Wanda Okolska-Woltanowska „Mrówka”

Archiwum Historii Mówionej
  • Co robiła pani przed wybuchem wojny?

Byłam uczennicą.

  • Jaki wpływ wywarła na panią szkoła?

Bardzo duży. Cała konspiracja zaczęła się w zasadzie od szkoły. Już na samym początku okupacji w szkole organizowano naukę patriotyzmu dla dzieci. Organizowało się paczki dla żołnierzy rannych w 1939 roku. Chodziłyśmy do szpitala Ujazdowskiego wręczać paczki, organizować żołnierzom Wigilie. Poza tym w szkole organizowano wieczorki poetyckie, pieśni, poezje. Chcę zaznaczyć, że to wszystko było w warunkach konspiracyjnych, bo młodzieży polskiej nie wolno było uczyć się ani historii, ani polskiego, ani geografii, więc nauczycielstwo bardzo się narażało. Bardzo często na kompletach mieliśmy historię, język polski czy geografię.
Organizowało się harcerstwo, zbiórki harcerskie. Każdy z nas marzył o tym, żeby na własną rękę przygotowywać się do jakiejś akcji. Jedne z dziewcząt szły na kursy sanitarne, uczyły się pielęgniarstwa, inne przygotowywały się do prac łącznościowych. Ja miałam starszych braci, więc trochę im pomagałam. Poza tym zaangażowano mnie do pomocy w noszeniu paczek na Pawiak, to znaczy, pomagałam moim starszym ciotkom, wujkom, w noszeniu różnych rzeczy, w przekazywaniu wiadomości. Takie jeszcze dziecinne sprawy. Później, w miarę upływu lat, moi bracia byli mocno zaangażowani w pracę konspiracyjną. Mój brat stryjeczny – Konrad Okolski, był w „Zośce” i zginął w Powstaniu na Woli przy przebiciu się z Woli na Starówkę. Mój rodzony brat był w oddziałach, które walczyły na Żoliborzu. 1 sierpnia dołączyłam do najbliższego oddziału, bo mieszkałam na ulicy Złotej. Zgłosiłam się i zostałam w oddziałach, które walczyły w Śródmieściu.

  • Czy w czasie wojny pracowała pani, żeby móc się utrzymać?

W czasie wojny byłam dzieckiem. W czasie Powstania nie miałam jeszcze pełnych szesnastu lat, więc byłam na utrzymaniu matki. Później, pod koniec Powstania, jak zostałam ranna, to prawie rok leżałam w różnych szpitalach. Później musiałam się jakoś psychicznie pozbierać. Straciłam rodzinę. Brata wywieźli od Niemiec. Pojechał do obozu jako jeniec wojenny. Mama moja zginęła, zostałam sama. Trwało to dość długo, zanim pozbierałam się psychicznie. Po tym wszystkim zostałam bez nogi. Nie chodziłam. Mój stryj doktor Konrad Okolski, dyrektor szpitala Dzieciątka Jezus, po prostu zaadoptował mnie, wziął mnie do siebie jako swoje dziecko. Stracił swojego syna w Powstaniu. Dzięki niemu udało mi się stanąć na nogi. Poszłam do szkoły średniej, zrobiłam maturę. Potem poszłam na studia, które skończyłam. Później już zaczęłam normalnie pracować.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?

Na ulicy Złotej. Na dwa dni przed Powstaniem pożegnałam brata. Była koncentracja, młodzi ludzie dostali zawiadomienie, na które punkty mają się zgłosić. Czekali na rozkazy. Mój brat był wtedy w straży ogniowej. Przyszła wiadomość, że Niemcy mają wywieźć strażaków, wobec tego ktoś przybiegł do domu, żeby zawiadomić brata, żeby nie poszedł do straży. Dano jeszcze ze dwa czy trzy adresy, żeby zawiadomić innych chłopców, żeby już nie poszli i gdzie mają się stawić na określony czas i adres. Między innymi w naszym mieszkaniu było zgromadzenie. Suchy prowiant, chłopcy, hełmy. Pamiętam, że szyłam poduszeczki do hełmów, szyło się opaski. Panowało ogólne podniecenie, euforia, szczęście, radość. Na dwa dni przed Powstaniem odprowadzałam brata na Dworzec Gdański. Nie wiedziałam, gdzie jedzie, dokąd jedzie, w każdym razie pożegnałam go wtedy i wróciłam do domu. Już byłam naszykowana, już miałam swój chlebaczek, już czekałam.
1 sierpnia, chyba o godzinie trzeciej, może koło czwartej, usłyszałam pierwsze strzały, więc wyskoczyłam z domu. Na podwórku było już pełno chłopców, broń, brama zamknięta. Zaczęło się organizować wojsko polskie. Wybiegłam na ulicę Złotą. Przez megafony usłyszałam „Warszawiankę” i od razu [pojawiły się] flagi polskie. Ludzie dosłownie oszaleli, rzucali się sobie na szyję, całowali się, rzucali czapki z głów. To był taki moment, że chyba do końca życia go nie zapomnę.
Wróciłam do domu. Naprzeciwko mnie mieszkała koleżanka. Pobiegłam do niej, ona wybiegła mi na spotkanie i obie byłyśmy już gotowe. Zgłosiłam się do pierwszego oddziału, zgłosiłyśmy do dowódcy chęć przystąpienia. Odebrał od nas przysięgę wojskową, spytał się, jakie chcemy mieć pseudonimy i co potrafimy. Powiedziałam, że przeszłam szkolenie częściowo sanitarne, częściowo łącznościowe i że jestem do dyspozycji. Wtedy już zaczęła się strzelanina. Skierowano nas na ulicę Chmielną. Chmielna była równoległa do Złotej. To było na odcinku między Marszałkowską a Żelazną. To było bliżej Marszałkowskiej, na odcinku Marszałkowska–Zielna–Sosnowa (ulica Sosnowa już nie istnieje). Na Chmielnej to była strona chyba parzysta; myśmy zajęli domy po jednej stronie ulicy, a po przeciwnej stronie ulicy Chmielnej były hotele. Te hotele stykały się już prawie z nasypem i z terenem torów Dworca Głównego naprzeciwko hotelu „Polonia”. Druga strona ulicy była obsadzona przez Niemców.
Zaczęła się wymiana ognia. Od razu zaczęli rzucać pociski zapalające. Domy zaczęły płonąć od firanek, od okien. Pierwsza rzecz to gasiło się pożary. Chłopcy zajmowali poszczególne piętra i wywiązała się normalna walka. Cały ten odcinek był w rękach polskich od pierwszego aż do ostatniego dnia Powstania. Marszałkowska, Złota, Chmielna od Marszałkowskiej do Żelaznej, potem dalej były oddziały „Chrobrego”. Poczta Harcerska, Poczta Dworcowa to był nasz teren. Powstały szpitale, punkty sanitarne. Z początku szpitale powstawały w domach prywatnych. W miarę postępu działań, bombardowań, zniszczeń, szpitale kryły się w piwnicach. Rannych przybywało coraz więcej. Codziennie mieliśmy wieczorne apele – plutony stawały na baczność, odczytywało się „stan na dzień”, dane, śpiewało się polski podziemny hymn. Naprzeciwko siedzieli Niemcy. Jak słyszeli nasze śpiewanie, to zaraz się włączali po niemiecku. Zagłuszaliśmy się wzajemnie. Poza tym były tam oddziały ukraińskie „własowców”, „kałmuków” i tak dalej. Najbardziej bałyśmy się dostać w ręce bandytów, bo Niemcy po prostu rozstrzeliwali, a tamci byli bardzo okrutni, szczególnie dla kobiet. Byłam żołnierzem Armii Krajowej, 4. Zgrupowania „Gurt”, 140. plutonu WSK, czyli Wojskowej Służby Kobiet.
Do moich zadań początkowo należało wszystko. Robiłam wszystko, co mi kazano: gaszenie pożarów, noszenie wszystkiego. Później zajmowałam się aprowizacją. Organizowaliśmy punkt żywnościowy, nosiłyśmy dwa razy dziennie jedzenie na barykady. Potem, w miarę jak obejmowaliśmy nowe odcinki, wynosiłam jedzenie nawet dwa razy dziennie, pełznąc przez Marszałkowską (bo barykady były bardzo niskie) aż do rogu Marszałkowskiej. Tam były takie punkty jak „Bachus” i „Żywiec”. To były wielkie przedwojenne restauracje, winiarnie i wielkie gmachy. Tam nasi zajęli cały parter, wykurzyli stamtąd Niemców i po prostu siedzieli. Myśmy musieli nosić im aprowizację i broń. Więc donosiłam broń i donosiłam żywność. Rano kawę, a później w wielkich baniakach zupę. To trzeba było przenieść przez Marszałkowską. Marszałkowska raczej była nijaka: częściowo polska, częściowo niemiecka. Strzelano do nas z „Polonii”, z tego wielkiego gmachu, i strzelano do nas z PAST-y na Zielnej, więc oni widzieli wszystko, a myśmy pełzały. Barykada była niska, bo nie pozwolono nam zbudować [wyższej], bo to, co się zbudowało w nocy, to w dzień bombardowano, niszczono. Więc, żeby nie być zabitym na miejscu, to się na brzuchu pełzało i popychało bańki. Miałam na sobie plecak z jedzeniem, z pokrojonym chlebem, z puszkami, a w bańkach popychało się kawę. I tak się pełzało dwa razy: tam i z powrotem.
Raz poczułam silne szarpnięcie na plecach, ale nie zwróciłam na to uwagi. Jakoś się przedostałam na drugą stronę. Potem, jak byłam na miejscu, zdjęłam plecak, zaczęłam przygotowywać porcję i nagle nóż zazgrzytał mi na chlebie. Okazało się, że była kulka, po prostu strzelano do mnie, a chleb mi życie uratował. Inaczej to pewno dostałabym w głowę albo w plecy. Byłam bardzo zadowolona z siebie i wołam: „Patrzcie, rozstrzelali nam chleb!”. A któryś z tych starszych żołnierzy powiedział: „Nie bądź głupia, ta kulka była przeznaczona dla ciebie”. Trochę łyso mi się zrobiło wtedy.
Raz byłam przysypana na Złotej, tu gdzie jest obecnie kino „Palladium”. Kilka razy przy przebieganiu z punktu na punkt, dosłownie pod nogami, nad głową czy gdzieś obok przelatywały nam kulki, ale to było normalne. Warszawa wyglądała w ten sposób, że z domu do domu nie można było normalnie przebiec ulicą, bo na ogół wszędzie był obstrzał, więc były przebite rowy albo przejścia przez piwnicę. Z meldunkami biegło się zazwyczaj przebitymi tunelami albo piwnicami, rzadko kiedy można było obiec górą. Ludzie siedzieli w piwnicach, kryli się. Z początku wszyscy byli bardzo zjednoczeni, wszyscy byli sobie bliscy. Później, jak Wola padła, to się zmieniło. Było coraz więcej zniszczeń, bombardowań. Brakowało potem wody, owało jedzenia, owało elektryczności, coraz więcej było rannych, więc ludziom było coraz trudniej. Nocowało się w kwaterach, pełniło się dyżury w nocy i w dzień. Biegałam z meldunkami, czasem nosiłam rannych. Trzeba było robić wszystko, co nam kazano. Człowiek był szczęśliwy. Jak wspomniałam, miałam mnóstwo przyjaciół, kolegów.
Miałam takie zdarzenie, że jak psuł się sprzęt do strzelania, karabiny, to dawano mi, żebym niosła do rusznikarzy. Była świetna organizacja: różni starsi fachowcy, ślusarze, rusznikarze, natychmiast w warsztatach reperowali broń, lufy czy zamki. Zostawiałam i zgłaszałam się po to w zależności od tego, jak mi kazano – po kilku godzinach lub na drugi dzień – i zanosiłam z powrotem chłopakom, oddziałom. Już po wojnie, w okresie, kiedy przygotowywałam się do matury, któraś z koleżanek zaprosiła mnie [do siebie]: „Chodź, będziemy się uczyć u mnie w domu”. Wobec tego poszłam do niej. Drzwi otwiera mi jej matka, wchodzę do pokoju, mówię: „Dzień dobry”, a jej ojciec patrzy na mnie i mówi: „Przecież ja ciebie znam. Ty jesteś »Mrówka«! Nosiłaś broń, ja ją reperowałem, pamiętasz?”. Poznałam jej ojca, to był wtedy czterdziestoparoletni pan. Przeróżne były sytuacje i przeróżne spotkania.
Pamiętam, jak padała Starówka. To był chyba 31 sierpnia. Wezwano nas wtedy, jak plutony stały po apelu wieczornym. Przyszedł któryś z dowódców i powiedział, że szykuje się akcja pospieszenia Starówce na pomoc. Chodzi o to, żeby oddziały ochotnicze zgłosiły się na pomoc na przebicie dla Starówki. Powiedziano nam: „Akcja będzie bardzo trudna, wielu z was nie wróci, ale trzeba pomóc żołnierzom ze Starówki. Każdy z oddziałów, tak jak tu stoi, proszę się zgłaszać na ochotnika, kto będzie chciał brać udział w akcji”. Staliśmy rzędem, każdy odliczył i [dowódca powiedział]: „Na mój rozkaz, na raz, dwa, trzy, ten kto ma ochotę, proszę wystąpić krok naprzód. Mówi: „Raz, dwa...”. Zanim powiedział trzy, zrobiłam krok naprzód, obejrzałam się i cały pluton, tak jak stał z tyłu, znalazł się o krok naprzód. Wszyscy się zgłosili. Rzeczywiście, to była bardzo ciężka i trudna akcja. Pamiętam, że poszłam do domu pokazać się matce i jakoś ją uspokoić, że mogę nie wrócić na jakiś czas. Liczyłam się z tym, że mogę w ogóle nie wrócić, bo tak nas przygotowano. Potem wystąpił ksiądz. Każdemu z nas udzielił absolucji, to znaczy przygotował na ewentualną śmierć, rozgrzeszył. Człowiek był względnie uspokojony. Miałam taką torbę do meldunków. Każdy pluton miał swój patrol sanitarny – minimum cztery albo pięć dziewcząt: patrolowa i cztery sanitariuszki z noszami, z podstawowymi środkami opatrunkowymi. No i my przygotowane do biegania z meldunkami. Buty miałam sznurowane do kostek. W zasadzie to cała moja praca polegała na bieganiu od rano do wieczora. Tak że w ciągu dwóch, trzech dni zupełnie znosiłam zelówki, buty nie nadawały się do noszenia, bo biegało się po drutach, po rumowiskach.
Dostałam wtedy do przenoszenia broń. Całe oddziały stały. To był późny wieczór, jedenasta, może dwunasta w nocy. Staliśmy gdzieś między Świętokrzyską a Królewską (już nie pamiętam, bo to wszystko inaczej wyglądało) i czekaliśmy na rozkazy. Nie wiedzieliśmy, na czym ma polegać nasza akcja. To była wielka tajemnica. Nie wiedzieliśmy, że żołnierze wycofują się kanałami, że część oddziałów przechodzi górą przez Plac Zamkowy, przez Senatorską. Przecież o tym nikt nie wiedział, to były ściśle tajne rozkazy. A my czekaliśmy. Dostaliśmy rozkaz przedostania się na Halę Mirowską, na Waliców, na Ciepłą i mieliśmy opanować ten odcinek. To już było przecież po upadku Starego Miasta. Zgrupowały się tu [niemieckie] oddziały pancerne i tylko na nas czekały. Niemcy dowiedzieli się o tej akcji, więc czekali w pełnym pogotowiu. Nie wiem, dlaczego akcja nie zaczęła się w nocy, tak jak nam mówiono, ale o świcie. Całą noc staliśmy i czekaliśmy na rozkaz. Jak zaczęło świtać, poszliśmy do ataku. Był piękny ranek, słońce, myśmy poszli. Teren był otwarty i zaczęto do nas strzelać ze wszelkiego rodzaju broni. Była wtedy masakra. Pamiętam, że z dwóch stron niosłam z koleżanką wielką pakę – walizę, kosz z amunicją. Tam były: granaty, amunicja, butelki z benzyną. Uginałyśmy się pod tym, nie mogłyśmy biec, bo to było za ciężkie. Więc ciągnęłyśmy to prawie i szłyśmy. Tu się wszystko rozerwało: huki, wystrzały. Pamiętam, że szczękały mi zęby ze zdenerwowania, z przerażenia. W zasadzie pierwszy raz znalazłam się na pierwszej linii, bo tak to zawsze biegłam za chłopakami, byłam z tyłu i przenosiłam rozkazy od oddziału do dowództwa albo nosiłam jedzenie, albo biegałam od barykady do barykady, ale nigdy nie byłam tak bezpośrednio w walce. Tutaj padali ranni, tutaj dziewczęta podbiegały z noszami, tu się normalnie ludzie rozrywali. I ciągnęłyśmy tą skrzynkę z amunicją i nagle jeden z dowódców drużyny zawołał: „Dziewczęta z bronią, pięć metrów za oddziałem stop”. Stanęłyśmy i wtedy pamiętam, jak dosłownie podniosły mi się włosy na głowie i skórka na plecach, bo sobie nagle zdałam sprawę z tego, co ja niosę. Dlatego mamy być pięć metrów za oddziałem, że jak padnie pocisk, to my wylatujemy [w powietrze] razem z bronią, a oddział musi być bezpieczny. No więc chłopcy się rozbiegli w tyralierę, rozstrzeliwali się, biegli, a my we dwie jak te dwie sieroty wlokłyśmy się z bronią. Wszystko się paliło, jakieś druty, człowiek się o to potykał. Wpadłyśmy do jakiejś bramy. To był teren getta, wszystkie domy wypalone. Stałyśmy w metalowej bramie. Oparłam się plecami o bramę. Pamiętam, jak ta brama chodziła. W każdej chwili to się mogło zawalić. Jakoś się opanowałyśmy, jakoś człowiek chwilę odpoczął i wtedy podniosłam głowę. Naprzeciwko była spalona kamienica. Nic nie było, tylko wypalony fronton bez okien, bez niczego. W jednym wypalonym oknie majtała się rama od okna. I w tej ramie wywieszony był obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Pamiętam, jak się wbiłam oczami w ten obraz. Nie wiem, to była sekunda, dwie, nie wiem, co mówiłam. Na pewno wołałam: „Pomóż i uratuj”. Jakoś się opanowałam, chwyciłam z koleżanką za ucho od skrzyni i pobiegłyśmy dalej. Jakoś dogoniłyśmy oddział. Ukryłyśmy się w jakimś załomie. Kazano nam częściowo rozdać to, co miałyśmy. Pomagałyśmy i jakoś się przetrwało.
Doszłyśmy do ulicy Ciepłej, na której była fabryka Jarnuszkiewicza. To była fabryka łóżek żelaznych. Długo po wojnie, jak byłam na studiach, poszłam na Stare Miasto. Stare Miasto dopiero podnosiło się z gruzów i otwarty był taki sklepik z pamiątkami. Między innymi na wystawie zobaczyłam [figurkę] chłopczyka. Stanęłam jak wryta. Weszłam do sklepu i mówię: „Proszę pana, chciałabym kupić tego powstańca”. Byłam na kulach, nie miałam protezy. On na mnie popatrzył i mówi: „Dziecko, ten powstaniec nie jest do sprzedania. On tu stoi, on tu pilnuje”. Ale ja mówię: „Ja chcę, ja bardzo proszę, żeby pan mi go sprzedał”. On mówi: „No to mogę dla ciebie to zrobić, bo to jest mój pomysł”. To właśnie pan Jarnuszkiewicz, syn właściciela fabryki, był plastykiem i to wykonywał. I on mówi: „Ja się nazywam Jarnuszkiewicz. Proszę, niech pani do mnie przyjdzie – tego i tego dnia – i odlew będzie już gotowy”. Ja mówię: „Wie pan, taki zbieg okoliczności, nazwisk. Ja w czasie Powstania byłam w fabryce Jarnuszkiewicza na ulicy Ciepłej”. On mówi: „To fabryka mojego ojca”. I takie właśnie dziwne spotkania bywały po wojnie. Nie wziął ode mnie pieniędzy, tego gipsowego powstańca dostałam za darmo. Do dziś dnia się spotykamy. Do dziś dnia tworzymy wielką rodzinę. Do dziś dnia mamy swoje Wigilie, jajeczka, obiady, spotkania. Do dziś dnia przyjaźnimy się jak najserdeczniej.
Ten odcinek został utrzymany do końca. Bardzo wielu moich najbliższych kolegów zginęło. Właśnie z 6 na 7 września zaczynał się najgorszy okres naszego odcinka i Śródmieścia, bo popadały już wszystkie inne dzielnice i zabierano się za Śródmieście. Na ogół nas nie bombardowano, bo byliśmy na jednej linii z Niemcami, więc samoloty nie mogły bombardować, bo bomby spadałyby i na nich. Te dalsze ulice: Pańska, Świętokrzyska i tak dalej, już były bombardowane. A to była Chmielna, Złota. Złota częściowo była bombardowana, ale na ogół ostrzeliwana była „Tygrysami”, granatnikami (ja dostałam z granatnika). Wypady Niemców i wypady naszych granatami. Zdobywaliśmy dosłownie dom po domu. Jednego dnia nasi przejęli dom, drugiego Niemcy. Były podkopy, były podkładane ładunki dynamitu, żeby wysadzić dom. A to wykurzało się Niemców, a to nas wykurzali – to były takie nasze codzienne przeprawy.
  • Brała pani udział w życiu kulturalnym albo religijnym?

Wszyscy byliśmy wtedy bardzo wierzący. Chodziło się do kościoła na mszę. Na sprawy religijne nie było czasu. Jak była wolna godzina, to dziewczyny się na ogół myły, prały coś albo siedziały, śpiewaliśmy wspólnie piosenki albo snuliśmy plany, co będziemy robić po wojnie. Pamiętam, że marzyłam o tym, żeby popływać kajakami po Wiśle. Umawialiśmy się na randki. Chłopcy pisali dla nas wiersze, śpiewali nam piosenki. Byliśmy szalenie młodzi. Towarzystwo było wiecznie zadurzone w sobie. Pamiętam, że dwa dni mi wystarczyły, żeby się zakochać w jakimś chłopaku, a po dwóch dniach mówię: „Wiesz, on mi się już nie podoba”. – „No to się zamieńmy, bo ja tam sympatyzuję w tym i w tym” – byliśmy na tym etapie. To było strasznie niewinne. W każdym razie mogę mówić o sobie, nawet się nie całowaliśmy ze sobą. Nie było na to czasu ani wyobraźni, byliśmy po prostu młodzieżą szkolną. Owszem, te starsze koleżanki, dwudziesto-, dwudziestojednoletnie to miały jakieś swoje romansiki, przygody, ale młodsza brać była bardziej romantyczna.
Nie pamiętam życia kulturalnego. Byłam zajęta od rana do późnej nocy. W nocy miałam dyżur przy telefonie, to na ogół leżałam na materacu, pod telefonem. Jak budził mnie telefon polowy, to biegłam, odbierałam i zgłaszam się na punkt. [Jak nie miałam dyżuru, to] spałam jak kamień i nic mnie nie obchodziło, choćby się waliło, paliło, bomby nie bomby, ja chcę spać. Byłam tak zmordowana. Później we wrześniu, jak było wiadomo, że zaczyna się robić niedobrze, jeszcze wierzyliśmy, że przyjdzie pomoc, ale człowiek był w takim amoku – po prostu szedł. Pamiętam, że potrafiłam spać na stojąco. Szłam i majaczyło mi się, wydawało mi się, że jestem gdzieś. Wiedziałam, że prawie śpię, ale szłam. Tak że to były już stany absolutnego wyczerpania.
Poza tym potem już mieliśmy wszyscy biegunki. To było szalenie wyczerpujące. Nie było co jeść. Przez pierwszy miesiąc to było jeszcze jako tako, ale potem była kasza pluj, „pluj-zupa”. Zdobyło się zakłady Haberbuscha na rogu Grzybowskiej i Żelaznej. To były wielkie zakłady piwowarskie (Niemcy je mieli) i tam były ogromne zapasy, więc zdobyliśmy zapasy jedzenia, przede wszystkim cukru. Cukier był w kostkach. Pamiętam, że kieszenie miałam napchane kostkami cukru. Jak byłam bardzo głodna, to gryzłam ten cukier. Poza tym był jęczmień czy owies (całe worki tego były), więc robiono nam na tym zupę – tak zwana pluj-zupa, bo jęczmień niełuskany, więc to się dosłownie jadło i pluło, stąd „pluj-zupa”, to było obrzydliwe. Nie było już chleba. Z początku nosiłam chłopakom chleb z konserwami, normalną zupę, takie wielkie kotły. Nasze matki, kobiety gotowały. Przynosili to na punkty i każdy z manierką przychodził, dawało się zupę, kawę czarną, zbożową. Nie było wody, więc były tylko leje po bombach, a w nich przerwane rury. Sączyła się woda. A Niemcy przecież ostrzeliwali z góry. Wodę się brało w nocy, były kolejki do wody. Wodę w wiaderkach nosiło się do szpitali.
Na Złotej 22 był urząd skarbowy. To był wielki gmach o bardzo silnych konstrukcjach i tam był szpital polowy. Jak byłam ranna, to już dla mnie nie było miejsca na parterze, tylko leżałam w piwnicy. Tam był węgiel. Zresztą piwnica była duża. Wtedy piwnice były wielkie. To była przecież wojna, więc ćwierć piwnicy zajmował węgiel, tam były kartofle, marchew, kapusta i inne jedzenie. Jak było bombardowanie, ludzie mieszkali w piwnicach. Dzieci – kobiety rodziły dzieci – oddzielny rozdział to było rodzenie dzieci. Przecież matki nie miały pokarmu, nie miały mleka, nie było jedzenia. Były specjalne punkty, które robiły jedzenie dla tych niemowląt. Trzeba było to sterylizować i przenieść to dla matek rodzących. Bomby sypały się na głowę. To była jedna wielka, straszna rzecz. Nasi chłopcy, którzy byli lżej ranni, ledwo się wylizali, ledwo mógł ruszać ręką, to już wracał z powrotem i mówił: „Już mogę strzelać. Panie plutonowy, już jestem gotów”. Pamiętam, jak byłam ranna, leżałam w tej piwnicy i przyszli do mnie, odwiedzali mnie, zafasowali mi butelkę czerwonego wina francuskiego. A że byłam w ogromnie wycieńczona, byłam wtedy umierająca, już miałam ostatnie namaszczenie. Nic nie jadałam, piłam tylko wodę. Kazali mi dawać na pobudzenie dziennie dwie łyżeczki czerwonego wina. Pamiętam, że się bardzo upominałam o to wino. Dostawałam dwie łyżeczki od herbaty: jedną rano i jedną wieczorem. Ale miałam mniej więcej taki stan gorączkowy: rano to prawie nie było trzydzieści pięć, a wieczorem czterdzieści jeden. Skoki typowe dla zakażenia, dla gangreny. W tej piwnicy, gdzie byłam, leżało towarzystwo najciężej ranne, umierali na tężca z ran, z zakażeń i tak dalej. Amputacje odbywały się przy lampach karbidowych, przy lampach, przy świecach, przy lampach naftowych. Pamiętam, że uśpiono mnie, ale obudziłam się na stole. Nie pamiętam wtedy takiego bólu, po prostu obudziłam się, jak mnie bandażowano.

  • Jakie jest pani najgorsze i najlepsze wspomnienie z Powstania?

Najlepszych było bardzo mało, bo żartowaliśmy ze sobą, chłopcy nam robili jakieś kawały. Pamiętam, że bałam się pluskiew. Muszę coś powiedzieć. To taki drastyczny temat. Ulica Chmielna była bardzo specyficzną ulicą, bo to była ulica hoteli niemieckich i prostytutek. Było bardzo dużo tak zwanych wesołych lokalików i tak zwanych burdeli niemieckich. Zakwaterowano nas w niemieckim domu publicznym, w hotelu, w „Oazie”, „Astorii”. Naprzeciwko słynnej „Astorii” był hotel dla oficerów niemieckich, a myśmy się znaleźli w „Oazie”. „Oaza” była dla żołnierzy. No więc wpadli, wykurzyli stamtąd Niemców, a chłopcy weszli i krzyczą: „Patrzcie, dziewczynki, wiecie, gdzie jesteście?”. – „Nie”. – „Jesteście w burdelu!”. Pamiętam, że byłam zażenowana, zawstydzona jedna z drugą. Dziewczynki z dobrego domu, z warkoczykami, nagle znalazły się w domu publicznym. Strasznie się bałam pluskiew, a tam pluskwy chodziły po ścianach. Chłopcy znaleźli nawet jakieś rachunki. Wołali: „Patrzcie, tyle kosztuje takie posiedzonko” – i tak dalej. Były takie żarciki różne, niewybredne. Ale poza tym śpiewaliśmy sobie piosenki, gadaliśmy wieczorami, szczególnie jak miałam służbę przy telefonie. Nie musiałam nigdzie biec. Nawet byli tacy mali harcerze, tu gdzieś był jakiś sklep zdobyczny z dziecinnymi zabawkami. Patrzę, a ci trzynastoletni chłopcy bawią się żołnierzykami, zabawkami. Takie to było wojsko. Jeden właśnie taki moment pamiętam, jak zdobyto „Żywiec”. To była winiarnia i restauracja. Chłopcy się rzucili, opanowali cały parter i rzucili się do tych piwnic. Powyciągali różne butelki z winem, jakaś malaga, jakieś takie wspaniałe omszone wina i towarzystwo zaczęło pić. No i: „Stań tutaj na warcie”. Stanęłam jak ta głupia, bez broni. Któryś z chłopaków przybiegł i jakiś drugi kolega stał koło mnie i koleżanka, przybiegł i mówi: „Macie wino”. – „Ja nie piję, jestem harcerka”. – „Ale to nie jest żadne wino, to są ciągutki”. Dano nam taką butelkę. Okazało się, że to była stara, omszona malaga, ciągnąca się jak toffi. Ale to było słodkie, fantastyczne. Po paru pociągnięciach chciało mi się spać. Usiadłam i natychmiast zasnęłam. Tak we trójkę myśmy zasnęli pięknie na siedząco. I nagle ryk nad głową: „Wstawać! Baczność! Co to za wojsko?!”. Boże, jak nas wtedy opieprzono ostatnimi słowami (do dziś dnia nie powtórzę tych słów). „Do raportu karnego was wyślę!” – a to taki chłopak w krótkich majteczkach stał na baczność, ja przy nim koleżanka. To było śmiechu warte. Przecież wiadomo było, że myśmy się nie upili, tylko nas poczęstowano takim jakimś zajzajerem.
Kiedyś postawiono nas na warcie. Zdobyliśmy „Astorię” – hotel naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy. On płonął i już się częściowo dopalał, ale były jeszcze czerwone, rozżarzone, niedopalone rzeczy –istniał dalej, ale ta pierwsza oficyna była już przez nas zdobyta. Nas trzech łączników postawiono, żebyśmy stali na czatach. Jak tylko będzie jakiś ruch niemieckich patroli, mamy biec wstecz i zaraz zawiadomić. Pamiętam, że byłam w cichołazach, to znaczy w butach owiniętych gałganami, żeby nie było słychać. Siedziałam na tych zgliszczach i słuchałam. Noc, siedzę sama i pełna napięcia cała drżę ze strachu, z wrażenia, ze zdenerwowania, ze wszystkiego, co może istnieć. Parę metrów dalej siedzi drugi delikwent, za mną siedzi koleżanka z trzeciej strony i nie możemy się do siebie odezwać zupełnie, tylko słuchać. W razie jakichś szmerów czy czegoś natychmiast mamy biec i zawiadamiać oddział. Nagle słyszę sypanie się kamyczków. Tutaj też sypanie się kamyczków. Włos się podnosi – Niemcy idą. Czy już mam biec, czy nie? Już podniosłam się, już jestem przyczajona, rozglądam się, daję znać koleżance, ona kiwa głową i nagle słyszę: miau – przebiegło stado dzikich kotów. Gdybym tak pobiegła i narobiła larum, to byłaby straszna kompromitacja. Ale wrażenie było.
Najgorszy moment to właśnie akcja przebicia się, wtedy kiedy [pomagaliśmy] oddziałom ze Starego Miasta. Część, która przechodziła kanałami i wychodziła na Warecką, a część, która szła górą przez Plac Zamkowy, oni tam prawie wszyscy polegli. Nie wiem, czy ktoś tam przeżył. Część biegła Senatorską i ci na Senatorskiej, przez kościół Świętego Antoniego wybiegli na ogród do Ogrodu Saskiego, a że byli w panterkach niemieckich, to też im się częściowo udało przebiec przez Marszałkowską i wpadli na Królewską na naszą polską barykadę. A myśmy o tym nie wiedzieli, nam kazano zdobywać tą część. Po prostu chodziło o to, żeby zatrzymać impet niemiecki na naszych oddziałach, żeby dać wolną drogę żołnierzom wycofującym się. Po prostu byliśmy mięsem armatnim. Dla mnie to było najstraszniejsze przeżycie. Drugie [przeżycie] to wtedy, kiedy byłam ranna i kiedy leżałam w nocy na ulicy i czekałam do rana, aż mnie ktoś zabierze z tej ulicy. Biegłam, było natarcie niemiecki, myśmy się ledwo trzymali. Miałam zanieść meldunek do dowództwa przy Sosnowej z prośbą o broń. Wiedziałam, że to jest strasznie ważne, że możemy nie utrzymać odcinka. I na rogu Złotej biegłam odkrytą ulicą, licząc, że to jest noc i przebiegnę. Dostałam z granatnika. Rozłożyłam się na ulicy i nie mogłam się ruszyć. Ból potworny. Wiedziałam, że jest ostrzał, więc przy następnym ostrzale mnie zabiją. Ale leżałam na tej ulicy i przebiegał jakiś harcerz. Zawołałam go i prosiłam o pomoc. On powiedział, że nie może [mi pomóc], bo biegnie z meldunkiem, ale wracając, zorganizuje mi pomoc. Powiedziałam mu, żeby zaniósł meldunek. Wziął ode mnie meldunek i pobiegł z tymi dwoma meldunkami. Zameldował, że łączniczka jest ranna. Dopiero jak się rozwidniło, ten chłopak zorganizował mi pomoc. Wzięto mnie do szpitala na Złotej 22 czy 24, już nie pamiętam.
Potem najstraszniejszy moment to był moment po kapitulacji. Ja nie wiedziałam, byłam nieprzytomna. Leżałam w szpitalu, byłam przygotowana na śmierć, miałam ostatnie namaszczenie. Nie bardzo wiedziałam, co się gdzie dzieje. I nagle – jak obuchem w głowę – dostałam wiadomość, że Powstanie padło i że są Niemcy. Potem Niemcy już wkroczyli do tego szpitala. Tam byli „ukraińcy” – pijani, brudni, cuchnący gorzałą. Myśleliśmy, że nas tam rozstrzelają, tak jak rozstrzeliwali na Starówce. Ale była podpisana kapitulacja i byliśmy objęci Konwencją Genewską, więc byliśmy traktowani jako jeńcy. Pamiętam, że swoją zdjęłam opaskę, trzymałam na piersiach.
Potem nas już ewakuowano. Warszawa płonęła. Wynieśli na ulicę na noszach. Leżałam na asfalcie. Ulica płonęła z dwóch stron – dosłownie jak pochodnia. Było gorąco i podjeżdżały ciężarówki. Wkładali nas na noszach i wywozili. To był najstraszniejszy moment. Chłopcy przychodzili się żegnać, szli do niewoli. [Mówili]: „Nic się nie martw! Wrócimy! Trzymaj się!”. Potem, ponieważ ja byłam w takim stanie, to sądzili, że umarłam, zginęłam. Potem opowiadali, że jak byli w niewoli, to tam byli księża i odprawiali msze za poległych. Byłam zawsze wymieniana, więc nie będę długo żyła. Potem były takie spotkania: idzie się jakąś ulicą albo jedzie się tramwajem lub autobusem i nagle ktoś mówi: „»Mrówka«? To ty żyjesz?!”. Albo „Boże, ile lat ciebie nie widziałem!”. Ludzie się gapili.

  • Pani została wywieziona...

Trzymaliśmy fason. 15 sierpnia (to był jeszcze okres naszych wielkich zwycięstw) zrobiliśmy piękną defiladę. Poszliśmy pięknie ubrani, wyszorowani, wyprasowani, w mundurach do kościoła na mszę. Był to przecież dzień Wojska Polskiego i Cudu nad Wisłą. Na ulicy Moniuszki była kaplica (już nie istnieje ani ten kościółek, ani to miejsce). Nasza flaga, wielka, długa, wisiała na Prudentialu. To był wtedy nasz pierwszy wieżowiec w Warszawie (tu gdzie jest hotel „Warszawa” na placu Powstańców). Tu, gdzie jest obecnie PKO, na rogu Marszałkowskiej i Sienkiewicza w podziemiach był wielki szpital i tam było dowództwo... Potem padła bomba. Bomba padła przez wyciąg w windzie, rozerwała się na parterze i zginęło strasznie dużo ludzi. Śródmieście było stosunkowo najmniej zniszczone. Tak że wszystkie te oddziały wycofujące się do Śródmieścia mówiły, że w stosunku do Starówki, do Czerniakowa to Śródmieście jest oazą spokoju.
Bardzo dzielne były oddziały głuchoniemych. Oddział głuchoniemych walczył na placu Trzech Krzyży. Oni po prostu nie słyszeli tych wybuchów, oni dosłownie biegli. Huki są najbardziej przerażające, bo człowiek drętwieje, nie wie, co się z nim dzieje, głuchnie. Byłam kontuzjowana, nic nie słyszałam jakiś czas. Poza tym te płomienie, te wybuchy, to wszystko – mimo woli tego nie można opanować. A oni tego nie słyszeli, oni po prostu widzieli, byli bardzo dzielni.
Raz mnie chłopcy nastraszyli. Szłam, zdobyłam kawałek suchego chleba – suchar zrzutowy. Szłam ulicą Świętokrzyską i gryzłam ten suchar. Gdzieś byłam w okolicy placu Powstańców (dawnego palcu Napoleona) i nagle drogę mi zastępuje trzech umundurowanych Niemców: Hände hoch! Stanęłam jak wryta z tym chlebem i nie wiedziałam, jak się zachować, wtedy oni parsknęli śmiechem. Myślałam, że ich pobiję. To nie było szlachetne. Poza tym jeden raz znalazłam się w takich opałach na ulicy Chmielnej. Wracałam z jakiejś akcji i nagle usłyszałam nakręcającą się „krowę”. To było pięciostrzelne działo, niezwykle hałaśliwe, które na Starówce nazywało się „szafą”, a u nas ryczącą „krową”. Pierwszy wystrzał był względnie daleki, to myśmy się już orientowali, że można było jeszcze iść. Drugi był trochę bliższy, trzeci to już był łup, silny zgrzyt. Czwarty, piąty to już trzeba było się gdzieś kryć, bo to były pociski burząco-zapalające.

  • Te pociski były wystrzeliwane w różnych kierunkach? Skoro pierwszy był gdzieś daleko...

Myślę, że on szedł parabolą.

  • Czyli w tym samym kierunku, tylko działo inaczej ustawione?

Tak. Szłam i nagle zdaję sobie sprawę, że następny pocisk będzie niezwykle blisko, więc wpadłam do pierwszej bramy. To było na ulicy Chmielnej. Wpadłam do pierwszej bramy i instynkt mnie prowadził na prawo schodami. Do dziś pamiętam, że schody były marmurowe, białe. Wpadłam, wbiegłam na pierwsze piętro skryć się. Okno od podwórka było długie, wysokie, a w tym oknie stała taka półnaga biała nimfa z jakiegoś marmuru. To widocznie była kamienica bardzo zamożnego właściciela, kamienicznika. I ta nimfa tak stała i jadła winogrona. Postać prawie naturalna i ja niewiele myśląc, wpadłam w to okno, chwyciłam tą postać i przytuliłam się do niej. I wtedy trzasnęło. Trzasnęło tak, że myślałam, że nie żyję. Nie widziałam nic. Zrobiło się czarno, huk. Coś zaczęło się sypać. Wszystko się zaczęło sypać. Cały czas trzymałam tą rzeźbę, tę wyrzeźbioną postać. Po jakimś czasie ta czarność opada, robi się ceglano, potem patrzę i co widzę? Pierwsze piętro. Stoję w tym oknie, a tu nie ma schodów i nie ma ścian. I ulica. Ocalałam, jakieś cudowne zrządzenie losu, Bóg mnie prowadził. Przepołowione jest wszystko. Po jakimś czasie (jestem w szoku, trzymam się nadal damy) słyszę, że gromadzą się ludzie. Mówią: „Tam ktoś jest”. Ktoś się gramoli po drabinie, wyciągają mnie. Jestem zupełnie w szoku, pewno byłam kontuzjowana po prostu. I tak jak stałam bokiem, to z jednej strony nie miałam na sobie munduru. Byłam naga. Ręka [naga] i [noga] bez nogawki – tylko pół munduru miałam na sobie. Ściągnęli mnie z tego piętra, okryli jakimś kocem, dali mi wodę. Ktoś podał mi lekarstwo. Byłam trochę tak poraniona z wierzchu, ale nic mi się nie stało. W takim stanie wróciłam na kwaterę owinięta kocem. To była sensacja.
Parę razy biegłyśmy z koleżanką z „Żywca” i byłyśmy na ulicy Sienkiewicza. Z resztką zupy, z tymi baniakami, z tymi plecakami wpadłyśmy do bramy. Zaczęli nakręcać „krowę” i ja niewiele myśląc, mówię: „Uciekajmy!”. Chwyciłam ją za rękę i przebiegłyśmy na drugą stronę jezdni. Wpadłyśmy do podobnej bramy. Za chwilę, w tą bramę, gdzie myśmy stały, trzepnął pocisk. Takie dziwne były zdarzenia. Bardzo często tak było. Bardzo często żołnierze przeżywali własną śmierć. Mówili na przykład: „Z tej akcji ja nie wrócę”. I naprawdę nie wracali.
  • Co się działo z panią po upadku Powstania do zakończenia wojny?

Przebywałam w różnych szpitalach. Zostałam wywieziona do Piastowa. Z Piastowa, jak zbliżał się front rosyjski i już Rosjanie byli bardzo blisko, to ewakuowano szpital i przewieziono nas do Krakowa. Po drodze Rosjanie zbombardowali tory. Jechaliśmy wagonami towarowymi. To było przed Bożym Narodzeniem. Była bardzo ciężka zima. Było chyba minus osiemnaście stopni. Dostałam zapalenia płuc. Też byłam bliska śmierci. Zawieziono nas do Krakowa. Zakonnicy oddali swój dom zakonny. To było chyba na ulicy Kopernika tuż przy dworcu w Krakowie i tam nas umieszczono w małych pokojach. Na Kraków na szczęście nie padały bomby. Kraków uratowano, a jedyna bomba, która spadła w Krakowie, spadła naprzeciwko szpitala, tak że wyleciały wszystkie szyby. Było strasznie zimno. Od tej pory wszystkie okna były zabite deskami. Przeszłam wyzwolenie Krakowa.
Jak się kończyło Powstanie, został nam wypłacony żołd. Dostałam dwadzieścia dolarów: dziesięć dolarów i dziesięć dolarów. Dziesięć dolarów od razu nam wymieniono na złotówki i kupiono jedzenie, żeby jakoś zabezpieczyć. Miałam więc przy sobie chleb i mleko (mówię o Krakowie), żeby było co jeść. A drugie dziesięć [dolarów] miałam przy sobie. Ktoś mi też wymienił na złotówki i natychmiast się zdewaluowały, bo nastąpiła wymiana. Jak tylko Rosjanie weszli, to pierwsza rzecz jaką zrobili, to wymienili pieniądze. No więc za sto złotych (ja już nawet nie pamiętam, jakie to były wartości, wiem że „góral” to była pięćsetka) dawano pięć złotych czy złotówkę. Tak że w ogóle to wszystko się zmarnowało. Zostałam naga, bosa, bez rodziny, bez domu, bez niczego. Przeżyłam.

  • Mówiła pani, że pani brat walczył o Dworzec Gdański?

Tak. A ja o Dworzec Główny.

  • Później już go pani nie widziała przez długi czas?

Potem go nie widziałam szesnaście lat. Dopiero po 1956 roku była taka namiastka wolności. Bardzo krótko to trwało, dopóki Gomułka się na dobre nie rozgościł. Wtedy nasi zaczęli przyjeżdżać, odwiedzać. Wtedy żeśmy się spotkali. Zaprosił mnie do siebie do Anglii, ale nie dostałam paszportu. Dopiero za trzecim razem dostałam paszport i dopiero w 1958 roku mogłam pojechać do Londynu. On mnie zaprosił, żeby mi zrobić protezę. I wtedy się spotkaliśmy. Wyszedł z obozu z ciężką gruźlicą, tak że ja leżałam tu rok w szpitalu, a on rok leżał tam w szpitalu. Wszyscyśmy się w jakiś sposób kurowali fizycznie i psychicznie, żeby złapać równowagę, ale byliśmy bardzo twardzi, młodzi. Wierzyliśmy, że to wszystko jakoś się musi skończyć.
Przyznam się, że w miarę upływu lat, jak się ten komunizm umacniał i umacniał, to ja już potem straciłam wiarę i nie wierzyłam, że za swojego życia doczekam wolnej Polski. Wiedziałam, że to się stanie, tylko nie wiedziałam kiedy. Jak na nowo nasza Polska się odrodziła, to było tak samo silne przeżycie, jak wtedy w 1944 roku. Można dużo mówić o naszym Lechu Wałęsie, ale chylę przed nim czoło za to, co zrobił i za to, że wyprowadził (jemu zawdzięczamy, że wyprowadził) wojska radzieckie z Polski. I za to trzeba go czcić. Bez względu na to, jaki był i jakie głupoty popełniał i mówił.

  • Wróćmy do momentu przed 1989 rokiem. Czy pani była prześladowana za udział w Powstaniu?

I tak, i nie. Nie byłam prześladowana. Po prostu w 1945 roku poradzono mi, żebym nic nie ukrywała, że jestem na to za młoda, żeby mnie prześladowano, dziewczyna, ciężko ranna, jako inwalida. Mój stryj, który mnie wziął do siebie (po prostu adoptował mnie po wojnie, sam stracił syna w Powstaniu), wyrobił mi papiery inwalidzkie i zapisałam się do Związku Inwalidów Wojennych. Dostałam od nich stypendium i nie ukrywałam, że byłam w Powstaniu. Nie ukrywałam, że mam rodzinę za granicą i w związku z tym nie czepiano się mnie, bo wszędzie w ankietach pisałam prawdę. Poza tym szanowano jednak inwalidów. Szanowano dziewczęta. Starsze kobiety, starsze dziewczyny były aresztowane, szczególnie łączniczki ważnych dowódców, pułkowników, generałów. Wtedy ich traktowano jako szpiegów. Mnie to nigdy nie spotkało. Niemniej szykanowano nas. Wtedy na studiach (trudno się było dostać na studia) były punkty za pochodzenie. Ja nie miałam tych punktów – pochodzenie inteligenckie. Nie miałam pochodzenia robotniczego, a za to były punkty. Nie należałam do żadnej partii. Pyskowałam, zdecydowanie pyskowałam, narażałam się, nie bałam się mówić prawdy. Kiedyś zaproponowano mi zapisanie się do ZNP. Powiedziałam: „Co, chcecie masę mieć? Ja się do tego nie nadaję”. Powiedzieli: „Damy ci stypendium, damy ci akademik”. Nigdy na to nie poszłam, nigdy się nie zapisywałam do żadnych organizacji politycznych. Przez to miałam gorsze układy, ale nie byłam prześladowana.

  • Jakie studia pani skończyła?

Zaczęłam w 1948 roku, skończyłam w 1952 roku. Studiowałam biologię, potem mikrobiologię jako specjalizację i pracowałam jako bakteriolog w szpitalu w klinice. Z początku pracowałam w przemyśle mięsnym jako mikrobiolog. Badałam mięso. To był mój ponury okres, bardzo ponury, bo to był najgorszy okres stalinowski. Pracowałam. Kazali mi badać mięso dla wojska, więc dostałam przydział do rzeźni miejskiej. Byłam zrozpaczona na pracę w laboratorium. Badałam całe partie mięs, konserw, słonin, różnych przetworów dla wojska. Uprzedzili mnie, że muszę być bardzo ostrożna w tym, co robię, bo jeżeli napiszę, że jest za dużo takich a takich bakterii, to może być potraktowane jako sabotaż, a jeżeli nie napiszę i przeoczę, to tym bardziej będzie sabotaż, a w ogóle wtedy będzie szpiegostwo. Przy każdej partii mnie utajniano. Podpisywałam takie papierki „ściśle poufne”, „ściśle tajne”. Nie wolno było powiedzieć, co badam, ile badam, jaką partię badam, bo to było dla wojska. Tam długo nie wytrzymałam. Miałam nakaz na trzy lata (wtedy były nakazy pracy). Nie poszukiwało się pracy, nam kazano pracować. Były takie wielkie autoklawy, mięso było serwisowane. Miałam żołnierza do pomocy, który mi to wszystko przynosił. Byłam zrozpaczona, że dłużej tego nie wytrzymam. Pokój był dosłownie plombowany. Jak się wychodziło z pokoju, trzeba było plombować, bo to wszystko było takie strasznie tajne i takie ważne, że „wróg czuwa, wróg nie śpi”. Nie wolno było nawet rozmawiać na ten temat z kolegami z drugiego pokoju. Straszne to wszystko było, obłęd. Ja się czułam tak nieszczęśliwa, tak wyobcowana w tym środowisku, wśród tych rzeźników, nieprawdopodobnych chamów, ryku tych zwierząt, które tam pędzono, że wracałam z płaczem do domu. Nadałam więc koleżankom S.O.S., że ja tam nie wytrzymam. One pracowały w różnych szpitalach. Jedna z moich przyjaciółek poszła do profesora i przedstawiła sytuację: „Niech pan ratuje naszą koleżankę”. On wystosował pismo, że jest mu koniecznie potrzebna mikrobiolog do badania gruźlicy. No i wyrwał mnie stamtąd – dosłownie wyrwał. Przyszłam do dziecięcego szpitala i pracowałam parę lat w gruźlicy (po wojnie gruźlica była rozpanoszona). Dzieci, gruźlica kości, gruźlica płuc. Tak że to była pierwsza potrzeba. Szereg lat pracowałam w gruźlicy, potem przeszłam do chorób zakaźnych. Całą swoją karierę zakończyłam jako mikrobiolog w chorobach zakaźnych w szpitalu dziecięcym, w klinice. Wyrwałam się z tamtego środowiska. Gdybym może wytrwała parę lat dłużej, przeniosłabym się do instytutu mięsnego, może zrobiłabym doktorat. Tak to mi już jest w tej chwili wszystko obojętne.

  • Co chciałaby pani powiedzieć o Powstaniu, czego do tej pory nikt nie powiedział?

To były moje najwspanialsze przeżycia i najwspanialsze wspomnienia. Moje życie mogę podzielić na dwa etapy: na przed Powstaniem i po Powstaniu. I to zaważyło na całym moim późniejszym życiu. Co można więcej powiedzieć? Największy dramat Polski i najpiękniejsza rzecz, która mnie w życiu spotkała i najpiękniejsi ludzie, z którymi się zetknęłam. Ja myślę, że wszyscy mówią to samo.

  • Nie żałuje pani dzisiaj?

Nie. Gdybym dzisiaj miała świadomość, czy musi dojść do Powstania, mimo że wiedziałabym, że to jest sprawa przegrana, to bym poszła. Po prostu tak trzeba. A wtedy po prostu wierzyliśmy, że w ten sposób wywalczamy sobie wolność. Przed samym Powstaniem Niemcy wpadali w panikę, wycofywali się. Ciągnęły się całe transporty, tabory folksdojczów, Niemców, tych rodzin. Ludzie stali na ulicy, szydzili z nich, śmieli się, oni jak potulne psy ze spuszczonymi ogonami ciągnęli taborami. Wydawało się nam, że nikt nie zatrzyma młodzieży. To było niemożliwe. Przez te pięć lat okupacji szkolili nas. Wszyscy byli przygotowywani i nagle tak stać i patrzeć, że przychodzą ci ze Wschodu.

  • Niektórzy ludzie mówią, że to nie miało sensu, bo za dużo osób zginęło, miasto spłonęło.

To był wielki, narodowy dramat.

  • Ale potrzebny?

Tak się mówi. Niech historia to oceni. Romantycy, księża i różni ludzie twierdzą, że gdyby nie dochodziło do powstań, nie byłoby Polski i chyba tak było w przeszłości. Ale czy to ostatnie powstanie, to morze krwi, które się wylało, to straszne morze krwi i całe miasto, które poległo, czy musiało się tak stać? Nie wiem. Nie wiem. Zginęły wszystkie nasze pamiątki narodowe, cały dobytek tylu pokoleń. Tylu wspaniałych ludzi zginęło, dlatego że nas oszukano na Zachodzie, dlatego że nie przyszli nam z pomocą, dlatego że patrzyli, że my się wykrwawiamy. I to jest nasz największy dramat.

  • Pani prywatnie też straciła wszystko?

Straciłam rodzinę, straciłam dom i straciłam zdrowie. Nic nie ocalało, żadna pamiątka. Z tym że człowiek był tak młody, że mógł się otrząsnąć. Gorzej było z ludźmi starszymi, którzy musieli być ewakuowani z Warszawy, którzy gdzieś się podziewali po całej Polsce. Musieli wszystko odbudowywać od początku, zostali bez domów, bez rodzin, w jakichś małych miasteczkach. Ci, co wracali z niewoli, z obozów, nie mieli przecież dokąd wrócić. To były potworne dramaty ludzkie. Ja byłam uczennicą, m rękę, miałam stypendium. Jakoś sobie poradziłam z tym wszystkim. Poza tym wtedy społeczeństwo było inne. Jedni drugich ciągnęli, pomagali, podawali sobie rękę. Jak wiadomo było, że człowiek się ukrywa, bo był prześladowany, to ludzie załatwiali pieniądze, przetrzymywali w domu. Sama wiem o wielu takich rzeczach. Teraz ludzie są inni, są bardziej interesowni, gonią za pieniędzmi. Wtedy wszyscy byliśmy bardzo biedni, nikt się nie wstydził, że chodzi w jednych butach cały rok, w jednym podartym palcie. To było nawet dobrze widziane, bo jak ktoś się ubierał, to znaczy, że jest jakiś dorobkiewicz, to znaczy, że jest spekulant, że on żeruje na innych. Nie zawsze pięknie się wieś znajdowała, bo spekulowali na mieście, wyśrubowywali ceny, żądali okupu za to, że ludność z Warszawy gdzieś musiała się przytulić. Ludzie oddawali ostatnie pierścionki i biżuterię, żeby jakoś przeżyć. Dlatego jest tak mało prawdziwych warszawiaków i tak dużo napływowej ludności. Warszawa miała specjalny charakter, to była taka stara inteligencja od pokoleń, która nadawała ton miastu, kulturę. Potem przychodziła jakaś wieś, taka ludność napływowa, dostawała mieszkania za darmo i hodowała króliki w wannie, bo nie byli przyzwyczajeni do tego. Dopiero trzecie pokolenie nabrało już innego szlifu. Tak się zaczyna każda epoka. Jedna cywilizacja ginie i zaczyna się następna. I ta dopiero musi jakoś się oswoić, wyszlifować, żeby nabrać nowego charakteru. Przecież to już jest trzecie, czwarte pokolenie, co są ludzie wykształceni, inteligentni. To jest nowa inteligencja miasta. To już nie jest ta państwowotwórcza działalność z motyką i kielnią, tylko to są już fachowcy. To nie jest już taki robociarz, który wycierał ręką nos, odbijał butelkę i pił w pracy, tylko to są ludzie, [którzy mówią]: „Dzień dobry”, „Do widzenia” – czy hydraulik, czy ślusarz, czy elektryk, to już jest inna elita ludzi. To są ludzie świadomi, wykształceni, mądrzy, inaczej ubrani, inaczej się zachowujący. Ja tak uważam. Studenci i młodzi ludzie, którzy się kształcą, i te dzieci. Teraz młodzież jest taka dorodna, taka piękna, mądra i niech tak będzie nadal. Niech nie będzie wojen, niech nie będzie powstań, niech nie będzie takich dramatów, które musieliśmy przeżywać. To była konieczność, konieczność chwili. Do dziś dnia jestem dumna, że brałam w tym udział, że dane mi było przeżyć to, co było najwspanialsze. Szkoda tylko, że tak ciężko musiałam za to zapłacić – trudno. To wszystko.


Warszawa, 24 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Patrycja Cieśla
Wanda Okolska-Woltanowska Pseudonim: „Mrówka” Stopień: łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Gurt”, 2. kompania Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter