników ambasady amerykańskiej. W to był zamieszany Baczak, tak samo był zamieszany brat „Waligóry” (Remigiusza Grocholskiego) Ksawery Grocholski – też został rozstrzelany.
Stefek stał na czele dwóch grup – B i C. Grupa A rozpracowywała Kutscherę i przygotowywała zamach na Kutscherę. Ale Grupa B wykonała zamach na szefa wywiadu niemieckiego na Polskę, Eignerze, który był w „Prudentialu”. „Cieplarnia” wykonywała znowuż inne wyroki. Chcieli zrobić ze mnie wywiadowcę. Jestem bardzo prostolinijny i strasznie nie umiem udawać czegoś, oszukiwać. Jak przyszedłem do jakiegoś domu i oferowałem, że sprzedam jajka czy coś [innego], to w ogóle nie potrafiłem nawiązać… W końcu powiedziałem Stefkowi: „Słuchaj, ja się chyba na wywiadowcę zupełnie nie nadaję”. Zrobił ze mnie zwiadowcę. Byłem jedynym zwiadowcą w grupie. [Robiłem na przykład] rozpoznanie: dom na Bielanach – ile jest wejść, jakie okna, ewentualny plan, rozkład domu. Pamiętam, że to było na ulicy Karskiej.
Najciekawsze [zadanie]: na Nowym Świecie (bardzo blisko Ordynackiej) było kino „Casino”. Oczywiście Niemcy chodzili, Polacy – był slogan: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Miałem rozpracować dokładne wejścia do tego lokalu. Musiałem raz kupić bilet, pójść na parter, drugi raz na daleki balkon, a trzeci raz na bliski balkon, żeby zobaczyć, skąd można polewać ludzi, którzy nie spełniali [zakazu]. Trzy razy byłem na tym samym filmie – zresztą świetny film niemiecki, „Titanic”. Na koniec Stefek, który jakoś musiał się chronić, bo był zagrożony (ostrzegli go), wyjechał na wieś w Miechowskie. Zostawił mi fotografie różnych podejrzanych ludzi. Ale był to tylko zestaw fotografii. Przechowywałem to podczas Powstania u mojego porucznika, w jego sejfie. Tak że mój porucznik [był] jeden jedyny, który wiedział, że brałem udział w pracy wywiadowczej.
- Jak na zwiadowcę, był pan bardzo młody.
Bardzo młody, szesnaście lat skończyłem podczas Powstania. W Powstaniu trzy razy o mało nie zginąłem, ale zupełnie nie tak, jak powinno się zginąć. Raz poszedłem 10 sierpnia, licząc że zastanę w domu moją matkę i siostrę. Zastałem tylko babcię. Wyszedłem późno wieczorem i nagle, po raz pierwszy, usłyszałem ryczące „krowy”. Z tym że to były ryczące „krowy” zapalne, z rozlewającą się, płonącą lawą. Idę Grzybowską, pierwszy [pocisk] przede mną, drugi rozlewa się na dziesięć kroków przede mną, myślę – to już teraz pewnie ja dostanę. A trzeci – już za mną. Tak że byłem bardzo blisko niebezpieczeństwa, ale nic mi się nie stało. Innym razem była taka rzecz: „Chrobry II” miał pocztę dworcową nad torami. Gdy elektrownia wpadła w ręce niemieckie na początku września (zresztą już pod koniec elektrownia bardzo słabo dawała prąd, bo była częściowo uszkodzona), to [nasi] odłączyli kabel od trakcji elektrycznej. Niemcy swoim na dworzec przesyłali prąd kablem elektrycznym (trakcyjnym, sieci). Ponieważ myśmy byli sąsiednim oddziałem, przeciągnięto [kabel] do nas, na Chmielną 63 i stworzono rusznikarnię. Podczas Powstania wyprodukowaliśmy czterdzieści jeden stenów. Miały tylko tę wadę, że miały niekalibrowane lufy. Strzelać strzelały, nawet na taką odległość jak normalnie, tylko że kula nie kręciła się wokół swej osi i kulami sypało się trochę jak grochem. Ale były, więc zrobiliśmy ładną robotę rusznikarską. Wtedy znowuż o mało nie zginąłem. To była drukarnia Wierzbickiego, w której znaleźliśmy wydrukowane na środę (bo co środa wychodziły) małe „Biuletyny Informacyjne”. Zorientowaliśmy się, że to było [miejsce] druków tajnych. [Drukarnia] miała klatkę schodową z oknami w kierunku dworca. Wchodzenie na piętra było niebezpieczne, bo siedzieli strzelcy wyborowi. Moment, kiedy się biegło koło okna – człowiek był widoczny i [strzelec] momentalnie strzelał. Postanowiono więc uruchomić windę na piąte piętro. Wsiadłem do pierwszej windy w trakcie próby. Winda nagle stanęła przed piątym, przedostatnim piętrem i się nie rusza. Wtedy szef mówi mi: „Słuchaj, jesteś łącznikiem, to zbiegniesz na dół i powiesz, co się stało. Wyłaź przez dach” – była klapa w dachu windy. Nagle, gdy wychodzę, winda rusza i zaczyna przypierać mnie do sufitu. Ja w krzyk i nagle winda staje. Okazuje się, że dwóch ludzi zginęłoby jednocześnie. Ten, który na dole wprawiał urządzenie w ruch, wpadł w liny i rzucił się, żeby ręką wyłączyć bezpiecznik. Dzięki temu ocalał i on, i ja. Wypadek [dziwny] jak na Powstanie – nie wróg, nie…
Trzeci raz miałem [przypadek], że siedziałem na obserwacji. Jako chłopak bardzo nie lubiłem zmywać naczyń. Za zmycie [za mnie] naczyń brałem służby nocne koleżanek (jeżeli miały służby nocne). Czasami miałem tak że miałem swoje trzy godziny i potem trzy godziny koleżanki, więc sześć godzin w nocy obserwacji torowiska, to była pierwsza linia. Trzeba było wiedzieć, jak się zachowywać w trakcie [obserwacji]. Jak szła rakieta w górę (Niemcy wystrzeliwali), to powodowała, że cienie przesuwały się. Trzeba było wiedzieć, żeby nie stać, bo wtedy widzą, że ktoś jest, tylko przesuwać się razem z cieniem, [wtedy] nie wiedzieli. To była [wyuczona] technika. Z tym że gdyby oni nas zaatakowali, to by nas bardzo łatwo [unieszkodliwili]. Nasz oddział liczył stu ludzi – dwadzieścia kobiet, osiemdziesięciu mężczyzn. Na początku na stu ludzi były dwa zwykłe karabiny, trzy pistolety maszynowe i sześć zwykłych pistoletów.
Chmielna 61, tam gdzie dzisiaj są „Złote Tarasy”. Siedziałem na służbie obserwacyjnej w dzień i nagle telefon do nas od naszego dowódcy. [Informacja], że dostaliśmy meldunek, że Rosjanie, którzy już byli na Pradze (to było w połowie września), będą ostrzeliwać z artylerii Dworzec Główny. „Jeżeli by pociski przenosiły, proszę natychmiast dać znać”. Pierwszy pocisk uderzył w nastawnię niemiecką, gdzie siedzieli Niemcy. Myślę sobie – dobrze! Ale drugi już uderzył w tory, bliżej mnie. Wtedy jednak wyszedłem do sąsiedniego pokoju, żeby zameldować telefonicznie, że pociski przenoszą. Trzeci pocisk uderzył – akurat to była moja ściana szczytowa – w to miejsce, gdzie [wcześniej] siedziałem, obok. Gdybym został w tamtym pokoju, byłbym zupełnie naszpikowany odłamkami. To są trzy momenty podczas Powstania, gdzie o mało nie zginąłem, ale jakoś się wszystko [dobrze skończyło].
- Wróćmy jeszcze do czasu przed Powstaniem. Jak pan pamięta Warszawę z tamtego czasu i życie w Warszawie?
Warszawa była miastem… Nie na darmo nazywano ją przed wojną małym Paryżem. Miała lekkość, ludzie się wzajemnie rozumieli, byli dla siebie bardzo życzliwi. Jak jechały dzieci z Zamojszczyzny – kobiety wszędzie zorganizowały się, żeby przynosić im jedzenie. Biegały na Skaryszewską, bo ze Skaryszewskiej można było dostać się do wagonów. Fantastycznie.
Śródmieście było eleganckie – to była inteligencja, sfery towarzyskie, bankowe, kupieckie. [Przyszłe] getto, gdzie mieszkali Żydzi – [ulice] Nalewki, Muranowska – rzadko Polak mieszkał między Żydami. Żydzi mówili jidysz, który jest pokrewnym do niemieckiego. Były dzielnice słynące… Czerniaków był bardzo źle notowany. Na Czerniakowie była masa chłopaków [skorych] do bójki, złodziejaszków. Źle notowane były okolice Karolkowej. Tutaj były znowuż sklepy paserskie, gdzie przychodziło się i odzyskiwało się za jakąś sumę skradziony złoty zegarek czy coś [innego]. Wreszcie Szmulki i Targówek – to były dzielnice, które… stamtąd pochodzi język Wiecha, to jest z tym związane. Wiech świetnie to robił. I film o taksówkarzu… Był po wojnie taki wiechowski film, który komuniści puścili.
Ludzie brali się [do pracy]. Panie, które nie miały co robić, prowadziły cukierenkę. Robiły świetne ciastka z mokki – skądś zdobywały kawę (przez Niemców, bo to tylko mieli Niemcy). Małe bary, gdzie usługiwały na przykład dwie moje kuzynki, potem łączniczki w 1. Pułku Szwoleżerów (zginęły podczas Powstania). Usługiwały w barze na placu Trzech Krzyży. Było bardzo różnie. Było przykre, że niektóre sklepy, do których chodziło się przed wojną, stały się nagle niemieckie. Wędliny zawsze żeśmy kupowali na rogu Wilczej i Kruczej u Wolfarta. Wolfart stał się Niemcem. Zdjęcia odbijało się u Neumana na Mazowieckiej – stał się Niemcem. Ale ciekawa rzecz, że wykonywał też [odbitki] dla podziemia, był takim na dwie strony.
- A terror niemiecki w Warszawie?
Terror rozpętał się w 1942 roku, zaczęły się publiczne egzekucje. Zajeżdżali z [więźniami] i kazali ludziom patrzeć. Początkowo więźniowie wznosili okrzyki, to potem mieli usta zagipsowane w środku, żeby nie mogli krzyczeć i tak rozstrzeliwali. I straszne
Bekanntmachung – obwieszczenia [zawierające] nazwiska tych, którzy zginęli, a to są nazwiska tych, którzy zginą, jeżeli coś się stanie jakiemuś Niemcowi. I za jednego Niemca – stu Polaków. To było straszne, naprawdę człowiek się czuł jak zaszczuty. Stefek po wyrzuceniu z Alej Ujazdowskich, mieszkał na rogu Świętojerskiej i Nowiniarskiej. Tuż obok była słynna karuzela, która kręciła się podczas Powstania w getcie żydowskim. Z tym że trzeba powiedzieć, że na karuzeli głównie jeździli Niemcy i prostytutki, to nie była ludność... Poza tym największą [atrakcją] był tam [mały] czołg, który się popychało i który miał się ileś razy obrócić. Były różne zabawy siłowe dla żołnierzy niemieckich. Tak że zanadto oskarżają nasze społeczeństwo – chodząca karuzela była raczej związana z Niemcami. Pamiętam dzieci żydowskie wychodzące, żebrzące na ulicach. Zresztą na początku wojny do mamy przychodziły dwie Żydóweczki, przynosiły jajka, pieczywo, kupowało się u nich mleko. Początkowo [przychodziły] bez opasek, potem z opaskami. Jak zamknięto je w getcie, to nie wiem, co się z nimi stało – pewnie zginęły. To było straszne. I getto, nad którym przechodziło się mostem, bo po jednej i po drugiej stronie było getto, a środkiem szły tramwaje.
- Przejdźmy do Powstania. Zaczął już pan trochę opowiadać, skończył na przypadkach, które pan cudem przeżył. Pierwszego dnia jechał pan tramwajem i…
O godzinie szóstej rano chciałem wyjść, dostać się do swojego oddziału. Zresztą zabawnie, bo miałem przydział, mój pododdział był na ulicy Solec 103 (mieliśmy punkt). Myśmy celowali na działka, które były na moście Poniatowskiego, chcieliśmy je zdobyć. Główna centrala mieściła się u Wierzbickiego i gdzieś była jeszcze jedna [placówka]. W trakcie pierwszej nocy powstańczej mój cały posterunek przeniósł się do centrali na Chmielną. Zupełnie o tym nie wiedziałem. Akurat tak się zdarzyło, że nagle się zjawił, jakimś cudem, mój kolega z II plutonu, tak zwany „Mauser”. Zdziwienie. [Okazało się], że musi przejść na drugą stronę Alej Jerozolimskich. Nie było mowy, żeby się stamtąd wydostał. Wiedzieliśmy, że Chmielna jest w naszych rękach, więc zaczęliśmy przebijać mur na Chmielną, a byliśmy w sklepie, który był właśnie od strony Chmielnej. Wypadnięcie na ulicę Chmielną i widok zawieszonych biało-czerwonych flag, dziewczyny biegnące i krzyczące: „Biuletyn Informacyjny!”, to było zachłyśnięcie się Polską, swobodą! To było coś fantastycznego! Potem trzeba było z uwagą przeskakiwać przez Marszałkowską, ale tramwaje już były [przewrócone], już były barykady. Najniebezpieczniejsza była Zielna, bo na Zielnej trzymała PAST-a i Zielną trzeba było przeskoczyć. Właśnie tam, przy przeskakiwaniu, zginął jeden z dowódców działonu w I plutonie.
- Co było dalej? Czy doszedł pan do posterunku na Chmielnej?
Tak, doszedłem. [Dotarłem] w czerwonej koszulce, krótkich spodenkach, bo [tak] pojechałem, dopiero potem miałem się szybko przebrać. Tak się złożyło, że 2 sierpnia przyszła nagle do mnie moja matka. Mówi: „A, bo mi ktoś powiedział, że tu jest taki w czerwonej koszulce, to pomyślałam, że to ty jesteś”. Przyniosła mi porządną koszulę, troszeczkę dłuższe spodnie (pumpy czy coś takiego). Powiedziała, że idzie szukać siostry. Moja matka przepadła, bo poszła na Ochotę. Przeszła właśnie koło [obecnego budynku] Muzeum [Powstania Warszawskiego], doszła do Dworca Zachodniego i przeszła górą przez tory. Szła z drugą kobietą. Jak się znalazły po tamtej stronie już w rękach polskich, to powiedzieli [im]: „Jak panie tu przeszły?! Przecież tu siedzi niemiecki strzelec wyborowy, który każdego, kto przechodzi przez tory, zabija!”. A dwie panie sobie szły, gadając, przeszły sobie. Moja matka bała się już z siostrą wracać. 11 sierpnia zostały zgarnięte z ulicy Andrzejewskiej. Matka, która bardzo dobrze znała niemiecki, wyszła pierwsza ze schronu, w którym siedzieli Polacy. Zapytała po niemiecku: „Będziecie tu nas rozstrzeliwać?”. Oficer niemiecki:
Aber [niezrozumiałe] (ależ cóż takiego!). Dostały się na Zieleniak. Na Zieleniaku miały to szczęście, że matka koleżanki była z pochodzenia Rosjanką, która ocalała. Męża jej zabili (rosyjskiego pułkownika) w 1920 roku i po raz drugi wyszła za mąż za pana Jasińskiego. Jak znaleźli się na Zieleniaku, nagle usłyszał ją, mówiącą po rosyjsku, jakiś [Rosjanin] i nagle okazało się, że pochodzą z tego samego miasta. Wtedy wsadził wszystkie dziewczęta do budki Zieleniaka, postawił wartę i żaden z „własowców” (to byli żołnierze Kamińskiego, [ale] nazywało się ich „własowcami”) nic żadnej nie zrobił.
Przez pewien czas pełniłem funkcję łącznika. Porucznik lubił mnie posyłać jako łącznika w różnych sprawach. Nie zapomnę, jak raz byłem na Okólniku koło Ordynackiej. Patrzę – na pałacyku Ostrogskich – [napis]: „Koncerty na rzecz powstańców”; „Proszę znosić jedzenie dla powstańców”.
Ale najciekawsze wrażenia są, jak szedłem do Śródmieścia z dalekiej Chmielnej i było kino „Palladium” (przed wojną też było kino „Palladium”, nic się nie zmieniło). Ostatni lokal to była gospoda „peżetek”, gdzie można się było napić kawy – oczywiście kawy zbożowej, bo kawy normalnej nie było. I były wszelkiego rodzaju gazety – od najbardziej komunistycznych do najbardziej narodowych. Wszystkie pisma były do przejrzenia. O tym nie mówią, że taka rzecz była w Powstaniu, że był lokal „peżetek”, gdzie można było sobie przyjść. Jak szedłem dalej, widzę, że idzie oddział jeńców niemieckich. [Idą] w niemieckich mundurach, z wymalowanymi na plecach swastykami, w drewniakach. Idą odgruzowywać domy. Ciągle spadały pociski, to właśnie wykorzystywano jeńców do odgruzowywania.
Na początku była jeszcze czynna łaźnia w Pasażu Simonsa. Pasaż był, mniej więcej, w rejonie, gdzie jest teraz Klub Międzynarodowej Książki i Prasy na rogu Alej Jerozolimskich i… troszeczkę cofnięty. Zaczynał się tam pasaż, który szedł równolegle do Chmielnej i skręcał do Chmielnej. W podziemiu pasażu była łaźnia, do której nas wysłano. Mogliśmy się porządnie umyć pod prysznicami i dano nam mundury. Wtedy otrzymałem mundur, który był [roboczym kombinezonem] – robotnicze spodnie i bluza. Z tym że koleżanki ponaszywały nam epolety i było widać, kto jest z cenzusem, kto jest bez cenzusu, kto ma jaki stopień. Aż zaskakiwała mnie swoboda oddychania. Na przykład wyprawiano nas do fabryki Fuchsa na Topiel po cukier, mąkę, produkty spożywcze. Swoboda i kursowanie pół-pancernego auta, które żeśmy zdobyli (chyba nazywało się „Kubuś”). Człowiek zachłystywał się wolnością w trakcie Powstania.
[Chciałbym powiedzieć], dlaczego byliśmy w tak szczęśliwej pozycji, że oddział stuosobowy i ze stuosobowego oddziału zginęło dwanaście osób. Jak na Powstanie, to jest niesamowicie mało, to są minimalne [straty]. Dlaczego? Cały czas pierwsza linia. Niemcy bali się ostrzeliwać z ciężkiej artylerii, bo za blisko swoich. Bali się bombardować, bo za blisko swoich. Jedną jedyną rzecz, którą raz zrobili, to zrzucili bombę akurat tuż przed naszą bramą. Nagle woda zaczęła wypełniać dół po bombie (głęboki wykop, na pięć – sześć metrów w głąb). Porucznik posłał mnie do miejskich władz powstańczych, do działu wodociągów i kanalizacji, który mieścił się na rogu ulic Zgoda i Mazowieckiej. Byłem u kapitana, który był pracownikiem miejskim i zarazem miał stopień kapitana. Zawiadomiłem go, przyszli, zamknęli [dopływ] i był już tylko dół, trzeba było uważać, żeby nie wpaść. Co ciekawe, potem w pracy poznałem kolegę, opowiadam to jemu. A on mówi: „Wiesz, to był mój ojciec i tyś był jednym z ostatnich, który go widział, bo przeszedł potem na Żoliborz i na Żoliborzu zginął”.
- Proszę opowiedzieć o rusznikarni. Zaczął pan opowiadać, że była rusznikarnia i że robiliście w niej steny.
Była rusznikarnia. Robiliśmy różne, ciekawe rzeczy. Na przykład robiło się wyrzutnik granatów w postaci gumowej procy. Wielkie gumy, które naciągało się i zabezpieczało. Jak się puszczało, to wyrzucało granat na kilkadziesiąt kroków. Tuż obok, na Siennej, była fabryka amunicji. Były tak zwane sidolówki, z cienkiego metalu. To były [granaty] zaczepne wypełnione prochem, do rzucania przy ataku. [Granaty] obronne to były tak zwane siekańce. To były materiały zrobione z mocnego wojłoku, wypełnione mutrami, śrubami. W środku był [też] ładunek wybuchowy. Tak samo wyciągało się, rzucało i [wybuch] rozrzucał [śruby]. To był granat obronny.
Poza tym przez pewien czas brałem udział w poczcie harcerskiej. Mój rejon był, poczynając od Sosnowej, w kierunku Żelaznej: rejon Sienna – Złota, Sienna – Sosnowa, Śliska, Prosta. To było niezapomniane. Jak przychodziło się do kogoś i matka dowiaduje się, że dziecko jest, żyje, że pisze do niej, to od razu: „A może czymś poczęstować?”. To było coś fantastycznego, jak ludzie podejmowali nas, jak żeśmy biegali z pocztą i przynosili pocztę! Tak szczerze, tak wylewnie!
W Warszawie były porobione przejścia podziemne w zasadzie we wszystkich budynkach, poprzebijane z domu do domu, przechodziło się piwnicami. W [piwnicach] panował straszny nastrój. Jak się przechodziło: „A po co to robiliście?! Po co?!”. Ale trzeba było zobaczyć tych ludzi, jak szli do niewoli. Znowuż te wszystkie, które [wcześniej] klęły, [wołały]: „O, nasze chłopaczki!”. Przecież była dziwna rzecz: Niemcy słyszeli nas, że śpiewamy. Nie sposób, żeby nie było słychać z dworca, jak żeśmy w sali, na płytach drukarskich rozpalali ogień (było sporo dymu) i śpiewali. I to tak po półtorej godziny żeśmy siedzieli wieczorami i robili ogniska. Po Powstaniu nagle przyszło kilku Niemców, żeby podać ręce bohaterskim Polakom. Więc działy się dziwne rzeczy. Straszne było to, że wiele osób na przykład zginęło w latrynach, bo przecież nie można było korzystać z klozetów w domach, bo nie spuściłoby się wody. Na wewnętrznych placykach domów porobiło się latryny, ułożono deski, siedziało się. Często wtedy przychodził obstrzał artyleryjski i ludzie ginęli w latrynach. To były straszne rzeczy. Więc nasz oddział to było coś niesamowitego, bo pod koniec Powstania myśmy mieli nawet motopompę ciągnącą ze studni wodę do naszej baterii, tak że nie trzeba było chodzić z wiadrami i wyczekiwać po wodę. Chyba jeden z bardziej zmechanizowanych oddziałów w Warszawie, to była harcerska bateria artylerii przeciwlotniczej.
Nie zapomnę też tragicznego dla mnie [wypadku]. Był kolega, pseudonim „Lubicz” (prawdziwe nazwisko Bartecki), mieszkał na ulicy Barokowej. Dogadaliśmy się. Raz siedzieliśmy na strychu przy Chmielnej 55. Był tam mały punkt obserwacyjny, z okienek strychowych patrzyło się na dworzec. Mówię do niego: „Ty wiesz, mam jakieś przeczucie, że przeżyję Powstanie”. Mówi: „Wiesz, ja identycznie, ja tak samo”. Następnego dnia ginie. Ginie w dziwny sposób. Był nalot amerykański, wielkich „Liberatorów”. Niemcy otworzyli straszny ogień do [ładunków] spadających na spadochronach. Był wtedy wiatr i większość zwiało na stronę niemiecką. W nasze ręce wpadły tylko [ładunki] ze spadochronami przestrzelonymi przez Niemców, spadały szybciej. Były [zasobniki] z lekarstwami, amunicyjne, z bronią, ale tych niewiele wpadło [w nasze ręce]. [„Lubicz”] podczas nalotu siedział na ulicy Chmielnej, ale zasłonięty domami, tak że nie był narażony na bezpośredni obstrzał. I nagle ginie, siedząc na balkonie na trzecim piętrze. Odłamek spadający z rozpryskujących się… przebił mu tętnicę [szyjną]. Wpadł od góry i zabił go. Zupełnie coś niesamowitego, muszę powiedzieć, że zrobiło to na mnie straszne wrażenie.
Co niedziele były msze święte. Oddział był religijny. Zawsze rano była wspólna modlitwa i wieczorem, po ognisku, też się śpiewało. Księża odprawiali [nabożeństwa] na podwórkach różnych domów: na Sosnowej, był dom na rogu Zielnej. Było bardzo przykre, jak dwie koleżanki manifestacyjnie nie przyjęły rozgrzeszenia i nie uklękły. Byłem zawsze bardzo wierzący i jestem wierzący. Wiedziałem, w jakich piwnicach ksiądz odprawia [nabożeństwa] i zawsze postarałem się o przepustkę, żeby pójść na mszę świętą. [Ksiądz] odprawiał msze święte wieczorem. Kapelani zrobili bardzo dużo dobrego.
Teraz jesteśmy w Zgrupowaniu „Gurt”, więc [wszystko] odbywa się w kościele Wszystkich Świętych. Kościół Wszystkich Świętych to był mój kościół parafialny, jak mieszkałem na Grzybowskiej, ale mało byłem z nimi zżyty.
Na przykład fantastyczne kazania przed Powstaniem w 1944 roku głosił ksiądz u wizytek. Byłem zupełnie oczarowany. Specjalnie biegałem na godzinę dwunastą, żeby posłuchać kazań. Co się okazało: to był naczelny kapelan Armii Krajowej, który zginął 6 sierpnia na Woli, ksiądz Jasiński. Jego następcą został ksiądz Kowalczyk, [pseudonim] „Biblia”.
Muszę powiedzieć, że czuję satysfakcję, że nie zabiłem żadnego człowieka. Mogłem – jak by było trzeba, to rzucałbym granatem. Ale nigdy nie stanąłem w obliczu konieczności strzelania do ludzi. A nie prosiłem się o to. Inni koledzy specjalnie prosili o broń, żeby móc strzelać do Niemców.
- Jak wyglądało życie codzienne powstańców – tam gdzie państwo mieszkali? Jakie były warunki?
Były trzy plutony. Pluton I i dowództwo mieściły się w drukarni Wierzbickiego przy Chmielnej 61. Pluton II Piotra Osińskiego (prawdziwe nazwisko) był w mieszkaniu na parterze – [Chmielna 65]. Pluton III, do którego potem przeszedłem (odszedłem z oddziału łączników i przeszedłem do plutonu jako łącznik danego już plutonu) mieścił się na Chmielnej 55. Więc był to rozciągnięty szereg domów, bo między 55 a 61 było 57 i 59. Rusznikarnia mieściła się [pod numerem] 63, Piotr Osiński – 65, a [pod] 67 byli syndykaliści, którzy przyszli ze Starego Miasta. Tak że była grupa.
Mieliśmy jedną czwórkę ludzi zupełnie nieharcerską, to była grupa specjalna. Tworzył ją sierżant „Nero”, który był wiecznie pijany. Nazywali go kapral „Nero”, potem okazało się, że był rzeczywiście sierżantem. Potem był „Babinicz” – Żyd z getta, z Żydowskiej Organizacji Bojowej, który był u nas. Trzeci był kapitan Gruziński, który uciekł z niewoli niemieckiej. Nie widziałem człowieka z tak szaloną zaciętością strzelającego do Niemców jak on. To było coś niesamowitego. Czwartym był bardzo wysoki pan Dąbkowski, pseudonim „Romer”. Zawsze razem chodzili, oni jedynie mieli wódkę – [dowódca] pozwalał. Ale kapral „Nero” potrafił założyć się o butelkę wódki, że pójdzie i zapali papierosa na peronach Dworca Głównego. Schodził i zapalał papierosa. Ludzie widzieli, że jest zapalony papieros i dostawał butelkę wódki. O sobie mówił tak: „Ja jestem komunista, ale polski komunista! A tych, psie krwie, bolszewików, to bym pierwszy prał!”.
- Jak wyglądało życie na Chmielnej w czasie Powstania?
Z innego działonu chodzili do „Haberbuscha i Schiele” i stamtąd wywlekano konie, perszerony. U nas je bito i potem mieliśmy mięso. Konina zawsze leżała rozłożona na podwórzu, gromadziły się na niej muchy. Ale warunki sanitarne [były bardzo złe]… Lodówki nie było, żadnej lodowni. Z mojego domu dostarczyłem worek cukru, bo nie był mi potrzebny. Pod koniec Powstania moja babcia poszła na to, że każdego dnia gotowała obiad dla czterech z mojego oddziału. Dobry obiad, z trzech dań. Zawsze szedłem ja, bo musiałem zaprowadzić do tego domu, więc miałem przyjemność… Ostatnie piętnaście dni byliśmy dożywiani przez babcię za cenę, że chłopcy przyniosą jej wodę, bo babcia nie miała wody. W sąsiednim domu była studnia, ale czekało się w kolejce, a powstańcy mieli prawo brać wodę [poza] kolejnością. Więc [chłopcy] szli, przynosili wiadra wody, babcia była szczęśliwa, że jest woda i że wnuk może przyjść.
Po babci wszelki ślad zaginął. Była pod Warszawą, potem wyjechała w Kieleckie, do rodziny. Wieźli ją niby jako chorą, na noszach, a babcia się nie przejmowała, siadała na noszach. Niemcy się zorientowali, wpadli na kontrolę i wywlekli babcię. Nic nie wiadomo, co się stało. Nikt nie wie. A zawsze miała taki paskudny sen, że czeka w kolejce na śmierć.
- Jak pan pamięta koniec Powstania?
Pertraktacje toczyły się już trochę wcześniej, ale to były pertraktacje o wyjście ludności cywilnej. Raz było chyba na początku września – zgoda na wyjście. Część ludności, ale niewielka, wyszła do Pruszkowa. Potem było jeszcze drugie i trzecie [wyjście]. Myśmy widzieli, jak po kolei padały dzielnice, jak nam ubywa, jak topnieje. Przecież na koniec zostało – to, co się poddało, to było Śródmieście Południowe i Śródmieście Północne. Nic poza tym, bo Mokotów padł wcześniej. Po Mokotowie – Żoliborz. My, powstańcy przyjęliśmy raczej z żalem to, że to się kończy. Mimo wszystko. Ale widać było, że Rosjanie przeciągają strunę i że im nie zależy. Przecież wysłali „berlingowców”, którzy zresztą zostali zdziesiątkowani na przyczółku czerniakowskim. Moim wielkim przyjacielem jest generał Komornicki, więc od niego wiem sporo – jak dwukrotnie przepływał przez Wisłę, żeby porozumieć się z Berlingiem w sprawach pomocy. Ostatni raz przepłynął i był ranny. […]
- A upadek Powstania? Powiedział pan wcześniej, że wyszedł pan…
Koledzy wyszli wcześniej. Wyszli 5 października, ja wychodziłem z Warszawy szóstego. Dlaczego wyszedłem z Warszawy bez babci (do dzisiaj sobie to wyrzucam): babcia powiedziała mi, że była w RGO i RGO zgodziło się na jej pozostanie w Warszawie, a że ma [produkty] spożywcze, to sobie da radę. Tymczasem okazało się, że babcia wyszła – następnego dnia wyrzucili [ją] i też wyszła z Powstania. Bałem się, bo babcia była strasznie gadająca, wszystko wszystkim trąbiąca. Jak bym wyszedł z babcią, wszyscy od razu by wiedzieli, że byłem powstańcem. Babcia była trochę narwana.
Ale najgorszy moment, jak szedłem: idę i moje pierwsze spotkanie z Niemcami, z patrolem niemieckim. Spotykam patrol niemiecki na ulicy Mariańskiej (teraz jest tam dom, gdzie jest ośrodek kombatancki). W tym szpitalu zmarł mój pierwszy drużynowy, Stanisław Gromulski. Był pochowany… rozebrano chodniki i obok siebie leżeli ci, którzy zmarli w szpitalu. I właśnie po tych grobach szli Niemcy – nie wiedząc, że to są groby, bo leżał na tym gruz. Ale to było straszne, że właśnie w tym momencie spotkałem pierwszych Niemców. Potem doszedłem do Grójeckiej i chyba od razu na Dworzec Zachodni. Szczęśliwicką, Słupecką na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim wpakowali nas do pociągów i powieźli – oczywiście [wagonami] towarowymi – do Pruszkowa. Wygruzili nas w Pruszkowie.
- Czy wyszedł pan jako cywil?
Jako cywil. Niemcowi, który segregował, powiedziałem (wyglądałem drobno, byłem mały, niepozorny), że mam trzynaście lat. Nie uwierzył. Powiedział:
Deutschland ist Gut! i wysłał mnie. Przybyłem do Wrocławia. Po Powstaniu było to niesamowite wrażenie. Jak myśmy byli w obozie, była kwarantanna. Oddawało się wszystkie swoje rzeczy. Samemu szło się pod wodę, było się mytym. Dostawało się nowe odzienie, ale bardzo prymitywne. Udało mi się zaczepić na pierwszy [transport] jadący na roboty. Potem dowiedziałem się, że to na lotnisko doświadczalne do Kupper bei Sagan, czyli Starej Koperni pod Żaganiem. Przejazd przez miasto Wrocław – cudowne, nieruszone, wszystkie sklepy. Człowiek poczuł się [dziwnie]… Przecież taka była Warszawa. Potem z Wrocławia też zostały gruzy, ale w tym momencie to był szok, że może istnieć miasto tak nieruszone jak wówczas Wrocław. To był październik 1944 roku. Już od 10 października pracowałem. Wyszedłem 6, a 10 października już jestem zarejestrowany w Kupper bei Sagan.
Pomoc przy budowie, brukowanie jezdni, rąbanie kamieni na drogę – bardzo różne rzeczy. Ale najwięcej robiło się… Osiem kilometrów od lotniska [były] warsztaty naprawcze. Przede wszystkim była to umiejętność rzucania cegieł. Jeden stał na pierwszym piętrze i łapał. Kładło się cegłę na wielkiej szufli i rzucało w górę. Jak była tak, żeby spadać, to wtedy się ją łapało i przekładało. Pamiętam, jak raz pracowałem z młodym Czerkiesem, jeńcem rosyjskim. Chciał dobierać się, widać musiał mieć jakieś seksualne [skłonności]… Wybroniłem się. Było bardzo różnie.
I obserwacja samolotów. Samoloty Arado to było coś niesamowitego. To był dwuogonowy samolot odrzutowy. Nigdy potem nie widziałem tak szybko wzbijającego się samolotu. Startował, potem szedł prosto w górę. To było coś zupełnie niesamowitego. Tylko że [to był] samolot, który miał zapas paliwa na piętnaście minut lotu. Po piętnastu minutach lotu musiał wrócić. Niemcy nie mieli jeszcze zdolności wytwarzania paliwa, które jest potrzebne do rakiet. Dawali inne, które działało, ale… Ale Arado to były wspaniałe maszyny.
- Proszę w skrócie opowiedzieć, jakie były dalej pana losy. Czy wrócił pan później do Warszawy?
Wróciłem do Warszawy.
- Proszę opowiedzieć, jaka była droga.
Droga była troszeczkę dziwna. Maturę zdawałem u marianów na Bielanach.
W 1945 roku.
- Czyli już pan wrócił do Warszawy.
[Zdawałem maturę] w 1946 roku, w 1945 wróciłem do Warszawy.
- W jaki sposób pan wrócił?
[Wróciłem] pociągiem. Droga powrotna jest bardzo ciekawa. Myśmy zostali wyzwoleni w
Geburtstag Adolfa, czyli jego urodziny. 20 kwietnia zostaliśmy oswobodzeni przez Rosjan. Wszyscy krzyczą:
Zdrawstwujtie, towariszczi! Cieszymy się jak nie wiem! Zmontowaliśmy wóz, szefowi fabryczki zabraliśmy dwa ładne konie. Wszyscy popakowali się w swoje tak zwane kuferszafy, to znaczy pudła. Pudła na [wozie], inni idą, konie ciągną. To był Spreewald, na południe od Berlina (osiemdziesiąt kilometrów). Jechałem na rowerze. Znalazłem bardzo ładny rower z motocyklową pompką. W pewnym momencie podchodzi do mnie któryś z bolszewików [i pyta], czy mogę mu pożyczyć pompkę. „Proszę bardzo”. Pożyczyłem. Odnosi. Ale po pięciu minutach wraca: „Dawaj to!”. Już mi zabiera na stałe. Idąc, mówię do mamy: „Wiesz co mi ten bolszewik zabrał? Pompkę mi zabrał!”. Obok szedł trzynastoletni chłopak z armii rosyjskiej:
Co tiebie, proklatyj Lach, zabrał bolszewik?! I chciał do mnie strzelać. Tylko że był tam stary pan, Antoni Bogusławski, który siedział jeszcze w cytadeli w 1905 roku, znał świetnie rosyjski. Jak wsiadł na niego! „Poczekaj, bo ja twojemu
starszynie powiem! Jak ty możesz mówić
proklatyj Paliak?!”. [Chłopak] w końcu zbaraniał i mówi:
A czasy u was niet? – Niet. A przechowałem swój zegarek, nie oddałem go!
- Czyli po drodze spotkał pan matkę?
Jechaliśmy razem z matką. Jak pracowałem na lotnisku, to napisałem do mojej ciotki, która mieszkała w Reichu, koło Gąbina. Dostaję list: „Wiesz, twoja mama z twoją siostrą są tylko o sto kilometrów od ciebie”. Następnego dnia mama jest u mnie, przyjechała do mnie do Kupper bei Sagan.
Meister miał trzech synów w wojsku, więc wiedział, co to jest rozstać się z dziećmi i dał mamie jednodniowy urlop na przyjazd. Potem generał niemiecki von dem Bach-Zelewski podpisał, że będzie się starał o łączenie rodzin. Na podstawie tego dokumentu udało mi się dostać, że już 2 grudnia byłem razem z matką i siostrą. Zostałem przeniesiony do pracy do Lübbenau. W samym Lübbenau nie było dla mnie pracy, tylko w drugiej fabryczce w Lehde, która była nad rzeką. Tarłem na maszynie chrzan. Tarło się około stu kilogramów na godzinę. Był bęben owinięty tarką, pas transmisyjny do silnika – dociskałem chrzan drewnianą wajchą i spadał zmielony do skrzyni. Higiena niemiecka straszna – brało się wodę z rzeczki. Woda podziemna była zażelaziona, chrzan by sczerniał, to brało się wodę z rzeki – wodę, do której ściekały wszystkie ścieki. Tym rozcieńczało się proszek i wsypywało. Niesamowite. Higiena niemiecka, osławiona.
Myśmy dojechali do Nysy. Zabrano jednego konia, tak że mieliśmy jechać jednym koniem. Ale nagle cofają wszystkich mężczyzn pod Cottbus (Chociebuż) na kopanie okopów – bo jest jeszcze w rękach niemieckich. Kobiety zostały na szczęście pod kontrolą pana Antoniego Boguszewskiego, który świetnie znał rosyjski i potrafił sobie z Rosjanami dać radę. Wszystkich mężczyzn cofnięto.
Jeszcze była zabawna rzecz: moja matka była Wołowska. W obozie przejściowym we Frankfurcie nad Menem spotkała się z panem Wolskim, kolegą mojego ojca. Był żonaty z panną Janaszówną (gospodarstwo nasienne Janaszów). Ale zapytał mamy: „Proszę pani, może udamy, że jesteśmy małżeństwem, podamy się jako małżeństwo”. Tak że my byliśmy Wołowscy, a nasza mama była
Frau Wolska. (Syn [Wolskiego], Mikołaj, był mężem Branickiej z Wilanowa).
Wracaliśmy. Najzabawniejsze było, jak z powrotem wchodziłem do Gąbina i nagle wylatuje ku mnie młody żołnierz sowiecki z chlebem. [Na ramionach] miałem biało-czerwone naszywki. „Polak?!”. – „Polak”. – „Ja jestem Żydek polski z Nalewek! Masz chleb!”. Coś niesamowitego zupełnie! I to podkreślenie – [był] w mundurze rosyjskim – „Polski Żydek z Nalewek. Masz ten chleb”.
Potem przyszliśmy stacjonować w domu, gdzie komendantem był kapitan, chyba Uzbek (skośnooki), szalenie dystyngowany. Jak Polacy zaczęli przy stole opowiadać świńskie dowcipy, to mu się zaczęło bardzo nie podobać i zaczął ich ucinać. W pewnym momencie kazał swojemu
starszynie zatańczyć kozaka. Po raz pierwszy widziałem tańczonego kozaka. Człowiek jest z zupełnie innymi ludźmi niż się o nich mówi.
- Proszę powiedzieć, jak pan dotarł do Warszawy. Jak pan pamięta Warszawę?
Jeszcze muszę opowiedzieć, jak jechało się okrężnie drogami. Poznań – Warszawa to był szeroki tor, a do Gniezna, Inowrocławia, Torunia – wszytko normalny tor. Nas do Warszawy puścili naokoło i potem trasą węglową do Ponętowa. Stamtąd trzeba było iść piechotą do Gostynina. Szedłem piechotą przez Krośniewice. Był ciężki dzień. Byłem przepasany białym sznurkiem, bo rozchylał mi się płaszcz. Czapkę niosłem w ręku, kuferszafę przerzuconą przez ramię. Buty [trzymałem] w rękach – wolałem iść na bosaka. Dzieciaki za mną biegły i krzyczały: „Święty Franciszek! Święty Franciszek!”. W pewnym momencie zobaczył mnie młody człowiek jadący na rowerze. Teraz wiem, że też był w konspiracji za czasów wojny (w Płockim) i jestem z nim w wielkiej przyjaźni. Zaproponował, że mnie podwiezie. Tak trafiłem do Gąbina i potem do miejscowości, która nazywała się Macocha, w której jako nauczycielka urzędowała moja ciotka.
W czerwcu mama dowiedziała się, że wujostwo Łempiccy z Sandomierskiego objęli majątek, który należał do Sandomiersko-Wielkopolskiej Hodowli Nasion, której wuj był prezesem. Objął zarządzanie majątkiem. Myśmy dostali się do Szelejewa i byliśmy w Szelejewie. Potem wuj wyprawił mnie z sadzeniakami ziemniaków w Sandomierskie, bo tam nie było sadzeniaków. Ale zawiadowca stacji – gorliwy Wielkopolanin – nie pozwolił na przesyłkę ekspresową, bo przecież jest rozporządzenie, że żywność ma iść pierwsza. Tak osiem dni jechałem na ziemniakach, które pod koniec już ciekły zupełnie i nadawały się tylko do gorzelni. Tak że z sadzeniaków nic nie [było]. Przez Sandomierz, Lublin trafiłem do Warszawy, czyli w Warszawie byłem w końcu lipca, początku sierpnia 1945 roku.
- Czy mógłby pan w skrócie powiedzieć, jak pamięta pan Warszawę?
Warszawa była bardzo, bardzo zniszczona, szło się po gruzach. Zwłaszcza lubiłem chodzić na Stare Miasto, bo ze Starym Miastem byłem bardzo zżyty. To było coś niesamowitego…
Pamiętam słup na wiadukcie wiodącym od Bonifraterskiej, w górę na Żoliborz. [Wiadukt] nad torami był zburzony, więc był nieprzejezdny. Był słup tramwajowy (słupy miały [ramiona] na dwie strony) [wyglądał] tak, jakby dostał w bok i [stał] płaczący…
Po Warszawie jeździło się konnymi zaprzęgami. Potem zaczęły [jeździć] samochody ciężarowe jako autobusy. Wchodziło się po stopniach i były ustawione ławki. [Te ciężarówki] miały litery [jako oznakowanie]. Pierwsze, normalnotorowe tramwaje zostały puszczone na Bielanach w końcu listopada 1945 roku. To były polskie wagony kupione przed wojną w Gdańsku, które Niemcy przerzucili do Berlina i które Niemcy musieli nam zwrócić. To był pierwszy normalny tor w Warszawie, bo tak to Warszawa miała szeroki tor rosyjski. [To był] dopiero pierwszy tor, który dochodził (tak jak teraz) do wiaduktu. To był [numer] 15, dlatego uważam, że piętnastka powinna wrócić na Żoliborz (nie ma teraz, piętnastka jest zlikwidowana). To był pierwszy tramwaj, który ruszył.
- Czy chciałby pan coś dodać na koniec na temat Powstania Warszawskiego? Czym dla pana było Powstanie?
Idąc 10 sierpnia na swoje urodziny, przechodziłem koło szpitala. Za szpitalem, na Mariańskiej, palił się dom. Nie patrząc, że jestem na przepustce, zagarnął mnie jakiś dowódca i musiałem podawać wiadra wody – [tworzyli] łańcuch do gaszenia. Zajęło to ze dwie godziny, byłem u babci dwie godziny później.
I atmosfera schronów – to, co pamiętam – psioczenie. Ludzie, którzy siedzą cały czas w półciemności, którzy są stłoczeni między sobą, którzy muszą wychodzić tylko za potrzebami – to jest naprawdę koszmar. Ci ludzie przechodzili większy koszmar niż my, powstańcy, którzy zawsze byliśmy w jakiejś akcji.
Warszawa, 19 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich