Wanda Czajkowska „Lena”

Archiwum Historii Mówionej

Wanda Czajkowska, porucznik Armii Krajowej, Powstaniec warszawski.

  • W momencie wybuchu II wojny światowej miała pani czternaście lat.

Tak.

  • Jak pani zapamiętała ten dzień?

Zapamiętałam ten dzień bardzo boleśnie. Mój ojciec, który był na naszą dzielnicę komendantem obrony przeciwlotniczej, został przez bombę wyrzucony z drugiego piętra na podwórze. Został całkowicie prawie połamany i żył w szpitalu wojskowym w Warszawie dotąd, dopóki nie weszli Niemcy. Jak Niemcy weszli, przewieźli go nieopalaną karetką, bez szyb (bo to było wszystko strasznie zdewastowane) do szpitala Elżbietanek na Mokotowie i tam umarł. Ja pod kulami do Szpitala Ujazdowskiego i potem do szpitala Elżbietanek. W czasie działań 1939 roku biegłam do ojca, żeby mu coś zanieść, coś zrobić.

  • Jaka to była dzielnica?

Mieszkałam z rodzicami na ulicy Słupeckiej koło placu Narutowicza. To było w dół od parku Ujazdowskiego, za Łazienkami. Tam był szpital na dole. [A] szpital Elżbietanek był na Mokotowie, już bardzo daleko.

  • Czy trzeba było chodzić pieszo?

[Do szpitala Ujazdowskiego] – Tak, naturalnie. Przecież to były działania wojenne, Warszawa była pod ostrzałem. W ogóle biegło się pod kulami, od bramy do bramy, dosłownie. Warszawa była w okresie walki z Niemcami. [A do szpitala Elżbietanek już po wejściu Niemców].

  • Bardzo dla pani tragiczne wydarzenie…

Tak, to był 1939 rok. Zostałam z mamą i siostrą, i mieszkałam na Słupeckiej blisko placu Narutowicza.

  • Czy w pani domu panowała patriotyczna atmosfera?

Moja matka [Helena z domu Figurska] była legionistką w sztabie Piłsudskiego. Bardzo często bywałam w Belwederze, znałam córki Piłsudskiego i oczywiście „dziadka”, który był naprawdę tak serdeczny, tak kochany, tak lubił dzieci, że z łezką w oku wspominam te czasy.

  • Jak wyglądała nauka w szkole?

W czasie gdy zdałam do drugiej klasy gimnazjum Narcyzy Żmichowskiej, rozpoczęły się działania wojenne 1939 roku.

  • Czy należała pani do harcerstwa?

Nie. Chociaż później działałam trochę w czasie Polski Ludowej.

  • Co można powiedzieć o wychowaniu patriotycznym w szkole?

Szkoła była wspaniała. Kiedy już były działania wojenne, nasza szkoła, która się mieściła na Mokotowskiej róg Wilczej, została spalona. Wobec tego nasza szkoła każdego roku przemieszczała się do innego lokalu. Oficjalnie wobec Niemców to była szkoła zawodowa, już w czasie okupacji, a przedmioty jak łacina, historia, język polski były na kompletach. Maturę zrobiłam w prywatnym mieszkaniu przy ulicy Wilczej już w czasie okupacji.

  • Jaka to była szkoła zawodowa?

To było pod płaszczykiem jakiejś rzemieślniczej szkoły zawodowej, ale jakiej, to już nie pamiętam. W każdym razie zrobiłam maturę, gimnazjum Narcyzy Żmichowskiej.

  • Kiedy w 1939 roku rozpoczęła się nauka szkolna?

W 1939 roku, już niedługo po wejściu Niemców, nasze nauczycielki, w ogóle nauczycielstwo szalenie szybko to zorganizowało. Pierwsze lekcje odbyły się na placu Trzech Krzyży w dawnym gimnazjum Królowej Jadwigi. Potem […] przemieszczane byłyśmy [do kolejnych miejsc]: u Roszkowskiej-Popielewskiej [uczyłyśmy się], przez getto nawet przejeżdżałam, [ponieważ] przez jeden rok nasza szkoła była też na Chłodnej. Także częściowo było u Słowackiego [na ulicy Wawelskiego]. Tułałyśmy się każdego roku, [ponieważ lokal naszej szkoły przy ulicy Mokotowskiej róg Wilczej został we wrześniu 1939 roku spalony].

  • Ale ciągle to była ta sama szkoła?

To byli ci sami nauczyciele, ci sami profesorowie, ten sam przedwojenny program.

  • Czym groził udział w nielegalnym nauczaniu?

Jeden nasz komplet nawet został przez Niemców zlikwidowany. Po prostu zabili, rozstrzelali.

  • Komplety odbywały się w prywatnych mieszkaniach?

W prywatnych mieszkaniach u każdej uczennicy po kolei, żeby nie było jednego miejsca, bo to rzucałoby się w oczy.

  • Czy dużo osób było w takiej tajnej klasie?

Sześć, siedem, osiem. Byłyśmy porozdzielane grupkami, żeby nie robić po prostu zgromadzeń.

  • Wspomniała pani o getcie. Czy miała pani w szkole koleżanki Żydówki, które nagle zniknęły po 1939 roku?

[Tak, dwie]. Po 1939 roku byłyśmy wszystkie, [całą klasą i] w czasie okupacji uczyłyśmy się. Zniknęły mi z oczu dopiero po Powstaniu. Część wyginęła, część wyjechała, część – nie wiadomo, co się z nimi stało. Znalazłam tylko jedną, jedyną koleżankę, z którą siedziałam w jednej szkolnej ławce, Krysię Gąsiorowską. Z domu nazywała się Gąsiorowska. Mieszkała na placu Narutowicza, znałyśmy się. Przypadkowo już po zakończeniu działań wojennych, w czasie Polski Ludowej, spotkałam ją w kawiarni. Rewelacją było dla nas, że się spotkałyśmy. Do jej śmierci spotykałyśmy się. […]

  • Czy w klasie były koleżanki Żydówki?

Tak. Miałyśmy dwie Żydówki. One przekradły się z getta do nas i chciałyśmy je przechować. Nasza dyrektorka proponowała im, żeby z nami zostały, ale one powiedziały, że tak kochają rodziców, że rodziców nie opuszczą. Niestety zginęły.

  • Czy szczególnie zapamiętała pani przejazd przez getto? Jak to wyglądało?

Przejeżdżałam zamkniętym tramwajem przez getto. Nasza szkoła [jednego] roku była na Chłodnej. Widziałam getto przez okna tramwaju. To był obraz nie do opisania. To były dzieci leżące na chodnikach, umierające z głodu. My (uczennice) przez okno wyrzucałyśmy [jedzenie] dla tych dzieci, dla tych trupów leżących na ziemi, na chodnikach. (W czasie okupacji głód był taki, że powiedziałam, że marmoladę i czarny chleb jak się wojna skończy, to wyślę na księżyc.) Ale coś było do jedzenia, każda rodzina czy znajomi starali się coś zorganizować do jedzenia. Kto co miał, to po prostu wyrzucałyśmy przez okno.

  • Czy drzwi wagonu były zamykane?

Z dwóch stron był motorniczy i wachmistrz, który [pilnował], ale czasami ci Niemcy nawet przymykali oczy. Czasami przymykali, bo to był [straszny] obraz. Oczywiście wychodzić z tramwaju nie było możliwe, dopiero po przejechaniu getta.

  • Sytuacja materialna pani rodziny też się zmieniła?

Moja matka pracowała w tak zwanym RGO. To znaczy [była kierownikiem stołówki]. Moja mama przed wojną (po zakończeniu [pierwszej] wojny) prowadziła klub oficerski na Brackiej, miała kilku kucharzy, znała się wspaniale na kuchni, prowadziła klub dla starszyzny, dla starszych oficerów polskich. W czasie okupacji zatrudniła się w RGO. To była instytucja charytatywna, wydawali dla ludzi biednych obiady. To byli [ludzie] biedni, nasi polscy żołnierze, i ludzie, którzy nie mieli możliwości sami się utrzymać. Moja mama obiady robiła i wydawała. Na placu Trzech Krzyży u głuchoniemych była ta kuchnia prowadzona w czasie okupacji.

  • Czy pani też jadała tam obiady?

[...] Czasami mama coś w menażce przyniosła do domu.
  • Kiedy pani po raz pierwszy zetknęła się z konspiracją?

Poznałam swojego późniejszego narzeczonego, Tadeusza Weisisa. Pracował w Arbeitsamcie. Wydawał ausweisy. To były dowody. Tak jak dzisiaj mamy dowody [osobiste], bez nich nie [mogliśmy] się ruszać. On ausweisy [załatwiał] na lewo i my je rozwoziłyśmy dla akowców, którzy się ukrywali. Ausweisy ratowały im życie.

  • Kto rozwoził?

Ja rozwoziłam z Tadeuszem. Później, kiedy już przed Powstaniem zaczęły się [przygotowania do Powstania], […] to woziliśmy rikszą. Na wierzchu pomidory, jabłka, na rikszy w skrzyneczce woziliśmy butelki, które były potem bronią przeciwko czołgom. To były wybuchowe, domowej roboty granaty. Pod swoim łóżkiem miałam cały zestaw [tych] butelek. Potem [je] chłopcy z mojego mieszkania […] wynosili na punkty. Wtedy nie byłam jeszcze formalnie akowcem. Wtedy zwróciłam się do Tadeusza mówiąc: „Słuchaj, jestem […] wprowadzona w to wszystko, chcę być żołnierzem AK”. On mnie wprowadził. Zostałam skierowana na ulicę Kaliską, na czwartym piętrze (już nie pamiętam nazwiska tej doktor, która prowadziła przeszkolenie dla sanitariuszy), przeszłam trzytygodniowe przeszkolenie sanitarne. Zostałam zaprzysiężona i zostałam żołnierzem AK.

  • Zaprzysiężona w mieszkaniu pani doktor?

Tak.

  • Czy dużo innych osób z panią uczestniczyło?

Tak. Było nas chyba kilkanaście dziewcząt, same dziewczęta. Potem, jak już wybiła godzina „W”, tam się właśnie zebrałyśmy i czekałyśmy na moment włączenia się do Powstania. Ponieważ to była ulica Kaliska, a w Monopolu na rogu (róg Grójeckiej) byli Niemcy, był ostrzał i nie mogłyśmy się z tego domu dostać do naszego punktu. Tak że pierwszy dzień przesiedziałyśmy, czekając na moment, kiedy się będziemy mogły ruszyć.

  • Z jakimi uczuciami powitała pani wybuch Powstania?

Trudno powiedzieć. Myśmy były wszystkie rozentuzjazmowane, że wreszcie będziemy coś robić, że już wreszcie do czegoś doszło. Byłyśmy przecież bardzo młode, to wszystko dwudziestolatki, dziewiętnastolatki, dwadzieścia jeden lat – to wszystko sama młodzież przecież. Potem Niemcy widocznie byli przestraszeni, bo się z Monopolu usunęli i poszli do domu akademickiego, który był prawie vis-à-vis Monopolu, po drugiej stronie ulicy Grójeckiej. Jak Monopol się zwolnił, to wtedy tam był urządzony punkt [naszego] oporu. Tam były działka i punkt sanitarny zrobiony przez naszych akowców. Całe [zadanie] polegało na tym, aby Niemcy, [którzy chcieli wysyłać] ulicą Grójecką […] do Śródmieścia posiłki, jedzenie i [zaopatrzenie dla swoich oddziałów]. Nie mogli pod naszym ostrzałem, przez Grójecką dostarczyć do Śródmieścia. [Byliśmy więc atakowani]. To była właśnie Reduta Kaliska. W pierwszych dniach został zdobyty ogród i zabudowania za kościołem Świętego Jakuba. Nasi chłopcy tam walczyli i stamtąd po prostu wykurzyli [Niemców]. […] Tam była urządzona piekarnia [przez Niemców] i dzięki [pozostawionym zapasom mąki] mieliśmy w czasie Powstania przez wszystkie dni chleb, bo tam przecież nie było zaopatrzenia.

  • To był Antonin?

Antonin. Ja tam nie byłam, bo byłam w Monopolu. Pamiętam, że przyjechały w ulicę Kaliską [dwa] czołgi. Pierwszy czołg został obrzucony przez naszych chłopców butelkami, [drugi] który był za nim, wycofał się. Załoga częściowo uciekła, ale jeden z nich był naszym jeńcem. […] Na Kaliskiej naprzeciw Antonina była oczywiście wyłamana dziura w płocie, żeby móc się tam dostać, a naprzeciw była fabryka marmolady Nasiorowskiego […]. Tam też był nasz punkt oporu.

  • Jak się zachowywał ten Niemiec? Czy pani go widziała?

Byłam przy nim, nawet przy nim wartę trzymałam przez jakiś czas. To był młody chłopak, bardzo przestraszony. Powiedział, że on nie chciał pójść do wojska, ale to był okres, kiedy już młodych chłopców brali do wojska na siłę. To już było po walkach z Rosjanami, więc już się częściowo wykruszyła armia niemiecka.

  • Czyli ten Niemiec nie był taki straszny?

Nie, to był nieszczęśliwy chłopak, który się tam dostał bez własnej woli.

  • Gdzie on był trzymany?

[W fabryce marmolady Nasiorowskiego, na półpiętrze]. Siedział tak jak ja na kamieniach, na schodach, na półpiętrze. Nie było tam wygód. Tam nie było sienników. My na siedząco przysypialiśmy, jak byliśmy zmęczeni.

  • Ile osób było w tym punkcie opatrunkowym?

Trudno powiedzieć, bo punkty opatrunkowe były w trzech miejscach. W Monopolu leżały na podłodze ranne dziewczęta i chłopcy, drugi punkt był róg Sękocińskiej i Kaliskiej (z drugiej strony), tak że to się zmieniało. Nie jestem w stanie powiedzieć, byłam w ruchu. Największe dla mnie przeżycie było, kiedy niosłam kolegę, chłopaka na plecach i na plecach mi go zastrzelili – do Monopolu przyniosłam trupa. Pamiętam, że usiadłam na środku sali i płakałam. Płakałam rzewnymi łzami, ze złości, z żalu, po prostu z bezsilności.

  • Czy pani pamięta swojego pierwszego rannego?

To trudno powiedzieć. Było tylu rannych. Tam była bez przerwy [walka]. Pamiętam rannego na ulicy (chyba) Kopińskiej, bo tam był ostrzał nie tylko od strony placu Narutowicza z domu akademickiego, ale od strony torów kolejowych byli także Niemcy. Pamiętam, że na Kopińskiej w zrujnowanym już domu był ranny chłopak i myśmy we dwie sanitariuszki chciały go jakoś przetransportować do naszego punktu, żeby uniknąć ostrzału, tośmy się czołgały w kartoflisku, bo obok było pole zarośnięte kartoflami. Myśmy tego chłopaka ciągnęły na prześcieradle czy kocu (już nie pamiętam), żeby donieść go do punktu sanitarnego.

  • Czyli pani praca polegała na zbieraniu rannych z ulicy?

Robienie prowizorycznego opatrunku, żeby zabezpieczyć wykrwawienie i dostarczenie do punktu, gdzie zajęły się już [odpowiednie osoby].

  • W punkcie był lekarz?

Tak. Był lekarz i były też amatorki, siostry.

  • Czy po trzytygodniowym szkoleniu wiadomo było, co robić?

To ja [byłam po trzytygodniowym szkoleniu], tam były też dłuższe [staże], powiedzmy. Zgłosiłam się przecież niemalże w ostatniej chwili przed Powstaniem. To znaczy pracowałam już, byłam częścią tego wszystkiego, ale jeszcze nie byłam oficjalnie żołnierzem AK.

  • Czy po szkoleniu trzytygodniowym to jest duży szok, jak się człowiek spotyka z urwanymi rękami, nogami?

Tak, tak. To był szok. Myśmy były jak człowiek po winie, na rauszu. Myśmy były tą sytuacją oszołomione i robiłyśmy to niemalże automatycznie. Trudno powiedzieć, bo normalnie, jak się widzi krew, to się człowiekowi robi niedobrze. Myśmy wiedziały, że od nas wszystko zależy. Że musimy robić, co się da, ratować. Na tym polegała nasza praca. To nie było żadne bohaterstwo, to była konieczność.

  • Jak duży ostrzał tam był?

Był ostrzał od strony Dworca Zachodniego, od torów, był ostrzał od strony domu akademickiego, tak że byłyśmy w dwóch kleszczach, bez przerwy. Kanonada była bez przerwy.

  • Jak wyglądał ten punkt? Czy to była sala, stały tam łóżka?

Były od strony ulicy Szczęśliwickiej mieszkania, które były przebite i z mieszkań zrobiono prowizoryczny szpital. Były łóżka, gdzie leżeli ranni, drugi punkt był w Monopolu. Monopol, to był [zakład], gdzie wyrabiano papierosy. Rodzaj fabryki. Tam były sale i w tych salach leżeli nasi ranni. Tam był także punkt opatrunkowy i lekarski. Tam się też ratowało rannych Powstańców.

  • Jak wyglądało zaopatrzenie w środki medyczne?

To było zgromadzone jeszcze częściowo przed Powstaniem. Ale w ogóle z tymi sprawami było bardzo ciężko. Darłyśmy poszewki, robiłyśmy wszystko, żeby móc zatamować rany. To były bardzo ciężkie czasy. Przede wszystkim prawie nie było co jeść.

  • Jak wyglądały warunki bytowe?

Dopiero jak chłopcy zdobyli punkt za kościołem Świętego Jakuba, gdzie byli Niemcy (Antonin), [było trochę lepiej, bo] tam była piekarnia, Niemcy mieli tam piekarnię. Było trochę mąki, trochę żywności można było stamtąd czerpać.

  • Wspomniała pani marmoladę.

Na ulicy Kaliskiej między Grójecką a Sękocińską była fabryka marmolady Nasiorowskiego. To był też nasz punkt. Tam z tyłu też była kuchnia. Tam gotowało się zupki […]. Ludność też z tego korzystała i ludność przynosiła, co miała.

  • Czy miała pani wtedy kontakt z ludnością cywilną?

Bardzo mały. My wszyscy byliśmy właściwie cywilni, to trudno powiedzieć.

  • A ludzie, którzy chowali się w piwnicach?

Wszyscy w piwnicach, bo był już ostrzał na Warszawę ze wszystkich stron, tak że to była przecież walka. Tam nie można było być na górze, bo po prostu szrapnele latały, burzyły i to groziło śmiercią. Nawet jeżeli szrapnel nie trafił, to odłamki przecież były niebezpieczne.
  • Kiedy pani po raz pierwszy zetknęła się z konspiracją?

Poznałam swojego późniejszego narzeczonego, Tadeusza Weisisa. Pracował w Arbeitsamcie. Wydawał ausweisy. To były dowody. Tak jak dzisiaj mamy dowody [osobiste], bez nich nie [mogliśmy] się ruszać. On ausweisy [załatwiał] na lewo i my je rozwoziłyśmy dla akowców, którzy się ukrywali. Ausweisy ratowały im życie.

  • Kto rozwoził?

Ja rozwoziłam z Tadeuszem. Później, kiedy już przed Powstaniem zaczęły się [przygotowania do Powstania], […] to woziliśmy rikszą. Na wierzchu pomidory, jabłka, na rikszy w skrzyneczce woziliśmy butelki, które były potem bronią przeciwko czołgom. To były wybuchowe, domowej roboty granaty. Pod swoim łóżkiem miałam cały zestaw [tych] butelek. Potem [je] chłopcy z mojego mieszkania […] wynosili na punkty. Wtedy nie byłam jeszcze formalnie akowcem. Wtedy zwróciłam się do Tadeusza mówiąc: „Słuchaj, jestem […] wprowadzona w to wszystko, chcę być żołnierzem AK”. On mnie wprowadził. Zostałam skierowana na ulicę Kaliską, na czwartym piętrze (już nie pamiętam nazwiska tej doktor, która prowadziła przeszkolenie dla sanitariuszy), przeszłam trzytygodniowe przeszkolenie sanitarne. Zostałam zaprzysiężona i zostałam żołnierzem AK.

  • Zaprzysiężona w mieszkaniu pani doktor?

Tak.

  • Czy dużo innych osób z panią uczestniczyło?

Tak. Było nas chyba kilkanaście dziewcząt, same dziewczęta. Potem, jak już wybiła godzina „W”, tam się właśnie zebrałyśmy i czekałyśmy na moment włączenia się do Powstania. Ponieważ to była ulica Kaliska, a w Monopolu na rogu (róg Grójeckiej) byli Niemcy, był ostrzał i nie mogłyśmy się z tego domu dostać do naszego punktu. Tak że pierwszy dzień przesiedziałyśmy, czekając na moment, kiedy się będziemy mogły ruszyć.

  • Z jakimi uczuciami powitała pani wybuch Powstania?

Trudno powiedzieć. Myśmy były wszystkie rozentuzjazmowane, że wreszcie będziemy coś robić, że już wreszcie do czegoś doszło. Byłyśmy przecież bardzo młode, to wszystko dwudziestolatki, dziewiętnastolatki, dwadzieścia jeden lat – to wszystko sama młodzież przecież. Potem Niemcy widocznie byli przestraszeni, bo się z Monopolu usunęli i poszli do domu akademickiego, który był prawie vis-à-vis Monopolu, po drugiej stronie ulicy Grójeckiej. Jak Monopol się zwolnił, to wtedy tam był urządzony punkt [naszego] oporu. Tam były działka i punkt sanitarny zrobiony przez naszych akowców. Całe [zadanie] polegało na tym, aby Niemcy, [którzy chcieli wysyłać] ulicą Grójecką […] do Śródmieścia posiłki, jedzenie i [zaopatrzenie dla swoich oddziałów]. Nie mogli pod naszym ostrzałem, przez Grójecką dostarczyć do Śródmieścia. [Byliśmy więc atakowani]. To była właśnie Reduta Kaliska. W pierwszych dniach został zdobyty ogród i zabudowania za kościołem Świętego Jakuba. Nasi chłopcy tam walczyli i stamtąd po prostu wykurzyli [Niemców]. […] Tam była urządzona piekarnia [przez Niemców] i dzięki [pozostawionym zapasom mąki] mieliśmy w czasie Powstania przez wszystkie dni chleb, bo tam przecież nie było zaopatrzenia.

  • To był Antonin?

Antonin. Ja tam nie byłam, bo byłam w Monopolu. Pamiętam, że przyjechały w ulicę Kaliską [dwa] czołgi. Pierwszy czołg został obrzucony przez naszych chłopców butelkami, [drugi] który był za nim, wycofał się. Załoga częściowo uciekła, ale jeden z nich był naszym jeńcem. […] Na Kaliskiej naprzeciw Antonina była oczywiście wyłamana dziura w płocie, żeby móc się tam dostać, a naprzeciw była fabryka marmolady Nasiorowskiego […]. Tam też był nasz punkt oporu.

  • Jak się zachowywał ten Niemiec? Czy pani go widziała?

Byłam przy nim, nawet przy nim wartę trzymałam przez jakiś czas. To był młody chłopak, bardzo przestraszony. Powiedział, że on nie chciał pójść do wojska, ale to był okres, kiedy już młodych chłopców brali do wojska na siłę. To już było po walkach z Rosjanami, więc już się częściowo wykruszyła armia niemiecka.

  • Czyli ten Niemiec nie był taki straszny?

Nie, to był nieszczęśliwy chłopak, który się tam dostał bez własnej woli.

  • Gdzie on był trzymany?

[W fabryce marmolady Nasiorowskiego, na półpiętrze]. Siedział tak jak ja na kamieniach, na schodach, na półpiętrze. Nie było tam wygód. Tam nie było sienników. My na siedząco przysypialiśmy, jak byliśmy zmęczeni.

  • Ile osób było w tym punkcie opatrunkowym?

Trudno powiedzieć, bo punkty opatrunkowe były w trzech miejscach. W Monopolu leżały na podłodze ranne dziewczęta i chłopcy, drugi punkt był róg Sękocińskiej i Kaliskiej (z drugiej strony), tak że to się zmieniało. Nie jestem w stanie powiedzieć, byłam w ruchu. Największe dla mnie przeżycie było, kiedy niosłam kolegę, chłopaka na plecach i na plecach mi go zastrzelili – do Monopolu przyniosłam trupa. Pamiętam, że usiadłam na środku sali i płakałam. Płakałam rzewnymi łzami, ze złości, z żalu, po prostu z bezsilności.

  • Czy pani pamięta swojego pierwszego rannego?

To trudno powiedzieć. Było tylu rannych. Tam była bez przerwy [walka]. Pamiętam rannego na ulicy (chyba) Kopińskiej, bo tam był ostrzał nie tylko od strony placu Narutowicza z domu akademickiego, ale od strony torów kolejowych byli także Niemcy. Pamiętam, że na Kopińskiej w zrujnowanym już domu był ranny chłopak i myśmy we dwie sanitariuszki chciały go jakoś przetransportować do naszego punktu, żeby uniknąć ostrzału, tośmy się czołgały w kartoflisku, bo obok było pole zarośnięte kartoflami. Myśmy tego chłopaka ciągnęły na prześcieradle czy kocu (już nie pamiętam), żeby donieść go do punktu sanitarnego.

  • Czyli pani praca polegała na zbieraniu rannych z ulicy?

Robienie prowizorycznego opatrunku, żeby zabezpieczyć wykrwawienie i dostarczenie do punktu, gdzie zajęły się już [odpowiednie osoby].

  • W punkcie był lekarz?

Tak. Był lekarz i były też amatorki, siostry.

  • Czy po trzytygodniowym szkoleniu wiadomo było, co robić?

To ja [byłam po trzytygodniowym szkoleniu], tam były też dłuższe [staże], powiedzmy. Zgłosiłam się przecież niemalże w ostatniej chwili przed Powstaniem. To znaczy pracowałam już, byłam częścią tego wszystkiego, ale jeszcze nie byłam oficjalnie żołnierzem AK.

  • Czy po szkoleniu trzytygodniowym to jest duży szok, jak się człowiek spotyka z urwanymi rękami, nogami?

Tak, tak. To był szok. Myśmy były jak człowiek po winie, na rauszu. Myśmy były tą sytuacją oszołomione i robiłyśmy to niemalże automatycznie. Trudno powiedzieć, bo normalnie, jak się widzi krew, to się człowiekowi robi niedobrze. Myśmy wiedziały, że od nas wszystko zależy. Że musimy robić, co się da, ratować. Na tym polegała nasza praca. To nie było żadne bohaterstwo, to była konieczność.

  • Jak duży ostrzał tam był?

Był ostrzał od strony Dworca Zachodniego, od torów, był ostrzał od strony domu akademickiego, tak że byłyśmy w dwóch kleszczach, bez przerwy. Kanonada była bez przerwy.

  • Jak wyglądał ten punkt? Czy to była sala, stały tam łóżka?

Były od strony ulicy Szczęśliwickiej mieszkania, które były przebite i z mieszkań zrobiono prowizoryczny szpital. Były łóżka, gdzie leżeli ranni, drugi punkt był w Monopolu. Monopol, to był [zakład], gdzie wyrabiano papierosy. Rodzaj fabryki. Tam były sale i w tych salach leżeli nasi ranni. Tam był także punkt opatrunkowy i lekarski. Tam się też ratowało rannych Powstańców.

  • Jak wyglądało zaopatrzenie w środki medyczne?

To było zgromadzone jeszcze częściowo przed Powstaniem. Ale w ogóle z tymi sprawami było bardzo ciężko. Darłyśmy poszewki, robiłyśmy wszystko, żeby móc zatamować rany. To były bardzo ciężkie czasy. Przede wszystkim prawie nie było co jeść.

  • Jak wyglądały warunki bytowe?

Dopiero jak chłopcy zdobyli punkt za kościołem Świętego Jakuba, gdzie byli Niemcy (Antonin), [było trochę lepiej, bo] tam była piekarnia, Niemcy mieli tam piekarnię. Było trochę mąki, trochę żywności można było stamtąd czerpać.

  • Wspomniała pani marmoladę.

Na ulicy Kaliskiej między Grójecką a Sękocińską była fabryka marmolady Nasiorowskiego. To był też nasz punkt. Tam z tyłu też była kuchnia. Tam gotowało się zupki […]. Ludność też z tego korzystała i ludność przynosiła, co miała.

  • Czy miała pani wtedy kontakt z ludnością cywilną?

Bardzo mały. My wszyscy byliśmy właściwie cywilni, to trudno powiedzieć.

  • A ludzie, którzy chowali się w piwnicach?

Wszyscy w piwnicach, bo był już ostrzał na Warszawę ze wszystkich stron, tak że to była przecież walka. Tam nie można było być na górze, bo po prostu szrapnele latały, burzyły i to groziło śmiercią. Nawet jeżeli szrapnel nie trafił, to odłamki przecież były niebezpieczne.
  • Jaka była atmosfera wśród Powstańców?

Byłyśmy tak pełni entuzjazmu, byliśmy tak oddani tej pracy, wiedzieliśmy, że robimy to dla naszego kraju. Byliśmy młodzi, wszyscy pełni entuzjazmu. To się nie da tego określić, nie da się tego opisać. Byliśmy pełni poświęcenia i nikt się, jak to mówią, nie chował.

  • Czy pani miała wiadomości o tym, co się dzieje na następnej ulicy, w następnej dzielnicy?

Jedyną wiadomość, jaką dostałam, to okropną wiadomość, bo pierwszego dnia ataku na dom akademicki na placu Narutowicza zginął mój narzeczony, Tadeusz Weisis. Jeden z małych chłopców, który był przy tej śmierci, wiedział od umierającego Tadeusza, gdzie ja jestem, i się przekradł nocą przez ulicę Grójecką. Przyszedł powiedzieć mi, że Tadeusz nie żyje, że zginął, dostał serię w brzuch.

  • Kiedy pani ostatni raz widziała swojego narzeczonego?

Przed Powstaniem, zanim poszliśmy do Powstania przyniósł mi bukiet lilii i czerwonych róż – to było jakby przeznaczenie. To było jakby znaczące. Powiedział: „Słuchaj, ja prawdopodobnie zginę”. On czuł. To trudno wytłumaczyć. Mówiłam, że nie, że tak nie będzie, ale on przeczuwał chyba, że to są jego ostatnie chwile. Pożegnaliśmy się. On poszedł na swój punkt, ja poszłam na swój punkt. To było przed samym Powstaniem, przed tak zwaną godziną „W”.

  • Pani walczyła niedaleko swojego domu?

Tak. Część wycofała się przez Antonin do Pęcic. Tam zostali przetrzebieni przez Niemców. Nieliczne jednostki tylko się stamtąd uratowały.

  • Czy miała pani wrażenie naporu Niemców, że już nie dacie rady?

Otaczali nas. Ostatniego dnia, jedenastego dostaliśmy rozkaz, żeby się rozejść wśród ludności cywilnej. Już nie było wcale czym się bronić, nie było amunicji, nie było możliwości. Nas było już niedużo, bo reszta już się wycofała właśnie do Pęcic.

  • A ranni, którzy tam leżeli?

Ranni zostali pod opieką starszych sióstr. Co się z nimi stało – nie wiem. Wpadłam do naszej piwnicy, dozorca ściągnął ze mnie bluzę i oficerki (bo miałam długie buty), zostałam boso, bez bluzki, w spódniczce, jak wpadli „ukraińcy” na Słupeckiej. Mieszkałam na Słupeckiej blisko placu Narutowicza, trzeci dom od placu Narutowicza.

  • Była pani członkiem oddziału jako sanitariuszka. Co to był za oddział?

Już nie [pamiętam].

  • Kto był dowódcą?

Andrzej Chyczewski, tak zwany „Gustaw”. Byłam w tym zgrupowaniu.

  • Czy rozkaz zmieszania się z ludnością cywilną był dany tylko sanitariuszkom, czy również chłopakom?

Wszystkim, którzy tam jeszcze zostali. Zostały tylko siostry, które się opiekowały rannymi.

  • Czy pani czuła się inaczej traktowana jako dziewczyna?

Nie, myśmy byli wszyscy kolegami. Nie było tam żadnych różnic, każdy był żołnierzem i każdy spełniał swoją funkcję, każdy był potrzebny. Myśmy nawet nie mieli gdzie spać, myśmy w kucki na betonie spędzali noce.

  • Jak pani była ubrana?

Miałam na sobie harcerską bluzę z opaską i buty. Wtedy w czasie okupacji były modne oficerki. Miałam na nogach oficerki, które mi ściągnął nasz dozorca, jak przyszłam. Całe szczęście, bo jakby mnie w tym umundurowaniu złapali „ukraińcy”, to by mnie z miejsca rozstrzelali.

  • Czyli zaraz po pani przyjściu weszli tam „ukraińcy”?

Tak. Pognali nas na Zieleniak.

  • Jak oni się zachowywali?

Popychali kolbami i tak dalej, nie byli za przyjemni. Po drodze, idąc na Zieleniak, ze stojącego czołgu ściągnęłam bluzkę i tą bluzkę założyłam, bo byłam przecież w koszuli i spódnicy. Ale gehenna dopiero się zaczęła na Zieleniaku. Tam „ukraińcy” gwałcili. Mnie tam ludzie, powiedzmy, usmolili, założyli kaptur, zrobili mnie na staruszkę, zawinęli mnie w jakieś koce i w ten sposób się uratowałam. Stamtąd pognali nas do Pruszkowa do zajezdni.

  • Proszę opowiedzieć o Zieleniaku. Jak długo tam pani była?

Trzy dni. Po trzech dniach pognali nas.

  • Była tam pani z mamą?

Tak, tam już byłam z mamą. Wpadłam do piwnicy, tam była moja mama i moja siostra, i myśmy razem poszły do Pruszkowa.

  • Jak się spało na Zieleniaku?

Tam była glina, tam można było tylko przykucnąć, tam nie można było się nawet położyć, nie było na czym.

  • Czy Niemcy i „ukraińcy” tam chodzili?

Chodzili i wybierali babki do [gwałtów].

  • Czy była pani świadkiem jakichś gwałtownych scen?

Tak, mnie po prostu ukryli ludzie.

  • Pamięta pani, co się działo obok? Strzały?

Tak, kogo złapali, to ciągnęli do swojej budki i tam się dopiero zaczynała historia. Wiele osób zostało w ogóle postrzelonych przez „ukraińców”, na miejscu zabijali, jak ktoś stawiał opór. Tak że to była gehenna, to była dzicz, to trudno sobie wyobrazić, co to było. To była straszna rzecz.

  • Wyjście z Zieleniaka było jakby wyzwoleniem?

Tak. Potem już z Zieleniaka jak procesja – wszystkich dosłownie pognali do Pruszkowa i tam w hangarach, halach nas zatrzymali. Potem z hal wybierali nas i ładowali do wagonów, w których się dawniej przewoziło bydło. W tych wagonach pojechałam do Niemiec do Boossen do obozu. Z tamtego obozu zostałam przesłana do fabryki zbrojeniowej do Berlina i tam pracowałam do zakończenia wojny.

  • Czy w Pruszkowie do momentu selekcji była pani ze swoją rodziną?

W Zieleniaku już byłam z matką i siostrą. W Pruszkowie też i do Berlina pojechałam razem z rodziną.

  • Czy myślała pani o ucieczce z tego obozu?

Nie chciałam zostawić mamy i młodszej siostry. Chciałyśmy się trzymać. Nie wiedziałabym, co się z nimi stało.

  • Wszystko jedno co, ale razem.

Tak.

  • Czy wsiadając do wagonu, wiedziała pani, gdzie pani jedzie?

Nie, skąd, nic nie wiedzieliśmy. W ogóle myśleliśmy, że jedziemy na zatracenie, bo traktowali nas po prostu jak bydło.

  • Co pani robiła w pierwszym obozie?

Ludzie nam na peronach, jak pociąg przejeżdżał i czasami stanął, to wrzucali kawałki chleba, kawałki bułek, czegokolwiek, bo przecież byliśmy głodni, zziębnięci. To trudno opisać, to się nie da opisać. Wiem, że jak moja mama czy moja babcia mi opowiadała, jak w pierwszą wojnę jeździła na wieś, żeby kupować od wieśniaków już nie żywność, tylko obierki, żeby ugotować chociaż kartoflankę dla dzieci, to ja nie wierzyłam. Myślałam, że babcia zmyśla, to w ogóle było nie do uwierzenia. Że w Polsce przedwojennej, gdzie się – powiedzmy – już dobrze działo, że mogła [kiedyś] być taka sytuacja. Tego sobie nawet nie mogłam wyobrazić. Niestety doznałam tego na własnej skórze.

  • Czy długo pani była w pierwszym obozie?

Nie, niedługo. Byłam może dwa miesiące i stamtąd przesłali mnie do Berlina do fabryki zbrojeniowej. Mam nawet legitymację.

  • Robiła coś pani w pierwszym obozie?

Nie, nic. Tam były tylko wszy i pluskwy. Nie mogłyśmy spać, bo dostałyśmy baraki po Rosjanach. Tak były zawszone i zapluskwione, że nie było mowy, żeby w nocy spać. Siedziało się na zewnątrz, bo lepiej było siedzieć na chłodnym powietrzu niż w tym robactwie.
  • Czy to był duży obóz?

Tak, to był spory obóz. Tam byli właśnie warszawiacy.

  • Potem już pani została skierowana do obozu pracy?

Tak. W suterenie mieliśmy pomieszczenia i stamtąd nas przewozili do fabryki, gdzie pracowaliśmy dzień i noc (bo były i dnie, i noce) przy produkcji broni.

  • Jakie miała pani wrażenia?

Pracowałam przy tokarce. Jak wsadziłam (bo już byłam tak zmęczona) palec pod bor i prawie oparł się o kość, prawie że straciłabym palec, to Niemiec powiedział, że zrobiłam to specjalnie. Zostałam ukarana, bo „zrobiłam to specjalnie, żeby nie pracować”. W fabryce na warsztacie pracowałam z Niemką, która była też za karę, bo nie chciała czegoś robić [w służbie] przeciwlotniczej. Za karę została przydzielona do pracy razem ze mną. Miała dwie jesionki – jedną nową i jedną starą. Oddała mi tę nową: „Bo ty nie masz nic, a ja jeszcze mam dużo innych rzeczy”. Niemka. Tak że nie wszyscy Niemcy byli źli, nie wszyscy byli hitlerowcami […]. Dzieliła się ze mną na przykład śniadaniem, jak miała, bo miała możliwości [zdobycia jedzenia].

  • Czy ona mieszkała w tym obozie?

[Nie]. Przychodziła, była na swobodzie, z tym że za karę musiała tam pracować. Ja byłam skoszarowana (nie pamiętam, jak to się nazywało). Mówiłam tak po niemiecku, że Niemcy mnie potem przeprowadzili, nie wiedząc, że jestem Polką.

  • Nauczyła się pani w szkole czy w fabryce?

Częściowo w szkole, częściowo w Niemczech, zdolna byłam do języków. W szkole uczyłam się francuskiego, niemiecki zdobyłam w czasie okupacji, bo w oficjalnej szkole był język niemiecki, musieliśmy się tego uczyć w czasie okupacji. Trochę złapałam, a potem w Niemczech douczyłam się niemieckiego. Straszny był powrót, bo też nas „ukraińcy” złapali i wywieźli nad jezioro, młode dziewczęta zaczęli gwałcić i myśmy uciekły.

  • Jacy „ukraińcy”?

Już po zakończeniu wojny. „Ukraińcy” byli częścią hitlerowskich wojsk. Myśmy przeżyły gehennę przy powrocie.

  • Gdzie pani mieszkała w obozie? Gdzie pani spała?

Tam były prycze zbite z deseczek i chałupy zbite z drzewa.

  • Czy były tam same kobiety?

Wszyscy byli, kobiety i mężczyźni byli razem. Potem nastąpiła selekcja. Jak nas wzięli z wagonów, to byliśmy wszyscy razem – mężczyźni i kobiety.

  • Czy pani pamięta Wigilię w obozach?

Nie. Nie mieliśmy co jeść. Jak wróciłam, szpital Dzieciątka Jezus był w Milanówku. Zatrzymałam się w Podkowie, bo się spotkałam z moim [jeszcze nie] narzeczonym [Januszem]. Umówiliśmy się. Na drzwiach od Świętego Jakuba wszyscy przylepiali kartki [z informacjami], gdzie kto jest. Znalazłam kartkę od swojego [znajomego], od Janusza. […] Potem, [w 1946 roku], pobraliśmy się. Razem byliśmy w obozie, tam go poznałam. Umówiliśmy się, że się spotkamy po wojnie. W ten sposób [ludzie się kontaktowali], że na drzwiach od kościoła Świętego Jakuba były kartki. Były tysiące kartek, bo wszyscy warszawiacy szukali jedni drugich. Doczytałam się kartki od niego, że jest w Milanówku. Pieszo szłam do Milanówka, bo kolejki jeszcze nie chodziły. Tam go znalazłam. W Milanówku był szpital Dzieciątka Jezus. Byłam tak wyczerpana, że miałam całą jamę ustną owrzodzoną z u witamin. W ogóle byłam bardzo wycieńczona. Ze szpitala Dzieciątka Jezus znajoma mojego późniejszego męża ratowała mnie zastrzykami. Byłam tak wycieńczona, że mogłabym umrzeć, tak że ona mnie uratowała.

  • Czy w obozie była pani przeszkolona przed pracą na tokarce?

Tak. Przeszłam przeszkolenie, był majster, był tłumacz najpierw, bo jeszcze wtedy niby mówiłam po niemiecku, ale jak czegoś nie rozumiałam, to był zarzut, że robię na złość.

  • Były też radośniejsze chwile, bo pani poznała tam swojego przyszłego męża.

Mój mąż dostał się do piekarni w Zelowie koło Frankfurtu. Ponieważ w tym obozie byliśmy razem, on wiedział, że dostałam skierowanie do Berlina, a on nie dostał. Nie wiedzieliśmy, co z nami będzie. Wtedy jeszcze byliśmy tylko znajomymi. Ja rozpaczałam po śmierci swojego narzeczonego Weisisa, a on mnie pocieszał, że jeszcze życie przede mną, […]. Ta znajomość się utrzymała. On wylądował u piekarza. Podał się za piekarza. Powiedział: „Jak będę piekarzem, to będę przynajmniej miał co jeść”. Dostał się w Zelowie do piekarni. Tak się tam dobrze zaaklimatyzował, że piekarz był zadowolony z jego pracy, z jego pobytu. Uprosił go, żeby jego żona odnalazła mnie w Berlinie, ona pojechała do Arbeitsamtu i w Arbeitsamcie znalazła mój adres. Mój – wówczas jeszcze – znajomy zaczął do mnie pisać, poczta działała i tak się znaleźliśmy.

  • Proszę opowiedzieć o wyzwoleniu obozu, o ewakuacji.

Wtedy już nie byłam w obozie, tylko byłam w fabryce zbrojeniowej. Jak się zaczęły działania wojenne, jak się zaczęły naloty, to było wszystko tam już rozprężone, tam już nas nie pilnowano. Proszę sobie wyobrazić, że jak był nalot amerykańskich samolotów, to asfalt się palił. Był jeden ogień. Jak przejeżdżali, to zasłaniali słońce, całą chmurą przylatywali samolotami. To było piekło na ziemi. Dookoła się tam wszystko waliło i paliło. To były właśnie działania zdobycia Berlina. Przez to wszystko przeszłam. Dostaliśmy lokum do spania w piwnicach.

  • W fabryce?

Nie w fabryce, osobno. Na Kernerstasse były tak zwane lagry. Tam się jedna kamienica zawaliła, byłam przywalona. Z sąsiedniego lagru chłopcy nas odkopali. Tak że też przeżyłam gehennę w Berlinie. Potem był straszny powrót. Ci „ukraińcy” nas złapali, zaczęli gwałcić dziewczęta. Musiałam siedzieć koło szofera. Jak wysiedliśmy, zobaczyłam, co się dzieje. On mnie chwycił za ręce. Byłam tak zdesperowana, że go z całej siły uderzyłam. A mam rękę bardzo ciężką. On się zachwiał, a ja uciekłam w szuwary.

  • Czy to była ewakuacja obozu? Dlaczego tam się znajdowali „ukraińcy”?

Przez jakiś czas uciekaliśmy z Berlina i dostaliśmy się do miejscowości Fürstenwalde. Tam było pełno [Rosjan. Oni] tą naszą grupę (bo myśmy szli całą grupą) zostawili w willi, gdzie przedtem byli [„ukraincy”], gdzie Niemki miały słoiki, zasoby, przetwory – to wszystko było pootwierane i zanieczyszczone. […] My tam zostaliśmy i obiecał nam oficer, który nas tam umiejscowił, że nas za dwa, trzy dni odwiozą do granicy polskiej. Wsiadłyśmy do tych samochodów [myśląc że], oni nas dowiozą do punktów, gdzie już chodziły wagony kolejowe.

  • Czy pani pamięta, jaki to był miesiąc?

To był chyba maj. To była wiosna.

  • Czy to było już po kapitulacji Niemiec?

Tam jeszcze walki trwały. Ponieważ nasza dzielnica była już wolna, myśmy z Berlina uciekali. Doszliśmy do Fürstenwalde. Tam się [oficer] nami zaopiekował. Powiedział, że odeśle nas (bo nas była cała grupa osób) do Werbiku. Na Werbiku był punkt wagonów towarowych. Mieliśmy się tam dostać. Ale ci szoferzy, którzy nas mieli odwieźć i ta cała obsługa „ukraińska” (bo w dalszym ciągu byli przecież na usługach), [tym razem z armią rosyjską] wywieźli nas nad jezioro, stamtąd uciekałyśmy. [Kiedy] oni odjechali, to krzykiem się zebrałyśmy i doszłyśmy piechotą, same po nocy, żeby już nikogo nie spotykać, do Werbiku, gdzie już można było wsiąść na wagony towarowe i dojechać do granicy polskiej.

  • Czy pani się zgłosiła?

Wtedy byłam pod opieką mojego późniejszego męża. Moja mama wyjechała do Opola, bo w Warszawie było wszystko spalone, nie było gdzie się zatrzymać. Wobec tego zostałam w Podkowie pod opieką mojego przyszłego męża. […] Komuniści ogłosili, żeby się akowcy zgłaszali, a on nie pozwolił się zgłosić. Dzięki temu przeżyłam. Kolegów, którzy się zgłosili, wywieźli na Mokotów, na Rakowiecką i ślad po nich zaginął. Nawet mogił po nich nie było, gdzieś w polu [leżą].




Pruszków, 11 października 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Wanda Czajkowska Pseudonim: „Lena” Stopień: strzelec, sanitariuszka Dzielnica: Ochota Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter