Jan Zbigniew Mioduszewski „Zbyszko”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Jan Zbigniew Mioduszewski, z tym że w niektórych papierach jest Zbigniew, bo używałem drugiego imienia. Urodziłem się 25 stycznia 1924 roku w Grudowie pod Warszawą. W czasie Powstania walczyłem w Pułku „Baszta”, w II Batalionie, czyli kompania B-2, bo kompanie miały na ogół pierwsze litery od nazw batalionów. To był Batalion „Bałtyk” w związku z tym wszystkie kompanie były „B”.

  • W jakiej dzielnicy pan walczył w Powstaniu?


Zgodnie z zadaniami mojej formacji, to znaczy Pułku „Baszta”, na Mokotowie.

  • Chciałabym zapytać o pana rodzinę. Czym się zajmowali pana rodzice, gdzie państwo mieszkali przed wojną?


Wydaje mi się, że jestem chyba bardzo typowym przedstawicielem pokolenia międzywojennego II Rzeczpospolitej. Mieliśmy to szczęście, że urodziliśmy się w wolnej Polsce. To było naturalne, czuliśmy się w kraju bezpieczni. Poza tym były pewne reguły zarówno w szkole, jak i w życiu pozaszkolnym, bardzo jasno sformułowane i to co mówiono, sprawdzało się w praktyce. Dam przykład. W 1939 roku skończyłem gimnazjum ogólnokształcące we Włocławku. To było Gimnazjum [imienia] Ziemi Kujawskiej, gdzie dyrektorem był doktor Józef Chmura, kombatant (w stopniu pułkownika) Legionów i walki z roku 1920. W całej szkole były bardzo prosto sformułowane zasady postępowania. Gimnazjum było męskie, w związku z tym to, że się chłopcy mogą bijać, to było jasne. Że za to grozi obniżka ze sprawowania, to było też jasne. Jedno było powiedziane: „Jeżeli się pobijesz z kolegą, będziesz ukarany, ale jeżeli spoliczkujesz kolegę bez dania racji, wylatujesz ze szkoły i nie będzie żadnego przewodu ani żadnego tłumaczenia, bo to jest naruszenie jego honoru”. Podobne reguły były bardzo jasno wygłoszone.
Drugi przypadek, który zapamiętałem od dzieciństwa, to było przysposobienie wojskowe. Bardzo chwalebna rzecz, bardzo żeśmy sobie chwalili, że mamy przysposobienie wojskowe. Ale w pewnym okresie przysposobienie wojskowe prowadził porucznik rezerwy i jednocześnie nauczyciel śpiewu, co jak wiadomo, nie jest wysoką pozycją w szkolnych sprawach. Żeby w jakiś sposób zmusić swoich uczniów do udziału w chórze szkolnym, on to łączył to w jakiś sposób z przysposobieniem wojskowym: „Junak jest niezdyscyplinowany. Jak nie chce chodzić na chór, może mieć obniżoną notę z przysposobienia wojskowego” – coś takiego. Chłopak dosyć twardy replikował trochę, co na ten temat myśli, i profesor się uniósł, powiedział: „Poza tym przysposobienie wojskowe to jest zaszczyt, a nie obowiązek. W każdej chwili, jak ci się nie podoba, możesz karabin prasnąć o ziemię i wyjść bez żadnej konsekwencji, i możesz nie chodzić na przysposobienie wojskowe”. Chłopak wystąpił trzy kroki przed szereg, karabin nie prasnął, ale położył na ziemię, zrobił w tył zwrot i poszedł. Nauczyciel przed radą pedagogiczną – co za skandal. Dyrektor pyta się ucznia: „Jak było?”. − „Tak było: pan profesor powiedział: »Możesz prasnąć karabin, możesz wyjść bez żadnej konsekwencji« – więc posłuchałem”. Dyrektor zdecydował, że profesor tak nie powinien robić, ale uczeń jest w porządku, bez żadnej konsekwencji. Podaję to jako przykłady, bo to się sprawdzało potem i dla mnie w życiu miało wielkie znaczenie, jako że trafiałem na takich ludzi nawet po wojnie. Moi profesorowie na politechnice byli tego samego typu i dzięki nim moje życie się potem układało tak, jak się ułożyło, jako tako. To tylko dygresja.
Jeżeli chodzi o rodzinę, to [opowiem] króciutko. Mój dziadek był powstańcem 1863 roku, za co dziesięć lat spędził na Sybirze, odsiedział całą katorgę, w kopalniach złota pracował. Jakoś stanął na nogi, narzeczona czekała na niego przez dziesięć lat, wzięli ślub. Mojego ojca potrafili wykierować na studia wyższe. Skończył (jeszcze za caratu) prawo, był adwokatem przysięgłym w Rosji, ale zajmował się tym, co bardziej lubił: dziennikarstwem i pisarstwem. W związku z tym własnym sumptem założył małą drukarenkę i wydawał polskie pisma. W momencie kiedy jedno mu zamykali, pod innym tytułem (jako prawnik wiedział, jak to zrobić) otwierał drugie. Przez pewien czas jakoś to szło, potem mu cenzura konfiskowała, otwierał trzecie. Mam na to dokumentację, mam niektóre egzemplarze. W każdym razie doczekał rewolucji. W czasie rewolucji był współorganizatorem Polskiego Komitetu Pomocy Ofiarom Wojny, gdzie notabene poznał moją matkę, ewakuowaną przymusowo, jak nadchodzili Niemcy, i korzystającą z tej instytucji. Następnie powstała tak zwana komisja repatriacyjna, która przeprowadzała… Wszyscy Polacy, którzy tam się urodzili, mieli obywatelstwo rosyjskie. W związku z tym, żeby wrócić do Polski, musieli uzyskać zwolnienie z obywatelstwa rosyjskiego, udowadniając swoją polskość, i optować na rzecz obywatelstwa polskiego. Ojciec był radcą prawnym komisji repatriacyjnej, dlatego stosunkowo późno sam się repatriował, w 1922 roku chyba. Dalszy ciąg był w Polsce międzywojennej. Był sędzią okręgowym.

Po wejściu Niemców zostaliśmy wysiedleni i to nie w taki sposób przyjemny, jak Niemcy byli wysiedlani (czytam, jak oni z wózkami, z tobołami pakowali się, ich wysiedlenie wyglądało inaczej). Druga w nocy – łomot kolbami w drzwi. Matka otwiera drzwi, dostaje płazem bagnetu po głowie raz, drugi, zasłania się, w związku z tym trzecie uderzenie to już jest przecięcie dwóch ścięgien. Zehn Minuten! Raus! Potem biegiem na punkt zborny przy stacji kolejowej. Tam się jakiś oficer zlitował, posłał pod eskortą do szpitala na zszycie tych ścięgien. Potem oczywiście wywózka do Generalnej Guberni w okolice Włoszczowej i rozmieszczenie wysiedlonych na wsiach.


Trafiliśmy do historycznego majątku Romskich, gdzie się urodził Chryzostom Pasek i gdzie spotkałem pierwszy raz takiego polskiego obywatela ziemskiego, jakiego chyba Lenin opisywał, agitując, że tak powiem, do partii komunistycznej. Żywy obrazek. W każdym razie wyglądało to tak, że Niemcy kazali wysiedlonym dawać pewien przydział, który potrącali z kontyngentu, który rolnik czy właściciel majątku miał im odstawiać. Czyli praktycznie tego pana to nic nie kosztowało, bo to, co nam dawał, było odliczane. To było pół litra mleka dziennie, ileś tam, nie wiem, mąki i kartofli. W związku z tym sam pilnował tego przy udoju i pierwszy raz w życiu zobaczyłem, jak pan wchodzi do obory. Jak podchodzi do którejś dójki, to ona wstaje, całuje go w rękę. Stary szef obory, kaleka, pastuch o dwóch kulach przychodzi – całuje go w rękę. Pan pilnuje do końca, jak to jest. Ponieważ w czasie drogi dostałem zapalenia płuc, matka miała rękę przeciętą, więc została do transportu tylko siostra i ojciec w dosyć zaawansowanym wieku.

  • Który to był rok?


To był rok 1940, styczeń, luty, zima dosyć ciężka. Pan dziedzic, żeby jednak uprzykrzyć życie i jakoś sprowokować wysiedleńców, żeby prędzej się wynieśli gdzieś indziej, nie wydawał kartofli ze spichrza, tylko powinni chodzić w pole, otwierano kopiec i potem kilometr sobie te kartofle nieśli. A wydawał raz na tydzień, więc worek kilkadziesiąt kilogramów na młodą, osiemnastoletnią dziewczynę i staruszka, to nie było łatwo. Fantastyczni byli chłopi. Biedni, sponiewierani, ile mogli, to pomagali.
Na wiosnę żeśmy doszli trochę do siebie. Siostra pierwsza wyjechała do Warszawy odnowić stare znajomości, szukać punktu zaczepienia. Znalazła punkt zaczepienia, pracę w prewentorium dla dzieci w Skolimowie. Potem zasygnalizowała, przyjechałem do Warszawy, zatrzymałem się u znajomych ojca. Udało mi się załatwić przez towarzystwo dobroczynności miejsce w internacie dla młodzieży uczącej się i pracującej. W związku z tym znalazłem pracę gońca w prywatnej firmie [niezrozumiałe] i jednocześnie zapisałem się do liceum chemicznego w Warszawie na Hożej 88. Jak już żeśmy się jakoś umieścili, żeśmy wyciągnęli rodziców. Rodzice ściągnęli powoli. Ojciec się zarejestrował jako adwokat w polskich sądach. Dostaliśmy przydzielone (chyba po Żydach) mieszkanie na Piwnej 13. Pół roku spędziłem w internacie na Freta, siostra w Skolimowie. Potem się przeniosła do pielęgniarskiej szkoły Zaorskiego i jednocześnie na tajny uniwersytet, studiowała medycynę.

Byłem w liceum chemicznym, gdzie już na drugim roku poważnie zachorowałem: wysięk z opłucnej, nie wiadomo, na jakim tle. Długo nie chciało to się wsysać. W związku z tym lekarz RGO (druga cudowna instytucja poza PCK) powiedział mi otwarcie: „Młody człowieku, to się nie wsysa, może zropieć, dobrego końca nie widać, potrzeba jakiegoś bodźca klimatycznego i żywieniowego. Pan się za słabo odżywia i mieszka pan w Warszawie. Jedno, co mogę panu załatwić, to skierowanie do sanatorium gruźliczego w Otwocku. Nie jest pewne, na jakim tle pan ma ten wysięk. Jeżeli pan ma gruźlicę, to dużo to nie zmieni. Jeżeli pan nie ma, to tam pan może złapać. Ale jeżeli pan tam nie pojedzie, to koniec też jest kiepski. Pan decyduje”. Zdecydowałem się, spędziłem pół roku w sanatorium gruźliczym. Straciłem jeden rok studiów. Jak wychodziłem, powiedzieli mi, że mi dadzą zaświadczenie, że nie powinienem studiować chemii, a zwłaszcza laboratoryjnie, i że jestem trochę jak pęknięta szklanka, w związku z tym żadnych sportowych czy temu podobnych zajęć. Lekarze orientowali się, o jakie temu podobne zajęcia chodzi, prawdopodobnie podejrzewali, że taki młody człowiek musi być w jakiejś konspiracji i musi mieć jakieś szkolenia. Dali mi do zrozumienia, że powinienem z tym skończyć. W związku z tym podarłem to zaświadczenie natychmiast po drodze do domu, żeby go nie pokazać nawet rodzicom.
Wróciłem do szkoły, skończyłem liceum chemiczne, dostałem dyplom technika chemika i dostałem się na świeżo otwartą przez Niemców tak zwaną Wyższą Szkołę Techniczną, Staatliche Technische Höhere Fachschule w Warszawie. Oczywiście to była zakonspirowana politechnika. Poza programem dozwolonym przez Niemców profesorowie prowadzili wykłady i egzaminy na po wojnie w pełnym zakresie. To był szczęśliwy traf, że jako rektora Niemcy wyznaczyli stosunkowo porządnego człowieka, niemieckiego profesora Getingera, inwalidę z I wojny światowej, którego pilnował z kolei partyjny nadzorca, pan docent Friederichi z NSDAP, kawał drania i złodziej, który potrafił w laboratoriach fizyki na przykład wyłamywać platynowe elektrody i chować do kieszeni. To były dwa różne bieguny. Getinger z kolei, jak studenci byli w łapankach złapani, ktoś zdążył donieść, co się stało, to próbował interweniować i niektórych wyciągał od Niemców, że to jego studenci. Tak samo przy rewizji na politechnice: opóźniał, jak mógł, wejście esesmanów, wyciągając różne prawne teorie o eksterytorialności uczelni, a tymczasem robiło się porządki, chowało się wszystko, co nielegalne. Tak to sobie trwało do Powstania.

 

Natomiast jeżeli chodzi o moją biografię konspiracyjną, ponieważ jak przyjechałem do Warszawy po wysiedleniu, nikogo nie znałem, w związku z tym trwało z pół roku, zanim w swoim liceum chemicznym nawiązałem na tyle kontakty z kolegami, że w końcu ktoś mi zaproponował konspirację. Dostałem się do ZWZ-etu i w zasadzie prawie że do choroby byłem w ZWZ-ecie. W międzyczasie, jak byłem w sanatorium, trochę się pozmieniało, coś powpadało i w zasadzie cała grupa przeszła do innej organizacji, podporządkowanej AK, ale trochę niezależnej, mianowicie Powstańcze Oddziały Specjalne, POS, tak zwane „Jerzyki”, o czym my na samym dole nawet nie zostaliśmy poinformowani, to załatwiały dowództwa. Tam skończyłem szkolenie podoficerskie i potem kurs podchorążych. W momencie wręczania nominacji podchorążych (na kaprala), to znaczy po ukończeniu całej szkoły podchorążych, okazało się, że przyszedł ktoś z wyższych władz i przedstawił się, że my jesteśmy w Powstańczych Oddziałach Specjalnych, w POS-ie. Nam się to nie podobało, myśmy nie chcieli żadnych „Jerzyków”, żadnej służby w wojsku (wszystko jedno, najbardziej szlachetnego czy wielkiego) jednego człowieka, tylko w normalnej Armii Krajowej. Postawiliśmy warunek, że albo idziemy do cywila, albo nas przekażą AK. I przekazali.

  • Kiedy to było?


To było na rok przed Powstaniem, koniec 1943 mniej więcej. Dostaliśmy nowe dowództwo, przeegzaminowali nas, dodatkowe szkolenia (jeszcze w ramach kursu podchorążych), żeby zaakceptować te zaszłości. Dostaliśmy wspaniałych ludzi. Dostaliśmy dowódcę kompanii, zresztą tego samego, którego mieliśmy w Powstaniu. To był porucznik Jan Kułagowski, który w 1939 roku dostał się do niewoli, był w obozie oficerskim w Prusach Wschodnich i jako jedyny uciekł z tego obozu. Trenował przedtem rok biegi długodystansowe, skoki z miejsca, przygotował się fantastycznie. Wdrapał się w nocy po jednej stronie na druty kolczaste, przeskoczył na drugą stronę. Jak go gonili, to udusił psa gończego. To była legenda trochę, ale w każdym razie to był tego typu człowiek, człowiek akcji, zresztą niesłychanie odważny. Przylepili mu zresztą etykietkę przeodważnego komandosa. Ale to nie tylko to. Przekonałem się w czasie Powstania, o czym jeszcze powiem, że to był bardzo mądry człowiek. Mieliśmy szczęście. Na dowódcę plutonu z kolei dostaliśmy sierżanta podchorążego „Freda”, który znowu nadawałby się do filmu na komandosa. Przystojny blondyn, świetnie zbudowany, doskonały instruktor, jeśli chodzi o wszelkie rodzaje broni, notabene potem, już po wojnie, żeśmy się zaprzyjaźnili. Skończył medycynę po wojnie. To był doktor pediatra, Leśkiewicz, zresztą syn chemika, mojego nauczyciela w liceum chemicznym, docenta Leśkiewicza, którego Niemcy zastrzelili pierwszego dnia Powstania. Jak ich z żoną (matką „Freda”) wyprowadzali na placu Narutowicza, on był ranny w nogę, za wolno szedł. Na oczach jego żony esesman się odwrócił, zastrzelił go. Strzelił w głowę i koniec. W każdym razie „Baszta” to był oddział bardzo dobrze zorganizowany, miał świetnie zorganizowane szkolenia. Tam się człowiek rzeczywiście czuł jak w wojsku. To już była Armia Krajowa bez żadnych wątpliwości ani specjalności. Były akcje, takie jak odebranie broni Niemcowi.
Najbardziej przykrą akcją, którą do dzisiejszego dnia wspominam z pewnym upokorzeniem, to były próbne alarmy na dwa tygodnie przed Powstaniem. Okazało się, że za wolno to idzie i polecono (przynajmniej dowódcom drużyn) zaopatrzyć się w rowery. Jak kogoś nie było stać, to się nie mógł zaopatrzyć w rower. Wtedy dostaliśmy polecenie rekwizycji rowerów z pistoletem w ręku, na ulicy. Instrukcje były takie, żeby komunikować zatrzymanemu na rowerze, że rower jest zarekwirowany na rzecz akcji Armii Krajowej, podać kryptonim, pod jakim dostanie pokwitowanie w „Biuletynie Informacyjnym”, żeby nie miał wątpliwości, gdzie to trafiło. Tym niemniej człowiek się czuł jak normalny bandyta, jeżeli kolega na rowerze zajechał drogę jakiemuś starszemu człowiekowi (bo starszy człowiek prawdopodobnie nie był w AK), sprowadził go do chodnika, pokazując pistolet, a przy chodniku stał drugi, który zabierał rower i obydwaj odjeżdżali, zostawiając właściciela roweru na chodniku, na piechotę. Dwa takie rowery… Uczestniczyłem w takich dwóch i nie mogłem tego zapomnieć. Zresztą, jak do domu przyjechałem z takim rowerem (bo miałem go mieć w domu na wypadek alarmu, żebym się natychmiast stawił), to jak wyglądali moi rodzice, jak się patrzyli, skąd to wziąłem… Odpowiedziałem, że nie mogę nic wytłumaczyć, lepiej nie mówić. W każdym razie długo to nie trwało, bo była już mobilizacja, było Powstanie.

Przed Powstaniem konspiracja wykorzystywała trochę wykształcenie fachowe swoich członków. Ponieważ byłem chemikiem, więc miałem zlecenie przygotowywania pewnych spraw, które wchodziły w zakres chemii. Był zresztą w „Baszcie” chemik o pseudonimie „Hubert”, znany z tego, że skonstruował miotacze ognia, które były użyte przy ataku na PAST-ę, również skonstruował zapalniki do butelek zapalających. Butelki zapalające miały tą wadę, że były jak uzbrojony, odbezpieczony granat. Jak to wyglądało? Butelka, w niej benzyna, na dnie warstewka stężonego kwasu siarkowego, korek, z wierzchu oklejone paskiem przetłuszczonego papieru i między szkło a ten papier nasypana mieszanina chloranu potasu z cukrem. W momencie stłuczenia butelki, którą trzeba było przedtem potrząsnąć, żeby kwas siarkowy się rozproszył, nawet kropelka kwasu siarkowego, jak padła na chloran potasu z cukrem, powodowała natychmiastową reakcję termiczną, zapalenie się. Ale jeżeli ktoś przypadkiem się potknął i stłukł butelkę, też go oblało i się zapaliło. Jeżeli przypadkiem korek był niewłaściwy, z niedobrego tworzywa i butelka długo stała, kwas siarkowy przegryzł korek, gdzieś się wydostał i polał z wierzchu – też to samo. Jeżeli kula trafiła w taką butelkę trzymaną przez kogoś, kto biegł na czołg – też wybuch. Natomiast „Hubert” wynalazł coś innego: rurka szklana. Były ołówki kreślarskie Majewskiego, które sprzedawano w blaszanych pudełkach. On sobie to wziął za wzór. Na tych ołóweczkach nawijało się rurkę z papieru posmarowanego klejem. Kiedy to zastygło, zanurzało się w parafinie i była rurka parafinowana. Zatykało się z jednego końca, a do środka wprowadzało się rurkę szklaną, gdzieś trzy, cztery milimetry średnicy, wypełnioną kwasem siarkowym i zatopioną. Między ściankę papierową a tę rurkę sypało się chloran potasu z cukrem i z drugiej strony się zaklejało tak samo. Wyglądało to wszystko jak ołóweczek, można to było przenosić bezpiecznie w pudełkach po ołówkach, natomiast do butelki przytwierdzało się przed rzutem w ten sposób, że butelka miała skrzyżowane dwie gumki recepturki z apteki. Pod miejsce krzyżówki przetykało się tę pałeczkę z jednej strony i drugą z drugiej – na wszelki wypadek dwa zapalniki. W momencie jak się rzuciło, to się musiało złamać i tak samo dawało ogień, podpałkę benzyny. Natomiast w czasie przenoszenia zapalniki były osobno. Poza tym to wymagało pięć razy mniej chloranu potasu na jedną butelkę, niż obsypanie jej dookoła. Chloran potasu był trudno dostępny, trzeba go było kraść z niemieckich laboratoriów państwowych, bo kupić nie można było. Natomiast jedno było ważne, że musiał to robić fachowiec, który potrafił napełnić rurkę szklaną zatopioną z jednego końca kwasem siarkowym stężonym tak, żeby nie zwilżyć drugiego końca, zatopić na palniku szklarskim szczelnie i sprawdzić szczelność odczynnikiem, na przykład fenoloftaleiną, czy nie ma najmniejszego śladu wycieku, bo gdyby był, to byłby samozapłon z opóźnieniem. W związku z tym sadzano do tego chemików, co było paskudną robotą, ale jak już w jakimś mieszkaniu ktoś udostępnił palnik gazowy, miech, dmuchawkę szklaną, to trzeba było cały dzień siedzieć i machać. W związku z tym robiłem te rzeczy i niektóre inne, poza tym miałem trochę szersze przeszkolenie, jeżeli chodzi o materiały wybuchowe. Szedyt , którym się ładowało „sidolówki”, semteks (właściwie to się nazywało plastikiem, wtedy jeszcze nazwy semteks nie było, nawet żeśmy nie wiedzieli, że Czesi też to robią) był ze zrzutów angielskich. To tyle. Tak dotrwałem do Powstania.

Pierwszy alarm udał się jakoś bez strat, bardzo późno był odwołany.

  • Państwo wiedzieli przed godziną „W” o Powstaniu, czy była informacja w ostatniej chwili?


Parę dni przedtem był alarm, który został w ostatniej chwili odwołany, kiedy myśmy już byli na punktach zbornych. Część ludzi przed samą godziną policyjną, ponieważ to było w okolicach Rakowieckiej, chowała się w ogródkach działkowych, część zdążyła. Ale to już wszyscy znają.
Natomiast o właściwym alarmie zostałem zawiadomiony gdzieś około godziny czternastej, właśnie dzięki rowerom między innymi. Byłem na tyle przygotowany, że miałem chlebak, w którym miałem kostki cukru, jakieś rzeczy, ale przede wszystkim był przeznaczony do pomocniczego uzbrojenia. Wszyscy mieliśmy powiedziane, że na granaty czy coś takiego trzeba mieć jakąś torbę czy chlebak. Wziąłem rower, pożegnałem się z matką. Tylko matka była w domu, powiedziała, że mnie odprowadzi do rogu ulicy Piwnej, do placu Zamkowego. Siostra już wcześniej była zaalarmowana, była w służbie sanitarnej, jej punktem zbornym (nawet nie wiedziałem) była ulica Jasna 10, tam gdzie był szpital polowy. Zresztą zginęła w pięć dni później, jako oznakowana sanitariuszka w białym kitlu (skończyła już medycynę) na patrolu sanitarnym koło Grzybowskiej, gdzie sztukas, który już wyrzucił bomby, zabawiał się ostrzeliwaniem z karabinu maszynowego. Jak zobaczył dwie pielęgniarki (cel dobrze widoczny, bo czerwone krzyże i białe), to ostrzelał je obydwie i ranił. Siostrę na tyle ciężko, że z upływu krwi zmarła w parę godzin później, ale wtedy oczywiście o tym nie wiedziałem. Ojciec był gdzieś na mieście, jak się okazało potem, na tak zwanym sądzie polubownym, bo wielu Polaków, którzy mieli sprawy cywilne, nie chciało ich ujawniać przed Niemcami, tylko prosiło o sąd polubowny. Zapraszało prawników, do których mieli zaufanie, pisało przed tym oświadczenie, że poddadzą się wyrokowi, jaki by nie był (nawzajem dla siebie po prostu, to było ważne) i ci prawnicy, jak mogli najlepiej, rozsądzali między innymi sprawę. Na ogół strony się z tym zgadzały, wykonywały to. Ojciec był na takiej historii. W każdym razie przyjechałem stosunkowo szybko.
Punktem zbornym dla nas była Kielecka 47, róg Rakowieckiej. Tam się poczułem wreszcie na finiszu, ponieważ byli dowódcy, było kupę ludzi. Tam zarekwirowano mieszkania na parterze i na dwóch piętrach, przeproszono właścicieli albo wyproszono. Nie wiem, jak to zrobiono, w każdym razie byliśmy tylko my. Ponieważ było jeszcze dużo czasu, więc nas rozdzielono. Jeszcze dodatkowy, ostatni instruktarz, jak butelki zapalające, jak zapalniki, bo jednak nie wszyscy w konspiracji zdążyli się z tym zapoznać.

Jeszcze dodatkowa sprawa: wyciągnęli z jakichś magazynów tak zwane gammony. To były specjalne granaty angielskie skonstruowane w ten sposób, że był zapalnik metalowo-plastikowy i do niego był przyczepiony worek jak na kapcie szkolne dla ucznia, ściągany tasiemką. Detonator zapalnika wystawał do tego worka i należało go okleić taką ilością plastiku, jaką uważało się za potrzebną. Jeżeli [miał być rzucony] na czołg, żeby rozerwać gąsienice, to powiedzmy trzy dwustugramowe batony plastiku, jeżeli na bunkier, to więcej. Można tam było doładować do kilograma albo i więcej. Nam to pokazano wtedy pierwszy raz. Był plastik oczywiście, ładne parę kilogramów. Był pewien hak, którego nam dobrze nie wyjaśniono, mianowicie odbezpieczenie tego polegało na odklejeniu ciężarka na tasiemce nawiniętego na zapalnik, przytrzymanie ręką. Przy rzucie ciężarek, jak wiadomo, odciągał tasiemkę, ona wywlekała igłę i już granat było odbezpieczony. Wtedy nawet lekkie uderzenie dawało detonację, co miało jedną wadę: musiał być czas, żeby to się odkręciło, trzeba to było rzucić. Nam tego nie powiedziano. Natomiast jeżeli ktoś to chciał na przykład z okna upuścić, to doleciało do ziemi i się nie odkręciło, wtedy on nie wybuchł. Ale tego się nauczyliśmy w parę godzin później, kiedy zaczęła się walka. Byłem tym mocno zajęty, jednocześnie myślę sobie: „Wszystko mam z głowy, niech się martwią dowódcy”. Byliśmy rozdzieleni, potem jeszcze ktoś przyszedł, rozdział broni. Dano nam na drużynę trzy karabiny, kilka pistoletów, trochę granatów. Dostałem pistolecik kaliber 7, z jednym magazynkiem, który miał osiem naboi. Można było sobie schować na ewentualne samobójstwo w bardzo krytycznej sytuacji, nic poza tym z tego nie można było zdziałać. Ale były różne materiały wybuchowe, granaty. Liczyło się, że jakoś się trafi.

 

Żeśmy sobie siedzieli spokojnie. W pewnym momencie, ponieważ było dziwnie cicho, któryś powiedział: „Wyjdziemy do jakiegoś innego mieszkania, [zobaczymy], co tam się dzieje”. Wyszedł jeden, zapukał do drugiego mieszkania, tam było pusto, drzwi otwarte, do trzeciego zajrzał – pusto. W związku z tym alarm. Nas siedzi siedemnastu, bo dowódcy drużyny nie było, gdzieś znikł. Jest pusto i wszyscy gdzieś poszli. Wyszedłem na korytarz, jeszcze jakieś mieszkanie, spotkałem jakąś sanitariuszkę, którą tam zostawili, ale świadomie, bo zostały jeszcze materiały sanitarne, jakieś bagaże. W tym momencie schodzi z trzeciego piętra następna drużyna i się nas pytają, co się dzieje, jaki jest obiekt, bo oni nie wiedzą. Ta dziewczyna nam powiedziała, jaki jest obiekt, że to jest szkoła rękodzielnicza na Kazimierzowskiej róg Narbutta. Chłopak, który dowodził tamtą drużyną, pyta się: „Panie podchorąży, co robić?”. Nie miałem właściwie chwili czasu do namysłu, jeszcze mało owało, żeby się wszystko zaczęło rozprzęgać, więc udałem bardzo mądrego: „Pierwszy rzut już poszedł, my mamy pójść teraz, na moją komendę obie drużyny, biegniemy Narbutta do rogu Kazimierzowskiej. Wasza drużyna po prawej stronie, moja po lewej, nawzajem ubezpieczamy siebie, gdyby w oknach ktoś się pojawił i chciał nam coś rzucić na łeb, czy postrzelać”. Wybiegliśmy, lecieliśmy skokami. Po drodze do alei Niepodległości nic żeśmy nie spotkali. W alei Niepodległości ukazał się samochodzik niemiecki, otwarty volkswagen, ze dwóch Niemców w środku, zobaczyli nas, któryś zmierzył z karabinu. Przedtem, przy rozdziale broni te trzy karabiny rozdzielałem. Miałem jednego ze strzelców, już w czasie konspiracji. Starszy człowiek (dla nas był starszy, myśmy mieli koło dwudziestu, on miał po czterdziestce), który miał przedwojenną złotą odznakę strzelecką i twierdził, że jest wyborowym strzelcem. I był. W związku z tym piorunem go wyznaczyłem do ostrzelania tych Niemców i to były pierwsze strzały, i pierwsze strzały z powodzeniem. Samochód stał jakieś sto pięćdziesiąt metrów od skrzyżowania, ale on po kolei dwoma strzałami trafił dwóch Niemców. Z tym że myśmy już nie mogli wyskakiwać w bok po broń, bo dalej coś tam się działo, ktoś jechał. Musieliśmy przeskoczyć aleję Niepodległości i dalej do Kazimierzowskiej. Z tym że w tym czasie, tam gdzie były ogródki i trawniki, to ludzie sadzili kartofle, co pomagało się kryć, ale trochę utrudniało biegi. W każdym razie już żeśmy słyszeli [niezrozumiałe] wtedy, już był dosyć ostry ostrzał. Jak żeśmy dotarli do rogu Kazimierzowskiej, to nasi już byli rozlokowani w domach naprzeciwko tej szkoły. Ze szkoły był ogień, nasi ostrzeliwali szkołę. Okazało się, że nasi dowódcy, jako lepiej uzbrojeni, zostali (na ochotnika zresztą) przeznaczeni do patrolu szturmowego. Byli tym tak przejęci, że dowódca drużyny i dowódca plutonu nie zdążyli nas zawiadomić. Ale żeśmy się pozbierali, wyznaczyli nam miejsca na pozycjach i zaczęło się.
Niemcy gdzieś po pół godzinie już przysłali na wsparcie jakiś czołg. Wtedy właśnie pierwszego gammona rzuciliśmy z okna i nie wybuchł, ale prawdopodobnie leżąc już na ziemi, poturlał się i odbezpieczył. Kiedy myśmy byli zdetonowani, że nie ma żadnego skutku, czołg pojechał dalej, tam go obrzucili butelką z benzyną, zaczął się wycofywać. Najechał na gammona i wtedy rąbnęło solidnie, rozerwało mu gąsienicę. Drugi czołg go zepchał i wycofali się do Rakowieckiej. Takie zabawy trwały do wieczora. Okazało się, że żaden planowany szturm się nie udał, bo mieli doskoczyć, wysadzić drzwi. Drzwi były metalowe, nie dało się dobrze przykleić. Poza tym Niemcy mieli jednak bunkry wysunięte na chodniki, mieli ogień krzyżowy przed szkołą. Właściwie to było nie do zdobycia naszymi siłami.


Wieczorem trochę przycichło, jak gdyby ciche zawieszenie broni. Zaczął padać deszcz. Godzinę przedtem mój kolega i dowódca drużyny, podchorąży „Roman”, czyli Jan Wojciech Żurkowski, ostrzeliwał z peemu szkołę i dostał przestrzał. Po skroni mu kula przeszła i przestrzeliła małżowinę uszną. Był zalany krwią, kontuzjowany od tego uderzenia. Sanitariuszki się nim zajęły.

Odziedziczyłem po nim pistolet maszynowy (do chwili jego wyzdrowienia oczywiście), bardzo dobry szmajser. To była doskonała, bardzo szybkostrzelna broń, która nie miała ognia pojedynczego, tylko ciągły. Trzeba było mieć dobre wyczucie, żeby puszczać króciutkie serie. Przytrzymanie sekundę czy dłużej, to już za dużo leciało, można było: pach, pach, pach – z pięć sztuk amunicji zmarnować. Poza tym długa lufa, dobra celność – do czterystu metrów. Rzeczywiście można było strzelać, to nie to co steny czy „Błyskawice”, które właściwie nawet nie miały celownika nastawczego, tylko nóżki. W każdym razie byłem już uzbrojony.



Szukano ochotników, żeby wrócić na punkt wyjściowy, bo okazało się, że został tam plastik i butelki zapalające. Ktoś to ostrożnie wystawił na balkon i potem zapomnieli, jak wychodzili. Jeszcze jednego ochotnika znalazłem, żeśmy we dwójkę poszli. Dotarliśmy tam. Okazało się, że więcej było tych materiałów. Był cały kosz butelek zapalających i ładne parę kilogramów plastiku. Szczerze mówiąc, plastiku tośmy troszkę zatrzymali do dozbrojenia swoich granatów, bo nie bardzo było wiadomo, czy koledzy będą wiedzieli, co z tym zrobić. Resztę daliśmy dowództwu i koniec. Wróciliśmy jakoś szczęśliwie. Poza tym żeśmy się upomnieli, co z tą dziewczyną, przecież nie powinno się jej tam zostawić, (wiadomo, że tam Niemcy wlizą, będą wiedzieli, że tam byli Powstańcy, a ona była taka dzielna, że bez rozkazu się nie ruszyła), żebyśmy jej zanieśli rozkaz, żeby się ruszyła. Tak trwało prawie do rana.

Nad ranem przyszedł rozkaz, że wycofujemy się na linię Odyńca. Tam były piękne wille. Kazano nam szykować stanowiska ogniowe na obydwie strony, na ewentualność, jeżeli Niemcy będą atakowali od Rakowieckiej albo od Puławskiej. Żal było patrzeć, bo trzeba było tłuc szyby, z książek z biblioteki robić zasłony na strzelnicę na parapetach. Ale to już była wyższa konieczność. Kiedy żeśmy już prawie przygotowali wszystko do obrony, przyszedł rozkaz, że jednak będziemy nacierać. To już było trochę życia. Dostaliśmy się do Puławskiej i było ogólne, duże natarcie większością sił „Baszty”, wzdłuż Puławskiej w kierunku na Służewiec. W ciągu paru godzin, najczęściej skokami po południowej stronie Puławskiej, dotarliśmy do stacji kolejki wąskotorowej. Stację żeśmy zajęli, tam został „Krzem”, a nasze dwa plutony poszły dalej, w kierunku Wyścigów. Pierwszy pluton na wysokości Wyścigów został ostrzelany i skręcił w dół, na fort mokotowski, lasy kabackie, na ten kierunek. Tam miał duże straty. To, co zostało, to wrócili w nocy. Natomiast my w pewnym momencie zostaliśmy zaskoczeni, bo od strony Wyścigów pokazały się ciężarówki niemieckie, ale nie pancerne. Mieli ustawione na nich karabiny maszynowe i zaczęli nas z daleka ostrzeliwać. Zrobili głupstwo, bo nas ostrzegli w ten sposób. Myśmy byli całym plutonem, tak że było parę karabinów i nasi również odpowiedzieli ogniem, w związku tym to ich trochę przyhamowało. Część z naszych zdążyła odskoczyć do tyłu. Nasz pluton był ostatni osłaniający od strony Niemców. Żeśmy powoli, skokami od domu do domu się wycofywali. Na pewnym skrzyżowaniu okazało się nagle, że mamy z dołu ogień karabinu maszynowego i to gdzieś bardzo blisko ustawionego, kompletnie nas ryglujący. Tamci jechali wzdłuż Puławskiej, ale wysłali dołem samochód terenowy z karabinem maszynowym i on sobie boczną uliczką przecinającą Puławską podjechał pod górkę. Ustawił się niziutko przy ziemi. Jak tylko ktoś się pokazał, przeskakiwał, to rąbał ciągłym ogniem. Właściwie zablokowali nas zupełnie. Miałem szmajsera, dowódca plutonu „Fred” miał pistolet maszynowy w tej grupie – tylko dwóch. Zastanawialiśmy się, co można zrobić. Ogień karabinu maszynowego bił mniej więcej na wysokości sześćdziesiąt centymetrów od ziemi i wyżej. Jak ktoś schylony biegł, to był w zasięgu tego ognia. Byłem ciekaw, co jest przy samej ziemi, czy oni widzą, czy nie widzą przy samej ziemi. Powiedziałem któremuś z chłopców, żeby wystawił karabin z narożnika domu i żeby w ciemno strzelił ze dwa razy w ich kierunku. Co zrobią? Podnieśli ogień wyżej, mniej więcej na tej wysokości, na jakiej on strzelał. Wtedy podczołgałem się trochę po ziemi w tamtą stronę i zacząłem patrzeć. Okazało się, że to skrzyżowanie, to nie było tylko zwykłe skrzyżowanie. Na środku był klomb i jeszcze jedna uliczka równoległa do Puławskiej. Przy tym klombie był żywopłocik wysokości czterdziestu pięciu, pięćdziesięciu centymetrów. Niemcy byli ostrożni. Oni nie ryzykowali, oni na pewniaka. Jak podjechali tym samochodem pod górkę, to tylko na tyle pod górkę, żeby im głowy i karabin maszynowy wystawały nad ziemię. Strzelali nisko i wcale nie chcieli się podnosić wyżej. W związku z tym, gdyby się udało do tego żywopłociku dopełznąć, oni by już człowieka nie zobaczyli, chyba żeby się odważyli podnieść wyżej albo żeby w ciemno popruli po żywopłocie. Zaryzykowałem. Błoto było, kałuże cholerne, więc jak się czołgałem, to pistolet musiałem trzymać przed sobą, lalo mi się błoto z kałuży za koszulę, ale dobrnąłem do tego żywopłotu. Cały czas, co się kto ruszył, to mnie serie leciały dosłownie dwadzieścia, trzydzieści centymetrów nad głową. Ale cały czas nad głową. W zawiązku z tym jeszcze troszeczkę w prawo odpełzłem, żeby nie być zupełnie na ich linii i powoli przez żywopłot przesadziłem lufę. Popatrzyłem, zobaczyłem te dwa łebki, ten karabin maszynowy i pociągnąłem serię tak skutecznie, że zamilkło natychmiast. Po chwili samochód zaczął się tyłem zsuwać i znikł nam z pola widzenia. […] To była bardzo istotna sprawa. Dlaczego? Bo po pierwsze rzeczywiście widać było skutek, a po drugie, szczerze mówiąc, byłem bardzo dumny z tego, że wyciągnąłem swoich kolegów z tego, bo właściwie nie bardzo było wyjście. Poza tym przydała mi się wyobraźnia przestrzenna, bo kalkulowałem, gdzie jest pole widoczności, gdzie my, gdzie oni. Jak ludzie patrzyli z boku, to nie mogli uwierzyć, jak to było, że Niemcy mnie nie rąbnęli. Cały czas miałem nadzieję, że oni mnie nie widzą i miałem słuszną nadzieję. Gdyby to była jakaś wyższa zasłona, to nie byłoby sprawy, ale wyszło to wszystko.


To była ostatnia rzecz, która nam wtedy dobrze wyszła. Tej nocy i następnego ranka już było trochę gorzej. Myśmy noc spędzili pomiędzy sadami, w budkach sadowniczych. Rozesłaliśmy patrole, nawiązaliśmy kontakt z tą drużyną, która się oderwała trochę za szybko. Jak się wycofuje, to dowódca idzie na końcu (to jest słuszne), jak się atakuje, to dowódca jest na początku. U nas dowódca „Fred” był z nami, ale ci, co się wycofywali, nie poczekali, jak przeskoczyli ulicę i zobaczyli, że jesteśmy odcięci. No ale bywa. Pozbierali się wszyscy, „Fred” objął dowództwo. O szarym świcie idziemy na swoje linie, bo już żeśmy mieli przez gońców wiadomość, że nasza linia jest przy alei Niepodległości. Pomiędzy sadami a pierwszą zabudową było pole, gdzie było zżęte żyto w snopkach i w eleganckim stylu, tyralierą, od snopka do snopka żeśmy sobie skakali do swoich. Z tyłu Niemcy, chyba jakiś mały patrol trochę nas ostrzeliwał, ale to było nic i już żeśmy widzieli swoje linie, widzieliśmy nawet polską flagę. W tym momencie „Fred”, który prowadził, odwrócił się i dał znak, żebyśmy przyspieszyli. Jakaś gapa w naszych liniach musiała się obudzić, zobaczyła tyralierę blisko, zobaczyła kogoś, kto wydaje rozkazy i ostrzelała tego kogoś. Trafiła go w kolbę od pistoletu maszynowego, gdzie jednocześnie był magazynek z amunicją, która wybuchła. Chłop dostał dziesiątki odłamków w biodro, pośladek, udo i to odłamków nie tylko metalowych z amunicji, ale i drewnianych z kolby, co potem się okazało ciężką sprawą, bo tego nie było widać na rentgenie. On padł, żeśmy go wzięli. Zaczęliśmy sygnalizować, tamci się zorientowali, że to swoi, przestali strzelać oczywiście. Ale najbardziej bojowy człowiek, który parę lat szkolił innych, skończył swoją wojenną, jak to się mówi, akcję trzeciego dnia Powstania. Bywały i takie pechowe sprawy. Jego następcą był podchorąży „Zadziora”, potem się jeszcze zmieniło, różnych mieliśmy, ale to już nie było to, co „Fred”. „Fred” poszedł na punkt sanitarny. To był jeden z ważniejszych momentów.
Potem zaczęła się historia w pewnym sensie pozycyjno-podjazdowa, to polegało na tym, żeśmy najpierw zajmowali jakiś odcinek i się pilnowali, jak się na nim bronić, a jak się okazywało, że jest nieźle, to wysyłaliśmy patrole w różne strony. Pierwsza sprawa to było nawiązać kontakt z lasem kabackim i z partyzantką. Liczyliśmy na to, że nam podrzucą stamtąd broń. Podrzucili, ale stosunkowo niewiele. W sumie dotarło na Mokotów z lasu kabackiego chyba około pięciuset ludzi, ale ponadnormatywnej broni dla nas dużo nie było. Zaczęło się na różnych frontach. Zaczęły się wycieczki na Dolny Mokotów do alei Sobieskiego, szukanie kontaktu z naszymi, którzy pozostali na Sadybie, w Wilanowie. Te patrole to były jedne podobne do drugich. Zapamiętałem specjalnie jeden. Kiedy byliśmy koło alei Sobieskiego, przed naszym patrolem był jakiś inny, pięcioosobowy patrol, który Niemcy bardzo mocno ostrzelali. Tamci się zwinęli i przez jeszcze niezżęte żyto gdzieś się chowali, wycofywali się na Mokotów. Myśmy nie mieli właściwie wyjścia, bo już nas widzieli, więc zaczęliśmy tak samo [się wycofywać], ale po drodze znaleźliśmy ostatniego chłopka zostawionego przez tamtych. Wtedy pierwszy raz widziałem, jaki jest skutek, jeżeli ktoś dostanie, jest ranny tak zwaną ekrazytówką, czyli kulą dum-dum. Ekrazytówki to była lepsza wersja. Kule dum-dum to, jak wiadomo, były kule nacinane na krzyż, które przy uderzeniu o przeszkodę się rozkładały jak rozgwiazda, a tutaj rozłożenie było nie tylko przez uderzenie, ale przez wybuch. Sam pocisk to była koszulka, w środku był mały rdzeń i szedyt czy jakiś inny materiał wybuchowy. Koszulka zewnętrzna miała w sobie cztery nacięcia, w związku z tym, jak o cokolwiek (nawet lekko) uderzyła, to igliczka się przesuwała, detonowała materiał wybuchowy i on powodował rozwarcie się tej rozgwiazdy. Wiadomo, że każdy pocisk z gwintowanej lufy wylatując, ma ruch obrotowy, więc jeżeli człowieka uderzy w mięsień taka kula, ona w dalszym ciągu ma ruch obrotowy, a jednocześnie rozłoży się jak rozgwiazda na cztery ramiona. To tak, jakby nożyk od maszynki do mięsa kręcąc się, wchodził w ciało. Jednym słowem wchodzi to normalnym otworem, ale wychodzi [dużym], ewentualnie jeszcze tnie i nawija mięsień. Chłopak dostał w udo, co wyglądało tak, jak pokrojony na wystawie kawał cielęciny. Co mogliśmy zrobić? Wpadliśmy do jakiejś budki sadowników czy rolników, ściągnęliśmy kapę z łóżka, za cztery rogi, chłopaka na tę kapę i dygamy. Jego broń ktoś tam wziął. On był przytomny. To było z kilometr przynajmniej do skarpy mokotowskiej przy Puławskiej. Przez ten kilometr, co on odzyskiwał przytomność, to nas przeklinał, jak tylko mógł najgorzej i żądał, żeby go zastrzelić. Myśmy mu tłumaczyli, że on jeszcze ma szansę i oczywiście nie chcieliśmy go zastrzelić, a on przeklinał nas jeszcze gorzej. W końcu osłabł na tyle, że przestał tak kląć. Zdążyliśmy go donieść do skarpy, tam go wzięli na punkt opatrunkowy. Podobno go uratowali. Nie wiem, czy nogę uratowali, ale jego podobno tak. Tym niemniej, gdyby to trwało jeszcze z piętnaście minut dłużej, to chyba byśmy wszyscy dostali ataku histerii. Człowiek krzyczy, człowiek nas wyklina, a my go niesiemy. Musimy co pewien czas, jak się ostrzeliwują koło nas, zrobić padnij i rąbiemy nim o ziemię. Potem go bierzemy znowu i dalej niesiemy. Były jeszcze inne takie rzeczy, ale to było jedno z gorszych przeżyć w czasie Powstania, dlatego tak je pamiętam. Potem były też i lepsze chwile.

  • Na przykład?


Na przykład to, co jest opisywane w „Mokotów’44”. Jest ten epizod opisywany, ale zgoła inaczej. Mianowicie wzięcie do niewoli dwunastu lotników niemieckich z pełnym uzbrojeniem. Efekt był chyba bardzo podbudowujący, natomiast to, co piszą, było śmieszne. Poza tym dla mnie osobiście początek wcale nie był wesoły. Myśmy mieli kwaterę na Naruszewicza przy Puławskiej, po prawej stronie. Naprzeciwko były domy luźno stojące, ale już opuszczone. Po poprzednich walkach z Niemcami cywile stamtąd uciekli. Zresztą tam, gdzie myśmy byli, też już było pusto. Naprzeciwko nas był dwupiętrowy dom, oddzielony niedużym ogródkiem, pusty kompletnie, były pootwierane drzwi. Nas to mało interesowało. W pewnym momencie ktoś przyszedł i powiedział, że w ogródku koło tego domu leży ciało człowieka, cywila z dziurą od kuli w głowie. Ponieważ walki tam były drugiego dnia, a to był już piąty czy szósty dzień, więc coś nie pasowało. Przedtem trupa nie było, teraz jest. Kto mu strzelił w głowę? Ponieważ była cisza, przerwa między patrolami, wziąłem dwóch ochotników, „Skarbka” i „Sawę”. „Sawa” to był Andrzej Czedarek, „Skarbek” to był Jasio Kiełczewski. Wziąłem swój peem. Przeszukamy, czy w tym domu jaki Niemiec nie siedzi. Napatoczył mu się cywil, to go zastrzelił zwyczajnie. Poszliśmy do tego domu. Na parterze otwarte mieszkanie, nawet względny porządek, w kuchni szafki pootwierane, wyszabrowane jedzenie, pod łóżkiem skrzynka z amunicją do karabinu kb i to wzmocniona, jak do karabinu maszynowego, bo znakowane były kolory słonek na zielono. Więc coś jest, nasi by nigdy amunicji nie zostawili. Musieli tam być Niemcy i z jakichś powodów, uciekając, zostawili. Wzięli skrzynkę, wyciągnęli do korytarza, żeby było po drodze. Sprawdziliśmy sąsiednie mieszkanie, potem powoli, ostrożnie schodami na pierwsze piętro. Szedłem pierwszy, oni ubezpieczali. Na pierwszym piętrze drzwi od mieszkań były pootwierane, było widać, że nikogo nie ma. Zacząłem już wchodzić na półpiętro drugiego piętra, a oni byli pół piętra niżej, przed pierwszym piętrem. W tym momencie blaszany dźwięk, jak się na przykład blaszaną nakrętkę puści na ziemię czy coś takiego, za chwilę drugi. Coś przeskoczyło koło mnie, poleciało niżej i niżej wybuch granatu ręcznego. Wybuchło koło nich, obydwaj dostali po nogach odłamkami, a mnie podmuch tylko przewrócił. Zleciałem o pół piętra niżej. Musiałem się nimi zająć. Patrzyłem do góry, nic, cisza, nikt nie strzelał, nie wyglądał. Musiało to spaść z drugiego piętra. Ale jak poleciałem po schodach, miałem za pasem schowane zapasowe magazynki od swojego peemu i wyleciały mi zza pasa. Zająłem się rannymi kolegami i ich bronią, nie zauważyłem tego. Jak ich wyprowadziłem z domu, przylecieli już moi chłopcy, bo usłyszeli wybuch, sanitariusze ich zabrali. Oczywiście miałem złożyć meldunek o tym, ale nie bardzo zdążyłem, bo w tym momencie był alarm. Jakiś inny pluton ugrzązł poniżej skarpy, na przedpolu i trzeba było pójść mu na odsiecz, żeby ich wyciągnąć. Poszli na patrol, szli otwartym znowu polem żniwnym, a nie mieli dużo długiej broni. Niemcy ich z daleka przygwoździli, ci nie mieli karabinów, tylko mieli pistolety, a Niemcy mogli spokojnie z odległości kilometra strzelać z karabinów. Oni nic nie mogli zrobić, leżeli pod tym ogniem i się chowali. Myśmy poszli, żeśmy ich minęli, wyprzedzili, ostrzelali Niemców. W tym czasie oni się wycofali. Jednego mieli zabitego, kilku rannych. Wróciliśmy, to już było dosyć późno. Pytam się, co z tym domem. Wtedy zauważyłem, że nie mam magazynków, a już meldunek był. Mój dowódca plutonu, zastępca mówi: „Tak, już poszła żandarmeria sprawdzić ten dom. Sprawdzili wszystko, podpalili dom, tam nikogo nie ma”. − „Dobra. Nie znaleźli tam magazynków, jak przeszli, sprawdzili wszystko?”. − „Nie, nic nie znaleźli”. Coś tam się dymiło, już wieczór się robił. Następnego dnia z rana przychodzi goniec. Mam wezwanie do dowódcy batalionu. Przychodzę tam, jest zastępca dowódcy mojej kompanii „Andrzej Czarny”. To był Witold Krasowski, fantastyczny człowiek, w tej chwili jest w Stanach Zjednoczonych, jeżeli jeszcze żyje. Jest cały sąd, jak się okazuje, ponieważ meldunek był, że poszedł patrol, nikogo nie było, dwóch jest rannych, trzeci zgubił magazynki. Jak to się stało? Twierdzi, że są Niemcy, żandarmeria poszła, żadnych Niemców tam nie ma. Major „Burza” mnie przesłuchuje: „Panie podchorąży, jak to było? Jak wyście ten granat upuścili?”. – „Który granat?”. – „Jakiś granat tam był”. – „Tak, był, tylko że myśmy nie mieli żadnego granatu, więc nie mogliśmy nic upuścić. Nam rzucili na łeb. To jest fakt”. – „Tam była żandarmeria i sprawdziła”. – „A pan major pozwoli, żebym to sprawdził, bo nie wierzę? Żandarmeria podobno podpaliła dom, dom się nie pali, nic się nie dymi. Kto to zgasił?”. Od słowa do słowa: „No dobrze, to niech pan podchorąży idzie i sprawdzi. Proszę mi zameldować o wyniku”. Ale to już było do zastępcy dowódcy kompanii. Zbieram się, a on mówi: „Jeszcze chwileczkę, podchorąży. Żeby pan tak przypadkiem jeszcze peemu nie zgubił. Proszę go zostawić”. To nie było przyjemne. Wziąłem peem, położyłem mu na biurku. Może trochę za głośno stuknęło. Stuknąłem kopytami i poszedłem.

Poszedłem do tego domku, zdjąłem buty, bo wiedziałem, że szkło trzeszczy pod butami. Szykowałem się, że się jednak wybiorę i sprawdzę, co tam jest. Dogonił mnie „Andrzej Czarny”, zastępca dowódcy kompanii z moim peemem w ręku. Mówi: „Panie podchorąży, niech pan się nie wygłupia, niech pan nie idzie bez broni”. − „Pan się nie boi, że go zgubię?”. − „Nie, nie boję się”. No dobra. Wziąłem peem i poszedłem po cichutku, powolutku. Na pierwszym piętrze wyciągnięte jakieś kołdry, jakieś drewniane sprzęty, wszystko podpalone i zalane wodą. Jeżeli żandarmeria podpaliła, to kto zgasił i zalał wodą? W związku z tym już ostrożnie dalej, wyżej. Na półpiętrze przed drugim piętrem patrzę: na drugim piętrze jest galeryjka, do tego przywiązana lekko drutem wiązka granatów, cztery handgranaty trzonkowe i sznurek od jednego z nich idzie pod drzwi do mieszkania z lewej strony. Ponieważ było cichutko, wyjąłem scyzoryk, przeciąłem sznurek, odczepiłem wiązkę granatów i wziąłem ze sobą. Wycofałem się spokojnie. Moich magazynków nigdzie nie było, natomiast na parterze nie było również skrzynki z amunicją do kb. Wątpiłem, żeby Niemcy po zalaniu tego, co się paliło, mieli jeszcze odwagę się kręcić na parterze. Prawdopodobnie żandarmeria ukradła. Taki meldunek złożyłem, pokazałem jako dowód wiązkę granatów, powiedziałem, w których drzwiach oni są, gdzie sznurek szedł pod drzwi.

Zameldowałem się u swojego dowódcy kompanii, u „Krzema”: „Panie poruczniku, można ich wykurzyć śmiało”. − „Dlaczego?”. − „Wiadomo, gdzie są. Żaden szturm od dołu nic nie da, bo zanim ktoś wejdzie, zacznie strzelać w drzwi, to oni zaczną rzucać granaty i też strzelać. Po co tracić krew? To jest dom, gdzie są dwie klatki schodowe. Do mieszkań z tej strony jest tylko z tej klatki wejście, do mieszkań z tamtej klatki jest z drugiej strony wejście. Nie ma przejścia wewnątrz, chyba żeby ktoś wykuł dziurę w murze. Po prostu wejdziemy drugą klatką, gdzie Niemców nie ma (bo to było sprawdzane), wysadzimy ścianę do mieszkania, gdzie oni są i wtedy im wrzucimy co trzeba. Jeden gammon i będzie po Niemcach”. On to zaakceptował. „Ile ludzi pan chce?”. − „Czterech, pięciu, a na dole pogotowie na wypadek, jeżeli Niemcy będą próbowali się wydostać”. Myśmy cały czas myśleli, że tych Niemców jest dwóch, trzech, jacyś zapętani, którzy się po prostu schowali. Myśmy poszli dokładnie według planu. Weszliśmy na drugie piętro po drugiej stronie. Tam było mieszkanie, gdzie musiał jakiś filmowiec mieszkać, bo było dużo taśmy filmowej. Sprawdziłem to, podpalając kawałeczek (jeszcze nitro, łatwopalnej). Do ściany działowej między nami a nimi przyczepiliśmy hakiem dwa ich własne granaty, dobre były. Sznurek do tego, za drzwi pociągnęliśmy. Rąbnęło, narobiło szumu, wcale ściany nie rozwaliło, bo ściana nie była z dziurawki, tylko to była ściana nośna. Na ten huk „Krzem” nie wytrzymał, dowódca kompanii się zjawił: „Co jest?”. − „to jest, że ta ściana…”. − „Co chcecie zrobić?”. Mówię: „Pójść na strych, bo może na strychu w ogóle nie być ściany działowej, a jeżeli będzie, to na pewno nie będzie nośna. Po co?”. − „Dobra”. Tam były klapy, jak to na ostatnim piętrze: drewniana klapa w suficie, podnoszona. Podnieśliśmy tę klapę, wydostaliśmy się na strych. „Krzem” oczywiście pierwszy. Patrzymy: rzeczywiście jest częściowa przegroda, bo są obudowy kominowe, ale tak, to cały strych jest wspólny dla tej i tej części domu. To co robimy? Wiadomo, że stropy tam były kleinowskie, z pustaków, czyli byle czym można to rozwalić, a nie będziemy kuć, bo po co? Będą strzelać do nas przez strych. Rzucimy granat wzmocniony. Wziąłem batonik z plastiku, bo nosiłem w chlebaku, obwinąłem trzonkowy granat wzmocniony. „Krzem” mówi: „Pan da, sam rzucę”. − „Dobra”. Rzucił na sam środek. Schowaliśmy się za komin. Jak rąbnęło, to dziura była półtorametrowa. Natychmiast w tą dziurę wrzuciliśmy zwój taśmy filmowej, koniec się podpaliło i też do środka. Zafajczyło się mocno.

W tym momencie ktoś to zalał wodą i za chwilę głos kobiecy: „Panowie, nie strzelajcie, nie palcie, ja tu jestem stara kobieta”. − „Dobra, pani jest stara kobieta, ale kto jeszcze? Niech się pokażą ci, co są z panią, bo spalimy dom i nie będziemy w ogóle gadać. Niech się pokaże Niemiec, co tam jest”. Za chwilę rzeczywiście – niemiecki głos, „Krzem” dobrze mówił po niemiecku. Pierwsze pytanie Niemca było, z kim ma do czynienia. Oni nie wiedzą, co tu się dzieje, czy my jesteśmy bandyci, czy kto. „Krzem” mu odpowiedział: „My jesteśmy wojsko polskie. Jeżeli oni się poddadzą w ciągu pięciu minut, będą traktowani jako jeńcy wojenni, jeżeli nie, to dom zostanie spalony razem z nimi i z tą babą”. Chwilkę poszwargotali, powiedzieli, że się poddają, tylko chcą mieć obietnicę, że…. Dobrze. Mówię: „Nie wychodźcie jeszcze. Warunki takie: wychodzicie za pięć minut, wychodzicie bez broni, cała broń i oporządzenie wojskowe zostaje w mieszkaniu. Żadnych pułapek, żadnych minowań, bo wtedy wszyscy zostaniecie rozstrzelani”. Musieliśmy mieć pięć minut, żeby zawiadomić tych z zewnątrz, żeby weszli na schody i na nich czekali, żeby ich miał kto odprowadzić. Przeszliśmy po strychu na tamtą stronę, otworzyliśmy tamtą klapę i mieliśmy ich drzwi wyjściowe pod ogniem. Zresztą myśmy we dwóch wyskoczyli już z tej klapy. „Krzem” został od góry na ubezpieczaniu. Za pięć minut otworzyły się drzwi i myśmy zgłupieli, bo nie dwóch, trzech, ale dwunastu Niemców z feldfeblem na czele i starsza pani w czarnej sukni. Diabli ją wiedzą, czy to była Polka, czy Niemka, już się martwiła potem żandarmeria.

W tym momencie, jednocześnie pełne schody naszej braci, co się pchała, bo ci się poddają, to może będzie szaber, może coś z broni, może coś z amunicji. Gdybyśmy nie kazali im zostawić broni w mieszkaniu, to pewno byśmy się jej nie doliczyli. Stąd potem opisy, że wielki szturm z trzech stron. Śmiać mi się chciało, jak w książce to czytałem. To był przypadek, myśmy wcale nie wiedzieli, że taka duża rzecz. Właściwie to było coś w rodzaju podchodów, to nie była prawdziwa wojna, ale z najprawdziwszym skutkiem. W każdym razie zarobiliśmy pistolet maszynowy, przynajmniej pięć karabinów, poza tym wszyscy mieli osobistą (ciekawe, dlaczego) broń krótką, pistolety. Twierdzili, że to jest pozaregulaminowe, ich własne. Poza tym hełmy, płaszcze, amunicję. Ich dowódcy, feldfebla, od razu się spytałem o swoje magazynki, czy zabrali ze schodów. On się uśmiechnął, mówi: Mit Buchstaben Z. M. bezeichnet? – bo miałem wydrapane swoje inicjały: Z. M. Mówi: „Leżą na parapecie okiennym”. Odzyskałem oczywiście.

 

Ten pan pisze nawet w swojej książce, że przy okazji tej historii podchorąży „Zbyszko” zgubił magazynki, a po zdjęciu Niemców je odzyskał. Uprzejmie pokwitował. W każdym razie trochę nam to dało, poza tym oczywiście cała ta broń szła do podziału, bo wszystko było niedozbrojone. Trochę u „Krzema” wytargowałem, bo mówię tak: „Często pan żąda ochotników z bronią długą na patrole. Teraz każda drużyna czy pluton ma mało broni długiej. W związku z tym, jak dwóch jest z jednej drużyny, to dwóch następnych jest z innej i tak dalej. Wprawdzie wszyscy oni mają wtedy na wypad broń długą, ale ze sobą nie są całkiem zgrani, nawet nie znają swoich pseudonimów, nie wiedzą, jak kto do którego ma zawołać. Niech pan nam przydzieli jeszcze parę karabinów, to jak będzie pańskie zapytanie, jak zwykle: »Potrzebuję pięciu ochotników z bronią długą«, to panu wszystkich pięciu gwarantuję, że będą ode mnie ochotnicy, a jednocześnie będą zgrani”. Zastanawiał się, ale w końcu przydzielił nam trochę więcej broni. Poza tym mnie zrobił dużą satysfakcję, bo na drugi dzień mi przez gońca przysłali hełm niemiecki, płaszcz lotniczy, motocyklowy właściwie. W każdym razie drużyna się wyrobiła na nieformalnie szturmową. Myśmy wiedzieli, że na nas liczą i myśmy rzeczywiście na wszystkie takie historie (bo najczęściej to było wywoływanie ochotnicze) się zgłaszali.

 

Następna historia to już było właśnie zgłoszenie ochotnicze, gdzie dostaliśmy wszyscy po skórze bardzo mocno. To był atak na dom Wedla. Myśmy się pozgłaszali i gdzie w skład patrolu szturmowego, który prowadził wyszkolony saper, podchorąży „Ireneusz”. Osiemnastu ludzi miał ten patrol. Myśmy się mieli od boku do domu Wedla dostać, wzdłuż garaży ZOM-u, Zakładu Oczyszczania Miasta. Ale łączka była zaminowana, jak się okazało, właściwie trawnik. Saper się omylił, bo sprawdzał. Widać było, że z okien garaży idą przewody izolowane. Albo to było elektrycznie odpalane… Ale przewody były mocno naciągnięte, wchodziły w ziemię. Mogą być naciągowe, to znaczy odciągnięty zapalnik i sprężyna odciągnięta drutem. Przecięcie drutu daje detonację. Jednocześnie to może działać jako potykacz, jeżeli ktoś przypadkiem zawadzi i zerwie drut, to też zdetonuje. Kazał tego nie ciąć, a to jednak było elektrycznie odpalane. Jak żeśmy już wleźli na podwórko, to oni zaczęli miny odpalać i z tych osiemnastu ludzi ośmiu zginęło, a prawie wszyscy byli ranni. Mnie się też uczciwie wtedy dostało, jednemu z moich chłopców palec urwało, a drugi, „Jacek”, czyli Jerzy Sobociński, pobił rekord, bo dostał sto dwanaście odłamków od granatów ręcznych. Z tym że był w skórzanej kurtce, która mocno to osłabiła, a granaty były zaczepne, trzonkowe, to znaczy, że odłamkami były blaszki, a nie grube kawałki, jak w granacie obronnym. Wyszedł z tego, ale długo mu się poleżało. Zdążył jeszcze ślub wziąć przed końcem Powstania. Były takie historie.


Moja drużyna miała szczęście. Z osiemnastu ludzi w czasie Powstania było rannych dwunastu, żaden nie zginął. Tym niemniej te rany to był czasami tydzień, dwa tygodnie. Dostawałem wtedy na zastępstwo kogoś innego. Albo ochotników, albo kogoś z innej drużyny. Między innymi przychodzili właśnie ochotnicy. Wszyscy wiedzą, że w czasie Powstania w pewnym momencie uwolniło się część więźniów z więzienia mokotowskiego. Niemcy zaczęli likwidować więźniów. W jakimś momencie oni się zorientowali, i rozpaczliwie jakiegoś Niemca przyłapali przez kraty, przyciągnęli, przydusili, wyciągnęli mu klucze. Jak się jedna cela otworzyła, to już poszło dalej. Około dwustu więźniów wyszło na dach. Z dachu na aleję Niepodległości ludzie im pomogli, drabiny podstawili i oni uciekli z więzienia. Część z nich na ochotnika przystąpiła do Powstania.
Miałem takich dwóch. Jednego, którego mi przysłano na zastępstwo i już został do końca, a drugiego, który nie był ani przez chwilę w mojej drużynie, ale jakimś dziwnym trafem był osobą zaprzyjaźnioną z tą drużyną. Przy rozmaitych ochotniczych zgłoszeniach on się zgłaszał wtedy, jak widział, że się zgłaszają ludzie od nas, i szedł razem z nami. Miał pseudonim „Kapelusznik”, ponieważ umiał pleść słomkowe kapelusze, bo był z Francji. Jego rodzice byli górnikami, którzy emigrowali do Francji i tuż przed wojną, w 1939 roku się repatriowali do Polski. Tak że on francuski znał tak samo dobrze, jak każdy gawrosz francuski. W Polsce było im ciężko i w czasie okupacji niemieckiej on się wyspecjalizował jako złodziej kolejowy, mianowicie okradał transporty niemieckie albo zrzucając węgiel, albo (jak było) coś cenniejszego. Jak się zdarzyło, to czasami i wartownika niemieckiego razem z bronią. W jakimś momencie Niemcy go złapali. O tej ostatniej możliwości nie wiedzieli. Za kradzieże kolejowe dostał osiem lat i odsiadywał na Mokotowie. Z tym że chłopak miał fantastyczny zmysł przestrzenny, to znaczy jeżeli się jakąś drogą przechodziło, a czasami to były poprzecinane siatki, jakieś piwniczne przejścia, on nie potrzebował dwa razy, zapamiętywał przejście, tak że było wiadomo, że wróci jak złoto. Był niesłychanie cenny na takich wyprawach, a poza tym był bardzo dzielny i bardzo sprytny człowiek.
Drugi to był czterdziestoparoletni przynajmniej mężczyzna, jak dla nas – już starszy, z odsłużoną przed wojną służbą wojskową, zawodowy włamywacz. Tak przynajmniej powiedział. Nie chciał dużo o sobie mówić. Przyjął pseudonim „Bandzior”, bo powiedział, że to jest bliskie prawdy. Z Niemcami miał swoje porachunki, służbę wojskową miał odsłużoną, był dobrym żołnierzem. Ten na stałe do nas przyszedł. Początkowo niczym się specjalnie nie różnił, był bardzo zdyscyplinowany, bardzo odważny, milczący. Prosił, zwykle w niedzielę czy jak była jakaś luźniejsza sytuacja, o przepustkę na parę godzin. Załatwiałem mu te przepustki u dowódcy plutonu. Gdzie chodził, to jego sprawa. Chłopcy mówili, że chodzi sobie w cichości popić, ale wracał zawsze trzeźwy. Któregoś dnia wziął przepustkę i się spóźnił. Wziął ją na noc. Z rana akurat dowódca kompanii robił po linii obchód drużyn, kazał nam zrobić zbiórkę i oczywiście musiałem zameldować stan − jednego . „A co, kto?”. − „»Bandzior«”. W tym momencie „Bandzior” wrócił. Trafił na dowódcę, zameldował się. Dowódca się popatrzył, mówi: „Tu nie ma cudów, to jest wojna. Osiem godzin stójki pod karabinem. Przygotować plecak, trzy cegły, karabin, komenda: baczność, na ramię broń!”. I stoi. Trochę było tam chłopaków i siedemnastoletnich, strasznie ich to bawiło, że taki stoi. Przystawali przed nim, patrzyli, co będzie, jak mu mucha na nosie usiądzie. Widziałem, że chłopa skręca, ale nie drgnął nawet. Trwało tak koło godziny i trudno mi było na to patrzeć. Byłem Powstaniec, ale nie bardzo zawodowy wojskowy. W pewnym momencie słychać było samolot, leciał sztuka. Dałem wszystkim komendę: „Lotnik! Kryj się! »Bandzior« do nogi broń, spocznij, do budynku!”. Miałem tam swój pokój, wtedy byliśmy na Różanej. Wpuściłem go do tego pokoju, mówię: „Dalszy ciąg stójki będziesz odbywał w tym pokoju. Co dwie godziny będę przychodził. Zgodnie z regulaminem piętnaście minut przerwy na papierosa. Zamykam cię na klucz”. Klucz był w zamku na wypadek jakiejś akcji bojowej. Wychodzę, a chłopcy się pytają: „A gdzie »Bandzior«?”. − „Chcieliście, żeby sztukas pomyślał, że tu jakie dowództwo czy komenda, że wartownik stoi honorowy? Sztukas patrzy: stoi facet przed willą z karabinem na ramieniu. To wygląda na posterunek”. Na tym się skończyło. Drobny epizod. W każdym razie nawet nie wiedziałem, że ten chłop to odebrał z olbrzymią wdzięcznością. Zresztą obydwie strony były ciekawe.
„Krzem”, jak już nic się nie działo, to przynajmniej chodził i sprawdzał posterunki w nocy, czy stoją na tyłach drużyn. Raz jednego, drugiego przyłapał z wartowników, umiał ich podejść. A „Bandzior” się zawziął, specjalnie się zgłaszał, że on chce w nocy mieć wartę. Nie wiedziałem z początku, po co, a on sobie przygotował teren. Tam, gdzie były podejścia, gdzie można go było zaskoczyć, gdzie były krzaki, to porozsypywał szkło, żeby trzeszczało, jak ktoś będzie szedł. Wartę trzymał i podpuścił dowódcę kompanii, który do niego się skradał, chciał go jak innych zastopować: „Stój, ręce do góry!”. A tamten bez słowa się odwrócił. Ponieważ znał dobrze szermierkę karabinem, więc kolbą karabinu zaprawił go w dołek. Szef się skręcił, ale był też człowiek na poziomie, dał chłopakowi pochwałę za to. Na dzień przed końcem Powstania „Bandzior” poprosił mnie o parę minut rozmowy. Mówi: „Panie podchorąży, pan wie, że często brałem przepustki”. − „Wiem, chyba nie popijałeś?”. − „Nie. Szykowałem sobie metę na wypadek, jeżeli będzie kapitulacja. Bo pan wie, może nawet Niemcy wezmą nas do niewoli, ale na pewno nie tych z więzienia mokotowskiego. Myśmy im pozabijali przecież na miejscu wartowników i oni tego nie darują, znam Niemców. Na pewno będą mieli wykaz. Do niewoli nie pójdę, więc przygotowałem sobie piwnicę w dobrym miejscu, zgromadziłem tam trochę żywności. Zanim ruscy nie wejdą, może mi się uda przetrzymać”. − „Dobra, ale po co mi to mówisz?”. − „Bo jeżeli pan chce, to tam byłoby miejsce i dla pana. Po drugie nie chciałbym, żeby pan myślał, że jestem dezerterem. Urwę się pod sam koniec, ale nie chciałbym, żeby pan myślał, że jestem dezerterem”. − „Oczywiście nie mogę z tego skorzystać, bo będę tam, gdzie będą wszyscy moi chłopcy, ale jestem dumny z tego, że ci zależało na tym”. − „Ano zależało”. − „Cześć, w tył zwrot”. Poszedł. Zapamiętałem to na długo.
Natomiast z „Kapelusznikiem” historia była podobna. Chodziliśmy na patrole, uzupełnialiśmy się z tym jego fantastycznym węchem przestrzennym. Człowiek się pewniej czuł z takimi ochotnikami. Ale ostatniego dnia przed końcem Powstania myśmy byli na ulicy Różanej naprzeciwko Kwiatowej. Kwiatowa to krótka uliczka, drugi jej koniec wychodzi na Madalińskiego. Na Madalińskiego był duży blok, gdzie do końca ludzie żyli w piwnicach, mimo że to było przedpole, sam środek między nami a Niemcami. Tam przychodziły patrole niemieckie i nasze. Naprzeciwko tego bloku był półrozwalony, jednopiętrowy, niepozorny budynek. Myśmy tam utrzymywali czujkę podoficerską, to znaczy jakichś czterech, pięciu ludzi, którzy mieli wgląd w ulicę Madalińskiego. Jeżeli czołgi jechały czy jakiś patrol niemiecki, czy coś takiego, wysyłało się gońca do swoich z ostrzeżeniem. Gdyby nie dało się gońca wysłać, to była umowa, że rzucamy jak najdalej od siebie (żeby nie pokazać skąd) na środek ulicy Kwiatowej kolejno dwie butelki zapalające. Wtedy ci na Różanej zobaczą, co się dzieje, będą wiedzieli, że jest alarm. Na taką czujkę się szło na całą noc i praktycznie cały dzień. Następnego dnia, o siódmej wieczorem zwykle, była zmiana. W dniu przed końcem Powstania, 26 września, byłem na tej czujce z pięcioma ludźmi chyba, od poprzedniego dnia. Tak że kończyła nam się służba o siódmej wieczorem. Tym niemniej był rozkaz, żeby bez zmiany nie opuszczać tej czujki. Siódma wieczorem już nadchodziła, już ostateczna ofensywa niemiecka na Mokotów rozwijała się na całego. Madalińskiego przejeżdżały czołgi. Myśmy rzucili dwie butelki zapalające. Nikt się na to nie odezwał. Patrzymy, Różaną też przejeżdża czołg. Czy nasi tam są, czy nie ma, licho wie, ale po nas nikt nie przychodzi. Zbliża się ósma wieczorem. Z odgłosu strzałów żeśmy się orientowali, że już jesteśmy poza linią niemiecką, że Niemcy są już bliżej w kierunku Kazimierzowskiej czy nawet Wiśniowej za nami. I z tyłu, i z przodu. Cały czas nie przychodziła żadna zmiana. W pół do dziewiątej wieczorem ktoś zaczął gwizdać. Poznaliśmy, że to melodyjka „Kapelusznika”. W związku z tym nikt nie reagował, czekamy. Przyszedł do nas: „Panie podchorąży, trzeba się zwijać”. − „Fajno, tylko jak i dokąd?”. − „Dlatego przyszedłem”. Po większym bombardowaniu trudno jest okolicę rozpoznać. Tu, gdzie się przechodziło wczoraj, dzisiaj jest rozwalony dom. Tu, gdzie była siatka, to jej nie ma. I tak dalej. On na swojego nosa trafił do nas bez pudła. Mówię: „Co jest? Dlaczego tak późno?”. − „Bo prawdę mówiąc, to przyszedłem bez rozkazu. Dwa razy chłopcy występowali do dowódcy plutonu z prośbą na ochotnika, że chcą was ściągnąć, to odpowiadał, że szkoda ryzyka, a wy prawdopodobnie albo jesteście odcięci, w niewoli, albo już was Niemcy wykończyli. W zawiązku z tym już się nie pytałem o zgodę, tylko przyszedłem sam”. − „A gdzie nasi?”. − „Na Wiśniowej”. Dzięki niemu myśmy się wydostali, on nas przeprowadził do swoich.
Ostatni przydział to szczęście w nieszczęściu. Człowiekowi się zdaje, że pechowo trafia, a na tym zyskuje. Myśmy dostali przydział, że mamy osłaniać wyjście kanałami z Mokotowa. W związku z tym mieliśmy wejść do kanałów dwie godziny po ostatnich, co tam wejdą. To już wiadomo, że nie wejdziemy. No ale ktoś musiał. I bardzo dobrze, bośmy się przynajmniej nie taplali w kanałach, a ci, którzy tam weszli i potem wracali, to wracali w bardzo kiepskim stanie.

Sprawa z „Kapelusznikiem” miała jeszcze epilog. Mianowicie byliśmy w Sandbostel, w obozie jenieckim. „Kapelusznik”, jako dobrze znający francuski dołączył do Francuzów. Jakoś sobie załatwił, że Niemcy się na to zgodzili, mieszkał w baraku francuskim. A potrzebne mu to było po to, że Francuzi byli najbogatszą nacją w obozie. Tam nie było Anglików czy Amerykanów. Francuzi dostawali paczki z Francuskiego Czerwonego Krzyża, od de Gaulle’a, z Vichy i ze swojej kolonii. Oni byli magnatami, a reszta była biedą. W związku z tym „Kapelusznik” pośredniczył w handlu, to znaczy rozmaite produkty od Francuzów, głównie chleb i mięsa sprzedawał, a od naszych… Ci, co byli ze Śródmieścia, mieli dolary. Myśmy też mieli trochę, bo w momencie wyjścia do niewoli myśmy dostali po dwadzieścia dolarów na ewentualne przekupstwo do ucieczki. Więc „Kapelusznik” wędrował. W Sandbostel wygrodzono część baraku, gdzie zrobiono oficerski oflag polski i nasi oficerowie byli bogatsi, też z nimi handlował. W pewnym momencie zdecydowałem, że po diabła mi te dwadzieścia dolarów. Na ucieczkę nie mam szans. Akurat „Kapelusznik” był za drutami (bo my, Polacy jednak byliśmy w getcie), mówię: „Słuchaj, kup mi coś do jedzenia”. − „Od ciebie forsy nie chcę − bośmy już byli na ty − każdy handel to jest kant”. Nieomalże go zmusiłem, żeby wziął te dwadzieścia dolarów. Na drugi dzień cały obóz – apel, wielogodzinna stójka. Uciekł więzień z obozu. Kto uciekł? „Kapelusznik”. Szukali go u Francuzów, nie ma, w jakiś sposób uciekł. Przypuszczam, że przekupił Niemców albo „szrajberów”, bo on wychodził na roboty z grupami francuskimi, a grupy francuskie były słabo pilnowane, to nie to, co my. Niemcy wiedzieli, że to są pacyfiści, wygodniccy, że żaden z Francuzów nie będzie ryzykował pod koniec wojny ucieczki. Prawdopodobnie on to wykorzystał i zwiał. W każdym razie po wyzwoleniu oficerowie z naszego oflagu zrobili nad nim sąd oficerski, skazując go na degradację, pozbawienie Krzyża Walecznych, bo ich okradł. Słyszałem o tym, stukałem się w czoło, bo najważniejszym obowiązkiem jeńca wojennego jest próba ucieczki. Trudno, jeżeli do tej ucieczki są potrzebne pieniądze… Gdyby on ich poprosił o składkę, to by mu nie dali. Jak ich na jednym handlu wykantował, to w bożym celu. Ale znikł, nie ma.


Gdzieś po pół roku, kiedy trochę zadarłem ze swoimi władzami z obozu byłych jeńców i przeniosłem się do służby wartowniczej, żeby nie być pod ich jurysdykcją w Lubece. Pewnego dnia przychodzi do mnie wartownik: „Panie podchorąży, jacyś przyjechali od Maczka półpancernym samochodzikiem i się o pana pytają po nazwisku”. − „O co się pytać? Przecież jestem, nie chowam się”. − „To co, wpuścić ten samochód?”. − „Wpuścić”. Wjeżdża. To były fajne, opancerzone, nieduże samochodziki. Przystanął. Wyszedłem, elegancko stamtąd dwóch wysiadają i jeden z nich to jest „Kapelusznik” w mundurze z wiewiórką, z dywizji Maczka. Jak zwiał, to gdzieś się dostał i zgłosił się. Cichcem u Andersa przyjmowali i u Maczka też, żeby umożliwić byłym jeńcom normalną demobilizację z odprawą i uprawnienia do pozostania na zachodzie. „Kapelusznik” przyjechał. Mówię: „Skąd żeś ty wpadł, jak żeś wiedział, że tu jestem?”. − „Wpadłem, bo mnie obowiązek wzywa. Jestem ci winien dwadzieścia dolarów. Licho wie wszystkich innych, ale ciebie nie chciałem wykantować, żebyś nie myślał, że jestem złodziej. Musiałem, na ucieczkę”. − „Tak się domyślałem, ale skąd żeś wiedział, gdzie jestem?”. − „Wiedziałem, że jest zgrupowanie byłych jeńców w Glashütte, więc jak z kolegą mieliśmy sprawy służbowe do Lubeki, to pojechaliśmy przez Glashütte. Tam się spytałem, chłopaki wiedziały, że poszedłeś do służby wartowniczej, więc przyszedłem cię odwiedzić”. Co mogłem zrobić? Wyciągnąć butelkę koniaku. Ale chodzi mi o to, że miałem skład drużyny od inteligentów (bo był Jasio Bursze ze słynnej rodziny Burszów, Jacek Sobociński, którego rodzice byli kamienicznikami) po chłopaków z bazarów i tak dalej. O co chodzi? Polacy mieli swoje wspólne wartości i nawet przestępcy polscy w odpowiednich chwilach tych wartości przestrzegali. Dlatego oburzają mnie wypowiedzi pana profesora Bartoszewskiego, który mówi, że on się bał Polaków, a nie bał się Niemców, bo Niemcy bez rozkazu by mu krzywdy nie zrobili, a Polacy mogli na niego donieść. Znam zresztą historie, które byłyby odpowiedzią wprost (tylko może bym nie zdążył), polsko-żydowskie ze Starego Miasta, gdzie się Polaków posądza o antysemityzm, a gdzie do końca Powstania Polacy nie sypali niektórych Żydów, którzy tam się ukrywali. Też wiedziałem o nich. Po to o tych dwóch opowiedziałem, to był tylko przykład, takich było więcej i w czasie Powstania, i przed Powstaniem. Po [Powstaniu] to już różnie bywało.


Kontynuacja nagrania przeprowadzona 12 września 2011 roku w Warszawie.
Rozmowę prowadziła Magdalena Domżalska


Mówiłem już o akcji, która była opisywana, a która wyglądała znacznie mniej dramatycznie i bojowo, niż to jest w opisach. Tym niemniej zakończyła się wzięciem do niewoli dwunastu lotników niemieckich i łupem. Oczywiście łupem w uzbrojeniu, bo to było najważniejsze, ale z łupów dostałem również hełm niemiecki, dostałem ładownicę do magazynku do pistoletu maszynowego, płaszcz niemiecki. Moja drużyna [dostała] troszkę większy niż wypadało z rozdzielnika przydział broni długiej, na tej zasadzie, że poprosiłem dowódcę kompanii, uzasadniłem to, zobowiązałem się, że ilekroć będzie potrzeba ochotników, to mu zawsze taki komplet przynajmniej sześciu ochotników z długą bronią zaprezentuję. Słowo się rzekło, dotrzymało się słowa, jakoś to szło.

Natomiast 13 sierpnia była duża akcja, oczywiście również proszono przede wszystkim ochotników. Myśmy się zgłosili, z mojej drużyny chyba ośmiu. Trafiliśmy między innymi do saperskiej grupy uderzeniowej. Akcja to był szturm na dom Wedla przy rogu Puławskiej i Madalińskiego. Z tym że ta grupa saperska była pod dowództwem podchorążego sierżanta „Ireneusza”, wykształconego sapera podobno, i osiemnastu różnych ludzi. Dostaliśmy dodatkowe wyposażenie, nożyce do cięcia drutu, jakieś ładunki zapalające. Mnie przypadł kilkukilogramowy pakiecik, właściwie sześcian opakowany w tekturę, z tego wystawał zapalniczek przypominający zapałkę szturmową. Wystarczyło go potrzeć draską od pudełka od zapałek i to miało być zapalające. Z tym że zalecenie było dotrzeć do płotu przed domem Wedla i ładunek wykorzystać do podpalenia tego płotu. To była duża akcja, były zaangażowane chyba dwie kompanie. Jedna miała szturmować od ulicy Puławskiej, druga od Madalińskiego, a myśmy byli grupą, która miała podejść z boku od Madalińskiego. Tam były garaże parterowe Zakładu Oczyszczania Miasta i ładny, zielony skwerek z trawką. [Mieliśmy] przez to przeskoczyć, dostać się do płotu, który tam był i od boku szturmować wejścia do domu Wedla. Wszystko wyglądało na bardzo dobrze przygotowane. Wyszliśmy coś o pierwszej w nocy, kompletna ciemność, tylko pożary oświecały trochę. Prowadził nas miejscowy profesor, który tam mieszkał, miał pseudonim „Kledzki”, a naprawdę nazywał się profesor Raabe. W momencie kiedyśmy już byli blisko postawy wyjściowej, to jeszcze się zjawił kapelan, namaszczał nas (tych, którzy chcieli oczywiście, a większość chciała). Jednym słowem to wyglądało bardzo poważnie. Na sygnał żeśmy skokami weszli na tę łączkę. Na łączce z bliska zobaczyliśmy, że z garaży ZOM-u idą z okienek druty izolowane i wchodzą w ziemię. Saper mówi: „Ciąć czy nie ciąć?”. Prawdopodobnie albo „potykacze”, albo większe miny. Zobaczył, że te druty są dość mocno naprężone, mówi: „Nie, mogą być pociągowe”. To znaczy, że jest naciągnięta sprężyna, jak się drut zerwie, to się zdetonuje. Z drugiej strony drut był izolowany, więc się zastanawiali, czy to nie elektryczne odpalanie. Chwilka namysłu, idziemy dalej, zostawiamy nieruszone. Doszliśmy prawie do połowy trawnika, do połowy odległości między wyjściową postawą a domem Wedla. W tym momencie Niemcy wystrzelili rakietę oświetlającą i zaczęli detonować te miny, a min było sporo. W związku z tym chyba jedna trzecia chłopaków wyleciała od razu. Z osiemnastu zginęło ośmiu, reszta, prawie wszyscy byliśmy ranni. Zorientowaliśmy się, przynajmniej ja i jeszcze kilku moich chłopaków, że im bliżej samych garaży, tym jest mniejsza szansa, żeby to było zaminowane, bo w końcu samych siebie Niemcy by nie chcieli razić. W związku z tym odskoczyliśmy pod mur garaży i jeszcze próbowaliśmy do przodu. Niemcy oświetlili nas, zaczęli ostrzeliwać. Przyszedł [sygnał] od tyłu, że mamy się wycofywać. Wtedy zaczęli przez okienka garaży wyrzucać ręczne granaty. Myśmy byli w odległości trzech, czterech metrów od tego muru. W pewnym momencie usłyszałem brzęk i zobaczyłem, że dosłownie na trzy metry przede mną pada trzonkowy granat ręczny. Zdążyłem zasłonić lewą ręką twarz, padnij, wystawiłem hełm. Poszło po hełmie, po ręce oczywiście, dostałem odłamek w ścięgno łokciowe i dostałem jakimś większym odłamkiem, żyłę udową miałem przebitą. To jest spory krwotok, ale to wszystko nie było takie groźne. Natomiast jeden z kolegów z mojej drużyny kompletnie stracił przytomność. Jak się do niego podczołgałem, próbowałem mu opatrunek założyć, zobaczyłem, że jest cały naszpikowany dosłownie. Chłopak dostał sto dziesięć odłamków od granatów ręcznych, bo stał w momencie wybuchu. Ja leżałem hełmem i głową w kierunku granatu, a on biegł. Próbowałem założyć opatrunek. Sam miałem rękę bezwładną, nie bardzo mogłem go wynieść, właściwie nic nie mogłem zrobić. Żeśmy się wycofali. Już za szczytem garaży było ślepe miejsce, to znaczy garaże zasłaniały nas od ostrzału, nie było żadnego okienka. Szlag mnie trafił na tą paczkę, którą jeszcze cały czas musiałem dygać, więc potarłem draskę. „Przynajmniej – myślę sobie – Niemcom podpalę od strony dachu garaże, to ich wykurzę”. Rzuciłem to na dach prawą, dobrze działającą ręką. A to wcale nie był ładunek zapalający, tylko wybuchowy. Jak rąbnęło, to kawałek dachu się zapalił. Nieprzytomnego kolegę ten wybuch obudził, zerwał się i wyskoczył. Potem znowu zemdlał, ale żeśmy go mogli pozbierać. Ogólnie cały szturm zawiódł, pozostało na tym placu sporo naszych, których nie było jak pozbierać, bo to było pod ostrzałem.
Zaczęliśmy się wycofywać. Ponieważ z rannym żeśmy się trochę opóźnili, byliśmy na końcu. Wszyscy nasi się prawie powycofywali, a myśmy jeszcze wędrowali powoli. Jeden z moich chłopców miał urwany palec wskazujący i bidak się martwił, czy będzie mógł karabin obsługiwać, drugi był trochę… Kawałek żeśmy doszli, w tym momencie patrzymy, jakiś oddziałek nieduży zaczyna zajmować stanowiska. Dowodził tym jakiś podporucznik: „Jesteście ranni?”. − „Widać”. − „To oddajcie nam broń”. – „Co?”. – „Wam się już nie przyda, a nam się przyda”. – „Panie, broń należy do oddziału, nie do nas. Nie wiem, jakie pan ma zadanie, ale na pewno nie rozbrajanie swoich żołnierzy. – Myśmy byli już trochę nerwowo szarpnięci. – Albo pan usuwa się z drogi, albo pan dostanie z tej broni kulę”. − „Pan wie, co to jest? To sąd wojskowy! Pan odmawia wykonania rozkazu!”. – „Pan nie ma żadnego tytułu do wydawania mi rozkazów. Mam swoje zadanie, pan ma swoje”. Odsunął się facet. Zaczęliśmy kuśtykać dalej, po kilkuset metrach spotkaliśmy drugiego człowieka.

 

To był ciekawy człowiek. Kiedy drugiego dnia Powstania nasze oddziały zdobyły szkołę przy Woronicza, to Niemcy zostawili tam dużo amunicji, trochę uzbrojenia i zaminowali prawie całą szkołę przed wycofaniem się. Te miny rozbrajał przedwojenny sierżant miner o pseudonimie „Bury”. Zdobyli tam sto pięćdziesiąt pocisków do Panzerschrecka. To taka wyrzutnia przeciwczołgowa, Panzerfaust to jest kula na rurze, a Panzerschreck to jest rura dosyć duża i rakietowe pociski. Były pociski, nie było samych wyrzutni, ale była instrukcja. Na zasadzie instrukcji ten sierżant miner przy pomocy rusznikarzy zbudował wyrzutnię. Mieli niemiecki zdobyczny samochodzik, volkswagena niemieckiego, blaszankę i to była ruchoma sekcja, która jeździła, gdzie się czołgi pokazywały, i próbowała walczyć tym Panzerschreckiem. W związku z tym człowiek był już z widzenia znany, kiedyś go z tym samochodzikiem widziałem, tak że rozpoznawałem, kto to jest. On nas spotkał, mówi: „Tym razem na piechotę idziemy, bo bym was podwiózł. Panie podchorąży, mamy wyrzutnie, ale nie mamy żadnej broni na osłonę przed piechotą, która zwykle czołgom towarzyszy, czy mógłby mi pan pożyczyć swój pistolet maszynowy, oddam”. Bez gadania mu dałem, podałem adres, to znaczy nazwę oddziału, mówi: „Natychmiast po akcji dostarczę”. I dostarczył.

 

Potem trafiliśmy na punkt opatrunkowy. Między innymi pierwszy raz mieliśmy kontakt z naszą służbą zdrowia. To byli fantastyczni ludzie. Tam było dwóch lekarzy, porucznik „Wiesław”, który był jednym z organizatorów „Baszty”, i drugi – „Mikrob”. Powyciągali nam te blaszki, jak mogli, porobili opatrunki. Fantastyczna osoba, do końca Powstania przez nas wszystkich uwielbiana, szefowa pielęgniarek, trochę starsza pani (to znaczy starsza dla nas, dwudziestolatków, bo miała ponad czterdziestkę), miała właściwie pseudonim „Myla”, ale myśmy ją nazywali „Ciotka” i to już zostało jako jej pseudonim. Była fantastyczna, starała się o leki, o środki opatrunkowe. Jak bywała na odprawach w dowództwie, to kradła papierosy i przynosiła rannym. Na tych punktach leżeć można było bardzo krótko, bo była kolejka, było mało miejsca, więc jeżeli tylko ktoś się robił trochę chodzący, to wracał do swojego oddziału albo na jakąś kwaterę przypadkową i przychodził tylko na opatrunki na batalionowy punkt opatrunkowy. To był drugi dom, tam można było spotkać innych rannych, usłyszeć, co się dzieje, poza tym była atmosfera szczerej życzliwości, chęci pomocy i humoru. Tam zresztą leżał także mój dowódca plutonu, sierżant podchorąży „Fred”, czyli późniejszy doktor Wacław Leśkiewicz, który był tak przygwożdżony, że niestety nie mógł chodzić. Już opowiadałem o tym, jak on drugiego dnia Powstania został przez swoich ostrzelany przez omyłkę i dostał. W każdym razie to były te dwa punkty.

Z sierżantem „Burym” spotkałem się, jak zacząłem chodzić. Nawet mi amunicję wystrzelaną oddał. Potem usłyszałem, że ”Bury” został ranny – przestrzał przez obydwa uda. Z tydzień gdzieś poleżał, potem zaczął chodzić o kulach. Ponieważ to był jednocześnie pracoholik, musiał coś robić. Co więc wymyślił? Dajcie mu pod opiekę grupę lotników wziętych do niewoli. Okazało się, że nie wszyscy byli lotnicy latający, ale i część personelu, który podwiesza bomby, ładuje. Mówi: „Jestem saper, pogonię ich do roboty, będziemy rozbrajać niewypały. Przyda się materiał wybuchowy”. Z jednej stukilowej bombki, która nie wybuchła, jest osiemdziesiąt kilo trotylu, można sobie ładną ilość min zrobić czy granatów. Ponieważ on znał świetnie niemiecki, więc można było się uśmiać, patrząc, jak ich ganiał i tresował. Chodzili jak po sznurku, bo się go bali. Dwie kule, pistolet parabellum na szyi na sznurku i niewypały zbierali. Czasami, jeżeli byłem w okolicy, gdzie on działał, przychodziłem sobie z nim pogadać. Potem znajomość się odnowiła w niewoli, bo on umiał postępować z Niemcami, w niektórych sprawach nam wszystkim bardzo pomagał. W każdym razie, w momencie kiedy się zaczęła kapitulacja, to Niemcy, już po wzięciu nas do niewoli, chodzili i wypytywali o „Burego”. Oczywiście nie było to zgodne z konwencją genewską, że on ich zatrudniał do rozbrajania niewypałów, ale oni też żadnej konwencji nie przestrzegali. W każdym razie, ktoś był na tyle przytomny, że w ostatnią noc zmienił mu legitymację i pseudonim. Poza tym odrzucił kulę i starał się jakoś chodzić bez kul, natomiast zabandażowali mu głowę. A jak Niemcy się nas pytali, to myśmy wszyscy odpowiadali, że „Bury” zginął w kanałach i już nie wrócił. W ten sposób dojechał do niewoli i jakoś przeżył.
To były bardzo pozytywne spotkania, nie mówiąc oczywiście o naszych dowódcach, bo różni byli dowódcy. W swojej kompanii miałem szczęście, trafiłem na porucznika „Krzema”, czyli porucznika Jana Kułagowskiego, o którym już mówiłem, który uciekł z oflagu w Prusach Wschodnich, przewędrował na piechotę do Generalnej Guberni i zaczął działać w konspiracji. W czasie Powstania był ranny trzykrotnie, bo nie wytrzymywał. Był z urodzenia takim trochę Kmicicem, taką miał opinię, ale przekonałem się, że człowiek był znacznie głębiej i mądrzej myślący. W momentach kiedy był na tyle ranny, że musiał przekazać dowództwo kompanii komu innemu, to zawsze coś robił. Szkolił najczęściej ochotników. Kiedyś trafiłem na takie szkolenie. Miałem coś do dowództwa kompanii, poszedłem. On kwaterował w domu na rogu chyba Naruszewicza i Różanej, gdzie było przejście przez dosyć szeroką ulicę. Dom narożny, a ulica była cały czas pod ostrzałem niemieckim od strony Madalińskiego. Tam Niemcy sobie zainstalowali w jakimś mieszkaniu stanowisko ogniowe karabinu maszynowego i trzymali to w ten sposób, że jak ktoś się pojawił i przeskakiwał przez ulicę, natychmiast otwierali ogień. Oczywiście wykopano rów dobiegowy. Byli tacy, co lekceważyli rów dobiegowy i próbowali biegiem przeskakiwać, ale to nie było mądre. W każdym razie pytam się, jak się czuje porucznik „Krzem”. „A, jest w piwnicy − to był lokal piwniczny właściwie − i szkoli jakichś pięciu chłopaczków, ochotników”. Zszedłem spytać się, jak się czuje. „Dzień dobry, panie podchorąży”. − „Dzień dobry”. W pewnym momencie popatrzył (tam było okno, jak to w piwnicach, wykusz ocembrowany, żeby okno się otwierało, ale okno na normalną wysokość i można było z niego wyskoczyć, oczywiście na teren całkowicie pod ostrzałem) i mówi: „Panie podchorąży, tam leży niewypał »sidolówki«, widzi pan?”. Wyjrzałem, rzeczywiście, granat polskiej roboty. Eksplodował sam zapalnik, rozerwał blachę, a nie eksplodowała główna masa wypełniająca. Jakiś błąd był w tym granacie. Mówi: „Mnie by się przydało do szkolenia, chłopakom bym pokazał, bo to można rozebrać. Mógłby pan skoczyć i to przynieść?”. Zatkało mnie w pierwszej chwili. Myślę sobie: „To nie jest mądre. Po tą głupią skorupę mam wyskakiwać pod ostrzał?”. A on mówi: „Co się pan zastanawia?”. Jak mi już tak powiedział, to otworzyłem okno, oczywiście przez błysk sobie pomyślałem, jak to zrobić. Wyskoczyłem, od razu padając koło tego głupiego granatu, złapałem go w rękę i zacząłem się turlać. W tym momencie Niemcy zaczęli strzelać, ale jak przesuwali ogień bliżej, to się sturlałem szybciej trochę, wpadłem w rów dobiegowy, otrzepałem się z piachu. Jeszcze trochę zły wracam do piwnicy, mówię: „Ma pan tę skorupę, panie poruczniku”. − „Panie, to nie o skorupę chodziło”. − „A o co, u licha?”. − „Chciałem im pokazać, jak należy reagować odruchowo. Jak żołnierz, który już ma pewną wprawę, reaguje na określone sytuacje odruchowo. Pan zareagował prawidłowo. Pogoniłem pana, żeby pan nie zdążył zacząć myśleć, bo jakby pan zaczął kombinować, jak to zrobić, to może by pan to zrobił gorzej. Jak się pan na mnie wściekł i wyskoczył pan odruchowo, to zrobił pan wszystko prawidłowo, nic się panu nie stało”. Zatkał mnie kompletnie, ale miał rację.
Z tymi odruchami to tak różnie bywa zresztą. On, jak nie miał co robić, to wieczorem sprawdzał posterunki od tyłu naszej linii. Jeden z moich żołnierzy przestępców podpuścił go blisko, ale rozsypał przedtem potłuczone szyby, tak że słyszał jego trzask pod nogami, był ostrzeżony. Jak porucznik był za nim o parę kroków, zanim zdążył go zastawić, to ten się odwrócił i znając szermierkę karabinem (bo to był przedwojenny żołnierz, starszy), jak go zaprawił w dołek kolbą, to porucznik usiadł. Co porucznik zrobił? Dał mu pochwałę.
Natomiast bywali i inni ludzie, mianowicie wszystkie służby specjalne (to już będzie koniec, jeżeli chodzi o wspominki powstaniowe). Do dzisiejszego dnia mam uraz, jak słyszę słowa, że ktoś jest z jakiejś służby specjalnej. Oczywiście na Mokotowie też tak było, była służba policyjna, nie wiadomo jaka właściwie. W każdym razie zatrzymali Ankę Bursze tylko dlatego, że miała nazwisko Bursze i w kenkarcie wyznanie protestanckie. A ona szła z przedpola do Mokotowa i miała od Węgrów przesłanie. Wymieniła pseudonim dowódcy Mokotowa, „Daniela”. Ich to nic nie obchodziło. Gada głupoty, to ją przymknęli. Na szczęście wygadali się przy takim prawie że towarzyskim spotkaniu w punkcie opatrunkowym i trafili na jej brata, żołnierza z mojej drużyny, Janka Burszego, po wojnie profesora od maszyn matematycznych. Oczywiście nasze władze ją wyciągnęły z ich rączek. Ale tak to bywało.
Kiedyś sam miałem z nimi historię. Pod koniec drugiej części, we wrześniu, Powstanie trochę się stabilizowało na pewien czas. Myśmy mieli ulicę Różaną od alei Niepodległości gdzieś do Naruszewicza. Moja placówka była przy Kwiatowej. Była ziemia niczyja pomiędzy Różaną (gdzie myśmy byli) i Madalińskiego (gdzie bywali Niemcy), a dalej – Rakowiecka, gdzie stale byli Niemcy. Patrole były i nasze, i ich. W pewnym momencie widzimy, jak od strony Madalińskiego skokami posuwają się jacyś dziwni ludzie. Czterech ludzi z walizkami, w cywilnych ubraniach, bez opasek i dwóch z opaskami, z pistoletami w ręku. Niemcy ich lekko ostrzeliwali, ci robili padnij prawidłowo, cywile nie bardzo wiedzieli jak. Prawie że prosto na nas wychodzą. Żeśmy byli przygotowani. Szabrownicy, nie wiadomo kto, z walizkami, z przedpola. Jak byli blisko, tośmy ich okrzyknęli od razu: „Stój! Kto idzie? Zbliżyć się dla podania hasła!”. Przychodzi facet z parabellum w ręku, dystynkcja podchorążego. Mówię: „Co to jest?”. – „Jesteśmy z oddziałów specjalnych”. – „Jakich?”. – „ŁB”. – „Nic mi to nie mówi”. – „Ład i Bezpieczeństwo”. – „Dobra, a to kto?”. – „To są cywile do noszenia”. – „A co wy tak nosicie?”. – „Zabezpieczamy mienie Reichsdeutscha, którego przesłuchujemy”. – „Zabezpieczacie mienie Reichsdeutscha, kiedy tu tysięcy ludzi, Polaków, mienie się marnuje i pali, i nikt go nie zabezpiecza? Co w tych walizkach macie? Co by było, gdybym je otworzył? − Ale nie chciałem tego otwierać. − Dajcie tych cywilów tutaj”. Podeszli, mówię: „Panowie ochotnicy?”. – „Nie”. – „A skąd wyście się tutaj wzięli?”. – „Oni nas zatrzymali i kazali nam iść”. – „Co? Wyście łapankę zrobili na cywilnych ludzi po to, żeby wam nosili jakieś bagaże?”. Mówię do tych cywilów: „Przepraszam za nich, idźcie do domu”. − „Panie podchorąży, przecież oni nam to muszą odnieść”. − „Co muszą? Nic nie muszą. Macie dwóch chłopów, cztery walizki, to sobie powiążcie sznurkiem. Nieście, jak chcecie. Ale meldunek i tak o tym złożę”. To było ŁB, „Ład i Bezpieczeństwo”.

Bywały inne historie, a najgorszą z takich historii, najgorszym spotkaniem, jakie miałem w czasie Powstania, to było, kiedy miałem spore ubytki, sporo moich chłopaków było akurat na punktach opatrunkowych, więc przysyłano nam na uzupełnienie ochotników. Pewnego dnia przychodzi goniec z dowództwa kompanii i z nim śliczniutki człowiek, ubrany w dopasowany mundur, wyraźnie przerobiony polski mundur oficerski, dwie beleczki kaprala, buty oficerskie, na szyi smycz, a na niej parabellum zatknięty za pasek. Dosyć młody, dziarski. Pytam się: „Skąd pan jest? Jaki pan ma pseudonim?”. − „Pseudonim »Pepek«, przyszedłem ze Starego Miasta”. − „Co?”. − „Ze Starego Miasta do Śródmieścia, a z kolei ze Śródmieścia na Mokotów. Miałem tam pewne meldunki do przeniesienia”. O to już się nie pytam. Ale człowiek w eleganckim mundurku. Już miałem do czynienia z sanitariuszkami, z gońcami, z tymi ludźmi, którzy przechodzili kanałami. Żeby nie wiem, jak się prali i myli, to zapach kanałów przechodzi. Żeby taki mundurek elegancki? Mówię: „Jak pan to zrobił, że pan się nie upaprał w tych kanałach?”. − „A nie, to już tutaj dałem wyprać, krawiec mi wyprasował”. Gdzie on krawca znalazł? Ale dobrze, mówię: „Był pan na Starym Mieście?”. − „Byłem. Starówkę trochę znam, mam tam znajomych”. − „Był pan może na Piwnej?”. Mieszkałem na Piwnej 13. „Tak”. − „Może mi pan opisać, jak domy wyglądają, jak tam było?”. − „O który panu chodzi?”. − „O Piwną 13, tuż przy kościele”. − „Oficyna tylko trochę dostała w bombardowaniu, front jest rozwalony, ale tam jest brama sklepiona, wytrzymała. Myśmy tam kilka razy byli”. − „W jakiej sprawie?”. − „Wie pan, tam nie wolno było gotować w dzień, żeby dymy nie wskazywały Niemcom, gdzie są ludzie. Sztukasy czasami się kierowały tym, gdzie dymiło. To znaczy, że tam są, to tam bombkę spuścić. Ludzie więc gotowali przeważnie po nocach. – Na tym podwórku to są piwnice. − Rzeczywiście, tak jak na wsi, ziemianki, jak gdyby piwnice, stara zabudowa, Starówka. − Tam po nocach babuszki sobie gotowały rozmaite zupki, to myśmy przychodzili się dokarmiać”. − „Jak to dokarmiać, tyle miały, że was częstowały?”. − „A kto by się pytał, panie podchorąży? Jak się coś gotowało, to razem z garem siup i koniec”. − „A co one ma to?”. − „Jazgotały”. − „To wyście przychodzili i zabierali tym kobietom, które cały dzień czekały głodne, żeby w nocy ugotować? Jeszcze żeście im kradli garnki, żeby nie mogły sobie ugotować drugi raz, tak?”. Mówiłem to wszystko spokojnie. Nawet nie wiedziałem, jak to jest z odruchami. Chłopcy mówili potem, że byłem tylko coraz bardziej blady i jak go trzasnąłem w pysk! To raz w życiu mi się zdarzyło, nie jestem żaden sporowiec, żaden bokser, ale jak mu przyłożyłem w gębę, to się wywrócił. Momentalnie złapał za to swoje parabellum. Któryś z chłopaków mu nastąpił na łapę. Mówię: „Może pan składać zażalenia, gdzie pan chce, do dowódcy kompanii, do dowódcy całego Mokotowa, ale tutaj, żeby pana noga się nie pojawiła”. A przedtem, jak się pytałem, gdzie służył, to się chwalił, że w jakimś oddziale specjalnym, który się zajmował wyłapywaniem folksdojczy, szpiegów i egzekucjami. Spodziewałem się konsekwencji, bo bądź co bądź to było absolutne niewojskowe. Ale w tym domu została moja matka. Jak sobie wyobraziłem, jak taki zbir zabiera jej ostatni garnek, to zadziałałem odruchowo, bez myśli. W każdym razie epilog był ciekawy, dali go do innego plutonu, tam go przyjęli. O tym dowiedziałem się przez ciekawość. Pytam się: „Jak on się sprawuje?”. − „Bardzo dobrze się sprawował przez tydzień”. Potem byli na jakimś patrolu i im uciekł. Nie było walki, nie było strzału, nie było zamieszania wielkiego, w pewnym momencie faceta już nie było, uciekł im. Prawdopodobnie przeprawił się ze Starówki, ze Śródmieścia na Mokotów tylko po to, żeby uciec z Warszawy. Co miał na sumieniu i dokąd szedł, to już jest inna sprawa. W każdym razie byli i tacy, mało było, rzadko, nie można tego uogólniać, ale byli i tacy. Wspólne mieli to, że zawsze się legitymowali, że są z jakichś specjalnych służb. I właściwie z tych historii, to można byłoby długo.



Jeszcze jeden drobny epizod. Chodziliśmy na patrole z Królikarni. Tam jest skarpa. Królikarnia częściowo jest nas poziomie podskarpowym, a częściowo na górze. W prawo, w stronę Służewca, były domki jednorodzinne, czasami z ogródkami. Myśmy tam chodzili czasami na patrole, żeby poobserwować, co się dzieje na niemieckich stanowiskach przy klasztorze. Kiedyś byliśmy na takim patrolu niedużą grupą, coś pięciu czy sześciu. Weszliśmy na teren jakiegoś ogródka z domkiem jednorodzinnym, szyby były całe, domek wyglądał ładnie. Wzięliśmy za klamkę, drzwi otwarte. Wchodzimy, a tam może siedmioletnia dziewczynka: „Mama, panowie przyszli”. Wyszła mama i wyszedł tata, młodzi ludzie. Jak gdyby nigdy nic przycupnęli, nikt do nich nie wchodził. W tym momencie chłopcy mówią: „Panie podchorąży, idzie duży patrol niemiecki od strony klasztoru”. Rzeczywiście duży, ale przeglądał domy w swojej okolicy. W pewnym momencie zajęli stanowiska, jakby się zastanawiali, co dalej. Wysłali mały patrolik (też pięcioosobowy, jak my) w naszą stronę. Chłopaki mówią: „No, tych to możemy przygwoździć”. Oni dosyć szybko się posuwali. Myśmy się już rozstawili w tym domu, ale za szybami. Mówię: „Nie ruszać firanek, nie otwierać okien. Jeżeli będą blisko, to możemy strzelać do nich przez szyby. Zanim zaczniemy się ruszać, to oni zaczną pierwsi. Jeżeli nie wejdą na teren sąsiedniego ogródka, to nie ruszamy się”. Popatrzyli się na mnie trochę zawiedzeni, bo to byłby łatwy łup, ale sobie pomyślałem: „Co można zrobić? Możemy ich ostrzelać, możemy nawet zdążyć wyskoczyć, zabrać im broń, ale tamten duży patrol, co jest o pół kilometra, otworzy ogień natychmiast z karabinów maszynowych i ten domek tu przestanie istnieć. A co z tymi ludźmi? Możemy ostrzelać Niemców, możemy odskoczyć i mamy szansę, że wszystko się uda, ale co z nimi zrobimy? Wziąć to dziecko i kazać mu skakać z nami?”. Na szczęście Niemcy jak gdyby wyczuli. Gdzieś na sto metrów w naszą stronę jeszcze ten patrol sobie chodził, zaglądał do sąsiednich domków, a potem zawrócił. Chłopcy mieli do mnie żal. Mówię im: „Słuchajcie, może i mieliśmy obowiązek przy dobrej okazji pięciu Niemców wykończyć, ale to byłoby prawie na wymianę za dwoje naszych i dziecko. Wy byście wzięli to na siebie? Bo ja nie”. Pogadałem z tym panem, żeby oni się jednak z tego domku przeprowadzili do środka Mokotowa, gdziekolwiek. Tam ludzie przyjmowali takich uciekinierów. Gdyby nas tam nie było, to nie wiem, jakie byłyby ich szanse. Niemcy takich cywilnych, prywatnych ludzi mordowali bardzo często. Myśmy trafiali na domki, gdzie nie było tak ładnie, tylko były zwłoki. Zwłoki, które poleżą parę czy paręnaście dni, mają kolor jak wędzony boczek, strasznie to wygląda.
Gdzieniegdzie na dolnym Mokotowie… Koło alei Sobieskiego kiedyś żeśmy poszli, chłopek wyszedł: „A panowie skąd? A wiecie panowie, zastanawiałem się, komu to powiedzieć, bo tutaj w 1939 roku zakopali jakąś broń”. Pokazał nam karabin maszynowy, dobrze zakonserwowany, nadawał się. Straciłem dwóch chłopców, bo w nagrodę za to, że uczestniczyli w tym znalezieniu (bo to głównie oni zaczęli rozmowę z tym dziadkiem), to z tego karabinu maszynowego stworzyli samodzielną sekcję i chłopcy chcieli tam być. „Panie podchorąży, pan się nie pogniewa, że my rzucimy drużynę?”. − „Słuchajcie, gdybym miał taką szansę, też bym na to poszedł”. I jakoś przeżyli do końca z tym karabinem maszynowym. Był nawet nazywany, „Kubuś” go nazwali.

  • Jak pan pamięta moment kapitulacji Powstania?


Kapitulacja to było trochę zaskoczenie. Myśmy, szczerze mówiąc, uważali, że oni nas mogli wykończyć. Myśmy już byli [zmęczeni] tym dwudziestoczterogodzinnym szturmem, byliśmy zepchnięci na malutki teren: Bałuckiego, Wiśniowa, taki kwadracik. Z tym że dowództwo, mając przykłady ze Starówki, postanowiło wycofywać się kanałami. Tam były dwa większe włazy, a nam przypadło zadanie: osłona. To znaczy mieliśmy powiedziane, że możemy wejść do kanałów dwie godziny po tym, jak ostatnie oddziały tam wejdą, a do tego czasu mieliśmy markować, że linia jest cały czas nieruszona. Dostaliśmy dodatkową broń, jeszcze jakieś rezerwy były, dostaliśmy amunicję, mieliśmy robić możliwie dużo hałasu, a tymczasem te oddziały, które tam były, wycofywały się. Nigdy nie wiadomo, gdzie jest szczęście w nieszczęściu. Myśmy wiedzieli, że to jest w pewnym sensie wyrok, żeby włazić wtedy, jak już nikogo nie będzie na obstawie. Trudno się było spodziewać, że Niemcy będą czekać. Tym niemniej już nad ranem zaczęły się podobno pertraktacje i gdzieś koło jedenastej przed południem jakoś dziwnie ucichło. W nocy była jeszcze duża palba z obydwu stron, a już koło południa ucichło nagle i dostaliśmy wiadomość, że są rozmowy o kapitulacji, żeby bez prowokacji niemieckiej nie otwierać ognia, tylko czekać na dalsze rozkazy. Potem zaczęły wychodzić z powrotem te oddziały, które się utaplały w kanałach. Poza tym do kanałów Niemcy rzucali karbid, wywiązywał się acetylen, potem, jak rzucili granat, to był wybuch na dużym terenie. Strasznie w tych kanałach ucierpieli. Jak byliśmy po kapitulacji odprowadzeni na fort mokotowski, byliśmy prawie tam do wieczora, to jeszcze z kanałów wychodziły nasze resztki. Z tym że tych, którzy wyszli przy Dworkowej, około dwustu ludzi (tam stacjonowała żandarmeria), to zwyczajnie po kapitulacji wychodzących, poddających się rozstrzelano. Stąd pamiątkowy obelisk na Dworkowej. Tak że nigdy nie było wiadomo, co komu wróży. Mogło wyglądać, że sytuacja jest bardzo zła, a wychodziło na dobre, albo że sytuacja jest bardzo spokojna, a ni stąd, ni zowąd zrobiło się niedobrze. Tym niemniej tak jak wszędzie, dużo było sprawy szczęścia, dużo było współdziałania tego typu, że jeżeli jakiś oddziałek czy jakiś patrol znalazł się w ciężkiej sytuacji, to bez specjalnego wzywania, bez specjalnego alarmowania, jak ktoś z sąsiednich stanowisk to zauważył, to podrywał swoich na pomoc, na odsiecz.

Jeżeli chodzi o chłopców, mieszaninę miałem w drużynie, to znaczy mieszaninę, jeżeli chodzi o pochodzenie, jeżeli chodzi o środowisko, od bardzo bogatych ludzi do chłopców, którzy handlowali warzywami na bazarze, a wszystko była jedna wiara. Na przykład coś, co do dzisiejszego dnia pamiętam. Na którejś kwaterze znaleźli wśród rozbitych mebli stary gramofon na korbkę i dwie płyty. Jedna to była płyta wiechowska: „Na Targówku u pana Piecyka salonowa zabawa dziś jest, w mandolinę szarpana muzyka bawi całą ferajnę do łez”. Nauczyłem się tego na pamięć, bo mi to w kółko grali. A druga płyta to była niemiecka płyta (reszta – wszystko było potłuczone): Mein Traum von Tahiti i Die rote Rosen von La Plata , dwa tanga. Grali to, gdzie mogli. Jak trzeba było zostawić na kwaterze wszystko, to chowali w jakąś dziuplę, potem, jak się akcja kończyła, to któryś wracał i tachał z powrotem ten gramofon. Do końca dotrwał. Miałem jednego siłacza, miał pseudonim „Henryk”, naprawdę nazywał się Wincenty Wiwała. To był piekarz z zawodu, miał ponad metr osiemdziesiąt, odpowiednią wagę. Jak w którymś momencie jakiś samochód wyciągali, to on sam go dźwignął, tylko ktoś tam nie wytrzymał i opuścił, on sobie nogę przetrącił. Jak mu zrobili kulę w szpitalu elżbietanek, jak się pierwszy raz na niej oparł, to kula się połamała. To on sobie sam sfabrykował i do końca z tą kulą (nie chciał być w żadnym szpitalu) kuśtykał z nami. Miał takie powiedzonko: „Nie bój nic”. To znaczy, jeżeli na przykład dostawał jakiś rozkaz (normalnie w wojsku się odpowiada: „Tak jest”), nie mógł wytrzymać, mówił: „Nie bój nic”. Potem się orientował, że to nie wypada, bo na przykład dowódcy kompanii tak odpowiedział: „Nie bój nic, panie poruczniku”.


  • Spotkały pana jakieś represje po Powstaniu?


Wyzwolenie zastało nas w Lubece. W skrócie mówiąc, ze stalagu Sandbostel wysyłano, co się dało, pod koniec wojny na tak zwane Arbeitskomando, żeby zrobić miejsce dla ewakuowanych obozów z Prus Wschodnich. Ładowano do tego obozu ludzi w takim stanie, że nie chciano ich pokazać, a tych, których jeszcze można jeszcze było pokazać, wysyłano na Arbeitskomando. Nas, grupę pięćdziesięciu ludzi, wysłano szczęśliwie do Hamburga, z tym że myśmy opłacili „szrajberów” obozowych, żeby wybrani byli w jednej grupie. To załatwił „Bury”, ten sierżant.
Trafiliśmy do „Daimler-Benza” w Hamburgu, do stacji remontu samochodów, gdzie jako takie życie było. Nauczyliśmy się trochę mechaniki samochodowej, to się przydało zaraz po wyzwoleniu. Potem ogłoszono, że Hamburg to będzie Festung Hamburg i pod tym pretekstem ewakuowano, co się da, cudzoziemców z Hamburga. W związku z tym pogonili nas piechotą do Lubeki, bo Lubeka miała być z kolei miastem otwartym, gdzie było zresztą centrum Czerwonego Krzyża, gdzie między innymi pod sam koniec wojny przyczołgał się transport ludzi z obozów koncentracyjnych. Żeby było ładniej i czysto, załadowali ich na barki, wyholowali na Bałtyk od ujścia Trave i jakieś trzy kilometry od brzegu zatopili z tymi barkami razem parę tysięcy ludzi. Przez parę miesięcy w Lubece na plażę morze wyrzucało trupy, już po wyzwoleniu. W momencie wyzwolenia (to było gdzieś 3 maja 1945 roku) pierwszy patrol to byli Szkoci. Pomachali nam rączkami. Któryś znający angielski wyszedł do nich pogadać. Powiedzieli: „Możecie swoich wachmanów teraz aresztować. Doprowadźcie ich na punkt zborny dla jeńców niemieckich przy autostradzie pod Lubeką”. I tyle. Myśmy tak zrobili, zaproponowaliśmy im, że jak nie chcą, żeby ich przypadkiem cywilni ludzie poszarpali, lepiej niech nam oddadzą broń, a my ich odeskortujemy do Anglików. W ten sposób mają szansę, że dojdą do Anglików cało. Zrozumieli to, poddali się. Myśmy w Lubece byli (po tym transporcie piechotą) zakwaterowani przy dworcu kolejowym w halach, gdzie normalnie bydło po transporcie przechowywano. Były boksy, konie czy krowy miały swoje miejsce na dworcu kolejowym. Ale to było parę dni. Tam były różne grupy: Polacy, Francuzi, Belgowie (Belgowie byli fajni), Serbowie – międzynarodowe towarzystwo. Żeśmy ustawili swoich wachmanów, bo ich było sporo, doprowadziliśmy ich trzy kilometry pod Lubekę, gdzie był punkt zborny. Po drodze nas Anglicy informowali, gdzie. Ludzie z robót przymusowych nam wiwatowali, tam było sporo cywilów polskich. Jak żeśmy ich doprowadzili do Anglików, Anglicy nam powiedzieli: „Dziękuję”. Wystąpiło MP, czyli millitary police, żandarmeria przejęła tych Niemców, ustawiła, policzyła. Potem powiedziała nam: „A teraz oddajcie broń”. − „A dlaczego?”. − „Żeście spełnili zadanie, jesteście byłymi jeńcami, broń wam niepotrzebna”. Oglądamy się, a za nami stoi drugi szereg Anglików z wycelowaną bronią na nas na wypadek, gdybyśmy nie chcieli oddać. Żeśmy im więc oddali i więcej we współpracę z Anglikami nie bardzo chcieliśmy się bawić.
Po pewnym czasie utworzono zgrupowania byłych jeńców, najczęściej to były jakieś wiochy pod Hamburgiem, gdzie rekwirowano część domów albo mieszkania w domach niemieckich i rozmieszczano. Podobno konwencja genewska pozwalała byłym jeńcom na sześciomiesięczny odpoczynek i to miał być ten odpoczynek. Różnie to było, kłopoty różne były. Anglicy, żeby uniknąć kłopotów i mieszania się w polskie sprawy, dali dowództwom tych zgrupowań uprawnienia między innymi sądownicze. To znaczy, jeżeli nie dawali sobie rady we własnym zakresie, a uważali, że ktoś z ich podopiecznych popełnił przestępstwo, mogli go sami osądzić. Anglicy im zostawiali druki do wykonania, na przykład: „Pan taki i taki został za i za to skazany na trzy lata więzienia. Przekazać angielskiej żandarmerii”. Oni już w nic nie wchodząc, przyjeżdżali, zabierali faceta, przekazywali go do więzienia. Nie bardzo miał z kim się prawować i czasami nie bardzo wiedział, za co. Ale to były wyjątkowe sytuacje. W każdym razie nie warto było za bardzo się narażać. trochę lepsze stosunki były w zorganizowanych oddziałach wartowniczych. W pewnym momencie dowódca zgrupowania mi zarekwirował samochód, a ja ten samochód odwojowałem, skarżąc się do naczelnego oficera kontaktowego, którym na strefę angielską był pułkownik „Żywiciel”. Odwojowałem, dał mu rozkaz, żeby mi oddał samochód. To była zabawa, młodzi ludzie. Niektórzy po wyzwoleniu pili alkohol, niektórzy bawili się, natomiast większość z nas to mówiła: „Śmierć frajerom, niech żyje motoryzacja”. Odnajdywaliśmy porzucone niemieckie wojskowe pojazdy, uruchamialiśmy dzięki praktyce i jeździliśmy, jak się dało, na wszystkim: motocykle, samochody. Anglicy nam to rekwirowali, bo Anglicy nie tacy dżentelmeni. Jak rekwirowali, to niekoniecznie służbowo, tylko wywozili to do Belgii, sprzedawali na czarnym rynku, bo tam była moda na trofea wojenne. Byli rozmaici wojskowi albo i nie wojskowi, co lubili się chwalić, że mają pistolety niemieckie, oczywiście zdobycz wojenna, samochód niemiecki, oczywiście zdobycz. Na tym Anglicy zarabiali. Centralny punkt handlowy to był Stephansplatz w Hamburgu, gdzie można było również kupić druki urlopowe, shore leave pass, druk na krótki urlop już ostemplowany. Za tym można było pojechać do Belgii na przykład, do Brukseli, bo to służyło jednocześnie wojskowym jako bilet kolejowy.
Nam wydali umundurowanie, ale oznakowali nas, tak jak w niewoli niemieckiej. Na tych mundurkach, które Niemcy przefarbowali i dawali nam, na plecach były trzy litery: KGF, Kriegsgefangene. Anglicy, jak nam wydawali swoje piękne mundurki, to na plecach były trzy literki: PWX, Prisoner of war ex, były jeniec wojenny, żeby się nie mylić, że to jest czynna służba. Myśmy to oczywiście wywabiali na wszystkie sposoby, bo to krew mogła zalać. Ale jako tako było. W końcu dostałem się do pięknego obozu, gdzie było trzy tysiące Polaków, tak zwanych displaced persons, znaczy ludzie przemieszczeni, ludzie wywożeni na roboty, ludzie, którzy wyszli wyzwoleni z obozów koncentracyjnych. Cywilny obóz, ale pluton wartowniczy własny, polski. Tam doczekałem do repatriacji.
Z repatriacją nie było tak prosto. Była polska misja repatriacyjna, ale miała długie terminy. Rosjanie nie przepuszczali transportów przez swoją strefę okupacyjną. Chłopcy, którzy próbowali wziąć samochód czy motocykl i przejechać, po paru dniach wracali ograbieni z bagaży i z motoryzacji, którą pojechali. Dostarczali ich do granicy strefy okupacyjnej. Natomiast na własną [repatriację] trzeba było czekać, bo to szło tylko drogą morską. Z Hamburga, z Lubeki statki kursowały do Szczecina. Stare, towarowe okręciki, gdzie pobudowano trzypiętrowe prycze w ładowniach. Tak się jechało. Drugi sposób wyjazdu to było w drugą stronę: pojechać do Murnau, gdzie już było blisko do Włoch i gdzie przyjeżdżali często ludzie od Andersa. Można było w ten sposób wkręcić się na rekruta do armii Andersa. Szli nam na rękę po to, żeby zostać potem oficjalnie zdemobilizowanym i uzyskać prawa demobilizowanego żołnierza czynnej armii. Był korpus przysposobienia pracowniczego w Anglii, ileś miesięcy nauki angielskiego, prawo pozostania na Zachodzie i tak dalej. Trzecia możliwość: próbować dostać się do strefy amerykańskiej i potem przez Czechosłowację próbować [dojechać] do siebie. Wybierałem się nawet do Andersa, już byłem w drodze. Razem ze swoim zastępcą dowódcy kompanii, porucznikiem „Andrzejem Czarnym”, jeszcze z dwoma ludźmi, jechaliśmy do Murnau, bo zdobyłem samochód, remontową furgonetkę Luftwaffe, w razie awarii samolotu pierwsza pomoc warsztatowa przyjeżdżała. Przemalowaliśmy na zielono, białe gwiazdy, lipne papiery i mieliśmy jechać. A tego dnia, po jakimś wypadku Polaków na autostradzie, Anglicy zrobili wielką łapankę na motoryzację polską. Zaostrzone kryteria, rekwirują samochód. Jeszcze na tyle byli uprzejmi, że pozwolili nam tym samochodem wrócić do Lubeki, dostarczyli nas do komendy placu. W komendzie placu powiedzieli, że nam nie dadzą „permitu” do nalepienia na szybę, który był przepustką na samochód, bo nie widzą konieczności. Moi koledzy, którzy i tak już się spakowali, powiedzieli, że będą jechali autostopem. Powiedziałem, że jeszcze mam ochotę spróbować popertraktować, może mi się uda samochód odzyskać. Umówiliśmy się, że oni parę dni poczekają w Murnau. Próbowałem, nie wyszło mi. Tak naprawdę to nie byłem całkiem zdecydowany, bo nie wiedziałem nic o swojej rodzinie. Cały czas myślałem, że jeżeli żyje chociaż jedna osoba, matka czy siostra, czy ojciec, to mogę im być potrzebny. Jeżeli się tam wybiorę, to już nie wrócę. Rzeczywiście, ci, którzy dojechali… Mój kolega, zastępca dowódcy kompanii, jest (nie wiem, czy jeszcze jest, bo z nami to nigdy nie wiadomo) profesorem socjologii w Stanach Zjednoczonych. Odwiedził kiedyś Polskę z rodziną, z dwoma synami i żoną Irlandką. Różne były [losy]. Dobrze zrobiłem, bo okazało się, że jednak jeszcze osoba, moja matka, żyła. Dobrze zrobiłem, że wróciłem.
Muszę jeszcze opowiedzieć o epizodzie przed samą repatriacją. Po różnych peregrynacjach dostałem się do obozu wzorowego. To był obóz pod Hamburgiem dla polskiej ludności cywilnej, przesiedleńców i tak dalej, ale geneza tego obozu była taka, że tam były podziemne fabryki amunicji, „Klümmel Dynamit Aktien Gesellschaft”. Pracownicy nie mogli mieszkać w podziemiu, w związku z tym były wybudowane dwa duże obozy, gdzie baraki były murowane, gdzie była własna na przykład zajezdnia straży pożarnej. To się nazywało obóz Spakenberg pod miasteczkiem Geesthacht pod Hamburgiem. Oddzielony jarem od drugiego, mniejszego obozu, który z kolei myśmy nazywali Unrowo dla odróżnienia, bo tamten był Spakenberg 1, 2 i tak dalej. Tam się dobrał wyjątkowo piękny zespół dowódczy tego obozu. Komendantem był porucznik Kurowski, to był lotnik z 1939 roku, który nie poszedł do niewoli i gdzieś w połowie okupacji ktoś go wytropił i poszedł do obozu koncentracyjnego, który to obóz przeżył i wrócił z powrotem do czynnej służby. Komendantem drugiego obozu był trzeci z kolei (po ranieniu mojego pierwszego dowódcy kompanii) porucznik Anatol Dowgałow-Murowicz. Wszystko kryształowi, uczciwi ludzie. Obozy były dosyć duże. Mój angaż był dosyć śmieszny. Oczywiście był tam sierżant „Bury” jako szef administracji, bo to był utalentowany człowiek w tym kierunku. On mnie zresztą tam ściągnął. A angaż wyglądał śmiesznie, bo porucznik Kurowski popatrzył, mówi: „Panie podchorąży, tu jest duży pluton wartowniczy i powiem panu szczerze: dwóch dowódców tego plutonu stąd uciekło. Jednego pobili, do drugiego strzelali. Taka jest sytuacja. Druga sprawa: pluton składa się głównie z żołnierzy z 1939 roku, więc starych wyjadaczy, w związku z tym uprzedzam. Czy pan z tą sytuacją sobie poradzi? Umówmy się: pan spróbuje, ja spróbuję. Jeżeli panu nie wyjdzie, nie mamy pretensji, pan rezygnuje. Ja pana w obozie mogę zatrzymać w zarządzie obozu, żeby pan nie wracał. A jeżeli się panu spodoba, da sobie pan radę, no to pan zostaje”. Dałem sobie radę, w związku z tym zostałem tam trochę dłużej, chyba około pół roku. Czekałem na repatriację. W międzyczasie jakieś inne siły polskie wpadły na pomysł, żeby kilka polskich obozów razem skomasować w jeden, w jakichś wielkich koszarach niemieckich w Hamburgu. Będzie łatwiej administrować, jak nie będzie trzech tysięcy ludzi, ale sześć tysięcy. Komu to przyszło do głowy, to można się tylko domyślać. U Anglików była taka zasada, że oprócz stopnia stałego każdy wojskowy mógł mieć stopień czasu wojny. To znaczy mógł być porucznik służby stałej, który zostawał szefem dużego hotelu oficerskiego. Ponieważ tam gośćmi będą wyżsi oficerowie, więc on dostawał stopień na przykład majora czasu wojny. W momencie końca wojny wracał do swojego porucznika, chyba że za szczególne zasługi chcieli go awansować. Natomiast w momencie, kiedy on był majorem czasu wojny, to jednak gażę miał majora. I tu był dowcip, dlaczego niektórzy dowódcy chcieli mieć jak najwięcej ludzi pod sobą, bo Anglicy to przeliczali na stopień czasu wojny i na gażę.
Jakoś tak żeśmy przeżyli do 1946 roku, do wiosny. W pewnym momencie Anglicy uprzedzili nas, że za dwa dni przyjedzie sto ciężarówek i cały obóz (to znaczy cywilów, wojskowej służby nie) przetransportują do Hamburga, do koszar. Ludzie byli zrozpaczeni, to było niedługo przed Wielkanocą, większość była zapisana na repatriację i czekała, jako tako byli zagospodarowani w tych murowanych baraczkach. To było trochę jak mieszkania. Koszary to co innego. Postanowili zastrajkować. Uprzedzili nas o tym, w związku z tym porucznik Kurowski powiedział Anglikom, którzy przyjechali tego dnia (położył pas ze swoją bronią), że nie odpowiada za nic i już nie jest komendantem obozu. Powiedziałem, że pluton wartowniczy będzie siedział na kwaterze i nie wyściubiał nosa. Sierżant „Bury” przebrał się w cywilne ubranie i pomagał cywilom organizować strajkowy komitet. Zrobili strajk. Pojechali do głównej kwatery armii Renu z zażaleniem. Mam zdjęcia z tego strajku, tankietki angielskie wśród baraków. W każdym razie wygraliśmy strajk, przełożyli nam ewakuację na po świętach wielkanocnych. W międzyczasie żeśmy się już zwijali, już mój termin repatriacji nadchodził.

Wróciłem do Polski 28 kwietnia 1946 roku. Oczywiście różnie to bywało, ale w każdym razie dojechaliśmy statkiem, który się nazywał „Hering” do Szczecina. Jak żeśmy zobaczyli nabrzeże w Szczecinie, gdzie były cumowane rozmaite radzieckie statki i marynarze radzieccy w koszulkach w granatowe pasy, to nam się trochę zimno zrobiło. Eskorta angielska nam powiedziała, że dopóki jesteśmy na pokładzie, to jesteśmy w strefie angielskiej. Jeżeli ktoś się rozmyśla, może to zadeklarować (byle tylko nie schodził na ląd), może wrócić. Raczej byliśmy zdecydowani, jak żeśmy przyjechali. Dostaliśmy papier, byłem razem z kolegą, z którym się zaprzyjaźniłem w niewoli. Wiedział, że jego matka żyje w Płocku. To był syn dowódcy pułku piechoty z Płocka, który nie poszedł do niewoli i który potem zginął w obozie koncentracyjnym, Bolek Tołpycho. Syn pułku, mały chłopaczek, fantastyczny kierowca na wszystkie pojazdy mechaniczne plus woltyżer, jeżeli chodzi o jazdę konną. Wszystko to, co potrafili wojskowi, ze ścinaniem łóz z konia, on też potrafił. W każdym razie przyjechaliśmy do Płocka, on z mamą się przywitał. Mama była oczywiście na pograniczu nędzy, w związku z tym wiedzieliśmy obydwaj, że musimy szukać pracy.
W obozie były różne wieści z Polski, był tam również porucznik z Armii Ludowej, który stosunkowo szybko dostał się do repatriacji. Mówił do nas przez radio, że na żadne białe niedźwiedzie nie pojedziemy, że praca czeka. Podał swój adres, zresztą napisał nawet kartkę. Był we Wrocławiu. Mówimy z Bolkiem: „Gdzie tu szukać pracy? Spróbujemy może na Ziemiach Odzyskanych, tam podobno potrzeba wszystkich”. Korzystając z wolnego biletu, pojechaliśmy do Wrocławia, odnaleźliśmy tego pana. Nie wymieniam jego nazwiska specjalnie, chociaż doskonale je pamiętam. Willa poniemiecka zarekwirowana tylko do jego dyspozycji. Był syndykiem nad zjednoczeniami przemysłowymi Dolnego Śląska. Dosyć poważna [sprawa]. Myśmy szukali pracy fizycznej, kierowcy, czegoś w tym rodzaju. Myśmy wiedzieli, że na wiele więcej nie możemy liczyć. On nam zaczął opowiadać, że to tak głupio, że w mundurach angielskich, bo tu są ludzie uczuleni na to, nie lubią tego podobno. Nie wiem, jacy ludzie tego tak nie lubili. Takie dyrdymałki. Po paru minutach rozmowy powiedzieliśmy: „Wzywał nas pan przez radio, że jak przyjedziemy, to wypijemy razem butelkę steinhägera. Steinhägera żeśmy przywieźli, ale niech pan sobie wypije sam”. Postawiliśmy mu na stole i poszliśmy w diabły. Rekrutowali kierowców przy odgruzowywaniu lotniska we Wrocławiu, żeśmy się dowiedzieli, wstępnie żeśmy się umówili. Powiedziałem: „Muszę i tak jechać do Warszawy, bo muszę się jednak dowiedzieć o jakieś ślady rodziców i rodziny”. Bolcio pojechał do Płocka, do swojej mamy, ja pojechałem do Warszawy. Dowiedziałem się, że ojciec nie żyje, że siostra zginęła piątego dnia Powstania, ale moja mama wróciła do naszego przedwojennego mieszkania we Włocławku i tam prawdopodobnie żyje. Z chlebaczkiem, z paroma kartonami papierosów i z tego rodzaju walorami niewiele mogłem pomóc. Chciałem się zorientować co do pracy przede wszystkim.
W międzyczasie postanowiłem odwiedzić swoją uczelnię, bo miałem sporo sentymentu do naszych profesorów. W czasie okupacji byłem już na pierwszym roku Staatliche Höhere Technische Fachschule, czyli Państwowa Wyższa Szkoła Techniczna. To właściwie była dozwolona przez Niemców w mniejszym zakresie politechnika, a po cichutku w pełnym zakresie prowadzone były wykłady i egzaminy na po wojnie. Dowiedziałem się, że już politechnika zaczyna funkcjonować, że jest odgruzowywana i że dziekanat się mieści na ulicy Lwowskiej. Poszedłem do dziekanatu, patrzę: ogłoszenia na tablicy, że dziekanem jest pan profesor Tadeusz Wojno od mineralogii i krystalografii, fantastyczny człowiek zresztą. Na korytarzu sobie patrzę na tablicę, a tu się drzwi od dziekanatu otwierają, wychodzi profesor Wojno. Poznał mnie. Zaprosił mnie do środka, pyta się, co słychać, ja mu mówię: „Jestem przelotem, szukam pracy, pewnie pojadę do Wrocławia na szofera, na ciężarówkę. On mówi: „A nie chciałby pan wrócić na studia?”. − „Panie profesorze, chciałbym gwiazdkę z nieba też, ale nie mam pracy, nie mam mieszkania”. − „Proszę pana, a gdyby pan to znalazł, to by pan chciał wrócić na studia czy nie?”. − „Jasne”. − „Mam asystentkę przy dziekanacie, która właśnie się spodziewa dziecka i odchodzi z pracy za miesiąc. Mogę pana zatrudnić jako młodszego asystenta przy dziekanacie. Student może być młodszym asystentem, to raz”. – „A mieszkanie?” –„ Załatwię panu w domu akademickim mieszkanie, bo jest w tej chwili więcej miejsca na placu Narutowicza niż studentów. Krótka decyzja”. − „Panie profesorze, to tylko chciałbym mieć tydzień zwłoki, bo chcę jednak matkę odwiedzić”. − „Dobra”. Pojechałem do mamy.
Ojciec zdążył po wojnie wrócić do pracy, był pierwszym sędzią po wojnie, który ferował we Włocławku wyrok w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej. Zmarł po tym, jak udał się na sesję zamiejscową do Lipna. Samochód pocztowy się popsuł w połowie drogi, tata w wieku siedemdziesięciu lat piętnaście kilometrów przespacerował piechotą. Źle się poczuł, poszedł do lekarza po zwolnienie, bo był prawnikiem, więc chciał wszystko normalnie. Lekarz mu powiedział: „Ma pan skok ciśnienia”. Wrócił, rozpoczął sesję, bo to ludzie ze wsi przyjeżdżali, nie było jeszcze sądów w Lipnie, tylko zamiejscowa sesja sądu, nie chciał tych ludzi zawieść. Godzinę popracował, dostał wylewu, dwa dni i umarł. Matka dostała emeryturę, wystarczało mniej więcej na cztery paczki papierosów „Wolność”. Uczyła się szyć.
Wróciłem do Warszawy i na studia. Notabene jaki był profesor Wojno: pierwsza sprawa to reaktywacja jako studenta, karta zaliczeniowa. Musiałem chodzić, bo indeks zginął i u profesorów zaliczać to, co już miałem zdane. Profesor Wojno mówi: „Panie, jak mi przykro, ale wisi moje zarządzenie, że ponieważ już minął rok od początku, jak politechnika ruszyła, to przestaję zaliczać te egzaminy. Ja świetnie pana pamiętam, wiem, że pan egzamin zdawał, ale nie mogę go panu zaliczyć, bo nie mogę robić wyjątków”. Głupio mi się zrobiło, mówię: „Panie profesorze, ale ja tak od razu nie będę go zdawał, muszę się przygotować”. − „Wiem, pan zapomniał, a krystalografia i mineralogia nie jest prostą nauką. Już się nazbierało takich pięciu jak pan. Dlaczego o tym mówię? Nie zmieniam zarządzenia dziekana, chociaż jestem dziekanem. Natomiast, żeby panom ułatwić, zobowiązuje się przez pół roku prowadzić tylko dla panów raz w tygodniu po dwie godziny repetytorium i powtórzyć cały materiał. Potem będą panowie zdawać, jeżeli chcecie”. On dla nas pięciu przez pół roku prowadził repetytorium. Czułem się na tyle zobowiązany, że zdałem egzamin na celująco. Miałem trzy takie egzaminy w indeksie, wszystko właściwie dlatego, że zależało mi na wykładowcach, czułem się zobowiązany. I tak to szło. Jak się skończył czas kadencji dziekana profesora Wojny, to następny dziekan, profesor Lubański też mnie zatrudnił. Potem już zmieniłem zatrudnienie, już przestałem być asystentem przy dziekanacie, zostałem asystentem przy pierwszej Katedrze Technologii Organicznej, gdzie był profesor Świderek. Profesor Świderek po powrocie z Ameryki, gdzie był na leczeniu, lewą ręką nauczył się pisać kredą na tablicy i prowadził wykłady. Prawej ręki nie miał od ramienia, bo mu w czasie Powstania urwało ramię, kiedy w wytwórni granatów jakiś małolat upuścił odbezpieczony granat, a profesor się rzucił i zasłonił, żeby nie było wybuchu ogólnego.

  • Czy pan rozmawiał z innymi ludźmi, że uczestniczył pan w Powstaniu?


Nie.

  • Nie mówił pan o tym?


Nie. Chociaż nie, z profesorem Wojną kiedyś mówiłem. Grubo po tym dowiedziałem się, że on w Powstaniu stracił syna, w obronie politechniki. To nie było na tej zasadzie, żebym miał preferencje z tego tytułu. Oni każdego swojego żywego studenta [traktowali] jak mama dużej rodziny: jeszcze jedno dziecko przeżyło. Taki mieli do nas stosunek. Ale mieli swoje zasady, to znaczy jak na przykład profesor Miłobędzki przeniósł się po Powstaniu do Krakowa i w tym czasie był profesorem w Krakowie, pisałem do niego o zaliczenie, czy mnie pamięta. On mi przysłał swoją fotografię z dedykacją, ale [jeśli chodzi o] zaliczenie, napisał do profesora, który prowadził jego katedrę w Warszawie. Napisał tak: „Oświadczam, że pan Mioduszewski był moim studentem tu i tu i że zaliczył u mnie wtedy takie i takie egzaminy. Gdybym w dalszym ciągu kształcił pana Mioduszewskiego, to bym mu te egzaminy zaliczył”. Nie chciał narzucić profesorowi, który w tej chwili działał, obowiązku, że to zalicza, bo miałby prawo do zaliczenia, gdyby prowadził tę katedrę, a był w innym mieście. To byli tacy ludzie. Tak samo jak ten, który dla nas zrobił repetytorium. Oni mnie ustawili w Polsce. Przecież w czasie studiów, które trwały jeszcze cztery lata, cały czas byłem młodszym asystentem. Oprócz tego przez ostatnie dwa lata studiów miałem jeszcze pół etatu w pracowni leków syntetycznych Głównego Instytutu Chemii Przemysłowej, która to pracownia była zamiejscową pracownią na terenie Zakładu Technologii Organicznej profesora Urbańskiego. Czyli u jednego profesora miałem etat jako młodszy asystent, u drugiego miałem pół etatu na pracach dla Instytutu Chemii Przemysłowej. Oprócz tego gdzieś w połowie studiów założyliśmy z kolegami Chemiczną Spółdzielnię Pracy pod nazwą „Halogen”, gdzie między sobą ustaliliśmy (bo mogliśmy, byliśmy sami zarządem), że pracujemy akordowo. Jeżeli mam czas od godziny ósmej wieczorem do godziny szóstej rano, to pracuję w tych godzinach. A zlecenie to wykonanie pewnej roboty, najczęściej syntetycznej. Robiliśmy to, co było łatwo sprzedać, bo nikt nie chciał tego robić. Na przykład są laboratoria farmakologiczne, gdzie się prowadzi badania na zwierzętach, białe szczury. Jak odróżnić jednego białego szczura od drugiego? Trzeba mu jakoś namalować numer. Zwierzątka są czyste, jeżeli mu czymkolwiek namaluję numer, to on to zliże. Ale jeżeli namaluje numer kwasem piklinowym, który świetnie wybarwia każde białko na żółto, to on tego nie zliże, bo jak sama nazwa wskazuje, kwas piklinowy jest cholernie gorzki. Raz poliże i nie ruszy. W związku z tym takie laboratoria potrzebowały kupować czysty kwas piklinowy w niewielkich ilościach, ale kwas piklinowy to jest środek wybuchowy, który w formie stopionej służy do wypełniania granatów. W związku z tym mało jakie laboratorium chemiczne chce go w czystej, krystalicznej formie (bardziej niebezpiecznej) produkować. Myśmy to robili. Czystego azotanu srebra w fotografice potrzebnego, nawet takie wytwórnie filmów jak „Franaszek” też potrzebowały i nie zawsze mogły kupić. Natomiast dużo w tych czasach było przedwojennych monet srebrnych, ludzie sprzedawali. Myśmy to rozpuszczali i robili czysty azotan srebra. Jednym słowem jako tako się żyło jako student. Jeszcze pomagałem cały czas mamie.
Natomiast kiedy zbliżał się mój dyplom, pewnego dnia czternastu młodszych asystentów z wydziału chemii dostało z trzymiesięcznym wyprzedzeniem wymówienia na zbitą twarz, bez żadnych uzasadnień. Nasi profesorowie próbowali interweniować u pana rektora Warchałowskiego. Pan rektor powiedział, że to jest opinia partyjna, młodzieżowych organizacji i on sobie tych ludzi nie życzy na politechnice. Dowiedziałem się później… Przeczytałem te opinie w 1956 roku, kiedy skasowano tajne opinie personalne. Powiedziano, że można zażądać w kadrach ich okazania i zażądałem. Poczytałem sobie, bardzo ładnie napisane zresztą, mogłem być dumny. Były akowiec, demonstracyjnie chodzi w angielskim mundurze wojskowym, ma duży wpływ na młodzież i propaguje akowskie przekonania et cetera. Może być zatrudniony w pracy naukowej, ale bez kontaktu z młodzieżą, tak było napisane. Potem to przeczytałem, od razu nie wiedziałem, na czym to polega. W każdym razie w międzyczasie robiłem pracę dyplomową. I tu miałem szczęście, pan profesor Urbański całą wojnę spędził w Stanach Zjednoczonych, był członkiem American Chemical Society i w związku z tym dostawał naukowe publikacje amerykańskie bezpośrednio na nazwisko. […]

  • Chciałabym jeszcze zapytać o opinie, które po wyzwoleniu krążyły na temat Powstania.


Znamy je wszyscy, pisało się o karłach reakcji, pisało się na przykład o Brygadzie Świętokrzyskiej: zdrajcy. Spotykałem tych chłopaków w Niemczech. Oni orientowali się, że jak się posuwa front sowiecki, to tak zwana partyzantka rosyjska wręcz atakuje polską partyzantkę, ZWN. W związku z tym, będąc między młotem a kowadłem, między dwoma frontami (niemieckim, który się wycofywał, i radzieckim, który szedł do przodu), porozumieli się z Niemcami, że się będą wycofywali za nimi, nie atakując ich. Dla Niemców to było korzystne, dla nich też. W ten sposób wycofali się do Austrii, gdzie trafili na amerykańską armię Pattona i w całości wcielili się do armii Pattona. To, że w jakiś sposób w ostatnich dniach wojny pertraktowali z Niemcami, ustawiło ich w Polsce Ludowej jako zdrajców. Nie mogli wrócić do Polski, wiedzieli o tym.
Było różnie, [na przykład] to oskarżenie, że ktoś demonstracyjnie chodzi w mundurze angielskim. Panowie z partii mogli chodzić w pięknych garniturkach, bo mieli bogatych tatusiów. Mundur angielski z porządnej wełny był nie do zdarcia, a mnie nie było akurat stać na garniturek, po co mnie to. Podobnie wyglądali moi koledzy, było nas więcej takich.
Była trochę podobna historia. Były nakazy pracy, [koledzy] dostali nakazy pracy do ciężkiej chemii, do Rokity, do fabryk, do bardzo nieprzyjemnych dziedzin chemii, mimo że wcale nie były zgodne z ich specjalnością. Miałem szczęście, ponieważ jako temat pracy dyplomowej dał mi profesor Urbański rozeznawczą pracę, czy nie udało by się w Polsce otrzymać dekstranu, o którym przed chwilą opowiadałem, środka zastępczego plazmy krwi. Pierwsza część tej roboty to mikrobiologiczna synteza, bo to robią bakterie przerabiając sacharozę. To znane było od czasów Pasteura jako tak zwany diabeł cukrowniczy, to znaczy w pewnym momencie, jak się infekcja wdała w cukrowni, to wszystkie przewody rur zapychały się, bo to był żel, galareta. Szwedzi wpadli na pomysł, żeby tę galaretę oczyścić, zhydrolizować częściowo, żeby miała odpowiedni ciężar cząsteczkowy, taki jak plazma krwi. To można wykorzystać w celu namiastki plazmy krwi. Ale początek to były bakterie, a profesor Urbański sobie zażartował, powiedział: „Jak pan ma celujący z mikrobiologii technicznej, to może się pan zabawi i w chemika, i w mikrobiologa”. Miałem szczęście, rozpuściłem wśród znajomych, że poszukuję produktów, które zawierają cukier i mogą żelować. To się zdarzało lemoniadom, nagle odwraca się butelkę, a tam galareta. Ponieważ pracownicy zakładów mikrobiologii byli czasami wzywani na konsultację do cukrowni, do fabryk spożywczych, po kumotersku prosiłem: „Gdziekolwiek usłyszycie, że się zdarzyła taka historia, to weźcie mi próbkę w butelkę”. Gdzieś po miesiącu dostałem taką próbkę, sympatyczna pani z instytutu fermentacyjnego jakąś cukrownię wizytowała i lemoniadę jej dali. Zacząłem się w to bawić. Najpierw wyizolować szczep, potem znaleźć substancje wzrostowe. Jednym słowem dostałem ten dekstran, przeprowadziłem jego oczyszczanie, jak to opisywali Amerykanie i Szwedzi, obroniłem prace dyplomową, dostałem dyplom inżyniera i tego dnia straciłem pracę na politechnice. Ale pół etatu w Instytucie Chemii Przemysłowej zadziałało tak, że Instytut Chemii Przemysłowej wystąpił do komisji przydziału pracy, żeby mnie do nich przydzielić, bo już jestem pracownikiem.
Dostałem przydział na trzy lata do Instytutu Chemii Przemysłowej. W parę miesięcy później Instytut Chemii Przemysłowej podzielił się na trzy instytuty branżowe: Instytut Tworzyw Sztucznych, Instytut Farmaceutyczny i Instytut Siarki. Zostałem w Instytucie Farmaceutycznym, w dziale syntezy. Przez pół roku robiłem różne syntezy, aż przyszedł nowy zastępca dyrektora, pan docent. Przeglądał sobie papiery z dorobkiem pracowników i wyczytał, że miałem pracę dyplomową z dekstranu. Wezwał mnie, mówi: „Panie, pan coś działał z dekstranem?”. − „Tak”. − „No i co?”. − „Dostałem”. − „Niemożliwe”. Najbardziej chronioną sprawą był w tym szczep bakteryjny. Szwedzi wzięli od Amerykanów szczep nr NRLL B 512. „Skąd pan wyjął szczep?”. − „Dziki szczep z lemoniady”. Nie wierzył. „A ma pan próbki tego dekstranu?”. − „Mam jako pamiątkę prywatną, dwieście gramów”. − „Niemożliwe”. Ten wicedyrektor naszego instytutu był jednocześnie doradcą wiceministra chemii do spraw farmacji i mu powiedział o tej możliwości dekstranowej, tak sobie luźno. Ktoś się dowiedział z departamentu wojskowego i dopiero się zaczął ruch: to trzeba próbować. Nikt nie wierzył, ale trzeba sprawdzić. Jeżeli rzeczywiście to jest możliwe, to wojsko jest zainteresowane, bo to jest strategiczny preparat. Nagle zaczęło się zupełnie inne spojrzenie na złego akowca, bo on się mógł zrobić cholernie potrzebny. W związku z tym były dalsze propozycje.
W instytucie na Żoliborzu typowe laboratoria chemiczne nie miały warunków prowadzenia na większą skalę fermentacji, izolacji, na mikrobiologię. W tym czasie w Polsce zaczynała się już zabawa w antybiotyki i w Tarchomińskich Zakładach Farmaceutycznych z darów kanadyjskich pierwszy raz ruszyła penicylina. To znaczy szczep penicylinotwórczy i trochę aparatury były od Kanadyjczyków. Ponieważ mieli wielkie trudności, więc Instytut Farmaceutyczny stworzył na miejscu oddział antybiotyków, który współpracował z fabryką. Tam były warunki już bardziej terenowe, do większej skali. Dostałem propozycję: „Jeżeli się pan zgodzi, że będzie pan dojeżdżał codziennie o szóstej rano do Tarchomina ciuchcią, to zbudujemy tam pracownię dekstranową specjalnie dla pana, przynajmniej na rok, żeby zweryfikować, czy w skali ćwierćtechnicznej da się powtórzyć, co pan zrobił”. Zgodziłem się. Byłem wtedy dwa lata po ślubie, żona się patrzyła na to bardzo bokiem, ale trudno. To była sprawa ambicjonalna. Jak to: ktoś wątpi, że mnie to się udało zrobić? Powtórzę to i zrobię. Był jedna ciekawa rzecz w PRL-u: jeżeli na czymś zależało, to potrafili odrzucić rozmaite biurokratyczne przeszkody i popychać taką sprawę wszystkimi siłami. Wojsko najbardziej pomogło.
Przyjechałem do Tarchomina. Tam były dawne umywalnie i łaźnie pracowników warsztatów mechanicznych. Powiedzieli: „To jest jedyny budyneczek, który można zaadoptować. Co pan na to?”. − „Miejsca starczy”. Ale poza tym tam nic nie było. „Ile by trwało projektowanie?”. − „Żadne projektowanie, to trwa lata, jeżeli mi dacie brygadę hydraulików, dwóch elektryków, murarza i pozwolicie, że będę kierował robotą adaptacyjną beż żadnych projektów, tylko będę im na ścianach rysował, gdzie mają iść przewody pary, próżni elektrycznej i tak dalej, to można zrobić w dwa miesiące. A jeżeli nie, to w półtora roku z biurem projektowym na czele”. Duża narada była, czy można takie bezprawie wprowadzić, musiał się zgodzić dyrektor fabryki, dyrektor instytutu, a panowie wojskowi powiedzieli, że w razie czego będą ich bronić. I zrobiło się. […]
Do końca moja śliczna kariera naukowa polegała na tej i podobnej tematyce. Tematyka się rozwinęła na tyle (muszę się pochwalić, jak już mówię), że dostałem dwa razy nagrodę mistrza techniki z „Życia Warszawy” za dwa patenty, spore wypłaty. Wreszcie, kiedy już ucichły sprawy zimnowojenne i temat przestał być tajny, mogłem zrobić doktorat z dekstranu i jego pochodnych, bo przedtem nie wolno mi było publikować. Jednym słowem dzięki jednej decyzji jednego profesora wróciłem na studia, dzięki drugiej decyzji drugiego profesora ułożyło się całe dalsze moje życie zawodowe i w pewnym sensie przez ten najgorszy okres, kiedy się najgorsze rzeczy przydarzały akowcom, mnie ten temat w pewnym sensie bronił. Zdałem sobie z tego sprawę. Po prostu głupio było, może i była czasami ochota uderzyć faceta, bo paskudny akowiec, ale z drugiej strony – czy nam się to opłaca? Jeżeli coś nie pójdzie dalej, to kto to będzie ciągnął. Brałem udział w drożeniu fabrycznym, w projektowaniu oddziału fabrycznego w Kutnie. Doprowadziłem to do absolutnego końca, tak że dekstran myśmy eksportowali nawet do Japonii. W związku z tym miałem okazję raz pojechać od Japonii w tych czasach, rodzina była wtedy jako zakładnicy. Przepraszam bardzo, długo to trwało. W każdym razie tak wyglądała, dzięki losowi zupełnie, dalsza kariera byłego akowca.





Warszawa, 7 i 12 września 2011 roku
Rozmowę prowadziły Katarzyna Sulicka i Magdalena Domżalska
Jan Zbigniew Mioduszewski Pseudonim: „Zbyszko” Stopień: kapral podchorąży, plutonowy podchorąży, zastępca dowódcy drużyny, dowódca drużyny Formacja: Pułk „Baszta”, Batalion „Bałtyk”, kompania B-2, III pluton Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter