Janina Nowak

Archiwum Historii Mówionej
  • Na prośbę rozmówcy imię i nazwisko zostały zmienione. Numer sygnatury: SH-7040/2958/12

Nazywam się Janina Nowak. Urodziłam się w Warszawie, w rodzinie, [którą] można określić jako inteligencja pracująca. Ojciec, inżynier ceramik, przez długie lata był generalnym wizytatorem szkół zawodowych przy Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, jak to się wtedy nazywało. Moja matka, która kończyła Akademię Sztuk Pięknych, przed ślubem pracowała jako nauczycielka rysunku w szkole zawodowej rzemiosła, nie pamiętam, jak się ta szkoła nazywała. Mieszkaliśmy w centrum miasta, na Mokotowskiej, przy rogu Pięknej. Na Marszałkowskiej, niedaleko, mieszkała rodzina mojej matki. Rodzina ojca mieszkała na Mokotowie, na ulicy Sandomierskiej, naprzeciwko wojskowego obiektu, w czasie wojny tam były koszary niemieckie.

  • Jak się nazywali rodzice, jakie mieli imiona?

Kazimierz i Zofia. Miałam młodszą siostrę. Chodziłam do szkoły podstawowej i gimnazjum Platerówny na ulicy Pięknej, po czym w 1938 roku, po utracie przez tą szkołę praw państwowych, przeniesiono mnie do gimnazjum Królowej Jadwigi, żebym nie miała kłopotu z egzaminem państwowym ewentualnym, i na kompletach tego gimnazjum w 1941 roku dostałam maturę.
Czwartego lipca 1944 roku przyszło do naszego mieszkania gestapo, zrobili dosyć pobieżną rewizję, po czym mnie zabrali. Zaprowadzono mnie na aleję Szucha, gdzie siedziałam dłuższy czas w niegdysiejszej szatni (tam bywałam jako dziecko, bo tam ojciec pracował, więc wiedziałam, że na dole była szatnia), po czym, po nie wiem ilu godzinach siedzenia (tam jeszcze poza mną może była jedna czy dwie osoby), przewieźli nas na Pawiak, gdzie byłam w celi chyba na pierwszym, może na drugim piętrze, wiem, że nad naszą celą był tylko szpital. Po jakichś dwóch czy trzech tygodniach zabrano mnie na przesłuchanie, gdzie pokazano mi list czy kartkę, która była przeznaczona dla rodziny mojej matki, która była w Rumunii. Oni wyjechali wtedy, kiedy rząd wyjeżdżał, i tam przebywali. Ponieważ tam oprócz obu sióstr mojej matki, jej męża, jej synów i teściowej, i naturalnie męża mojej ciotki, ci wszyscy byli w treści listu. [Treść] taka zupełnie banalna: „Jak się macie, czy jesteście zdrowi – i wyliczone po kolei imiona – jak się masz Heniusiu kochana (to była siostra mojej matki), jak się ma Loda, jak się ma Jureczek, jak się ma Krzyś, jak się ma Czaruś” – i pytano mnie, kto są te poszczególne osoby. Więc powiedziałam, że Jureczek to jest szwagier mojej matki, mąż jej siostry, że Heniusia to jest jej siostra, że Loda to jest jej siostra, że pani Maria to jest matka Jureczka, czyli szwagra, Krzyś to jest jeden syn, Czaruś to jest drugi syn. I na tym się skończyło. Jeszcze mnie zapytali, jak ma na imię mój ojciec. Powiedziałam, że Kazimierz. „Jak ma na imię matka?” – „Zofia”. – „Jak ma na imię siostra?” – „Hanna”. Odesłali mnie na Pawiak, ale już nie wróciłam do celi, tylko mnie zwolniono, kazano iść do domu. Wyszłam tak jak przyszłam, w jednej sukience. I to wszystko.

  • To znaczy, z tego co rozumiem, powodem aresztowania była ta kartka?

Tak jest. Była korespondencja mojej matki z jej rodziną. Ponieważ to był rok 1940, to był czas inwazji na Francję, prawdopodobnie szukali jakichś szyfrów, nie szyfrów.

  • I podejrzewano też, że pani nie jest córką swoich rodziców?

Nie. Były dwie Zofie w domu.

  • Tak, ale dlatego pytano panią właśnie o imiona rodziców, czyli sprawdzano podstawowe wiadomości.

Nie wiem. To był początek.

  • To wygląda na sytuację, kiedy przypuszczano, że pani nie jest osobą, za którą się podaje. Tak można to interpretować.

Nie wiem. Nie interpretowałam tego. Matka siedziała prawie półtora roku, udało ją się zwyczajnie wykupić. Ponieważ nie miała żadnego właściwie istotnego oskarżenia, łatwo mogli sprawdzić. Zresztą mój wuj, czyli ten Jureczek, był szefem Bezpieczeństwa Publicznego, więc władzom niemieckim był dobrze znaną osobą, i swego czasu jego gościem, kiedy urzędował, był Himmler. Ponieważ my, rodzina, opróżniałyśmy częściowo dom wujostwa, kiedy oni wyjechali, między innymi znalazłam wizytówkę Himmlera i sztylet Hitlerjugend z napisem „Blut und Ehre” i do tego liścik: „Z szacunkiem, Reichsminister”, i to było w mieszkaniu. Muszę powiedzieć, że umierałam ze strachu, ale nie znaleźli, udało się.

  • Rozumiem, że to był prezent?

To był prezent, wymiana. Nie wiem, co [Himmler] dostał – butelkę wódki? Ale w każdym razie to był taki dyplomatyczny prezent między urzędnikami mniej więcej na tym samym poziomie. Potem jednego i drugiego właściwym osobom przekazałam.

  • Pani matka była aresztowana dokładnie w tym momencie, kiedy pani?

Kiedy wróciłam do domu, dowiedziałam się, że matkę zabrano. Ale zanim wróciłam, to dużo czasu upłynęło, i tak zaraz z Szucha mnie też nie odesłano. Też siedziałam, czekałam, aż się trochę osób zbierze.

  • Ile czasu pani była na Pawiaku?

Koło trzech tygodni, stosunkowo krótko. To był początkowy okres, było względnie spokojnie, dlatego że służba więzienna to byli głównie Polacy. Nie przypominam sobie, że były strażniczki niemieckie, chyba nie, były Polki wyłącznie, a ze strażnikami nie miałam zupełnie do czynienia i wiem, że w tej grupie, która po mnie przyszła, był jeden żandarm, typowy taki, jak to Schutzpolizei, w hełmie, ale czy był ktoś jeszcze w mundurze, nie pamiętam.

  • Jak była pani traktowana na Pawiaku?

Tak jak wszyscy. W celi był tłok. To była cela, sądząc po pryczach, chyba osiem albo dziesięć prycz, a było nas na pewno kilkanaście, z tym że część była kryminalnych. Ale nie było żadnych z nimi specjalnie scysji. Pamiętam, że ponieważ był obowiązek mycia codziennie – któraś z więźniarek myła podłogę. Cela była duża i niektóre panie robiły to w sposób żałośnie niezdarny, to te kryminalne raz i drugi coś powiedziały złośliwego, że nie umie podłogi umyć, i na to wiem, że jedna z pań złośliwie mruknęła: „Tak, nie umie podłogi myć, ale jak trzeba napisać list, to pomoże”. I tyle.

  • Czy były panie bite?

Nie, wtedy nic takiego nie było. Była potworna ciasnota, były potworne pluskwy, i nie wolno naturalnie było mieć zapałek, ale były zapałki, i zapaloną zapałką wypalało się pluskwy, które siedziały w ramie (to było z kantówek metalowych, i tam była masa pluskiew).

  • Proszę powiedzieć, czy jeszcze po wyjściu z Pawiaka, po wyjściu na wolność, były jakieś ekscesy, jakieś sytuacje drażliwe?

Nie. Nic nie było. Naturalnie, ponieważ matka siedziała, a ja już przeszłam, to dom był uważany za trefny i raczej unikało się, bo nie wiadomo, obserwują czy nie obserwują. Sądzę, że dali spokój. Mieli większe kłopoty.
Potem, w 1941 roku przez rok uczęszczałam na tak zwane kursy administracyjno-handlowe zgromadzenia kupców, to była po prostu tajna wyższa szkoła handlowa, a potem w 1941, tak 1941/1942, zmieniłam kierunek i rozpoczęłam studia medyczne u Zaorskiego. I tam do jesieni 1944 roku przerobiłam pierwsze dwa lata medycyny. Zdarzyły się bardzo śmiesznie rzeczy, bo ćwiczenia z prosektorium mieliśmy w Szpitalu Ujazdowskim, który był szpitalem częściowo pod komendą niemiecką, bo tam byli sowieccy jeńcy. Kiedyś w prosektorium całą naszą grupę (bo to zawsze była kilkuosobowa grupa w białych fartuchach) zastał komendant niemiecki i przy tym był przedsiębiorca pogrzebowy, który nas przedstawił jako młodzież, która uczy się szlachetnego fachu pogrzebowego. Czy Niemiec uwierzył, czy nie uwierzył, w każdym razie nic się nie działo, nie było żadnych kłopotów.

  • Ten Niemiec był komendantem czego?

Szpital Ujazdowski to był centralny wojskowy szpital przed wojną, miał kilkanaście pawilonów, był świetnym szpitalem, i jeden pawilon, gruźliczy, był przeznaczony dla sowieckich jeńców, i tam pilnowały ich straże niemieckie. Śmiertelność była straszliwa, oni ginęli głównie na gruźlicę i dlatego był komendant wojskowy. Tym niemniej wiadomo było, że tajne nauczanie w każdej klinice miało swoje kursy, i poznański, i warszawski, i główny wydział medyczny – miało swoje komplety. A ponieważ to był wielki szpital, otwarty również dla cywilnej ludności, więc ruch był olbrzymi, i nie było przy wejściu, przy bramie, nie było żadnych wart, tak że kursowało się względnie spokojnie, i na ogół wydaje mi się, że wszyscy doskonale wiedzieli, co się tam święci, ale tak miało być, no i już. Kiedyś asystentka z anatomii poprosiła, żebym zaniosła ze szpitala do szkoły Zaorskiego (która mieściła się na ulicy Górskiego) preparat anatomiczny. To było wiadro po marmoladzie, taka dziesięcio- czy ośmiolitrowa blaszana puszka, w której była w formalinie wątroba i śledziona, a może i nerki, nie pamiętam, w każdym razie ludzkie narządy wewnętrzne, tudzież wypreparowana główka noworodka, którą zawinięto w „Nowy Kurier Warszawski”, i którą niosłam na ręku jak główkę kapusty. I idąc, bo nie bardzo było jak dojechać, a poza tym z pieniędzmi było bardzo krucho, więc szkoda było pieniędzy na tramwaj, a na Górskiego nie tak daleko […] koło Szpitalnej, na rogu, no, więc nie daleko, więc uznałam, że najlepiej Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem, prosta droga. Idąc – naturalnie szłam sama –zastanawiałam się, jeżeli mnie „sztrajfa” zaczepi, to co robić, dać im jedno, drugie i w nogi, czy uciekać razem z ładunkiem. Ale nie zwracali uwagi, bez kłopotu doszłam. To była taka mała przygoda.

  • Pani wówczas, ucząc się, już myślała o jakiejś specjalizacji?

Naturalnie.

  • Czyli?

Patologia.
  • I do kiedy pani uczęszczała?

Do Powstania. Jak to? Pierwsze dwa lata zrobiliśmy, bo normalnie to, co się na normalnych studiach robiło w rok, to myśmy robili w ciągu [pół] roku. Dwa lata to myśmy robili w rok. Czyli miałam dwa lata przerobione do momentu Powstania.

  • Rozumiem. Czyli do właściwie czerwca 1944 roku?

Nie! Do końca lipca. Myśmy mieliśmy zupełnie inne podejście, myśmy starali się nauczyć jak najlepiej, jak najwięcej. Uczymy się dziś, bo dziś żyjemy. Czy będziemy żyć za godzinę, nie wiemy. Ale musimy się uczyć. Jeżeli można się nauczyć tego, co jest z następnego roku, to trzeba się uczyć i zaliczyć, żeby już się umiało.
Każdy z nas musiał sobie jakoś dorobić. Przez dwa pierwsze lata w domu był głód. Żyliśmy na tym, co było na kartki, marnie, na zupach, które wydawała RGO, czyli Rada Główna Opiekuńcza, czyli buraki, i było się bardzo szczęśliwym, jak ta bryja była. Nie było pieniędzy na opał. Ojciec jako nauczyciel – szkołę zamknęli, nie było dochodów – sprzedawał, co mógł, ale było ciężko bardzo. Dorabiałam, jak mogłam, korepetycjami. Nie miałam kłopotu z uczeniem się, więc mogłam coś dorobić. W rodzinie była działka, nawet dwie działki na polu Mokotowskim, więc jak była chwila wolna, to się siedziało na działce. Początkowo działkę uprawiała głównie jedna z moich ciotek, która pracowała na Poczcie Głównej, no i w 1941 roku ją zabrali, bo była w komórce, która przeglądała pocztę, żeby wyławiać donosy do gestapo. Tam była taka duża wpadka, krótko przeżyła.

  • Czy pani formalnie pracowała jakoś, to znaczy miała dokumenty, że pracuje?

Nie. Początkowo, w pierwszym roku ojciec, który miał znajomości w szkolnictwie zawodowym, umówił się z dyrektorką szkoły rękodzielniczej, krawieckiej, że ja będę zapisana do szkoły, bo legitymacja szkoły zawodowej [dużo] dała, z tym że mnie obowiązywały tylko wykłady zawodowe, a ogólnokształcące, ponieważ robiłam jednocześnie maturę, to raczej nie, z wyjątkiem niemieckiego, który ojciec polecił mi: „Masz się nauczyć”. Zresztą ojciec był absolwentem politechniki, najpierw w Pradze czeskiej, a potem w Berlinie, które w tych czasach, czyli przed II wojną światową, miały niemiecki język wykładowy. Potem była ta Szkoła Zgromadzenia Kupców, która też teoretycznie dawała… A potem liczyło się, że jakoś albo się przeżyje, albo się nie przeżyje.

  • Teraz już przechodzimy do 1944 roku. Proszę powiedzieć, jak pani pamięta te dni tuż przed Powstaniem i wybuch Powstania.

Przed Powstaniem były te dni, kiedy wycofywali się Niemcy, panika, ucieczka na wszystkim, czym się da, i napięta sytuacja, bo powiedzmy, ja bezpośrednio nie należałam, ale wiadomo, że kontaktowałam się bliżej, dalej, i wiadomo było, że to jest lada chwila, i trudno było się dziwić, że to wybuchło. I poszłam z Mokotowskiej do babci na Marszałkowską, gdzieś koło trzeciej, w pół do czwartej. Usłyszeliśmy strzały, wiadomo, że się zaczęło. Był początkowo duży ostrzał Pięknej, tak że praktycznie szansy powrotu na Mokotowską nie było absolutnie żadnej, i tam pomagałam, jak mogłam. Przy okazji, chyba na ulicy spotkałam koleżankę od Zaorskiego, która była na Hożej w szpitalu. „Chodź do nas”. Więc mieszkałam u babci, i poszłam i robiłam jako… Naturalnie jako medyk byłam za głupia, pomagałam wszystko, prałam fartuchy, nosiłam wodę, wszystko to co do pomocy.

  • Jak pani pamięta ten szpital, tak pod względem przygotowania, zaopatrzenia, żywności, wszystkie takie rzeczy, które utkwiły pani w pamięci?

Myśmy mieli cztery latka wojny, więc dla nas żywność to było: „Jedz i zaspokój tak czy siak trochę głodu”, ale w końcu już jadało się mieloną w młynku od kawy pszenicę, którą przynieśli z browaru od Schielego, i też było dobrze. Chłopcy przyprowadzili mi psa, pokazali: „Ugotujesz?”. Naturalnie, że ugotowałam. I spróbowałam z nimi, bo nie mogłam nie spróbować. I tata na tą okazję (bo już wtedy miałam łączność) dał ostatni biały ryż, chowany na wypadek choroby.

  • To było we wrześniu?

To był koniec.

  • A jeśli chodzi o zaopatrzenie?

We wszystkich domach były zawsze zapasy większe, mniejsze. Początkowo można było coś zarobić, a tak to się pokombinowało – no trudno, było głodno, to było głodno. Po wodę chodziłam piwnicami na Hożą do mleczarni, bo tam była artezyjska. Póki były wodociągi, to świetnie, ale dosyć szybko się skończyły wodociągi. Ostrzał był taki, że dwa kubełki, kolejka do studni na podwórzu, ostrzał, czasami kogoś trafiło, czasami nie.

  • Mi chodzi o takie rzeczy typu leki, opatrunki, prześcieradła, jak było z tym?

Prześcieradła?

  • W szpitalu takie rzeczy są potrzebne, prawda?

Nie zawsze były, to nie było najważniejsze, nie było wody.

  • Na początku była.

Na początku była, ale bardzo szybko nie było.

  • Czyli do kiedy była?

Nie pamiętam, krótko.

  • Pamięta pani, jak długo był prąd?

Parę tygodni. Nie pamiętam, ponieważ były karbidówki, ponieważ prąd normalnie wyłączano, no więc wszędzie były karbidówki, to się przechodziło na karbidówkę, po prostu. Zapasy świec, we wszystkich domach były jakieś zapasy, bo bez tego nie można było żyć. Miałam szczęście, że trafiłam do domu babci, gdzie było czasami piętnaście osób do wyżywienia. Jak było Powstanie, to było dużo mniej. Tam się część wykruszyła, ciotka wyszła i nie znalazła się nigdy, a ponieważ na podwórzu domu babci był szpital w domu, właściwie w parterowym baraku firmy Skiba i Wyporek, która produkowała papiery i przybory kreślarskie, więc jak tam trafił pocisk zapalający, to się w okamgnieniu paliło. Tam zginął mój bliski kolega, większość, praktycznie prawie nikogo nie uratowano. Tak było.

  • Jeśli chodzi o ten punkt, ten szpital?

To był szpital albo na parterze, albo w piwnicy. Trochę zapasów było, dlatego że wszystkie apteki, jeżeli były, to naturalnie dawały wszystko, co miały. Na rogu Pięknej i Marszałkowskiej była ogromna stara apteka Bukowskiego i Bukowski rozdzielał, póki było.

  • Czy w tym szpitalu odbywały się jakieś zabiegi chirurgiczne?

Tak. Przy świetle karbidówki byli… Naturalnie to były podstawowe, ratujące życie [zabiegi], co się dało, to się robiło. W tym czasie byłam jeszcze zbyt zielona, żeby to ocenić, więc do innej roboty, noś wodę i pierz fartuchy. U babci była duża wanna, więc mogłam uprać fartuchy, wysuszyć. Mieszkanie i balkon było jako tako do końca.

  • Pamięta pani jakieś osoby z tego szpitaliku, lekarzy, koleżanki?

Pamiętam. Nie żyją.

  • Może pani powiedzieć, kogo pamięta?

Pamiętam Marysię Kobuszewską, ona nie żyje od… Kobuszewska-Farynowa potem, pani profesor, patolog. Potem Halina Reszke, ta moja przyjaciółka od Zaorskiego, też patolog, też nie żyje.

  • Kto był wtedy szefem tego szpitaliku?

Nie pamiętam. Poza tym była jeszcze jedna zasada konspiracyjna, nie pytaj, jak nie musisz.

  • Ale to już nie była konspiracja.

Tym niemniej pewne rzeczy [jako zasady] zostały. Nie było czasu. To była straszna, ciężka praca. Tam był moment, akurat ja byłam z powrotem, spałam w domu, czyli u babci, kiedy obok była pozycja niemiecka i mocno się bali, czy przyjdą, czy nie przyjdą, ale jakoś ich wykurzyli.

  • Czy w ciągu całego Powstania pani utkwił jakiś szczególny fragment, jakieś szczególne przeżycie?

Jak spotkałam mojego stryja, już po śmierci.

  • Może pani opowiedzieć?

Stryj był saperem i organizował produkcję granatów w takich jakichś zakładach rzemieślniczych, które się mieściły na Kruczej, niedaleko Pięknej. To były szerokie podwórka, no i tam produkowali butelki i był ostrzał granatnika, trafił go granat.

  • Jakąś osobę z pacjentów może pani pamięta?

Nie, to w ogóle, o to się nie pytało.

  • Nie mam na myśli danych personalnych, tylko sytuację, na przykład był ciężko ranny, rozmawiał z panią albo był szczególnie trudnym pacjentem?

Nie, ja nie byłam traktowana jako lekarz, bo nie miałam do tego żadnych danych. Byłam ręce pomocne, które robią coś, niezbędne rzeczy dla chorych, umyj, nakarm, ale nic fachowego.

  • Jakieś przyjemne przeżycie może pani pamięta z tego okresu?

Przyjemne, jak pierwszy raz usłyszałam… Chyba radio, bo był głośnik, i grano „Warszawiankę”. To było warto zacząć, przeżyć to. Pierwszy raz usłyszałam „Warszawiankę” na Marszałkowskiej, gdzieś tak od strony Skorupki, czyli z północnej strony.

  • Mniej więcej kiedy to było, pani pamięta?

W pierwszych dniach. Jak skończył się ten bardzo ostry ostrzał Marszałkowskiej. Początkowo Marszałkowska była zupełnie nieprzekraczalna, bo był ostrzał z okolicy placu Zbawiciela, wzdłuż, bo Niemcy mieli cały odcinek od placu Unii do placu Zbawiciela, cały ten teren był zajęty i tam ostrzeliwali. Potem ich chyba wyparli, barykadę zrobiono, to był początek. Potem jeszcze jeden moment, po Powstaniu, już zawieszenie broni, kiedy szłam do rodziców, gdzie też przeżyli w piwnicy, ale dwie trzecie domu zdmuchnęło działo kolejowe. Wiem, że wyszłam, spojrzałam i zobaczyłam, że dwie trzecie domu nie ma. Ale na szczęście byli w piwnicy.

  • To znaczy to był miły moment, dlatego że okazało się, że rodzina przeżyła, tak?

Że przeżyła, bo normalnie nie schodzili do piwnicy, bo: „A tam, kto by schodził” – niewygodnie. Tym razem wyjątkowo [zeszli]. Siostry nie było w domu, siostrę zastało Powstanie na placu Unii i schroniła się w straży pożarnej, i dzięki temu przeżyła, bo tam mordowano wszystkich, kto się nawinął w ciągu trzech czy czterech dni. Wiem, że wymordowali również ludność z domów w okolicy placu Zbawiciela. Tam zginął profesor Przyłęcki, nasz profesor chemii fizjologicznej, bardzo znany, ceniony i miły człowiek.
  • Czy z tego okresu Powstania, czyli od 1 sierpnia do 2 października, jest jakiś epizod, o którym jeszcze nie mówiliśmy, a który pani mocno tkwi w pamięci, chce pani go wspomnieć?

Jeszcze właśnie, kiedy już było zawieszenie broni, była cisza, szłam Piękną do rodziców i usłyszałam, jak chyba ludzie z Armii Ludowej śpiewali „O cześć wam panowie magnaci”. I to zrobiło na mnie dosyć przygnębiające wrażenie.
Po zawieszeniu broni zaczął się ruch, zaczęli się wszyscy szykować do wyjścia. Wyszłam z ciotką, która chciała wyjść ze mną, pielęgniarką, która nie była młoda, tak że miała szansę zostać, ale chciała wyjść ze mną. Wyszłyśmy do placu na Politechnice, dalej nas popędzono do Pruszkowa. W Pruszkowie byłyśmy dobę albo dwie doby, i całą tą halę popędzono do transportu, bez żadnej selekcji, bez niczego, wszyscy. Bydlęcym wagonem tłukliśmy się, to był początek października, a na miejscu, w Nadrenii, już ostatecznym miejscu, wylądowaliśmy 27 października.
Przejechaliśmy przez całe Niemcy, z tym że początkowo no to raczej była cisza i spokój, bez żadnych kłopotów. Od czasu do czasu pociąg się zatrzymywał, żeby można było załatwić potrzeby fizjologiczne, czasem zatrzymywał się, dawano nam jakiś chleb, kawę, zupę czy coś takiego, i wreszcie, po już nie wiem ilu dniach, ale raczej pod koniec, w nocy dojechaliśmy już do Zagłębia Ruhry, i na bocznicy olbrzymiego węzła kolejowego w Bochum nasz transport… Ponieważ bombardowano Bochum, to było ciężkie bombardowanie, to wtedy wiem, że już wtedy właściwie nas nie plombowano drzwi od wagonów, tak że można było otworzyć drzwi i zobaczyć. I to było rzeczywiście coś niezapomnianego, bo to były flary różnokolorowe, czyli było widno jak w dzień w różnych kolorach. Bocznica była na groblach między kanałami, za kanałami była huta, i widzieliśmy, jak trafiła bomba w piec, i gorąca surówka, czerwona, lała się do kanału, a naokoło fruwały… Bombardowanie trwało… Kawałek pociągu, ale myśmy byli w drugiej części, tam było bombardowanie fosforem i zobaczyłam, jak się palą szyny, jak taka pałeczka upadała, no i przednia część pociągu spaliła się razem z ludźmi. Naturalnie nie ryzykowaliśmy, bo te pałeczki fosforowe fruwały, a tak, pod dachem stalowym było się względnie bezpiecznym. Po jakimś czasie nalot się skończył. Po długim czasie nas przyczepiono do lokomotywy i pojechaliśmy dalej.
Zatrzymaliśmy się aż w Osnabrück, czyli już het, het, za Renem, na zachód od Renu. Tam wyładowano nas z pociągu i tam przeżyłam następne ciężkie bombardowanie, ale nie bezpośrednio w Osnabrück, który było taką sobie mieściną, kiepską, tylko w niedalekiej, czyli o kilka, kilkanaście kilometrów [dalej położonej] elektrowni. W piwnicy (nas wszystkich zapędzono do piwnicy) nie można było ustać, tak chodziła ziemia. Podobno trzytonówkami walono. Wtedy zniszczono elektrownię, chyba w Wiesel, ale nie jestem pewna. W każdym razie to było koszmarne bombardowanie i wszystkie bombardowania i oblężenia, i powstania, to było w ogóle nic w porównaniu z tym, jak to było straszliwe. Ale nam nic się nie stało, tynk leciał i ziemia chodziła i to wszystko. Po czym nas załadowano albo na ciężarówkę, albo na jakiś taki marny pociąg (ale chyba na ciężarówkę) i zawieziono nas na tak zwany targ niewolników, tych wszystkich wywiezionych z Warszawy na wielki plac, gdzie chodzili rolnicy niemieccy i wybierali sobie siłę roboczą. Ponieważ już w czasie podróży zawiązały się pewne grupki, no bo nas w wagonie było trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, nie wiem, z trudem można było usiąść, o położeniu się nie było mowy.

  • To były same kobiety czy mężczyźni też?

Ależ skąd, dzieci nawet były, paroletnie dzieci, dwoje lub troje, a może nawet młodsze, tego nie pamiętam.

  • Czy w tej elektrowni byliście po to tylko, żeby schronić się przed bombardowaniem?

Nie. To było miasto. Elektrownie były od miasta kilkanaście kilometrów, samego Osnabrück nie bombardowano, bombardowanie było w okolicy, ale ponieważ nigdy nie było wiadomo, czy nie zawadzą, to na wszelki wypadek w czasie alarmu nie wolno było być na ulicy, więc nas wepchnęli do piwnicy i siedźcie, czekajcie, aż odwołają alarm.

  • Ale w piwnicy nie w elektrowni?

Nie, gdybyśmy byli w elektrowni, to po nas by nic nie zostało.

  • Gdzie pani trafiła z tego, jak pani się wyraziła, targu niewolników?

Jedna z naszej grupy, poznanianka, bardzo wymowna, pyskata i doskonale znająca niemiecki, ale taki niemiecki bardzo potoczny, podsłuchała rozmowę dwóch panów z SA, że gwałtownie potrzebują paru kobiet do kuchni. To podeszła, i powiedziała, że tu są właśnie takie dwie rodziny z Warszawy, co to pracowały już w kuchni i bardzo chętnie w kuchni by pracowały. To on powiedział: „Czemu nie, a ile was jest?”. „Jedenaście, ale to są dwie rodziny, my się nie chcemy rozłączyć”. Założyła taką mowę, ponieważ mówiła gładkim niemieckim i takim swojskim niemieckim, to potrzebowali, bo mieli przedtem jakieś Ukrainki, które im nie odpowiadały, i okropnie źle pracowały, więc Ukrainki odesłali do obozu, a potrzebowali, jak tu jest okazja, taki targ niewolników. Zawieziono nas do malutkiej wsi na pograniczu holenderskim, gdzie nie było stacji kolejowej, gdzie było ze trzydzieści domów maksimum, i tam miały być budowane okopy od strony zachodniej jako obrona przeciw inwazji. Do kopania okopów były całe ekipy Hitlerjugend i dla nich była kuchnia, która mieściła się w mleczarni. Ponieważ to była okolica rolnicza, hodowlana, więc mleczarnia pracowała pełną parą. Do obsługi tych Hitlerjugend, [ich] było około tysiąca, w każdym razie zgraja ogromna, w związku z tym trzeba było tej żywności zrobić mnóstwo. Brali dziewczęta z tej wsi do obierania, ale ich było za mało, no więc zdarzyli się z Warszawy wolontariusze, no to było bardzo chętnie widziane, i wystąpił facet z SA, w mundurze, który nazywał się czysto po niemiecku, Pencek, i powiedział, że jako dobrowolni my będziemy traktowani odpowiednio. Jesteśmy dobrowolnymi pracownikami, w związku z tym pracujemy od siódmej rano do piątej czy czwartej po południu, ale potem mamy wolne i możemy sobie robić, co nam się żywnie podoba, że dostaniemy wynagrodzenie, za które możemy kupować (tylko nie wiem gdzie, bo sklepu nie było ani jednego) wszystko, co chcemy, i ponieważ to jest kuchnia, to wolno nam brać dla siebie (bo będziemy na kwaterze sobie gotowali nasze jedzenie, własne) wszystko, z wyjątkiem mięsa, cukru i tłuszczu. Ponieważ myśmy obierali tony ziemniaków, mleko odciągane było gromadzone w basenie jak basen pływacki, a mężczyźni pomagali w kuchni kucharzom, to wiadomo, że nie owało nam ani mięsa, ani tłuszczu, ani cukru. Jak się chłopak niemiecki (który dozorował centryfugę do robienia śmietany) odwrócił, no to się podstawiało kubek i była śmietana.

  • Czyli dobre warunki, jak na sytuację?

Doskonałe warunki. Mieliśmy pieniądze, więc mogliśmy kupić chleb, była piekarnia. Chleb był głównie ciemny, ale nie było ograniczeń. Zaczęli nam dokuczać chłopaki z Hitlerjugend, bo nam przydzielono kwaterę u ogólnie [najbardziej] niecierpianej wiedźmy z całej wioski, która powiedziała, że nas do ubikacji nie wpuści. Możemy iść do ubikacji o trzy kroki, pod kościołem, śliczny budyneczek. I z tej samej ubikacji korzystali chłopaki z Hitlerjugend, i zaczęli się zaczepiać. Szef ekipy SA, czyli szef tej całej kuchni [niezrozumiałe], powiedział, że jeżeli by chłopaki nam dokuczali albo źle się zachowywali, to natychmiast mamy się mu poskarżyć. Więc poskarżyliśmy się mu, czyli ta dobrze gadająca po niemiecku, on na to: „Jak jeszcze raz to zrobią, to macie ich prać po mordzie i uszach”. Poszedł, zrobił dziką awanturę, naskarżył do dowództwa, że tu dobrowolnie z Warszawy jadą, a oni im dokuczają, i mieliśmy pozycję wyrobioną. Jak cokolwiek, to się skarżyliśmy szefowi SA.

  • Do kiedy byliście tam?

Byłam odkomenderowana do sprzątania biura SA, gdzie stało radio. Tam był taki młody chłopak z Hitlerjugend, sekretarz, bo ja go zawsze prosiłam, żeby nastawiał na radio Luxemburg, bo jest bardzo ładna muzyczka. Czasem nie tylko muzyczka była. On wprawdzie powiedział, że słuchanie tego radia to… Ale nic nie powiedział. Od razu założyłam, ponieważ do mnie należało sprzątanie, więc się zorientowałam, że drugi z tych urzędników, komendantów SA, mówi po francusku. Tłumaczyłam, że ja niemieckiego w ogóle nic, ani dudu, ale owszem, francuski. Ponieważ to był winiarz z okolicy Bonn, znał francuski, był miły, wykształcony, to sobie po francusku gadaliśmy na tematy najróżniejsze. Przeważnie pytałam się, jak jest po niemiecku szczotka, jak jest kubeł, uczył mnie niby niemieckiego. Niemiecki znałam już dawno, nie najgorzej.
Jakoś tam żyliśmy, no i kiedyś zdarzyło się, że Pencek złapał mnie, jak słuchałam Luxemburga. W pierwszej chwili sięgnął po pistolet, ale ja byłam bezczelna, wiedziałam, że ma rodzinę w Berlinie. Myśmy zawsze mówili, że alianci doskonale wiedzą, gdzie my jesteśmy, i nam włos z głowy spaść nie może. I kiedy było bombardowanie, to naszą kwaterę, nasza kwatera, już ta druga, była w szkole, obok kościoła, i samolot w nocy (myśmy spali w tej części dalszej od kościoła) rzucił tak zwaną minę podmuchową, która zmiotła prawie cały kościół i pół tej szkoły. Ale w tej części, w której myśmy spali (rozumie się, na ziemi pokotem) jakimś cudem tylko portret Hitlera spadł i się potłukł na drobniuśkie kawałki. W każdym razie wtedy bezczelnie powiedziałam: „Słuchaj no, Pencek, nasi bracia wiedzą, gdzie [jesteśmy]. Jeżeli nam włos z głowy spadnie, nie zobaczysz ani żony, ani dziecka”. On schował pistolet z powrotem, dał w buzię z prawej, z lewej: „Idź obierać kartofle!”.

  • Kiedy to było mniej więcej?

To był luty.

  • Czyli już…

Już, już. Jeszcze nie słyszeliśmy, ale już czasem widać było z daleka, na zachodzie bombardowania. To widać jak w pewnej mierze na czarnym niebie czerwona ściana ognia, to znaczy, że były już ciężkie bombardowania artyleryjskie. W pewnym momencie zaczęło się, wycofali Hitlerjugend, i przyszły ekipy, właściwie oddziały włoskich jeńców. To było już po kapitulacji Niemiec, obdarci, głodni, i oni też musieli kopać te okopy w obronie przed armią aliantów. Wtedy właściwie dla nas już nie było roboty, i cud, przyjechała piekarnia wojskowa. Potrzebowali ludzi do roboty. Ponieważ było mnóstwo Ślązaków, to piorunem żeśmy się dogadali, i kapitan powiedział: „Bierzemy was wszystkich, bo akurat i kobiety się przydadzą i mężczyźni w piekarni, a co macie tym żółtkom… To teraz wy jesteście, bez was zawali się piekarnia. Jak się zawali piekarnia, to cały front się zawali. Jesteście zatrudnieni w wojsku, my was bierzemy pod opiekę”. Przenieśli nas do innego pomieszczenia i już nazywało się, że pracujemy w wojsku. Jak przyszedł któryś z panów z SA, to chłopaki z piekarni zaczęli w niego rzucać pecynami ciasta i wołać: Na… zi! Na… zi! – i go wypędzili. On dał spokój, oni się wycofali i my przeszliśmy pod opiekę wojska.
To trwało bardzo krótko, bo już zaczęły się ostrzeliwania, już się pojawiły myśliwce. Do mnie należało szykowanie porcji oficerskich i stałam w domu przy stole, przed oknem, w pewnej chwili usłyszałam samolot, po czym blat stołu przede mną przecięła salwa karabinowa. Poleciały dachówki, już nie było [stołu], przecięty, taki blat stołu przecięty. To były te osiemnastki. Oni mieli rozkaz wycofania się i naturalnie nas zabrali. Myśmy na piechotę szli koło podwód, nasze rzeczy, tobołki, dano na jakąś podwodę i szliśmy. Szliśmy chyba półtorej doby piechotą. Wtedy pierwszy raz spałam w marszu. Ale oni: „Jesteście nasi”. Wreszcie przyszliśmy do jakiejś wsi i nas komendant piekarni umieścił w piwnicy. Przyszedł do nas i powiedział: „Siedźcie w piwnicy, nie ruszajcie się, jesteście w domu wójta. Zapowiedziałem wójtowi, że jesteście moimi ludźmi, po których ja przyślę samochód. Ma was żywić i poić, i dbać o was. A ja wam powiem, Amerykanie są o dwie godziny, ja was zabrać nie mogę ze sobą. Życzę wam wszystkiego dobrego, dla was wojna się skończyła. Ale nie wychodźcie z piwnicy, bo was rozwali żandarmeria polowa”. I tyle. Cisza, jakiś ruch, odjazdy, przyjazdy, komendy. Myśmy siedzieli w piwnicy nie wiem jak długo. Wreszcie zdrzemnęliśmy się, ktoś świeci, otwiera drzwi, czarne twarze, siatki na hełmach, automaty, Amerykanie. Koniec.

  • Ile osób było w tej piwnicy?

Nasza jedenastka.

  • Cały czas trzymaliście się razem?

Naturalnie.

  • Jak pani trafiła do Polski?

Najpierw pojechaliśmy do obozu w Krefeld, bo to było przed Renem jeszcze, był ogromny obóz uchodźców, który mieścił się w koszarach, olbrzymie koszary. Ponieważ ja i dwie panie (które potem okazały się, że były córkami adoratora mojej mamy, który został odpalony, i był przyjacielem i kolegą mojego ojca) my trzy umiałyśmy pisać na maszynie, my trzy znałyśmy obce języki, więc nas Amerykanie poprosili do biura, do rejestrowania tych dipisów, czyli wysiedlonych, i już byłyśmy pracownikami biura. Rejestrowało się, prowadziło się, tak jak należy, karty. Ponieważ znałam niemiecki, a w obozie była olbrzymia ilość Ukraińców, Rosjan, którzy korzystali, że już wolność, to odkryli magazyny paliwa do samolotów, które było trujące, więc co dzień było parę trupów, i ja jako znająca niemiecki byłam wydelegowana, żeby jeździć i załatwiać miejsca na cmentarzu. Początkowo jeździłam za każdym razem, a potem już z góry zamawiałam kilka, kilkanaście, z góry, żeby były, bo Amerykanom to się sprzykrzyło, i wreszcie wysadzili w powietrze, czyli spłonęły te zapasy, i skończyły się te… Ale w każdym razie ten element ukraiński nie był przyjemny. Wiem, że jeżeli ja miałam, któraś z nas szła do tych pawilonów, budynków ukraińskich, to zawsze szedł Amerykanin z bronią jako strażnik, na wszelki wypadek.
Śmieszny incydent, zostałyśmy wszystkie trzy zaproszone na ukraińskie wesele. Jako honorowych gości, przywitał starosta z tacą, na której stała butelka litrowa wody kolońskiej Johann Maria Farina i trzeba było wypić toast za zdrowie państwa młodych, i wypiłam. Wiedziałam, że jeżeli nie wypiję, to dostanę nóż pod żebra. Nie było przyjemne…
  • Pani mówi: „Ukraiński”. Czy pani wiedziała, że to jest rzeczywiście narodowość ukraińska, czy takie obiegowe określenie?

Nie, oni zupełnie inaczej się zachowywali. Tam było trochę Rosjan z Leningradu, inteligencja rosyjska. Oni opowiadali, jakie straszliwe męki przeżywali w czasie oblężenia, to był zupełnie inny element. Tam były dwie lekarki, to było zupełnie co innego, ale tych było bardzo mało. Większość była bardzo proste, raczej chłopskie towarzystwo z Ukrainy, które no dzikie było, no.

  • Jak długo to trwało?

Ile trwało? Do przejścia przez Ren. Przeszli przez Ren i nas wywieźli do czysto polskiego obozu, już po drugiej stronie Renu, w Dormagen, między Kolonią a Düsseldorfem. Tamten olbrzymi obóz, nie wiem, co się stało, w każdym razie tam miałam bardzo dziwny incydent. Któregoś dnia zobaczyłam (jeszcze trwała wojna), że przed pawilonem, przed budynkiem, gdzie mieszkali Amerykanie, jest ułożony taki murek z wojskowego niemieckiego chleba i są na nim oparte karabiny z bagnetami, i wiszą na nich długie białe kalesony. Spytałam się któregoś z tych chłopaków amerykańskich, co to ma znaczyć. „Strajk”. Dla mnie strajk w wojsku, działania wojenne, mówię: „O co chodzi?”. „Bo widzisz, według prawa amerykańskiego to my zawarliśmy z armią kontrakt. My się bijemy, ale oni nas żywią, ubierają, dbają o nas i dostarczają wszystkiego, co potrzebujemy. No popatrz, nie ma chleba, nie dowieźli chleba – czyli tego białego chleba amerykańskiego – racje żywnościowe się skończyły, czyli nie mamy co jeść”. I z koszar wzięli niemiecką bieliznę. „Nie mamy naszej, w co się przebrać, śmierdzimy, no to jak mamy nie strajkować?” Dla mnie to było… Powiedziałam: „Wiecie, w polskiej armii to było nie do pomyślenia, żeby żołnierze w czasie wojny zrobili strajk”. I co się okazało? Myśmy byli odcięci, w kotle. Ale przyjechał wyższy oficer i wytłumaczył im: „Spokojnie, jak się do nas przebiją czołgi, to będzie i chleb, i kalesony, jakie sobie życzycie, ale na razie nie ma”. – „Już jak wiemy, to wszystko w porządku”. Tudzież jak oni zdobyli te koszary, to wywlekli wszystko, zostawili puste mury, wszystko wsadzili to, co było: ekwipunek, urządzenia, polali benzyną i spalili. „Co wy robicie?” – „Żeby nikt nie powiedział, że myśmy tu przyszli rabować. My tego nie potrzebujemy”.
Teraz jeszcze jeden incydent, którego nie zapomnę. To już było na drugiej stronie, kiedy byliśmy w Krefeld, to było duże miasto przemysłowe. Wtedy poznałam młodego lekarza, francuza w armii amerykańskiej, którego ojciec miał z nim się zobaczyć, bo wracał z Warszawy, wracał przez Moskwę do Warszawy. Jego ojciec był naczelnym lekarzem korpusu medycznego Francuzów przy armii amerykańskiej, on usłyszał, jak mu powiedziałam, że jesteśmy z Warszawy: „Jak chcesz, to porozmawiaj z ojcem, może coś…” – powiedział. Potem zostałam zaproszona na przyjęcie u generała majora Krefeldu, Amerykanina, które odbywało się w pięknej willi należącej do jednego z najlepszych ginekologów niemieckich, Żyda, który przeżył wojnę, bo leczył wszystkie żony dostojników hitlerowskich. Z tym że w czasie wojny on nie miał prawa dotykać się do niemieckiej kobiety, ale po cichu wszystkie załatwiał.

  • Proszę, już nie mówmy o lekarzach niemieckich, tylko chciałbym wrócić do pani wspomnień.

To jest moje wspomnienie.

  • Ale pani nie była świadkiem żadnych zabiegów.

Nie byłam, ale to, co mi powiedział, zostało mi w pamięci. Elegancki pan, któremu oddali już jego lecznicę. I on mówi: „Pani jest z Polski? To dobrze, że Hitler tą czerń wymordował, oni nam tylko wstyd przynosili”. To mówi Żyd o Żydach. To nie jest warte wspomnienia? Dla mnie to był wstrząs. Elegancki pan, oprowadził mnie po swojej lecznicy, na ścianie jego willi, którą mu oddali Amerykanie, przedtem była zajęta, nie wiem, kto mieszkał, ale niemiecki dostojnik, i na ścianie wisiał obraz Chełmońskiego „Babie lato”. I on w ten sposób: „Dobrze, czarny motłoch, dobrze, że ich Hitler wymordował. Oni tylko wstyd przynosili. Niech pani popatrzy, ja jestem Europejczyk”. Obok mnie stał ten francuski lekarz, który był biały i czerwony. Pan doktor Küpers był bardzo elegancki. Podarował mi piękne nożyczki i parę drobnych, cennych narzędzi chirurgicznych, bardzo mi się przydały. Ale jak widać, można być antysemitą wybiórczym. I to jest chyba najbardziej wstrząsające przeżycie. Jak można było tak się…

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

O, nie tak szybko. Najpierw był obóz uchodźców właśnie w Dormagen, i tam spokojnie sobie żyliśmy, czekaliśmy, aż nawiążemy kontakt, i na jesieni w 1944 roku przyszło zawiadomienie, już się zmieniła okupacja amerykańska na brytyjską…

  • To w 1945 roku, tak?

W 1944, jeszcze jesień, zawiadomienie, że jeżeli są studenci, którzy chcieliby studiować, to alianci umożliwiają. Można studiować na uczelniach niemieckich albo Bruksela, Paryż, Szkocja, ewentualnie Londyn. Najbliższa uczelnia (ponieważ ciotka była razem ze mną) to była akademia medyczna w Düsseldorfie. I tam zgłosiłam do władz brytyjskich chęć kontynuowania studiów i mnie przekazano do obozu studenckiego w Düsseldorfie, gdzie byli zarówno medycy (to byli przeważnie jeńcy wojenni, bo tam było sporo obozów w okolicy), jak również byli studenci akademii sztuk pięknych, bo to były dwie uczelnie znane na całe Niemcy. Po zdaniu takiego bardzo krótkiego [egzaminu], rozmowy, to nazywało się egzamin sprawdzający, czy ja w ogóle cokolwiek wiem, bo wiadomo, że przecież dokumentów nie miałam żadnych, zostałam przyjęta na trzeci rok studiów w Akademii Medycznej w Düsseldorfie, która przed wojną była czynna od trzeciego roku, nie miała dwóch pierwszych lat, przyjmowała tylko mężczyzn i absolutny konkurs wyników, tylko z wynikami celującymi. Alianci powiedzieli: „Cudzoziemców przyjmujecie wszystkich. My im dajemy wikt, opierunek w obozie studenckim, a wy im dajecie kieszonkowe. Pięćdziesiąt marek gotówką na przejazdy, na drobiazgi, papierosy my dajemy”. I tam przerobiłam trzeci rok i zaliczyłam, dostałam indeks, normalnie zaliczyłam. Po czym to się zrobił już 1945 rok i w 1946 roku wróciłam do Polski, po zaliczeniu trzeciego roku. Zastanawiałam się, znaczy my wszyscy się zastanawialiśmy, ale wróciliśmy. Trochę żałowaliśmy, że wróciliśmy, jak leżeliśmy na naszych pakunkach w tunelu w Legnicy i łazili koło nas żołnierze rosyjscy. Ale nie było powrotu. I tyle.

  • Jak pani zapamiętała Warszawę, kiedy pani wróciła?

Idealną kupę gruzów, ale miejscami dużo lepszą niż to, co widziałam w Niemczech.

  • To znaczy w Niemczech widziała pani też równie zniszczone miasta?

Dużo lepiej. Tam niektóre miasta były zupełnie [zniszczone]. Z tym że Berlin widziałam dużo później, więc już był częściowo, jako tako już odgruzowany. Ale Drezno było… Tamte były naprawdę solidnie niszczone. Z tym że wieś była stosunkowo nieduża, z wyjątkiem nowej, już na jesieni był regularny ostrzał wszystkiego, co się porusza w dzień na drogach, tak że nawet [ostrzeliwani byli] pojedynczy jeżdżący na rowerze. Były dyżurne myśliwce, które jeździły w swoim czasie i ostrzeliwały wszystko, co się rusza: autobus, samochód, nawet pieszych. Wieczorem, jeżeli jechali nie daj Boże ze światłem, to tak samo były dyżurne samoloty, ale na ogół poza drogami wsi nie atakowano. Pod sam koniec kolumny wojsk, to tak.

  • Jeśli chodzi o Warszawę, chciałem poprosić panią o opinię, odczucie na temat Powstania, jaki ma pani dziś stosunek do Powstania?

Że warto było przeżyć. Ale było się młodym, a poza tym nastrój był taki, że chyba powstrzymanie tego było niemożliwe. Poza tym liczono się, że jednak ta pomoc będzie. Nie można było przewidzieć tego, że absolutnie nie pozwolą lądować alianckim samolotom na wschodnich lotniskach.

  • Czy miała pani jakieś nieprzyjemności ze strony ówczesnych władz polskich, choćby z racji tego, że stosunkowo późno pani wróciła do kraju?

Nie, w 1946 roku nie, jeszcze nie. Jeszcze był względny spokój. Nie należałam do żadnej formacji, a poza tym medyków się raczej nie czepiali, bo byli strasznie potrzebni. Nawet był projekt skrócić studia lekarskie, bo potrzeba lekarzy. Na to jeden z profesorów odpowiedział: „Świetnie, potrzeba ludności, urzędowo skróćcie ciążę do siedmiu miesięcy” – no i skończyło się. Nie, nie miałam. Wiem, że interesowano się mną, ale to już jest inna rzecz, to na szczęście koleżanka od Zaorskiego, Żydówka, która… Potem spotkałyśmy się na tym samym kursie, ona była pani kapitan, w mundurze, i padłyśmy sobie w objęcia, że przeżyła.

  • Proszę powiedzieć jeszcze na koniec, czy jest coś, co chciałaby pani dodać do nagrania?

To mogę ex post powiedzieć, bo w tej chwili trudno mi, zagadałam się.




Warszawa, 9 marca 2012 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski
Janina Nowak Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter