Wanda Marczyńska

Archiwum Historii Mówionej

Wanda Marczyńska, urodzona 2 marca 1924 roku.

  • Gdzie pani była w czasie Powstania?

W Warszawie, Koszykowa 54. Dom przylegał do Politechniki i Architektury.

  • Czy szkoła i rodzina wywarły wpływ na pani patriotyczne wychowanie?

Raczej pozytywny, ale tak dosłownie nie wiem, jak wytłumaczyć.

  • Ojciec dawał przykład?

Bardzo dobry był przykład. Mój ojciec był sierotą, wychowywał się u księdza prałata, który był niewidomy. Ojciec mój mu książki czytał, on się później zajmował moim ojcem, tak że skończył maturę. Rosyjską maturę zrobił. Później pracował.

  • Mówiła pani o paradach czy rewiach.

Zawsze jak były jakieś okazje wojskowe, parady, [ojciec] zawsze mnie zabierał na plac Piłsudskiego, na [Grób] Nieznanego Żołnierza, wtedy już to było. Tak że pomimo że dziewczynka byłam (jedna byłam), to mnie chyba traktował jak chłopca.

  • Opowiadał coś?

Opowiadał o wojnie, „cud nad Wisłą”, jak tam był wtedy, zdjęcie nawet takie było, jak Matka Boska tym płaszczem… Nawet mieliśmy piękny obraz, ktoś nam ukradł później. Mieszkaliśmy w Warszawie, a mama koniecznie chciała działkę. Kupili działkę, Falęcice to były. Mama już nie żyje, ale działka została, tak że swoim dzieciom porozdzielałam.

  • Jak ten obraz wyglądał?

Obraz był taki: widać jak Wisła płynie i Matka Boska płaszczem zasłania stronę polską. Tam jest niewiele wojska, a po drugiej [stronie] Sowietów wielkie chmary. Cud się stał, że Polacy zwyciężyli.

  • Pani pod tym obrazem rosła?

Rosłam, ale jak już się rodzice wyprowadzili z Warszawy, działkę kupili i budowali się, później na górze, na strychu był ten obraz i ktoś nam ukradł.

  • Czy pamięta pani wybuch II wojny światowej?

Pamiętam.

  • Jak pani zapamiętała 1 września?

W 1938 skończyłam szkołę podstawową. W 1939 roku już byliśmy na działce. Był taki wielki szum w ogóle, uciekali szosą. Mężczyźni przeważnie uciekali, mieli ich wywozić Sowieci. Pamiętam, jak bomby spadły na pola. Później były łapanki, wywozili do Niemiec młodych ludzi, ale tylko wolnych. Nawet jak było młode małżeństwo, Niemcy nie wywozili. Dlatego bardzo wcześnie się związki małżeńskie zawiązywały. Miałam dziewiętnaście lat, jak wyszłam za mąż. Później wyjechaliśmy do Warszawy z mężem.

  • W którym roku to było?

Wyszłam za mąż w 1942, 1943. Nie wiem.

  • Gdzie pani mieszkała?

W Falęcicach.

  • A w Warszawie?

W Warszawie na Koszykowej cały czas, przy Architekturze.

  • Pani była przy mężu?

Tak jakby.

  • Z czego się pani rodzina utrzymywała?

Mąż pracował. Nie pamiętam dokładnie nazw firm, ale pracował.

  • Zapamiętała pani, czy było trudno z pracą?

Trudno było cały czas z pracą. Mąż był w pewnym czasie (przed Powstaniem) aresztowany i siedział w alei Szucha.

  • Za co?

Nie wiem za co i on chyba też nie wiedział, czy to jakaś pomyłka, czy ktoś go oskarżył. Wiem, że mój ojciec przyjechał, był ze mną, a on siedział niecały rok. Był w drugim skrzydle kamienicy Niemiec, ale jakiś przyzwoity chłop, on się starał o to, żeby męża zwolnili. Zwolnili go w końcu. To nie był żaden gestapowiec, swój chłop był.

  • Jakiś znajomy?

Tylko tyle że sąsiad, ale znajomym specjalnie nie był. Jakoś Niemcom nie bardzo sprzyjał.

  • Jak pani życie wyglądało, kiedy mąż siedział w więzieniu? Z czego pani się utrzymywała?

Mąż pracował, tylko nie pamiętam dokładnie, gdzie. Wypłacali mi wtedy pensję. Miałam już wtedy małego Andrzeja. Nie wiedziałam w ogóle, że [mąż] należał do partyzantki.

  • Pani mąż należał do konspiracji?

Należał, tylko nie wiedziałam.

  • Kiedy się pani o tym dowiedziała?

Jak odkryli broń w naszej piwnicy. Widziałam później, jak Powstańcy w płaszczach wszyscy, pod murami… Tylko wystawały spod tych płaszczy [lufy]. Pierwszego dnia, jak Powstanie wybuchło, pod naszym oknem pokoju nasi zabili niemieckiego oficera. Tak było wtedy, że jak na przykład w domu zginął ten Niemiec, to wszystkich mężczyzn z tego domu wyciągali, rozstrzelali.

  • Tak było w czasie okupacji?

Tak było wszędzie, ale tu nie zdążyli, bo to była godzina może trzynasta, czternasta, a o siedemnastej wybuchło Powstanie. Widziałam przez okno, że ten Niemiec leży na ulicy, a po drugiej stronie ulicy Koszykowej już są Powstańcy z bronią, opaski biało-czerwone, już pędzili gdzieś, już się zaczęło Powstanie. Zaczęło się wtedy wyrzucanie wszystkiego. Z chodników wyrywało się płyty, zrywaliśmy później z okien wszystko, szafa, łóżko, co tam było, krzesła, wszystko na barykady.

  • Gdzie ta barykada była?

Zaraz obok. Jak moje okno było, to zaraz była przez Koszykową, na drugą stronę. Z jednej strony niedaleko było do Marszałkowskiej, a z drugiej do Lwowskiej. Do Lwowskiej było bliżej nawet, tak że barykady broniły przed tym, żeby niemieckie czołgi nie mogły wjechać.

  • Kto kazał je robić?

Było dowództwo, tylko że nie wiem, kto to był.

  • Ktoś przyszedł i mówił, żeby budować?

Tak, już był wielki szum. Kto żywy, wszyscy rzucali krzesła, stoły, wszystko, najładniejsze meble. Też wszystko powyrzucałam, bo moje okno też wychodziło na ulicę. Poza tym chodniki się zrywało, żeby były jak największe barykady, żeby niemieckie czołgi nie mogły wjechać.

  • Jaki nastrój panował? Co ludzie mówili, jak pani ich odbierała?

Było, że to niedługo potrwa, jednak [trwało] dwa miesiące. Później już wody nie było, światła nie było. U nas w drugim podwórku na Koszykowej był garaż, tam konie bili i mięso ludziom rozdawali. Później to już nawet psy, też psa jadłam. Konina to już był luksus, ale psa… Nie wiedziałam, jak mąż przyniósł to mięso w garnku. Wiedział, że bym tego nie jadła, gdybym wiedziała, że to pies. Poza tym do nas się zeszło: z Powiśla kuzynka z mężem, jego kolega ze swoją teściową, synem, tak że kilka osób miałam. Kręciłam w młynku od kawy jęczmień i piekłam chleb, mieliśmy trochę ziemniaków w piwnicy, poza tym w beczce marynowane mięso (nie było wtedy lodówek), tak że było się z czego utrzymać jako tako.

  • Z jakiego powodu przyszli ci krewni i znajomi?

Jeśli chodzi o moją kuzynkę, to przyszła dzień przed Powstaniem. Mówiła, że coś słyszała, że coś się będzie działo. Przywiozła do nas jakieś swoje lepsze rzeczy, że rzekomo się uchowają.

  • U państwa będzie bezpieczniej?

Będzie bezpieczniej. Zostali całe Powstanie.

  • Jak duże pani miała mieszkanie?

Dwa pokoje i kuchenka.

  • Na którym piętrze?

Na parterze. Nie wiem, skąd się wziął kolega ze swoją teściową i z synkiem. Czy on wiedział? Dzień przed Powstaniem do nas [przyszedł] w odwiedziny. Nawet ich specjalnie nie znałam, to był jakiś kolega męża. Też zostali. Pamiętam tylko, jakie to było męczące, jak w młynku od kawy jęczmień mieliłam. Jaki ten chleb był? Przecież upiekłam w piecyku w kuchni węglowej, tak że to żaden…

  • Skąd ten jęczmień?

Jęczmień przynosili. Mąż też workiem skądś przynosił po barykadach. Mieliśmy kuzyna, to był męża brat cioteczny. W podwórku mieszkał jubiler, on u niego uczył się zawodu. Jak szedł na barykady, przynosił różne wiadomości, co się gdzie działo. Jakoś udawało mu się. Pewnego razu już nie wrócił, zginął.

  • Czy miała pani kontakt ze swoją rodziną, z rodzicami przez czas Powstania?

Absolutnie nie miałam. Przecież dziecko zostało! Byłam u rodziców i mąż list przysłał mi przez kogoś, żebym przyjechała natychmiast, bo ma ważną sprawę. Nie wiem, czy on wiedział, musiał wiedzieć widocznie, że coś będzie.

  • Pani była wtedy u rodziców?

Byłam wtedy u rodziców, przyjechałam i mój Andrzejek został tam. Już nie miałam kontaktu z nim, tylko chodziłam i płakałam. Później teściowa go wzięła, bo tam blisko też, a więcej czasu miała. Mama miała gospodarstwo, dużo miała, ale babcia Brońcia jakoś się zajęła moim Andrzejkiem i później dopiero po Powstaniu…

  • W czasie Powstania pani pomagała w szpitalu. Jak to było, że pani się zgłosiła? Kiedy?

Na początku, może parę dni już trwało Powstanie. Trwało zorganizowanie tego szpitala w Architekturze, w budynku Politechniki. Tam nie było przejścia ulicą, tylko były lochy wybite, z domu do domu były powybijane piwnicami. Dyrektor „Gerlacha” to prowadził, zorganizował.
  • Dyrektor „Gerlacha” był komisarzem cywilnym?

Szefem, pan Kucharski się nazywał. Zorganizował dyżury mężczyzn na górze i te dyżury się zmieniały. Jak samoloty leciały, nalot był, to alarmowali ludność. Od Politechniki do samej Marszałkowskiej to zorganizował, tak że wszędzie mężczyźni na dachach się zmieniali. Pamiętam, jak krzyczeli: „Chować się, sztukasy nadchodzą!”. Sztukasy to były wielkie samoloty.

  • Gdzie się pani chowała?

Do piwnic wszyscy uciekali. Ale po kilku tygodniach nasz dom też został zbombardowany do parteru, a to był trzypiętrowy dom. Przez nasze podwórko… Było drugie podwórko i tam była studnia artezyjska. Nie było wody, tam były tłumy ludzi. Przychodzili z Lwowskiej, żeby wody sobie nabrać, bo w kranach nie było. Później, jak nasz dom został zbombardowany, to ci ludzie z wiadrami, z tym wszystkim do naszych piwni chcieli uciekać. Pan Kucharski tak zorganizował, że z domu do domu było wybite, można było przejść do samej Marszałkowskiej. Później, jak dom nasz był zbombardowany, to z okna widziałam, jak on (bo był wtedy na górze) leciał, jego postać. Zginął w gruzach na podwórku. Miał dwie córki, żona miała aptekę. Bardzo dużo zrobił pan Kucharski. To był dyrektor fabryki „Gerlacha”.

  • Z pani budynku do Politechniki też był otwór?

Nie tylko do Politechniki, do samej Marszałkowskiej. Szpital był na Politechnice.

  • Pani umiała robić opatrunki?

Skończyłam kurs Czerwonego Krzyża wcześniej. Nie pamiętam dokładnie. Później chodziłam w Warszawie do Batorego. Nie zdołałam dokończyć całej matury, małą maturę zrobiłam.

  • W czasie okupacji pani ten kurs skończyła?

Tak, w czasie okupacji.

  • Pewnego dnia pani podjęła decyzję, że pani pójdzie pracować do szpitala. Jak to było?

Powiedziałam komuś. Potrzebowali, mało było pielęgniarek z dyplomem. Miałam jakiś dowód, że skończyłam ten kurs. Tam już byłam cały czas. To tragedia była.

  • Jak ten szpital wyglądał, gdzie był umiejscowiony?

W salach lekcyjnych, na stołach.

  • Na górze, na parterze?

Na parterze i na górze. Tragedie: nogi pourywane, ręce. Straszne rzeczy! Nie wszystko można było, trzeba było lekarza, lekarzy nie było.

  • Jaka tam była załoga? Lekarz, pielęgniarki? Pamięta pani jakieś nazwiska?

Nie pamiętam nazwisk. Pamiętałam jakiś czas, ale teraz już nie wiem. Pamiętam tylko, że takich jak ja, niedouczonych, było więcej. Pielęgniarek, fachowców było wtedy mało.

  • Co należało do pani zadań?

Co się dało, co trzeba było. Jak przynieśli na noszach, to umyć, zrobić opatrunek, jakieś środki tam były, niewiele, nie było czym się rządzić, żeby ratować ludzi. Umierało dużo.

  • Pani tam przychodziła co rano?

Tak, co rano przychodziłam. Dokąd trzeba było, to tam byłam, nieraz całe noce.

  • Nie wychodziła pani po rannych na ulicę?

Nie, na ulicę nie. Na barykadach ginęło bardzo dużo.

  • Zdarzyli się jacyś obcokrajowcy, inne narodowości wśród rannych?

Nie przypominam sobie obcych. Przypominam sobie tylko, że z dachów Niemcy strzelali. Były gazetki rozprowadzane z różnymi wiadomościami dla podtrzymania ducha. Dwa podwórka były, to w drugiej bramie zbieraliśmy się i tam były odczytywane. A na dachach Niemcy strzelali, ich nazywali „gołębiarze”. Strzelali do nas, zginęło dużo ludzi. Akurat mi się udało, że przeżyłam.

  • Czy pamięta pani swojego pierwszego rannego, jakąś charakterystyczną historię?

Był Chudzyński, on pięknie na pianinie grał i był ciężko ranny. Był w domu po drugiej stronie podwórka, na drugim piętrze. Pamiętam taki moment, jak mazurki Chopina grał, jak wychodziliśmy, jak nas już Niemcy wypędzili z domów. Ale nazwisk nie przypominam sobie, zresztą nie interesowało [mnie], jak się kto nazywa.

  • Wrócę do atmosfery. Na początku wszyscy myśleli, że to krótko potrwa?

Tak.

  • Była radość, czy ludzie się denerwowali?

Z entuzjazmem wszyscy wyrzucali meble, co kto mógł.

  • Potem, jak Powstanie się przedłużało i było coraz trudniej z jedzeniem, jak ludzie reagowali?

Było załamanie. Nie było możliwości, żeby wyjść z Warszawy. Moja kuzynka jakoś wcześniej wyszła. Nie wiem, może gdzieś blisko mieszkała, a ja w samym centrum Warszawy. Nie było mowy o tym, żeby się wydostać.

  • Czyli właściwie pani spędziła Powstanie w obrębie dwóch podwórek i szpitala na Politechnice?

Tak. Później Powstańcy (jak to było, nie pamiętam) z Pola Mokotowskiego, bo to było niedaleko od nas, przynosili nam buraki, włoszczyznę. Nie wiem, czy to było pod koniec Powstania, nie mogę sobie tego przypomnieć. Wcześniej niemożliwe było się dostać.

  • Czy ktoś gotował dla rannych?

Nie wiem. Przywozili jeszcze (na parterze mieszkałam) kuchnię polową i wydawałam w jakichś miseczkach. Ludzie przychodzili w kolejkach i wydawałam żywność.

  • Ludności cywilnej?

Cywilnej, tak.

  • Miała pani gazetki?

Tak, gazetki przynosili. Były dwa podwórka, w drugiej bramie zawsze ludzi pocieszali. Już nie pamiętam treści tych gazetek, ale to były pozytywne wiadomości. W tym czasie z dachów strzelali Niemcy i zdarzało się, że ginęli. Codziennie prawie były te gazetki. Zbieraliśmy się w drugiej bramie, w drugim podwórku.

  • Ktoś miał radio? Czy pani słyszała jakieś audycje radiowe w czasie Powstania?

Coś było, ale nie przypominam sobie już, jakie były wiadomości. Były wiadomości pozytywne, ale niewiele.

  • Pamięta pani jakieś religijne uroczystości?

Były na podwórkach budowane figurki Matki Boskiej, zbierali się ludzie.

  • Na pani podwórku też tak było?

Też.

  • Figurka była postawiona w czasie Powstania czy wcześniej?

Chyba wcześniej już była, nie tylko w moim podwórku. Zdarzało się, że były figurki ustawiane i tam się ludzie zbierali, modlili się. Też niebezpiecznie, bo też z dachów „gołębiarze” strzelali do ludzi.

  • Czy pani wiedziała, co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy?

Mieliśmy kuzynka, który po barykadach [chodził] i przynosił wiadomości, [na przykład], co jest na Woli, gazetki tajne roznosił. Różne wiadomości nam przynosił, ale pewnego razu, jak wybiegł na barykady, to już nie wrócił. To był młody chłopak, on u naszego kuzyna jubilera praktykował, uczył się zawodu. Zginął.

  • Jaki miała pani kontakt z Powstańcami? Czy widziała pani chłopaków, dziewczyny z oddziałów powstańczych?

Tak, jak biegali z opaskami, jak rzucali butelki z benzyną, ale żeby przychodzili, to raczej nie przypominam sobie. Na pewno były jakieś kontakty, tylko że nie pamiętam.

  • Jak wyglądała sprawa życia codziennego? Czy pani do końca Powstania spała w domu, w swoim łóżku?

W piwnicy.

  • Znosiło się łóżka do piwnicy?

Nie łóżka, tylko koce czy coś takiego, piwnica niewielka była, nas tam tyle było. Jak to mówią: jak śledzie w beczce. Było u nas trzynaście obcych osób i z początku ich karmiliśmy. Później kuzynka z Powiśla tej, co była z mężem, przyniosła jakąś część żywności. Ale jej mąż pilnował, żeby jej siostra nie częstowała. Co my mieliśmy? W beczce trochę. Mąż miał znajomego, który miał w drugim podwórku magazyn z topionym masłem, to trochę ratowało to masło. Mieliśmy trochę ziemniaków. Nie wiem –wiedział, co się dzieje… Przecież to był sierpień, jeszcze nie czas na wykopki, ale mieliśmy trochę ziemniaków, w beczce mięso, świniaka. W drugim podwórku był garaż, tam konie bili i było mięso końskie. Moja kuzynka za nic [nie chciała jeść] końskiego. Później jadła końskie mięso. O psie nie wiedziała. Ale jak z Powstania wychodziliśmy, to też nie wiedziałam, że to pies. Mieliśmy to mięso ze sobą na drogę.

  • Czy jakieś wspomnienie z okresu Powstania utkwiło pani w głowie?

Strach był wielki, kiedy Niemca oficera pod moim oknem zabili. Wszyscy się trzęśliśmy, że wszystkich mężczyzn (bo tak było) pod mur i rozstrzelają. To było o godzinie czternastej, a o siedemnastej Powstanie wybuchło. Niemcy nie zdążyli tego zrobić.
  • Pani mąż był w swoim oddziale podczas Powstania czy był razem z panią w domu?

Częściowo był w domu, ale wybywał bardzo często. Nie wiem, nie zdradzał się z tym. Tylko wiem, że jak był aresztowany, jak siedział w alei Szucha, to za coś go aresztowali. W naszej piwnicy Powstańcy mieli zebrania i później widziałam, że była wybita… Czy to był luft, czy coś, tam było strasznie dużo broni. Słyszałam (bo to na parterze), jak po schodach partyzanci schodzili i tę broń wynosili. Później oknem widziałam, ale nie wtajemniczał mnie, nie wiedziałam, jak to, co to.

  • Czy pani wiedziała, że Anglicy przylatują, że są zrzuty? Widziała pani samoloty?

Nie widziałam, ale się słyszało ciągle, że Anglicy przylatują.

  • Czy ludzie komentowali, że Rosjanie stoją po drugiej stronie, że Anglicy mieli pomóc? Czy pamięta pani rozmowy na ten temat?

Tak, były takie rozmowy, że Anglicy nie pomagają, że Rosjanie. Były obietnice, ale nie ma pomocy. Słyszałam to. Szóstego października wychodziliśmy. Pamiętam, że Niemiec przyszedł do nas i przepędzał nas, ale bez żadnej awantury.

  • Jak wychodzenie wyglądało? Wiedziała pani, że Powstanie upadło? Kiedy pani wychodziła?

Tak [wiedziałam, wychodziłam] 1 października.

  • W jaki sposób się pani dowiedziała, że Powstanie upadło?

Niby ogólna radość była, ale wychodzili ludzie i nie wiadomo, czy coś ze sobą zabrać, gdzie nas pędzą. Do Pruszkowa nas zapędzili.

  • Kapitulacja była 2 października. Skąd pani wiedziała, że trzeba wychodzić? Przyszli Niemcy?

Niemcy wypędzali, krzyczeli, było słychać. Już wszyscy wiedzieli, że jest kapitulacja.

  • Że trzeba będzie opuścić Warszawę?

Że trzeba Warszawę opuścić, oczywiście. Szło się po gruzach i strach było patrzeć w okna, bo wisiały trupy i na ulicach były szczątki ludzkie. Okropność. Pędzili, byłam w ciąży, a oprócz tego niosłam jakiś tobołek, bo coś się ze sobą zabrało. Do Pruszkowa nas wypędzili.

  • Jaką drogą pani wychodziła z Warszawy?

Wiem, że [przez] Pole Mokotowskie. Nie pamiętam, dokładnie trudno zapamiętać. Wiem, że do samego Pruszkowa pieszo.

  • Niemcy konwojowali?

Nie. Od czasu do czasu Niemca się widziało, ale żeby cały konwój, to nie. W Pruszkowie później nas rozdzielali. Była brama i ofiary, starszych ludzi w jedną stronę odstawiali, a młodszych, pełnych zdrowia na tę stronę, gdzie stały pociągi do Niemiec. Wywozili do pracy.

  • Mężczyzn i kobiety razem?

Mężczyzn i kobiety razem, tak. Chcieliśmy się obronić. Jak byliśmy w Pruszkowie, Niemcy jakieś doświadczenia robili na kobietach. Później pracowałam w szkole, dyrektorka opowiadała, jakie ona przeszła. Przyznała się, że jest w ciąży i doświadczenia na niej robili. Strasznie płakała, przeżywała. W Pruszkowie ogłaszali, że jak jakieś kobiety w ciąży, to na badania, jakiś gabinet był. Nie zgłosiłam się, nie poszłam. Dobrze zrobiłam, bo bym nie miała dziecka. Nie wiem, ile tam byliśmy, dwa tygodnie może. Spało się na betonie, wszyscy załatwiali swoje potrzeby. Okropne.

  • Jakieś jedzenie pani pamięta?

Nie pamiętam, czym się żywiliśmy. Wiem, że mieliśmy tego psa. W czajniku to mięso było, a pieczywo, to kręciłam jęczmień i piekłam w blachach, w brytfance.

  • W Pruszkowie?

Nie, to jeszcze w domu, na Koszykowej. Tak że chleba też trochę mieliśmy. Głód był straszny. Czy tam dawali jakieś napoje, nie pamiętam. Później z Pruszkowa wychodziliśmy bramą i Niemcy stali. Młodszych odstawiali na bok, zdrowsze osoby, a ofiary do Generalnej Guberni, jak oni nazywali, wysyłali. Byłam młoda i zdrowa, mąż też, że byłam w ciąży, nie było jeszcze widać. Pamiętam, że mąż mówi: „Ty odważniejsza jesteś − dał mi pięcio- czy dziesięciodolarówkę chyba − dasz temu Niemcowi, co stoi. Jak weźmie, to nas puści”.

  • Żebyście byli razem?

Żeby nas [wysłali] do Polski, jak nazywali – do Guberni Generalnej. Ale się nie udało.

  • Wziął pieniądze?

Tak, ale nie puścił nas. Poszliśmy dalej. Siedzieliśmy, staliśmy pod akacjami. Nasz sąsiad, który miał jatkę z mięsem, miał pięknego psa wilka i miał cały czas dla niego żywność, ten pies pięknie wyglądał.

  • W Pruszkowie też był z psem?

Z psem był, tak.

  • Niemcy się zgodzili?

Jakoś. Przyszedł do niego jakiś młody oficer niemiecki. Nas tam stało… Ja wiem, ile? Pan Pronaszko stał, ja z mężem i jeszcze ktoś chyba. Niemiec doszedł i mówi do niego, żeby mu dał tego psa. Nie miał rady, daje mu psa, a ten wilk rzucił się na niego. On mu zaczął coś tłumaczyć. Poszedł, tłumacza przyprowadził i mówi (pies był bardzo ładnie utrzymany, piękny wilczur), żeby mu tego psa [oddać]. Oni lubili taką rasę. Pan Pronaszko miał żonę, ta żona była garbata. Mieli jatkę w hali na Koszykowej. Oficer niemiecki był młody, przystojny i mówi, że go puści. [Pronaszko] wytłumaczył tłumaczowi, że jego żona jest w wagonach do Generalnej Guberni, jak to nazywali, odjeżdża. Niemiec powiedział, żeby mu psa oddał, to go zwolni i zaprowadzi go do żony. Był roześmiany i życzliwy. Staliśmy z mężem. Wpierw do niego doszedł i chciał psa, to on mu dał smycz, ale pies się rzucił na niego. Oddał mu z powrotem, sprowadził tłumacza i tłumacz mu powiedział, że go zwolni i zaprowadzi go do żony, i będzie wolny, tylko żeby pies się zgodził, żeby oddał go Niemcowi. On mu coś poszeptał (nie wiem, czy ten pies rozumiał, czy co), pogłaskał go. Dał smycz oficerowi, ten wziął i pies nic, poszedł z nim. Pogłaskał go zadowolony, idzie, prowadził go. Mówię do męża: „Chodźmy za nim, może nam się uda”. Tam stały wagony do Generalnej Guberni, jak nazwali, i do Niemiec. A on do Generalnej Guberni, do żony go prowadził. Mąż mówi: „Coś ty, odwróci się i strzeli do nas”. − „Może nie zauważy, jak jest zaaferowany tym psem”. Posłuchał mnie i poszliśmy. Jak doszliśmy już do wagonów (były odkryte, nie było żadnych dachów), jakoś się udało, wcisnęłam się, jakieś babki mnie wciągnęły. Później mąż też. Aż nie do wiary to było. On poszedł jeden czy dwa wagony dalej z tym psem, Niemiec go prowadził, a Pronaszko szedł z nim. Doszli tam, gdzie była jego żona. Wszedł – dziury były – tymi dziurami do żony, a pies stał przy nodze Niemcowi. To jest nie do pomyślenia, nie do uwierzenia. Cały czas zadowolony. My też bardzo, bo się udało. Mąż mówi: „Ale miałaś głowę, że tak nam się udało”. Moment, że pociąg rusza. Pies stał przy nim, ten go po głowie, widziałam ten cały obraz. Klapy, co się wchodziło, były pootwierane. W momencie jak pociąg ruszył już dobrze, to ten pies (jeden moment) szarpnął i wskoczył. To jest po prostu… Jak powiedziałam do męża, on mówi: „Co ty, zdawało ci się, nie wierzę”. − „Zobaczysz”.

  • Uratował pana i uciekł.

I nas uratował, i uciekł.

  • Gdzie państwo pojechali tym pociągiem?

Wozili nas, mówili, że do Oświęcimia. Nie wiedzieliśmy, gdzie nas wiozą, ale wszyscy twierdzili, że wiozą nas do Oświęcimia.

  • Ludzie się bali? Jaki był nastrój?

Bali się strasznie. W tych wagonach parę dni jechaliśmy. W nocy co prawda zatrzymywane były, jak ktoś miał swoją potrzebę, wychodził. Ale dużo osób było takich, którzy chcieli uciekać. Zostali zastrzeleni. Tak że Niemcy bardzo pilnowali. Tak nas wozili: do Oświęcimia, to tu, to tam, do Częstochowy, od Częstochowy z powrotem. Wozili nas chyba kilka dni w tym pociągu. Wreszcie zawieźli nas do Skawiny, to daleko na południu, jak Jędrzejów. W Skawinie dzwony biły w kościołach, transparenty piękne dla warszawskich męczenników. Mówię do męża (byłam jeszcze taka młoda!): „Zobaczysz, czy pan Pronaszko nie ma psa”. Wysiadają wszyscy z pociągu w Skawinie, dzwony biły w kościołach, była radość. Patrzymy, z drugiego wagonu [Pronaszko] wychodzi z psem. Mąż mówi: „Nie do wiary”. Pies uratował ich i nas.
Później w Skawinie, pamiętam, spaliśmy w bramie, to był już któryś października, strasznie zimno było. Tylko jakiś koc się położyło na betonie, przenocowaliśmy. Rano przyjechały wozy z okolic, ze wsi i zabierali wszystkich na kwatery. Jak ta miejscowość się nazywała? Wiem, że tam Jędrusie urzędowali, jak to mówili. Ta rodzina nazywała się Michnikowie. Ja z mężem i moja kuzynka ze swoim mężem, i jej siostra, w piątkę zabrali nas do tego jednego domu. Słomy trochę przynieśli, na podłogę, co kto miał. Miałam kilim, koc, tym kocem… Było zimno, to już była połowa października albo i dalej, bo 6 października wyszliśmy, a nas wozili pociągiem. Wtedy, w październiku, pamiętam, że najpierw poszłam na łąki głowę sobie umyć, bo miałam bardzo długie włosy. W październiku, w takiej zimnej wodzie…

  • Przez Powstanie myła pani włosy?

Nie było gdzie, wody do picia nie było, na herbatę nie było. A skąd, żeby głowę myć?

  • Jak długo tam pani była?

Tam byliśmy może więcej jak miesiąc. Najpierw nasz sąsiad, pan Miłosz z żoną odszedł. Ona chorowała trochę na żołądek. Później wyjechali.

  • Całymi kamienicami państwo tam byli, ze znajomymi?

Kuzynka, która się u nas skryła, to była mojej chrzestnej matki córka z mężem. Moja chrzestna matka była hrabianką. Po drodze, jak jechaliśmy, jakoś udało im się wyskoczyć i w Częstochowie do jakiejś ciotki udało im się dostać. Ninka (ta druga) została z nami. Później nas zabrali państwo Michnikowie.

  • Jak was przyjmowali?

Bardzo marnie. Spaliśmy też na ziemi, nie było podłogi, tylko jakaś glina ubita, spaliśmy na tym. Jeść też jakoś… Babcia tam była, jakoś sobie mnie upodobała i zapraszała mnie. Płakała do mnie, że jej syn był oficerem, lotnikiem, że od początku wojny nie daje żadnych [znaków]. Pocieszałam ją, że może jest w Anglii, że na pewno się odezwie, że na pewno żyje i ona się cieszyła. Później mi przynosiła masło, a to jajka miała i ciągle jak przychodziła tam i w piątkę siedzieliśmy, to zawsze mnie prosiła. Później tamci państwo odeszli, zostaliśmy z mężem. Później chodziła komisja i nie podobało im się traktowanie nas. Kazali wstawić łóżka, dać jakieś koce do spania i ogrzać pokój.

  • Z kogo złożona komisja?

Wójt, sołtys.

  • Polacy?

Tak. Później, jak tamci już odeszli, we dwoje z mężem zostaliśmy, dosyć nas dobrze traktowali, mieliśmy dosyć dobre pożywienie i był ogrzewany pokój. Bardzo nas prosili, żebyśmy zostali u nich, bo jak odjedziemy, to im dadzą takich warszawiaków, że im będą wymagania różne stawiać. Chcieliśmy jak najszybciej uciekać. Po jakimś czasie wybraliśmy się, wyjechaliśmy. Wędrowało się, szliśmy całymi kilometrami, później pociągiem kawałek się jechało, później przerywana była trasa, znów trzeba było iść. Ile my tygodni szliśmy? Dostaliśmy się do Rawy Mazowieckiej w końcu. A ile to czasu trwało? Bardzo długo.

  • Kiedy pani doszła do syna?

Z Rawy Mazowieckiej do Lubania, była taka miejscowość. Byłam chrzczona w Lubaniu. Później się tam właśnie dostaliśmy. Z Lubania było jeszcze niecałe dwadzieścia kilometrów, cały czas pieszo. Doszliśmy do moich rodziców. Mój syn był jeszcze kilometr [dalej], u drugiej babci, mojej teściowej. Później, jak już się spotkaliśmy, to zostaliśmy tam jakiś czas.

  • To był jeszcze 1944 rok czy 1945?

Nie, 1944. W 1945 moja córka się urodziła. Urodziła się 2 czy 3 kwietnia. Jeszcze byliśmy tam jakiś czas, miała chyba rok. Najpierw mąż wrócił do Warszawy, jakieś mieszkanie na Myśliwieckiej koło Sejmu wyszukał i nas później ściągnął.

  • Jak się szukało? Po prostu szukało się jakiegoś wolnego pomieszczenia?

Tak, ale to nie było gazu, nie było światła.

  • Czy pani poszła zobaczyć, jak wyglądał dom na Koszykowej?

To już tylko gruzy były. A teraz Koszykowa ma w ogóle inną trasę, inaczej jest poprowadzona. Tak że naszego domu absolutnie nie ma. To był dom Koszykowa 54. Nie ma tego domu, jest w ogóle inna linia Koszykowej. Architektura stoi, nie zbombardowali jakoś. Ciężkie było życie.

  • Jak pani teraz, z perspektywy, patrzy na to wszystko? Czy pani uważa, że Powstanie powinno wybuchnąć?

Nie wiem, czy powinno wybuchnąć. Żeby był inny skutek, żeby było prawdziwie zwycięstwo… Ale to nie poszło przecież na dobre. Bardzo ludzie ucierpieli i tak bardzo dużo zginęło! Mam książkę „Powstanie Warszawskie”.






Warszawa, 22 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Wanda Marczyńska Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód I Śródmieście, Sanitariat Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej „Bakcyl” Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter