Wanda Wyrwas „Druga Japonka”

Archiwum Historii Mówionej

Moje imię Wanda, panieńskie nazwisko Kaliwoda. Wyszłam za mąż w 1950 roku, nazwisko po zamążpójściu Wanda Wyrwas, rocznik 1928.

  • Proszę powiedzieć, w jakich formacjach pani była w czasie Powstania?

Formacja „Róg”, Batalion „Gustaw”, Armia Krajowa.

  • A w jakich dzielnicach?

Dzielnica Wola. Nie uczestniczyłam w Powstaniu na Woli. Z płonącej Woli dostaliśmy się wszyscy, z rodzicami i z moją siostrą, na Stare Miasto. Na Starym Mieście zaczęła się moja działalność.

  • Jaki był pani pseudonim podczas Powstania?

„Druga Japonka”.

  • A funkcja?

Asystentka sanitariuszki.

  • Co było przed wojną? Z jakiego domu pani pochodziła? Gdzie państwo mieszkaliście?

Mieszkaliśmy przed wojną na ulicy Górnośląskiej, ale bardzo krótko. Ojciec przeprowadził nas wszystkich na ulicę Łazienkowską. Na Łazienkowskiej mieszkaliśmy do czasu, kiedy Niemcy wysiedlili wszystkich Polaków z dzielnicy Łazienkowskiej. Wtedy ojciec porozumiał się z folksdojczem, który zajmował nasze mieszkanie. Zamieszkaliśmy w jego mieszkaniu na Żytniej, na Woli.

  • Kim byli pani rodzice, czym się zajmowali przed wojną?

Ojciec był urzędnikiem skarbowym, mama również, ale przed samą wojną już nie pracowała ze względu na chorobę. Kiedyś na równi z moim ojcem pracowała, oboje w Ministerstwie Skarbu. Mogę określić, że to jest konkretny zawód moich rodziców.

  • Mieszkała pani z rodzicami?

Z rodzicami. Na każde wakacje rodzice wynajmowali… Dzień przed 1 września moi rodzice pojechali do domu, żeby przygotować wszystko na rok szkolny dla dzieci. Zostawili nas z siostrą mojej matki, która miała duży dom z ogrodem, tak że byli spokojni, że nam się nic nie stanie.

  • Nas, to znaczy kogo?

To znaczy mnie i moją siostrę. Było dwoje dzieci. Moja starsza siostra była sanitariuszką w czasie Powstania. Było nas tylko dwie.

  • Do jakiej szkoły pani chodziła? W dniu wybuchu wojny miała pani jedenaście lat. Jaka to była szkoła?

Moja szkoła była na ulicy Zagórnej. Nie pamiętam numeru. Szkoła podstawowa na ulicy Zagórnej, do tej szkoły chodziłam jeszcze dwa lata. Po dwóch latach Niemcy zajęli szkołę, zostaliśmy ostatecznie bez szkoły. Nauczyciele organizowali jakieś lekcje dla dzieci w zakładzie dla głuchoniemych, to były udostępnione sale w Instytucie Głuchoniemych. Już po przeprowadzeniu się na miejsce folksdojcza, na ulicę Żytnią na Woli, rodzice znaleźli dla mnie szkołę podstawową na ulicy Młynarskiej. Tam uczęszczałam. Nie mogę sobie przypomnieć, jak długo, ale myślę, że przynajmniej jeden rok. Po roku chodzenia do szkoły miałam bardzo poważną chorobę oczu. Lekarze ratowali mnie, był to Szpital Dzieciątka Jezus, taką miał nazwę. Bardzo ofiarnie pomagali wszystkim, którzy potrzebowali pomocy. Ponieważ groziła mi ślepota, lekarze nie mieli już dla mnie lekarstw, rodzice znaleźli organizację, która pomagała dzieciom zagrożonym chorobą z powodu głodu i niedożywienia. Znalazłam się w majątku ziemskim bardzo zacnych, szlachetnych ludzi, którzy prowadzili ten majątek, oddając Niemcom jakiś kontyngent mleka i przetworów mlecznych. Jakąś część otrzymywali dla siebie. Zgłosili mnie jako dziecko, które jest zagrożone ślepotą. Dostałam przydział mleka i masła od Niemców, w ten sposób mogłam być odżywiona, uniknąć utraty wzroku. Wtedy przerwałam szkołę podstawową. Trwało to około dwóch lat, ponad półtora roku to moje odżywianie mlekiem i masłem. Miejscowość nazywała się Seszkowice [??].

  • Do którego roku pani tam była?

Byłam do 1943 roku. Wróciłam do szkoły podstawowej. Kilka miesięcy byłam w szkole podstawowej, żeby się przygotować do egzaminu do gimnazjum Żmichowskiej. To była nauka w podziemiu. Oficjalnie szkoła była szkołą techniczną. Były różne szkoły techniczne, stolarskie, krawieckie, które Niemcy akceptowali, mogły istnieć. Miałam taką szkołę krawiecką, gdzie na ławkach leżały materiały, wzory uszytych sukienek czy innych rzeczy. Na ławkach oczywiście był plan, którego dnia szyjemy spódniczki, a którego dnia robimy roboty na drutach, szydełkiem. Wszystko było na ławce, był plan, jakie dzisiaj będą zajęcia krawieckie, a po ustaleniu co będzie, gdzie leżą druty, wełna, zaczynały się normalne lekcje w programie gimnazjum. Wykłady były tajemne, dlatego że nie było książek. Był wykład, krótkie notatki, karteczki chowane do pończochy, w domu przejrzenie materiału na następny dzień. Tak było cały rok.

  • Czy kamuflaż się przydał? Czy była kiedyś jakaś kontrola Niemców, wpadli, żeby sprawdzić?

Nie było kontroli, była natomiast tragedia. Było wielkie napięcie. Dwudziestego ósmego stycznia mieliśmy historię Polski. Był straszny huk, szyby zadrżały, niektóre zaczęły pękać. Nauczycielka dała rozkaz, to była żeńska szkoła: „Dziewczynki, wszystkie na podłogę! Leżeć, nie ruszać się”. Nie wiedzieliśmy, co się stało: bomba, samolot, eksplozja? Nikt nie pytał, każdy leżał spokojnie. W momencie kiedy się już wszystko uspokoiło, nauczycielka oznajmiła, że na ulicy Marszałkowskiej rozstrzelano stu mężczyzn. Wobec tego jesteśmy teraz pod obstrzałem, nie wiadomo, czy nie będzie inspekcji Niemców, jest to niebezpieczny moment. Oczywiście wszystkie notatki do pończochy, broń Boże nie do kieszeni, gdziekolwiek jakieś zakamarki mogły być i już robimy na drutach szaliki. Wszystkie dziewczynki są przygotowane w razie inspekcji Niemców. Ale Niemcy jednak nie trafili do nas. Był to tragiczny moment, było co zbierać na ulicy Marszałkowskiej po zamordowaniu stu mężczyzn. To była chwila bardzo dla mnie wzruszająca. Do tej pory, zawsze jak o tym mówię, to głos mi się załamuje.
Ta klasa w gimnazjum Narcyzy Żmichowskiej była do Powstania. Nie do [samego], dlatego że rok szkolny kończył się 23 czerwca, a Powstanie wybuchło 1 sierpnia. Po powrocie z Seszkowic jeszcze półtora roku byłam z rodzicami na Woli, na Żytniej. Byłam świadkiem wielu potajemnych rzeczy. Moja matka była bardzo aktywna w organizacji podziemnej. W naszym mieszkaniu były zebrania. Trudno mi powiedzieć, jakie ugrupowanie, kim byli mężczyźni, którzy przychodzili na zebrania. To była tajemnica. Nie było to dostępne dla dzieci, zresztą tajemnica obowiązywała wszystkich, żeby w razie aresztowania nie dawać informacji. Mój ojciec był bardzo zaniepokojony. Tym bardziej że oprócz tych zebrań, które się odbywały w naszym mieszkaniu, moja mama uratowała troje Żydów. Jedna z Żydówek, która uciekła kanałami z Powstania w getcie, mieszkała u nas do końca wojny. Była z nami przez okres okupacji do Powstania, w czasie Powstania. Po wojnie rozstaliśmy się, już była samodzielna. To była osoba, która była przechowywana w sposób specyficzny, bo mieszkanie było małe, pokój i kuchnia. W kuchni był mebel, za którym ta właśnie Żydówka miała swoje lokum. Spanie było zorganizowane też w kuchni, na jakimś rozkładanym łóżku, ale w ciągu dnia był mebel, za którym siedziała. Kiedy byliśmy pewni, że nikt nie wejdzie, nikt nie zajrzy do kuchni, ona była wolna, siedziała z nami przy stole, z nami jadła posiłki. Pseudonim miała „Janina”, ale nazwiska nie mogę sobie przypomnieć. Kiedy jakikolwiek dzwonek zadzwonił, pani „Janina” była już za szafą.

  • To był ktoś, kogo znaliście państwo przed wojną, jakiś przyjaciel rodziny?

To był przyjaciel rodziny, ale nie mojej mamy. To był przyjaciel kogoś z rodziny. Proszono moją matkę, żeby uratowała tę przyjaciółkę. Była kuzynka mojej mamy, to była jej przyjaciółka, dlatego prosiła: „Ja nie mogę, bo już mam kogoś z getta”. Proszono mamę, żeby pomogła, bo dwóch osób nie można trzymać. Ktoś z organizacji podziemnej [też] prosił moją mamę. Uciekł w nocy, też z getta. Chodziło o to, żeby go jedną noc przetrzymać, żeby go ktoś przyjął. Nie mogliśmy więcej osób trzymać za szafą jak jedną. Pamiętam to bardzo dobrze, dlatego że zanim moja mama gdzieś znalazła miejsce dla niego, dowiadując się, kto by jemu pomógł, trzeba go było przenocować. To był mężczyzna wysoki, dość potężny, trzeba było mu dać łóżko. Były w domu specjalne pojemniki wiklinowe na pościel, ubranie. Powiedziałam wtedy mamie, że jestem mniejsza, ten kosz jest miękki, mogę sobie koc położyć i spać na tym koszu, a moje łóżko oddam temu panu, który jest za długi, żeby spać na takim właśnie pomieszczeniu. Były dwie albo trzy noce spania na koszu do bielizny. Mama znalazła, pytając wśród znajomych, kto mógłby tego człowieka z getta przechować do końca wojny. Po trzech nocach on wyszedł. Przeżył Powstanie. Pani „Janina” przeżyła Powstanie, razem z rodzicami. Nie z nami, nie z moją siostrą – my byłyśmy w szpitalu polowym – ale w piwnicach, gdzie cywilna ludność chroniła się przed bombami, odłamkami z granatów. Ona z rodzicami trzymała się całe Powstanie.

  • Wówczas za ukrywanie Żydów Niemcy grozili śmiercią. Państwo zdawali sobie z tego sprawę? Czy rodzice uprzedzali dzieci, żeby nie mówić o tym?

Oczywiście, wiedzieliśmy doskonale, zresztą mama nauczyła nas, że co się dzieje w domu, nikt nie może wiedzieć, żadna przyjaciółka, koleżanka, kolega, nikt absolutnie. Nikt nie wiedział. Jak koleżanki przychodziły do mnie, zamykałam drzwi od kuchni, żeby przypadkiem się nie zabłąkała moja koleżanka, nie spotkała, bo by się zapytała: „A co to za pani?”. Zresztą podobna była do Żydówki. Nie tylko, że była tajemnica, to jeszcze byłyśmy uczulone, żeby ktokolwiek nie zauważył. Dozorca zauważył, że do nas za często przychodzą mężczyźni. Zaczął nagabywać mojego ojca. Ojciec był bardzo zaniepokojony. [Dozorca] nie wiedział o tej Żydówce, ale coś zauważył, bo nieszczęśliwie mieszkał bardzo blisko naszego mieszkania. Ojciec wtedy, pamiętam, mówił: „Marysieńko, co ty robisz? Pójdziemy wszyscy pod ścianę, nie zostanie z nas nikt”. Niemcy nie wysyłali do obozów za przetrzymanie Żydów. Ktokolwiek przetrzymał Żyda, od razu do ściany, kula w łeb, nie było możliwości przeżycia. Ojciec mówił: „Marysieńko, co ty robisz?”. − „Nie bój się, włos z głowy nam nie spadnie”. Mama była bardzo głęboko wierząca. Jej wiara była wspaniała. Tak jak jest w Biblii: „Twoja wiara cię uratowała, twoja wiara cię uzdrowiła”, tak mama mówiła, że nic nam się nie stanie. Nic nam się nie stało.
  • Jak pani wspomina wybuch wojny? Czy jako jedenastoletnia dziewczynka pani się cieszyła, że pójdzie do szkoły 1 września?

Oczywiście. Wakacje się skończyły, byłyśmy już przygotowane na rok szkolny, tylko czekałyśmy, żeby rodzice nas zabrali. Byłyśmy w Mińsku Mazowieckim. Pociąg elektryczny już w 1939 roku kursował, była bardzo przyjemna podróż tym pociągiem. Rok się zaczyna, rodzice wszystko już przygotowali, wielka radość. Ale rodzice w momencie zawycia syren zrozumieli, że są odcięci. Moment wyjących syren dał im znać, że muszą w tej chwili opuścić dom i jechać do swoich dzieci. Kiedy wyszli z domu, okazało się, że pociągi już nie kursują, [nie kursuje też] pociąg elektryczny, o którym wspomniałam. Zawsze to była wielka radość jechać takim pociągiem. Już nie kursowały. Rodzice zaopatrzyli się w bochenek chleba, trochę wody, z takim plecakiem… Chyba nawet nie mieli jeszcze żywności w domu, nie zdążyli się zaopatrzyć. Przyjechali dzień przed 1 września do domu, jeszcze nie zdążyli nawet zaopatrzyć domu w żywność. Wyszli z tym plecakiem w ręku, postanowili iść pieszo. Pieszo do Mińska to jest wielka wyprawa, to nie jest łatwo, ale rodzice się tego nie bali. Szli piechotą, w wielkim niebezpieczeństwie, ponieważ syreny to mało, już słychać było turkot samolotów, pierwsze spadające bomby, tak że rodzice szli prawie w bombardowaniu. Widziałam taką wspaniałą taśmę, wspomnienia Jana Pawła II, naszego papieża. On pisząc kronikę opowiada, jak szedł z ojcem. Nie mam taśmy, zginęła mi. Chciałabym tę taśmę mieć. To jest dokładnie tak, jak moi rodzice przeżywali. Dla mnie to jest wzruszające, ponieważ oni idą, bomby walą. Idą piechotą, dokładnie tak samo szli moi rodzice. Bardzo znużeni, w pewnym mieście – nie mogę powiedzieć dokładnie, jakie to było miasto, daleko jeszcze bardzo od Mińska Mazowieckiego – usiedli, odpoczywali. Wieczór już zapadał, zbliżała się noc. Zauważył ich oficer, który stacjonował z całym pułkiem. Dokładnie nie pamiętam, rodzice już nie wspominali w czasie wojny tego wypadku. Dość, że zapytał: „Co wy tu robicie? Dokąd idziecie? Przecież bomby macie na głowie! Dlaczego tu siedzicie?”. Mama odpowiedziała: „Nie możemy być rozłączeni z dziećmi, nasze dzieci są w Mińsku. Przyjechaliśmy tylko na jeden dzień, żeby przygotować wszystko do szkoły, zastała nas wojna. Dzieci są w Mińsku Mazowieckim, musimy do nich dotrzeć. Jesteśmy bardzo zmęczeni, ale musimy do nich dotrzeć”. − „Jak to możliwe? Jesteście daleko od Mińska Mazowieckiego, macie samoloty nad głową”. Rodzice zostali zawiezieni, on tylko powiedział: „Poczekajcie, musi się ściemnić. Nie mogę jeszcze, jest za widno. Będzie noc, zawiozę was do Mińska”. Wtedy nasze wojsko funkcjonowało nie transportem motorowym, a końmi. On zaprzągł swojego konia, wozem wojskowym czy bryczką wojskową zawiózł ich do Mińska. To było dla mnie ogromne przeżycie. Ponieważ również od małego dziecka byłam bardzo wierząca, tej nocy bardzo się modliłam, żeby rodzice przyjechali. Nie wiedziałam jak, ale żeby przyjechali. Słyszałam rozmowy dorosłych jako dziecko, że jest wojna. Nie miałam pojęcia, co to jest wojna, ale słyszę, że samoloty, że bombardują. Może moi rodzice będą zranieni tą bombą? Pierwszy raz w życiu usłyszałam taką terminologię jak bomba i bombardowanie, ale modliłam się. Rodzice całą noc tym koniem jechali, nad ranem przyjechali. Mama stanęła koło mnie z ojcem, powiedziała: „Zobacz, ona się wcale nie cieszy”. Zdębiałam zupełnie, stanęłam jak słup soli, jedno co pomyślałam: „Bóg mnie wysłuchał”. Patrzyłam na rodziców, ale myślałam o mojej modlitwie. „Stoją rodzice przede mną, Bóg mnie wysłuchał”. To jest charakterystyczne dla mnie już na całe życie, mama zauważyła, powiedziała: „Zobacz, ona się nie cieszy”.

  • Jak państwo już wróciliście do Warszawy, folksdojcz zamienił się z wami na mieszkanie, jak państwa rodzina sobie radziła w czasie okupacji? Z czego się utrzymywaliście?

Niemcy zatrzymywali pracowników, chcieli, żeby jakoś stolica funkcjonowała, tak że ojciec dostał jakąś pracę u Niemców. Fabryki były, gdzie robotnicy pracowali, oczywiście produkcja była dla Niemców, wysyłali. Nie wiem, jaka była ekonomia, wtedy byłam za mała, żeby wiedzieć. Nigdy potem nie czytałam na ten temat, jaką część [ludzi] wysyłali do Niemiec, co z tymi produktami robili. Polacy pracowali na poczcie, na kolei. Ojciec pracował w jakimś przedsiębiorstwie niemieckim razem z Polakami. Były bardzo małe, głodowe płace, to starczało zaledwie na wykupienie żywności na kartki. Żywność była na kartki, chleb był wydzielony na kartki, na ilość osób w rodzinie. Jeśli coś zostało z tych zarobionych pieniędzy ojca, mama wyjeżdżała na wieś i coś przywoziła, jakąś mąkę przywiozła, z czego robiło się zupkę, taką rozgniecioną, rozbitą z mąki. Chleb jedliśmy, który nam Niemcy przydzielili, do tego chleba była wstrętna, obrzydliwa marmolada z brukwi. Podobno to jest bardzo pożywne, zdrowe, ale to było okropne. Nie było wyjścia, trzeba było jeść brukiew z chlebem, jeszcze mama jeździła na wieś, kupowała kaszę, kartofle. Głodówka była przyczyną, że mogłabym już nigdy nie widzieć. Jak lekarz powiedział: „Nie mam dla niej już lekarstwa, ona nie będzie widziała”, wtedy rodzice musieli mnie wywieźć. To był prawdopodobnie okres dla mnie bardzo ważny, jedenaście lat. Siostra była starsza, już nie uderzyło w nią tak bardzo jak właśnie ten okres jedenastu lat. To była głodówka. Światło mieliśmy, Niemcy zarządzili, że jest parzysta strona i nieparzysta. W jednym tygodniu mieli światło mieszkańcy z nieparzystą numeracją, w drugim tygodniu ci z parzystą numeracją, tak że światło było tylko przez jeden tydzień, następny tydzień nie było światła. Ojciec kupił tak zwaną karbidówkę, przygotowywał karbid, który był w puszcze. Jacyś technicy, mechanicy coś takiego kombinowali, że karbid się wrzucało do puszki, był knot, palnik. Przez wlanie wody do karbidu palił się ogienek, bardzo zresztą jasny. Dokąd karbid był w tej puszce, to ogień był jako światło. Była tylko jedna właśnie karbidówka. Pewnie zresztą nie można było drugiej, bo karbidu też nie było za wiele. Ale najgorszą sprawą było, że razem ze światłem nie było gazu. Przez tydzień nie używaliśmy, nic gotowanego nie można było zjeść, tylko jakieś surowe rzeczy. Jak było lato, to jeszcze można było jakieś jarzyny przynieść i zjeść na surowo, ale zimą nie było gotowanego jedzenia przez tydzień. Przypominam sobie, że głód, normalnego, ludzkiego pożywienia był dla mnie tak strasznie dokuczliwy, tak przykry, że nawet fakt, że pojadę do obcych ludzi, nie odstraszał mnie. Absolutnie się nie zawahałam, kiedy mama powiedziała: „Ze względu na twój wzrok musisz wyjechać”. Powiedziałam, że pojadę. Dzięki temu, że byłam w tym majątku, nie tylko nie straciłam wzroku, ale urosłam, wróciłam zdrowa, silna, z czego rodzice byli bardzo szczęśliwi. To było dla mnie bardzo istotne, nigdy tego nie mogę zapomnieć, to jest dla mnie ogromne przeżycie.
Jeszcze pamiętam, jak rodzice sobie dawali radę. Było ogromne napięcie codziennie. Dla ojca było wielkie napięcie, bo chociaż mama go uspakajała, on się bał, że nie dość, że są zebrania, że mama jest w konspiracji, to jeszcze Żydówka. Był w napięciu, ale był opanowany, starał się wierzyć, że nic nam się nie stanie. Faktycznie, nic się nie stało. Ponieważ byłam ponad półtora roku na wsi, siostra była z rodzicami, ona więcej pamięta. Pamięta tych, którzy z rodziny byli zabrani do Oświęcimia, do obozu, byli tacy w naszej rodzinie. Pamięta, jak strasznie przeżywaliśmy za oknami łapanki. Widziałam to.

  • Czy pani pamięta okropności wojny z czasu okupacji? Czy była pani świadkiem albo wiedziała, że tak jest? Czy miała pani takie momenty, że czuła pani strach przed Niemcami?

Jeszcze przed przeprowadzką, na Żytniej jeszcze, byłam dzieckiem. Byli Niemcy, którzy zajmowali gimnazjum. Naprzeciwko naszych okien było gimnazjum. Moim codziennym marzeniem było, kiedy oni znikną z tych okien. Oni się rano ubierali, golili, obserwowałam ich. Ale to było nic, to było, jak się mówi: piece of cake. Najtragiczniejsze były łapanki, które widziałam za oknem, wpychanie do samochodu krytego kobiet, które przyjeżdżały ze wsi z mlekiem, masłem, bo na kartki masła nie było, jakaś margaryna może. Ludzie w jakiś sposób czymś handlowali, jakieś rękodzielnicze produkty wykonywali, jakieś pieniądze mieli. Wiedziałam, że coś chyba robią, bo skąd pieniądze. Dlatego przyjeżdżały kobiety, bo matki potrzebowały mleko dla dzieci, a mleka nie było na kartki, trzeba było je kupić. Za oknem był mały bazar, na którym kobiety się zbierały i przywoziły produkty, głównie mleko, jajka i masło. Ziemniaki, to nie było [z nimi] tak źle, bo były działki i ktoś hodował, jeszcze można było ziemniaki kupić. Niemcy wpadali, wylewali mleko na ziemię i kobiety, które przywiozły, ładowali siłą, brutalnie, karabinem do krytych samochodów. Mnie, jako dziecku, serce się krajało. Patrzyłam i myślałam: „Te kobiety mają dzieci – też jestem dzieckiem – i to dziecko nie zobaczy matki”. To wszystko się w moim sercu zakodowało, to był straszny żal, że może być takie okrucieństwo na świecie, że można w ten sposób. Również rozstrzeliwanie, wypadek, o którym powiedziałam. Dwudziesty ósmy stycznia, tej daty nigdy nie zapomnę. To było szczególne, dlatego że to było bardzo blisko mojej szkoły i drżały okna i szyby. To odczuła każda z nas, która musiała leżeć na ziemi i czekać, aż się wszystko uspokoi. Ale oprócz tego były inne miejsca rozstrzeliwania. Przechodząc ulicą, idąc do szkoły, dowiadywałam się, że właśnie wczoraj zostało rozstrzelanych tylu i tylu. Tych miejsc jest mnóstwo, teraz chodzę po Warszawie i patrzę, gdzie są tablice, przypominam sobie takie momenty. Dat już nie pamiętam, ta jedna data mi tylko utkwiła. Wiem, że pełno było takich miejsc, w każdej dzielnicy było mordowanie na ulicy. To było wstrząsające, nie do opisania.
Również samo to, że mama miała gazetki, kolportaż, dostawała gazetki, rozprowadzała je, ktoś przychodził i zabierał, ktoś je rozdawał. Pamiętam taki moment, jak ktoś nie przyszedł po gazetki, ponieważ dostał się do Oświęcimia, wpadł. Tak się mówiło: wpadka. To był chyba chłopiec, wpadł, bo była łapanka. Miał pełną teczkę gazetek i dostał się do Oświęcimia. Wtedy mama przygotowała gazetki, dała mi w torbie niby od kartofli i powiedziała: „Pójdziesz tu i tu, powiesz hasło takie i takie. Jak zadzwonisz i powiesz hasło, pan wyciągnie rękę, to mu podasz gazetki. Jeżeli powiesz hasło i zobaczysz, że on ci się przygląda, nie rozumie tego hasła, natychmiast uciekaj. Nie zostawiaj nic, tylko powiedz: »Przepraszam, pomyliłam się« i uciekaj”. Raz tylko mama musiała tak zrobić, bo trzeba było gazetki zanieść do pewnego punktu, a ten chłopiec nie przyszedł. Już miała wiadomość, że dostał się do Oświęcimia i jeden jedyny raz użyła mnie jako łączniczki.

  • Pamięta pani to hasło?

Nie pamiętam hasła, zresztą mama upomniała: „To, co ci powiedziałam, zapomnij”.

  • Straszne ryzyko, bo przecież mógł być kocioł?

Był kocioł ciągle. Dziewczyny, które były aresztowane, a potem na Szucha były bite i maltretowane, żeby sypały, to właśnie wpadały w taki kocioł. Wpadały, dlatego że podały hasło i ktoś był podstawiony. Już były obserwowane i w kotle dostawały się do aresztu. Skąd tyle aresztowanych było? Właśnie przez kocioł, przez to też, że byli bardzo aktywni folksdojcze. Folksdojcze usiłowali być bardzo pomocni Niemcom, obserwując ludzi i podając informacje, że jest coś niebezpiecznego. Wtedy Niemcy wysyłali szpiegów, którzy obserwowali. Mój ojciec był w niepokoju, bo dozorca zwrócił ojcu uwagę, że przychodzi za dużo mężczyzn. Ojciec odpowiedział: „Mam znajomych. Jak pan uważa, że oni za często przychodzą, to nie będą przychodzić”. Wtedy mama dała znać, że trzeba zrobić przerwę, bo dozorca nas obserwuje. On nie jako szpieg, tylko sam się bał, że będą Niemcy obserwować i będzie coś takiego.

Kontynuacja nagrania przeprowadzona 23 sierpnia 2011 roku w Warszawie.

  • Opowiedziała pani swoje przeżycia okupacyjne. Doszliśmy do momentu wybuchu Powstania. Pani siostra wyszła z domu, żeby pójść na Ochotę, ale wróciła. Co wydarzyło się dalej?

Niewiele wiedziałam, gdzie ona była, to była tajemnica. Nikt nie mógł wiedzieć, gdzie, kto i z kim. To się równało kuli w głowę albo przynajmniej aresztowaniu na Pawiaku. Ona wyszła. Nigdy nie wspominała o tym, nikt nie wiedział, że przeszła szkolenie sanitariuszki. Też była to tajemnica.

  • Nawet siostrze nie powiedziała?

Tym bardziej dzieciom się nie mówiło. Już nie byłam dzieckiem, ale wiedziałam, że nie mogę wiedzieć. Nawet o działaniu mojej matki nie mogłam wiedzieć. Zresztą tak mnie rodzice pouczyli: jak najmniej wiedzieć. To był 27 lipca. Pierwsza rzecz, to usłyszałam i były ogłoszenia na słupach, gubernator miasta Warszawy Fischer ogłaszał: „Czy pamiętacie, jak bolszewicy napadli na Polskę w 1919 roku, jaka groźba jest ze strony bolszewików? Wzywam wszystkich cywilów do kopania okopów nad Wisłą”. Ogłosił 28 lipca, że wszyscy muszą się stawić, młodzi i w średnim wieku do sześćdziesiątego piątego roku [życia] z łopatami do kopania okopów. Jest to obrona przed bolszewikami, którzy się do nas zbliżają, już byli na Pradze. Ulicą Wolską szły kolumny Niemców, rozbitkowie, nie tylko wojsko niemieckie, wojskowe tabory. Pamiętam wozy, które sunęły, musiała być amunicja również. Już był luz, czuło się, że Niemcom już nie zależy na łapankach, na aresztowaniach. Koncentrują się na tym, żeby wycofywać się jak najbardziej. Wtedy ludność cywilna, ja też, staliśmy na rogach ulic, na chodnikach i obserwowaliśmy. Były głosy, mnie też bardzo zdziwiło, że nikt się nie bał, że nie ma koło nas esesmanów. Wprost mówili: „To jest ta niezwyciężona armia niemiecka, to jest niezwyciężony Wehrmacht”. Te słowa padały na ulicy i nikt się już nie bał. Czuło się, że coś się dzieje, wojna się kończy. Nikt sobie nie zdawał sprawy, że za trzy dni będą wojska nie tylko niemieckie, ale tak jak słyszałam opinie, również niewolnicy, Rosjanie szli ulicami. Byli to ludzie głodni, wyczerpani, Niemcy też nie wyglądali na mocnych, ledwie nogami poruszali. Niektórzy widać było, że próbowali pomóc Rosjanom, rzucali kromki, ale Niemcy pilnowali. Ktoś rzucił kromkę chleba, ktoś rzucił paczkę papierosów. Niemcy bardzo za to karali. Ktoś mi opowiadał ze stojących, że nie wolno tego robić, dlatego że Niemcy kierują strzały do okien, z których pada chleb i pożywienie. To już był moment końca wojny. Była ogromna radość.
Minęły trzy dni. Jeszcze żyliśmy w atmosferze, że już niedługo kończy się wojna i nagle 1 sierpnia wyją syreny. Oczywiście ci, którzy wiedzieli, o co chodzi… Dla mnie to było niezrozumiałe. Wiedziałam, że koniec wojny, a wszyscy, którzy byli zaangażowani w konspiracji oznajmili, że zaczyna się Powstanie. To było 1 sierpnia, godzina piąta. Ale przed piątą już w naszym mieszkaniu pojawili się chłopcy i pytali moją mamę. Zapukali do drzwi, mama otworzyła, chłopcy już byli w jakiś sposób umundurowani, mieli jakieś specjalne kurteczki. Prosili, czy mogą wejść do mieszkania, bo muszą oczyścić broń. Broń wykopywali, gdzieś była zakopana, gdzieś była w piwnicach. Wtedy mama orzekła: „Już Powstanie się zaczyna”. To było tuż przed syreną, już chłopacy się formowali. Usłyszeliśmy syrenę, strzały. Wtedy już bardzo szybko, w ciągu kilku dni, ponieważ już na Woli zaczęły się egzekucje i palenie domów… To znaczy chłopcy zdobywali ulicę po ulicy, niestety armia [niemiecka] była na Woli bardzo silna i zorganizowana. […]
  • Pamięta pani, co pani rodzina zrobiła, kiedy to wszystko się zaczęło?

Moja siostra wróciła i nic nie mówiła, że jest bez przydziału. Również chłopcy, którzy przychodzili, rozmawiali z moją mamą, mówili, że mieli przydział do jednostek, do których już się nie dostali. Już było niemożliwe przedostać się, bo jednak Niemcy jeszcze mieli jakieś swoje sformowane oddziały, które czuwały, i oni już nie mogli się przedostać, zostali na Woli. Pamiętam rozmowy z moją matką. Wpadali, żeby przebrać się, żeby umyć się, żeby się coś napić, bo prawdopodobnie wiedzieli, że w tym domu można się zatrzymać, że matka moja jest bardzo aktywna. Musieli mieć adres i co jakiś czas chłopcy wpadali. Wiadomości z Woli od nich były, że palą się kościoły, palą się szpitale, że wyciągani są cywile z piwnic, że jest masowa egzekucja na całej Woli. To były krótkie dni od 1 do 3 sierpnia, to były tylko dwa dni. Trzeciego sierpnia już zaczęły się egzekucje i palone domy. Łuny pożarów było widać z naszego domu, ale nikt nie wiedział, co dalej. Moi rodzice byli bezradni, zupełnie nie wiedzieliśmy… Musieliśmy sobie radzić z pożywieniem, które było w domu, czasem trzeba było się jeszcze podzielić, jak przyszedł ktoś głodny.
Czwartego sierpnia sanitariuszka przyniosła z Powstańcem kobietę na noszach, bardzo ciężko ranną, która była bardzo przytomna i wszystko powiedziała, że Niemcy mordują. Jest to tragedia, Wola padnie, zginą wszyscy z Woli. Mówiła: „Zginęła cała moja rodzina, nie mam męża, nie mam syna, nie mam siostry”. Była przytomna, ale była bardzo ciężko ranna, nogi miała postrzelone. W jakiś sposób wyczołgała się z tą raną, wtedy sanitariuszka ją umieściła na noszach. Jeden z chłopców jej pomógł, przyprowadzili ją do naszego domu. Sanitariuszka powiedziała: „Nic nie możemy pomóc, trzeba ją zanieść do szpitala”. Szpital był niedaleko, na Woli, od Żytniej był jakiś szpital. Oczywiście myślę, że polowy. Powstaniec musiał wrócić do swojego oddziału, powierzył [ranną] mojej siostrze i pielęgniarce. Obydwie zaniosły ją na noszach do szpitala. Dlaczego pamiętam, że to moja siostra zrobiła? Dlatego że jak wróciła, to powiedziała, że ta pani dawała swój pierścionek z palca i powiedziała: „Weź to, jestem ci wdzięczna, że mnie uratowałaś. Tu jest lekarz, a nikt by mi nie pomógł. Dostanę teraz pomoc, będę żyła”. Moja siostra nie wzięła tego pierścionka, prosiła, żeby nie zdejmowała z palca, że to jej się przyda. Stąd wiem o tym, że to moja siostra właśnie tę kobietę zaniosła na noszach. Zwierzyła się: „Nie mogłam tego pierścionka wziąć, bo jej się przyda”. To już był 4, 5 sierpnia.
Szóstego sierpnia jest Przemienienie Pańskie, mama mówiła: „Dzisiaj jest 6 sierpnia, Przemienienie Pańskie”. Wtedy usłyszeliśmy pierwszy raz warkot samolotu nad głową. Już wiadomo było, że jest bardzo poważna sprawa. Teraz już będą bomby z samolotu, jesteśmy zagrożeni. Mama wtedy zarządziła, żeby wziąć, co można. Przedpokój był, była szafa. Każdy niech weźmie ciepłą jesionkę, co tylko ciepłego jest, zabierać z szafy. Rodzice spakowali najcenniejsze rzeczy, nawet dokumenty. W jakichś walizkach, plecakach to wszystko ułożyli. Z dozorcą umówili się, że to wstawimy do piwnicy, zgodził się. Widzę, że rodzice się pakują, czyli wychodzimy z domu. Przez okno i przez wyjście na podwórze zobaczyliśmy łuny. Ogień już podchodzi do sąsiedniego domu. Łuna, kompletnie czerwono, mama mówi: „Nie możemy czekać, ogień zajmie nasz dom bardzo szybko”. Wola paliła się tak szybko, bo prawdopodobnie samoloty wyrzucały bomby zapalające. Domy płonęły jak zapałki po tych bombach. Nie usłyszeliśmy żadnej bomby, która rujnuje dom, tylko ogień płonący, to musiały być bomby zapalające. Wtedy wyszliśmy z domu. Jeszcze jakiś chlebak… Żywności żadnej nie zabieraliśmy, bo już jej nie było, resztki były zużyte, zjedzone. W tych chlebakach było troszkę ubrania na zmianę i nic więcej. Może troszkę wody mieliśmy tylko ze sobą. Kierowaliśmy się przez Powązki, koło cmentarza. Dozorca, który udostępnił nam zachowanie najcenniejszych rzeczy w piwnicy, powiedział: „Siostra mojej żony ma klucze od pałacu Radziwiłłów na Bielańskiej”.
Dokładnie nie pamiętam, czy pałac był przy Bielańskiej. Bielańską pamiętam tylko dlatego, że kiedy przybyliśmy do tego pałacu, Powstańcy zaczęli organizować grupę budowania barykad. Nie można tego zapomnieć, dźwigałam płyty wyrwane z chodników. Ktoś, kto miał więcej siły, wyrywał. Pamiętam, jak dźwigałam i układałam płyty z chodnika. Jeszcze były jakieś zrujnowane… Ta część była już w rękach chłopców, była to część Polski. Tak Warszawa była odbierana: jesteśmy w Polsce, już nie mamy Niemców. Był taki entuzjazm w tych częściach, kiedy byliśmy już wolni! Były stare gramofony z tubą, ktoś płytę przygotował, nakręcił, były patriotyczne [pieśni]: „Oto dziś dzień chwały”. Były takie stare piosenki, piękne zresztą. Na ulicę to stawiali, nakręcił, wszyscy słuchali ze łzami w oczach, że jesteśmy wolni. Kiedy budowaliśmy barykadę, już wzrosła na wielką, wspaniałą barykadę, chłopcy powiedzieli: „Tu teraz będzie odcinek walk, Niemcy się zbliżają”. Rodzice orzekli, że musimy stąd jak najszybciej się usunąć, bo będzie pole walki, walka jest gotowa.
Z Bielańskiej przenieśliśmy się na Starówkę, gdzie znowu była walka o każdą ulicę, ulice były stopniowo wolne. Ponieważ były już ruiny na Starówce, już nie było się gdzie zatrzymać, jedynie w piwnicy. Piwnice były schroniskiem. Domy, które nie były zburzone, miały piwnice dla wszystkich cywilów. Widok był bardzo przykry, ale to była jedyna obrona. Każdy, kto miał jakieś krzesełko albo stołeczki, pod ścianami piwnic ustawiał i ludzie siedzieli. Środek był do przejścia, musieli siedzieć pod ścianami, bo wszyscy muszą mieć kontakt, a jedyny kontakt między ulicami był właśnie piwnicą. Były przebite dziury jak autostrady, mogę to tak nazwać, dlatego że całą Starówkę można było przejść przez piwnice. Z jednego domu do drugiego domu była wyrąbana dziura, wyjęte cegły. Ci, którzy to organizowali, nawet na murach pisali: „Przejście do ulicy Świętojańskiej, przejście do Kanonii, przejście do Miodowej”. Kiedy to burzyli, od razu pisali na murze. Tak że to była komunikacja, jedyne przejście. Ulicami było bardzo niebezpiecznie przejść, dlatego że Niemcy nie tylko obstrzeliwali, ale jeszcze mieli na dachach „gołębiarzy”. Niemcy lokowali się na dachach i obstrzeliwali nie tylko ludność cywilną, a chłopcy musieli mieć kontakt. Jak po jakiejś walce wracali do swojego oddziału, przecież nie mogli iść ulicami, wszyscy szli piwnicami.
Chciałam powiedzieć jeszcze o „gołębiarzach”. Jeden z chłopców opowiadał nam, to już w szpitalu polowym, że dzielnie zlikwidowali takiego „gołębiarza”, który robił straszną szkodę, bardzo dużo chłopców i cywilnych pozabijał. Oni bardzo dzielnie dostali się po schodach w kamieniczce na Starym Mieście. Wspięli się bardzo ostrożnie, bardzo zręcznie. Złapali tego „gołębiarza”. To była wielka sprawa zlikwidować „gołębiarza”.

  • Jak z siostrą trafiłyście do szpitala polowego? Czy pani rodzice nie mieli nic przeciwko, że siostra, która jest starsza, po przeszkoleniu sanitarnym zabiera panią, młodszą siostrę ze sobą?

Rodzice nie mieli nic przeciwko temu. Wydaje mi się, że dopiero wtedy rodzice dowiedzieli się, że ona ma przeszkolenie, bo to była tajemnica. Ona wróciła, nikt nie wiedział, gdzie wyszła. Zresztą wychodziła z tą kobietą, która była ranna. Mama nie wiedziała, ona gdzieś wychodziła. Ale wtedy się dowiedzieli. Nie mieli nic przeciwko temu, bo uważali, że mogę być pomocą. Mama była ogromną patriotką, sama była odważna. Zebrania były, Żydów czworo przechowała, nigdy się nie zawahała. Nawet ojciec prosił matkę, żeby już tego nie robiła, bo wszyscy zginiemy. Ale mama odpowiadała: „Nie, Felku. Nie bój się, włos nam z głowy nie spadnie”. Przede wszystkim moja matka miała ogromną wiarę i nie bała się. Dlatego pozwoliła na zabranie mnie. Uważała, że również mogę pomóc. Rzeczywiście się przydałam. To była decyzja mojej siostry. Powiedziała i wstąpiłyśmy do szpitala polowego dnia 13 sierpnia, po wybuchu tego czołgu.
To, co wiem, wiem z opowieści sanitariuszek, które były świadkiem, które przeżyły. Jeszcze czasem któryś z chłopców, którzy byli ranni, coś opowiadał. Pamiętam rannego, który był poparzony, miał jakieś niewielkie rany. Ogień uderzył mu na twarz, poparzył twarz, ręce, szyję. Jakąś ranę miał zabandażowaną, to nie było takie poważne, ale oparzenie było straszne. Ani pić, ani jeść nie był w stanie. Ręce miał kompletnie zabandażowane. Moją rolą było go karmić. Karmiłam go łyżeczką, żeby się nie zachłysnął, żeby się napił wody. Karmiłam go krupnikiem, który gotowaliśmy. Krupnik gotowaliśmy na okrągło, w wielkim kotle. Skąd kocioł był? Każdy gdzieś zdobywał ze zburzonych domów. Rozpalaliśmy ognisko, bo drzewa było mnóstwo, nie było problemu, ogień się świetnie palił. […]. Paliliśmy ogień i gotowała się zupa z kaszy jęczmiennej. To było główne pożywienie. Owszem, były konserwy z magazynu na Stawkach, ale były bardzo kontrolowane wszystkie puszki, bo musiało starczyć przede wszystkim dla wojska, dla chłopców. Zupa była konieczna, żeby ją ugotować. Karmiłam go tą zupą. Potem jakąś puszkę z mięsem dostaliśmy, którą trzeba było podzielić, też go karmiłam. Jego pseudonim był „Cień”.
Po wielu latach moja siostra, jak się spotkała z Powstańcami… Już po Okrągłym Stole, kiedy Polska odzyskała wolność, spotkali się wszyscy Powstańcy. Oni się przedtem nie kontaktowali. Było niebezpiecznie, chodziło o Armię Krajową. To nie było tak dokładnie, bo na Starówce oprócz Armii Krajowej była również AL. Nawet wiedzieliśmy, kto jest z AL, kto jest z AK, ale oni walczyli razem, nie było jakiegoś podziału. Dopiero to się stało za czasów komunistycznych: jak był w AK, to musiał być aresztowany, jak był w AL, to wspaniale, że był w AL. Było jakieś nieporozumienie z tym. Poza tym przecież wszyscy chłopcy mówili: „Jakie dla mnie znaczenie było Armia Krajowa albo Armia Ludowa? Walczyłem dla ojczyzny, narażałem się dla mojej ojczyzny”. Tak że to było straszne. Nawet byłam zaskoczona… Zmieniam temat na temat AK i AL, dlatego że w tej chwili sobie przypomniałam, jak idąc ulicą Rakowiecką koło więzienia spojrzałam na mur i czytam: „Zamordowany taki i taki AK rok 1946, rok 1947, rok 1948…”. Wszędzie AK na murze na Rakowieckiej. Czytam dalej: 1950, 1951, 1952, wszyscy akowcy. Przecież to jest ogromna tablica, do roku 1956. Nie ma AL. Bardzo byłam wtedy wstrząśnięta, bo wiedzieliśmy, że akowcy są aresztowani, ale nie miałam pojęcia, że tylu zamordowanych. Po wojnie, gdzie mieliśmy już Niemców za sobą, takie morderstwa w AK, na chłopcach, którzy walczyli dla ojczyzny, to było straszne.
Wracając do czołgu. Chłopcy walczyli w obronie zamku króla Zygmunta, to byli bohaterowie. Jak potem opowiadali, była to walka bohaterska, bo z Mariensztatu do placu Zamkowego sunęły czołgi. Nie mieli tak dużo broni jak Niemcy. Niemcy mieli samochody pancerne, czołgi. Z Mariensztatu sunęli do placu Zamkowego. Była barykada na Ślepej, naprzeciwko zamku. Na barykadzie bohatersko walczyli. Nie ma chyba takiego kraju na świecie, żeby tak walczyć, jak ci chłopcy walczyli. Już na końcu, jak musieli się z zamku zsunąć po gruzach, bo już była ruina zamku, już nie było schodów, musieli odejść z barykady, Niemcy oddali czołg. Dla [chłopców] to była zdobycz, która nam pomoże bronić Starówki. Z entuzjazmem czołg przyjęli. Czołg sunął ulicą Podwale, wszyscy z ogromnym entuzjazmem, chłopcy byli koło czołgu cały czas. Jeszcze czołg sunął, a wybuchł na Kilińskiego, gdzie jeszcze mało, że było chłopców pełno naokoło, to jeszcze stali w oknach z powitaniem czołgu. Chłopcy pospadali z okien. Nie wszystkich się dało uratować, niektórzy mieli nawet amputowane nogi czy inne poważne rany, ale niektórzy zginęli.

  • Czy pani pamięta swoje pierwsze wrażenia w szpitalu, kiedy ranni trafili do pani? Młoda dziewczyna, nastolatka, nagle tyle cierpienia wokół ogląda.

Nie był już dla mnie taki wstrząs ogromny, bo największy wstrząs był dla mnie w naszym domu na Żytniej, kiedy przynieśli tak ciężko ranną kobietę. Ona opowiadała, co widziała, jaką egzekucję widziała, jakim cudem się wydostała z tej egzekucji. W jej oczach Niemcy… To nie byli Niemcy, nazywali się „własowcy”. Większość z nich to byli „ukraińcy”, którym Hitler obiecał wolność za współudział w mordowaniu Polaków. To był dla mnie wstrząs, ale taki, że nie można się było nad tym zastanawiać, dlatego że łuny pożarów mobilizowały, żeby uciekać, żeby się ratować. W mojej mowie była myśl, że to jest straszna tragedia. Jednak w jakiejś części mojego myślenia była wiara, że zwyciężymy, że to są ofiary wojny, że będziemy mieli wolną Polskę. Tym bardziej że dochodziły głosy, że to nie będzie długo, bo Rosjanie są na Pradze, są u brzegu Wisły. Jeszcze nikt nie wiedział, bo przecież była radiostacja, była komunikacja z Londynem. Dopiero później nam orzekli na Starówce, że Stalin wydał rozkaz. To było między 5 a 8 sierpnia, jeszcze przed czołgiem. Tylko że dowiedziałam się o tym już pod koniec sierpnia, ktoś nam to oznajmił. Może wcześniej wiedzieli. Stalin wydał rozkaz, nie ruszać się od Wisły, dopóki nie zginie cała Warszawa.
Brałam udział we wspaniałej sztuce w Muzeum Powstania Warszawskiego, ta historia mi bardzo zasłoniła moje przeżycia, historia „Awantura warszawska”. Jest pokazany Stalin. Jestem pod wrażeniem tego, co widziałam, słyszałam. Były dyskusje.
Wrócę do czołgu. Na uroczystościach składania wieńców spotkałam Powstańca, nazywa się pan Andrzej Rumianek. Opowiedział mi, że kiedy czołg sunął Podwalem, chciał go zobaczyć, szedł w kierunku Kilińskiego. Kolega mu powiedział: „Nie chodź, poczekaj, stój. Zaraz ten czołg przejedzie”. − „Rzeczywiście, już nadjeżdża”. Pięć minut później czołg wybuchł. On żyje i ja z nim rozmawiałam. Pamięta Kilińskiego, pamięta rannych.
Nasze [zadanie] to było codziennie dbać o to, żeby była woda, żeby [rannych] napoić, nakarmić. Miałam pod opieką „Cienia”, on się nazywał Zbyszek Dobrowolski. Zmarł kilka lat temu, siostra podała mi tę wiadomość. Chłopcy byli jakby pod moją opieką, opiekowałam się nimi. Jak trzeba było, to wszystko wykonywałam, co trzeba było na bieżąco, to znaczy przyniesienie wody, nakarmienie wodą chłopców. Przede wszystkim rano musieli dostać wodę. Byli chłopcy ranni, którzy nie wstawali, leżeli na łóżkach. [Było] gotowanie zupy, karmienie zupą. Cały czas były jakieś czynności. Wtedy nie było miejsca na zastanowienie się, czy to jest tragiczne, czy nie. Trzeba było być na bieżąco, żeby jak najwięcej pomóc, żeby jak największą opiekę dać rannym chłopcom. Wtedy na wrażenia nie było miejsca, każdy dzień musiał być wypełniony pracą. Dni uciekały, chłopcy przychodzili, żeby coś zjeść, wpadali i uciekali. W piwnicy mieliśmy rozłożone materace. Czasami trzeba było nawet ich zachęcić, żeby spędzili noc w piwnicy. Byli tak wyczerpani, że nawet niektórych trzeba było zmusić, żeby się położyli. Piwnica była schronem, a materace, które pozbieraliśmy ze zburzonych domów, wszystko komasowało się w tej piwnicy, żeby jak najwięcej było posłania. Wszyscy spaliśmy w piwnicy, bo na pierwszym piętrze byli ranni na łóżkach.
Dzień za dniem mijał, już było po wybuchu czołgu, już zbliżał się koniec sierpnia. To był 25 sierpnia. Wtedy jakoś tak się złożyło, że nagromadziło się dużo pracy. Moja siostra została bez wody, trzeba było przynieść wodę. Wtedy powiedziała: „Mam tyle pracy, jeszcze nikt z chłopców nie dostał wody, trzeba ich nakarmić, trzeba ich napoić, trzeba im dać jakieś pożywienie. Sama tu nie zostanę, bo moja siostra została oddelegowana do harcerek”. To był trzypiętrowy budynek, ale było częściowo zburzone. Na pierwszym piętrze leżały harcerki ranne podczas wybuchu „czołgu”. To był dom akademiczek. Na parterze byli ranni chłopcy na łóżkach. Moja siostra miała tą część budynku, która była pionowo wybudowana. Miałam mieć dyżur w tym budynku, też na parterze, u harcerek. Wtedy ona powiedziała, że ma tyle pracy i ja nie mogę pójść, bo ona sobie nie da rady. Muszę jej pomóc, nie zgadza się na to, żebym poszła, nie zostanie sama. Komendant usłyszał i powiedział: „Wobec tego do harcerek pójdzie »Sroczka«” – taki miała pseudonim. Zostałam z moją siostrą. Wszystko wykonałyśmy, co było możliwe. Upłynęło może dwadzieścia minut, usłyszeliśmy warkot pocisku z moździerza, kiedyś było to nazywane „Gruba Berta”. To ogromny pocisk. Był takiej wielkości, że dwoje ludzi może się zmieścić do tego pocisku. Ktoś zrobił zdjęcia, widziałam na wystawie. Nikt z nas nie widział tego pocisku, ale taki pocisk potrafił niszczyć, dom był w gruzach w parę sekund. Usłyszeliśmy huk. Nie zdążyliśmy się do piwnicy dostać, jeszcze moja siostra i ja byłyśmy w kondygnacji budynku, a pocisk uderzył w budynek. Tam była właśnie „Sroczka”. „Sroczka” tam zginęła, zginęły wszystkie harcerki, które były ranne na parterze. A „Sroczka” była za mnie pielęgniarką. Miała dyżur, żeby je nakarmić, [zrobić] cokolwiek, potrzebowały tego dnia. Do tej pory wiem, że „Sroczka” zginęła za mnie. To jest dla mnie charakterystyczne, wiele takich momentów miałam, w których powinnam zginąć. Nie zginęłam. Jest to dla mnie jakaś ogromna siła opatrzności, inaczej to jest niemożliwe. To nie jest zbieg okoliczności, nie mogę uwierzyć, żeby tyle razy był zbieg okoliczności. Dość, że ona zginęła, ale słyszeliśmy jeszcze jęki bardzo długo. Wreszcie usłyszeliśmy głos: „Ratujcie!”. Tylko te słowa. Był to głos dziewczęcy, któraś sanitariuszka. Po wybuchu chłopcy przyszli do nas, było chyba dwóch czy trzech chłopców, byli świadkami. Dom był zasypany, głosy były przy wejściu. Zaczęliśmy odsypywać pomalutku. Każdy, kto mógł, garstką pył odsypywał pomalutku. Ukazała się stopa sanitariuszki. Jak jest stopa, to ona jest przy drzwiach. Dwie stały przy drzwiach w momencie, kiedy pocisk uderzył w dom. Pomalutku odsypywaliśmy. Już była noga, już kolano. Chłopcy mówili: „Tam jest jakaś belka, ona ma powietrze, jest przy jakiejś zrujnowanej belce. Teraz trzeba ostrożnie, żeby ta belka jej nie zagniotła”. Udało nam się, odsypując po kawałku, ją wyciągać. Już nogi były, już tułów, wreszcie wyciągnęliśmy ją całą. Była prawie zemdlona, miała jakieś ranki. To nie było ważne – ona żyła. Mieliśmy doktora „Morwę”, który wszystkie opatrunki robił, operacje. To był jedyny doktor, który był w szpitalu polowym. Jednocześnie był naszym komendantem. On mnie zostawił z moją siostrą, a „Sroczkę” posłał tam. Odsypaliśmy jedną. Zaraz za nią jeszcze głosy słyszeliśmy, jeszcze: „Ratujcie!”. Zaczęliśmy dalej odsypywać i odsypaliśmy drugą, odsypaliśmy dwie. Jeszcze był z nimi Powstaniec, który akurat się znalazł w tym momencie. Wszyscy dopiero w drzwiach. Ale on prawdopodobnie już był albo troszkę dalej, albo jakaś belka go zawaliła. Odsypywaliśmy ile tylko było możliwe, jego już nie było. Ani jego ciała nie widzieliśmy, ani nóg. Potem zapadła cisza, już harcerki nie odzywały się, nie było jęków, czyli już nie żyły. Ten chłopiec jeszcze na początku się odzywał razem z tymi pielęgniarkami, potem już była cisza. Nie odsypywaliśmy dalej, dlatego że było niebezpieczeństwo, że wszyscy razem zginiemy, jak jeszcze zaczniemy odsypywać i jakaś belka spadnie na głowę. Już nie było głosów, już daliśmy sobie spokój. To była niesamowita tragedia.

Siostra w tym samych dniach, to był chyba 26 sierpnia, niosła kubełek z wodą. Jakieś stare studnie były na Starówce. Poszła po wodę, niosła kubełek z wodą i przechodziła przez podwórko. (Tego podwórka już nie ma, teraz są samochody. Oglądałam budynki, już jest zupełnie inaczej, tylko na froncie są tablice, jest nowy dom wybudowany. Jeździłam tam bardzo długo, przez całe lata, o „Sroczkę” mi chodziło. Był zwyczajny kamień, nie można było pomnika postawić w czasie PRL-u, tylko rodzice postawili kamień i wyryli: „Tu zginęła »Sroczka« − rodzice”). Przyszedł któryś z Powstańców, chciał się coś napić albo coś zjeść i szedł przez to podwórko, [a siostra] szła z kubłem wody. Zauważył ją i popchnął z taką siłą, że przewróciła się razem z tym kubłem. Nie wiedziała dlaczego. On zauważył granat bardzo blisko niej, ona by w ten granat weszła, granat, który był w jakiś sposób rozpalający się. Ten granat spadł na podwórko, w jakiś sposób się dopalał. Jak on to zobaczył, to ją popchnął, ona się przewróciła. Nie wiedziała dlaczego, a on jej potem powiedział: „Zobacz, był granat koło ciebie, byś na niego weszła, zostałby z ciebie proszek”.
Chłopcy przychodzili do nas napoić się, zjeść, odpocząć, ale już wiedzieli, że jesteśmy na skrawku Starówki, jesteśmy w beznadziejnym stanie. Wszyscy wiedzieliśmy, wobec tego decyzja komendanta była: „Nie mamy wyjścia, wszyscy zginiemy, musimy się przebić do Śródmieścia”. Wyznaczył jeden dzień przed samym 1 września do przebicia. Chłopcy byli ustawieni już przed 1 września. Była noc, przygotowaliśmy wszystkich naszych rannych na noszach. Każda z sanitariuszek miała przydział, byłyśmy tylko dwie przy noszach, z jednej strony i z drugiej strony. Chłopcy byli zorganizowani, mieli tylko resztę broni. Oni szli pierwsi, my za nimi z noszami. Była noc, było ciemno i to było bardzo trudne, żeby iść z noszami po gruzach. Była nadzieja, było jedyne tylko wyjście: albo się przebijemy, przeżyjemy, albo zginiemy na Starówce. W pewnym momencie stanęliśmy. Nikt się nie rusza, staliśmy bardzo długo, może godzinę, może więcej. Wreszcie jest rozkaz komendanta. Nie wiem, kto dowodził, bo komendant był w naszym szpitalu polowym, ale musiał być jakiś pułkownik, może oficer, który dowodził tą grupą chłopców. Dostaliśmy wiadomość, że wracamy. Dlaczego? Dlatego że wszyscy zginiemy. Przy placu Krasińskich już była armia przygotowana, dlatego chłopcy się zatrzymali. Było niemożliwe przeżyć i przebić się do Śródmieścia. Wracamy, jest jeszcze noc, jeszcze ciemno, jeszcze można z noszami przebijać się z powrotem do szpitala polowego. Wróciliśmy, wszystkich położyliśmy z powrotem na łóżka, a komendant nas zebrał na podwórku, na tym podwórku, gdzie moją siostrę granat by rozerwał. W tym samym miejscu byliśmy i komendant powiedział: „Mamy jedną szansę przeżycia: przejść kanałami”. – „Co z rannymi?”. – „Trzeba zabrać tych rannych, którzy mogą o własnych siłach przejść”. To było tak tragiczne, dla mnie to była największa tragedia całego Powstania, dlatego że wielu z nich nie mogło nawet stanąć. O tym, żeby iść kanałem i żeby iść po gruzach do kanału, w ogóle nie było mowy. Wiedzieliśmy, że ich nie możemy zabrać. Oni wiedzieli, że wrócili, bo przecież byli na noszach, że dalej są na łóżkach. Byli świadkami tego rozkazu. Już wiedzą, że idziemy kanałami. Wprost mówią do nas: „Przechodzicie kanałami do Śródmieścia i zostawiacie nas?”. To jest największa tragedia. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Dwie pielęgniarki powiedziały: „Ja z wami zostaję. Wojsko musi przejść do Śródmieścia, Śródmieście czeka na naszych chłopców”. Wtedy była cisza, już nic nie mieli do powiedzenia. Dwie pielęgniarki zostały.
Chłopców, którzy stali, komendant tylko zapytał, kto się opiekuje którym. Był przydział, tak że trzeba było ich podtrzymywać, żeby mogli iść, bo jeszcze ślady ran miały swój efekt. Jest jeszcze ciemno i wszyscy kolumnami wychodzimy. To było 2 września, zresztą jest na tablicy. Pierwszego września było przebicie przez górę, a tej nocy przygotowywaliśmy tych chłopców, którzy mieli iść o własnych siłach. Przyszła do nas moja matka, ojciec został w piwnicy. Moja siostra się zapytała mamy, czy mamy przejść, czy mamy zostać na Starówce. Mama powiedziała: „Absolutnie idźcie kanałami, bo macie szansę przeżyć, a na Starówce nie wyobrażam sobie, żebyście mogli przeżyć. Tu może być taka masakra, jak była na Woli. Idźcie, musicie iść. Idźcie z wojskiem”. Moja siostra wtedy już była o tyle spokojna, że miała pozwolenie matki. Mimo wszystko to była znowu tragiczna dla mnie noc, dlatego że mama już nie wróciła do piwnicy, spała z nami, na materacach w piwnicy. Koleżanki sanitariuszki mówiły: „Będzie kłopot, bo jak przyjdzie nasz komendant, zobaczy obcą osobę, która śpi, a on tego nie toleruje, będziemy wszyscy mieli kłopot”. Mówię: „To jest moja matka, nie mogę jej odprawić. Jest już noc, nie mogę na to pozwolić”. Moja siostra powiedziała: „To my wystąpimy do komendanta, wytłumaczymy mu, dlaczego jest obca osoba. To jest nasza matka i musimy się pożegnać”. To była tragiczna noc, tego nie mogę już inaczej odbierać.
Nad ranem, już świtało, mama wyszła, dlatego że już formowaliśmy kolumny. Komendant przygotował nas wszystkich. Już miał przydział, kto będzie się kim opiekował i idziemy z Kilińskiego na Długą. Jest znowu tragiczna rzecz. Słyszałam od komendanta, jak mówił… Siostra mówi, że to byli „gołębiarze”, a mnie się wydawało, że nie tak było. Niemcy byli w bibliotece Krasińskich, była tam jakaś biblioteka, z lornetkami obserwowali wskakiwanie do kanału. Co jakiś czas był obstrzał, ale lornetkę miał również nasz komendant i obserwował, kiedy rzucają granaty. Rzucali granaty, obstrzeliwali. [Komendant] mówił: „Na rozkaz, trzy!”. Każdy, kto to usłyszał, po kolei wskakiwał. W sekundę musiał się znaleźć w kanale, tak żeby tylko wskoczyć i złapać się za żelazne drabinki. Tylko [tyle] żeby się złapać i już być poza [ostrzałem]. Zginęło kilku, nawet nie dostałam informacji, kto został zastrzelony. Nie wiadomo, czy przeżyli. Był jeden ranny, ktoś go chwycił. Wszyscy byli w budynku, którego teraz nie widzę, przebudowane są. Budynek był zrujnowany, oni stali w gruzach i resztkami gruzów w jakiś sposób zabezpieczyli okna i wejście. Było tylko wąskie wyjście z budynku, jedna osoba tylko mogła wyjść. W kanale to wiadomo, że było bardzo trudno. Na początku jeszcze można było stanąć w przejściu, ale potem już był kanał bardzo wąski i w [schylonej] pozycji musieliśmy iść. Było bardzo trudno rannych przeprowadzić, ale oni mieli opiekę i przedostali się. Przeszliśmy. Było bardzo niebezpiecznie, dlatego że kanały się rozchodziły i było niebezpiecznie puścić osobę [z przodu]. Trzeba było się bardzo mocno trzymać tej osoby. Dowiedzieliśmy się, że grupa przed nami zastosowała sznurek. Sznurek zerwał się, rozpuścił się w wodzie, jedna grupa poszła w innym kierunku, zabłądzili i wyszli na stronę niemiecką. Wtedy komendant powiedział: „Żadnych sznurków, trzymać mocno, każdy musi w pasie trzymać poprzednią osobę”. Pilnowaliśmy tego. Wyszliśmy na ulicę Warecką. Odbierali nas chłopcy, wyciągali nas z kanału. Wyszliśmy z mazi kanału, zobaczyłam, że nie mam butów. Miałam jakieś półbuty zasznurowane i one się zupełnie rozleciały, zostałam boso. Wtedy myślę: „Po tych gruzach, boso? Co teraz zrobię?”. Zobaczyłam, że niedaleko był kompletnie zrujnowany dom. Zaczęłam między tymi gruzami szperać. Patrzę, jakieś ubranie jest, zaczęłam wyciągać. Wyciągałam i nagle jeden but się pokazuje spod tego ubrania. But przymierzam, doskonale [pasuje] na moją nogę. Ale gdzie drugi? Zaczęłam dalej szperać, już jakąś deską i wyszperałam drugi but. Mam buty, to przecież jaki sukces!
Wtedy wszyscy byliśmy zorganizowani, umieszczeni na ulicy Hożej. Był jakiś budynek, też szpitala polowego, ale nie było gdzie spać, nie mieli ani łóżek, ani materacy. Wtedy moja siostra powiedziała: „Musimy troszkę odpocząć po tych nieprzespanych nocach”. Poszłyśmy na Kruczą, gdzie mieszkała nasza ciocia. Mieli duże, ładne mieszkanie. Zgłosiłyśmy się do cioci, prosiłyśmy o nocleg. Miała w swoim mieszkaniu bardzo dużo osób, którym udzieliła pomocy, ponieważ zostali bezdomni. W Śródmieściu ich domy zostały zburzone, zrujnowane. Powiedziała: „Jeszcze jest piwnica, w piwnicy spróbujcie się ulokować”. Oczywiście musiałyśmy do piwnicy ściągać jakieś materace ze zrujnowanych domów, to też była wyprawa. Wszystko się znalazło w zburzonych domach. Przyniosłyśmy sobie materace i spałyśmy w piwnicy. To już było nasze lokum.
Wtedy okazało się, że chłopcy zdobyli zakłady „Haberbuscha i Schiele”. Jesteśmy tak głodni, tak wyczerpani, trzeba cośkolwiek zjeść. Chłopcy nam powiedzieli, że już są zdobyte zakłady piwa i trzeba tam się udać, są otręby. Są kopce, jak kopiec z piachu, otrąb jest dużo. Co z tymi otrębami zrobić? Wszystko się robi z otrąb, to jest doskonałe pożywienie. Zaprowadzili nas do zakładu „Haberbuscha i Schiele”. Bardzo trudna była droga, ponieważ Aleje Jerozolimskie musiały mieć barykady, żeby przejść przez Aleje. Niemcy ostrzeliwali z drugiej strony Alej Jerozolimskich. Były bardzo wysokie barykady z workami, jeszcze wykopy na jezdni dość głęboko, żeby można się było schronić przed kulą. Mieli karabiny przygotowane i kule tylko świstały nad głową. Przez Aleje Jerozolimskie przeszliśmy wykopami pod barykadą. Jak tylko weszłam do Haberbuscha, jak wzięłam garście tych otrąb, to przede wszystkim jak piesek całymi garściami zjadałam. Dopiero poczułam się lepiej, bo w końcu coś do żołądka wpadło. Ale nie po to przyszliśmy, żeby zjadać, tylko żeby worki chłopcy wyciągnęli z tego zakładu. Skąd worki zdobyli? Sama się dziwiłam, że tyle worków jest. W tych zakładach było wszystko. Mieli jeszcze inne jakieś pożywienie, widziałam w Muzeum [Powstania Warszawskiego], mieli jakieś ziarna, które gotowali. Tego nie zauważyłam, bo zaprowadzili nas do otrąb, a była zupa „plujka”, były fotografie. Nawet tego nie widziałam. Worki były przygotowane i ładowaliśmy do worków. Ktoś nawet był upoważniony, żeby notować, ile się zawiera tych otrąb. Padła myśl, że chłopców można pożywić plackami z otrębami. Był pomysł, żeby zmieszać z wodą, zrobić placek i na ognisku, na blachach kłaść placki. Placki okazały się pyszne, były jak chleb, bo tylko z wodą zmieszane. Uformowany placek i na płycie rozgrzanej. Jak tak, to już codziennie chodziłam do Haberbuscha i Schiele. Jak mi kładli na plecy worek, to był to ogromny ciężar, ale nie było wyjścia, trzeba było wziąć tego dużo, żeby placków było dużo. Raz zachwiałam się i przewrócił się worek, upadłam na worek, bo był za ciężki, tyle mi naładowali otrąb. Były sanitariuszki, powiedziały: „To już przesada, żeby tak naładować”. Odsypały na tyle, że mogłam się utrzymać. To było ciężkie, ale mogłam utrzymać równowagę. Trzeba było znowu kanałem [czyli przekopem] pod barykadami, nie stojąco, tylko w [zgiętej] pozycji iść. Trzeba było się z workiem nachylić i przejść przez Aleje. Przez Aleje nie można było inaczej przejść. Oczywiście zawsze były dla chłopców placki gotowe, do samego końca. Już nie było naszej funkcji – mojej i mojej siostry – przy rannych, tylko przy pieczeniu placków. To był jedyny ratunek przed głodem, bo już nie było pożywienia, już nie było magazynów na Stawkach. Tamto się wyczerpało, a co zostało, to zostało na Starówce. To było jedyne pożywienie.
Potem jest już kapitulacja, bo to już jest koniec września. Dowiadujemy się, że już jest podpisana kapitulacja z Niemcami. Jesteśmy wszyscy wypędzeni z Warszawy. Wojsko osobno, chłopcy muszą składać broń. Sanitariuszki częściowo razem z wojskiem, ale jakoś tak było, że jak sanitariuszki mogły wyjść same, to nikt nie protestował. Szliśmy kolumnami, piechotą, nie do Puszkowa, tak jak Starówka była wypędzona, a Śródmieście do Ursusa. Może jakieś kolumny były w Pruszkowie, ale tego nie wiem, bo tylko koncentrowałam się na Ursusie. Jest długa historia z Ursusem. Jeśli to nie jest historyczne… Ale to jest moje ogromne przeżycie. Chłopcy byli w specjalnych halach, to były hale fabryczne, które były przerobione przez Niemców na umieszczenie wszystkich warszawiaków. Osobna hala była dla chłopców, którzy byli wiezieni wagonami do obozu jenieckiego jako wojskowi. To był obóz niezbyt łatwy, są na to dowody. Oni byli osobno. Moja siostra nie chciała przejść z sanitariuszkami, które szły z wojskiem. Powiedziała, że mnie nie przyjmą, a ona nie może mnie zostawić, bo co powie rodzicom. Wysunęła się. Niemcy nie sprawdzali tego. Kto się wysunął, to szedł z kolumną. Zresztą oni mieli dużo kłopotów z tym, żeby wszystkich warszawiaków popędzić. Oczywiście byli popędzali karabinami, piechotą do Ursusa. Nie jest to tak blisko, żeby dojść. Przyszliśmy i zaczęły się selekcje. Byłam w selekcji do pracy do Niemiec, mój ojciec był w przydziale do formułowania okopów, przeciwko bolszewikom oczywiście, był w osobnym wagonie, moja matka z Żydówką była w osobnym wagonie. Wszystkie hale numerowane. Byłam w hali, gdzie wszyscy młodzi ludzie zdolni do pracy –Niemcy napisali, dostałam dowód: zdolna do pracy – jechali do Niemiec do fabryk, na farmy. Tak że moja siostra była ze mną. Nie wiem, jak to się stało, że w pewnym momencie Niemiec zaczął rozdzielać. Nie wiem, czy młodszych, czy starszych, o co tu chodziło. Rozdzielił nas. Ja do innej grupy. Karabin miał, karabinem się posługiwał, odepchnął moją siostrę, odepchnął mnie. Byłam w innej hali, ona była w innej hali. Już zostałam sama. Były toalety, tak dumnie to muszę nazwać, wykopane rowy. Dół i obudowane − latryna. To było rozsiane po całym Ursusie. W taką wpadłam rozpacz, że chciałam gdzieś się schować i sama nie wiedziałam gdzie. Poszłam do ubikacji i zaczęłam strasznie płakać z rozpaczy, zupełnej bezbronności. Gdzie się znajdę? Znajdę się w Niemczech, w jakiejś fabryce. Nie ma nikogo, nie ma siostry. Gdzie są moi rodzice?
Wtedy sobie uprzytomniłam i już cały czas bardzo gorąco się modliłam o rodziców, którzy zostali na Starówce i nie wiedziałam, co się z nimi stało, czy „ukraińcy” pozabijali tych ludzi, czy ich wypędzili. Okazało się, że oni zamordowali naszych Powstańców, świadkami były dwie pielęgniarki. Też zostały zamordowane. Okazuje się, że trzecia się odłączyła i schowała się między gruzy. Miała szparkę, obserwowała, jak Niemcy mordowali chłopców, którzy zostali na łóżkach. Napisała książkę, miałam ją w ręku. Ona w tych gruzach była schowana i przeżyła w gruzach. (Książkę dostałam pod stołem, bo to znowu AK. Musiałam oddać. Przeczytałam jednym tchem, straszna. Pytałam się, nikt nie wie o tej książce. Nawet nie pamiętam nazwiska pielęgniarki, zresztą były tylko pseudonimy). Rodzice zostali wypędzeni i też byli w różnych halach, w Ursusie.
Wracam do Ursusa. W tej ubikacji, w takiej rozpaczy, słyszę jakiś głos, ktoś chodzi koło ubikacji. Myślę: „Ojej, trzeba wyjść, przecież ktoś czeka, przecież to jest potrzebne dla każdego, muszę wyjść”. Wychodzę, a stoi przede mną mężczyzna, mówi do mnie po imieniu: „Wanda, to ty tak płaczesz? − Patrzę na niego. − Ty, Powstaniec, beczysz? Ratuj się!”. Krzyczał na mnie. Oprzytomniałam. Nic tylko: „Ratuj się!”. Do tej pory nie wiem, kto to był, skąd wiedział moje imię. Mam napisane: hala 5, zdolna do pracy. Nie idę do tej hali, tylko idę do tunelu, gdzie Niemcy wypędzali, ustawiali kolumny do hal, szaleli z karabinami. Patrzę, w hali jest grupa inwalidów, którzy są albo o kulach albo bardzo schorowani. Widać, że to są ludzie niezdolni do pracy. Jak wpadłam do tunelu, zobaczyłam beczkę przeciwpożarową z piachem i schowałam się za tę beczkę. Słyszę w moim umyśle: „Ratuj się!”. Siedzę za bańką i obserwuję. Wreszcie widzę, że Niemiec jest już tyłem i popycha grupę. Wskoczyłam w tą kolumnę. Wskoczyłam, idę z nimi, wreszcie dochodzimy do wartownika, który jest bardzo wysoko, wszystkich obserwuje. Jeden jest na górze, jeden jest na dole. Wszyscy mają kartki: hala 4. To są inwalidzi, a ja miałam piątkę. Tylko że Niemcy używali rzymską piątkę. To jest ważne, dlatego że miałam ciepłą jesionkę na sobie, którą mama kazała wziąć. Widzę, że wszyscy trzymają kartki i mają halę czwartą. Myślę: „On mnie nie przepuści, mam piątą”. Mechanicznie wkładam rękę do jesionki i wyjmuję ołówek wzięty ze szkoły, ołówek chemiczny, Niemcy używali chemicznych ołówków, takich, których się nie ściera gumką. To jest napisane ołówkiem, zresztą widać. Teraz już nie ma takich ołówków. Trzymam kartkę, boję się, żeby ktoś nie zauważył i dostawiam pałkę. Jest czwórka, nic nie widać, że jest dostawione, bo jest ten sam ołówek chemiczny. Jestem kompletnie zdziwiona, że ten ołówek był w kieszeni i że właśnie był chemiczny. Idę przez kolumnę, podaję wartownikowi, a on tylko odpycha: Vier, vier! Mówił: „Czwarta, czwarta”. Jakby kogoś złapał z piątą, to by zaraz go odrzucił. Jestem już w kolumnie inwalidów.
Rano jest znowu selekcja. Już nie potrzeba pokazywać dokumentów, tylko odrzucają młodych i inwalidów. Niemiec znowu mnie odepchnął do wagonu, do innej grupy. Już jestem wypychana do wagonu na roboty do Niemiec. Muszą wszyscy iść, są przygotowani do wagonów towarowych, jakimi się przewoziło krowy. Wszyscy byli takimi wagonami przewożeni. Jeszcze mam koleżankę w moim wieku, która się do mnie przyłączyła i mówi, że razem będziemy. Wchodzimy do wagonu. Zobaczyłam: w kącie siedzi „Cień”. Mówię: „»Cień«, to ty jesteś?”. − „Jak mnie poznałaś?”. − „Po oczach”. − „Przecież byłem zabandażowany. Musimy uciekać, w Koluszkach stanie wagon, musimy wyskoczyć”. − „Musimy wyskoczyć”. Ciągle w głowie mam: „Ratuj się”. Przecież muszę się ratować. Mówi: „W Koluszkach stanie, wyskakujemy i uciekamy przez las. Znam, którą drogą i musimy to zrobić”. Pociąg pierwszy raz w Koluszkach stanął, moja koleżanka jest koło mnie, Basia miała na imię. Mówię: „Basia, już stoi pociąg, skaczemy”. Patrzę, nie ma „Cienia”, niedaleko nas. Ale kilka głów było, miał takie miejsce. Mówię: „Nie ma go, wyskoczył”. − „To skaczemy”. Wyskoczyłyśmy. Zaczyna się strzelanina, słyszę strzały. Mówię: „Słuchaj, »Cień« pierwszy wyskoczył”. Tak tylko się porozumiewamy, a to jest stacja, gdzie są Niemcy, wagon stanął na stacji. Stoimy bezradnie. Gdzie mamy iść, w którym kierunku? Nareszcie Niemiec się zjawia koło nas, wymyśla w straszny sposób. Nie strzela do nas, tylko karabinem nas popycha, pokazuje, żebyśmy w tej chwili z powrotem weszły. Byłyśmy bardzo zwinne, tylko się złapałam, była wysportowana, jednym ruchem znalazłam się w [wagonie]. Przez drogę się zastanawiamy, co teraz. Dojedziemy do Niemiec, ale może pociąg musi gdzieś jeszcze stanąć. Umawiamy się, że jeśli stanie na stacji, bo w Koluszkach stanął na stacji, to nie wyskakujemy. Wyskakujemy tylko na tory, nie znajdą nas. Rzeczywiście, jest Stare Radomsko, pociąg stoi. Z jednej strony jest stacja, wyskakujemy na tamtą stronę. Stoi pociąg towarowy, patrzę, że ma bardzo wysokie podniesienie. Mówię: „Basia, żeby nas nie zabili, to kładziemy się pod pociąg, to jest takie wysokie, że, jak on ruszy, to nic nam nie będzie, tylko trzeba twarzą do ziemi, jak najbardziej płasko”. Wchodzę pierwsza, ona za mną, leżymy pod wagonem, widzimy – to jest następny wagon, na odległość szyn – obserwujemy pociąg, który ma odjechać do Niemiec. Czekamy, szepczemy. Mówię: „Obserwuj, będę też patrzeć. Jak odjedzie, to wyjdziemy stąd”. Były krótkie nasze rozkazy. Leżymy, obserwujemy, pociąg rusza. Siedzimy jeszcze nieruchomo. Wreszcie odjechał.
Jest stacja, nie ma już Niemców, widocznie oni z wagonu zeszli. Nie ma nikogo, ciemno, cisza. Mówię: „Wychodzimy”. Ale jakoś tak dziwnie, że dwie strony były, jedna była stacja, a druga – jakiś budynek, który należał do kolei. Mówię: „Nie wychodzimy, jeszcze mogą być Niemcy. przechodzimy na drugą stronę. Nie ma nikogo, jest ciemno”. Wyczołgałyśmy się z pociągu, lecimy przez tory. Są szyny, tory, wskakujemy na stację i zadyszane nie z biegu, tylko ze strachu, jeszcze nie dochodzimy do budynku. Łapie nas jedną i drugą ręką polski kolejarz. Na kolei pracowali Polacy, nie ściągali Niemców. Ciągnie nas za ręce, wciąga nas do stacji, otwiera kluczem drzwi i wpycha nas. Zamknął nas na klucz. Zdyszane, serce się tłucze, a w tych ciemnościach po podłodze czołga się Niemiec, z karabinem wychodzi z kąta. Jest na środku okrągły stół. Jest kompletnie pijany, w tych ciemnościach, jakaś jedna lampa była na stacji i światło bije przez szyby pokoju. Zaczyna jakieś romantyczne słowa mówić, troszkę niemiecki znałyśmy. Zobaczył dwie dziewczyny. Goni za nami, a my za tym okrągłym stołem biegamy. Woła do nas, przemawia. Biegamy. Ona już krzyczy na niego, mówię: „Daj spokój, nie krzycz, bo weźmie karabin i nas zastrzeli”. Biegamy, on już coraz bardziej się przewraca, bo jest kompletnie pijany. Wreszcie runął na podłogę. Jesteśmy bezradne. Leży, przecież może w każdej chwili otrzeźwieć i strzelić do nas. Nie mamy nic, patrzymy na niego i czekamy, co się stanie. W tym momencie zgrzyt klucza, kolejarz otwiera drzwi i mówi: „Jeszcze jest ciemno, musicie kupić bilet gdziekolwiek i stąd wyjechać. Niemcy wiedzą, że z tego wagonu bardzo dużo ludzi uciekło. Będzie rewizja, jak tylko się zrobi widno. Gdzieś pouciekali, gdzieś się prawdopodobnie pochowali”. Nie miałam pieniędzy, ale okazuje się, że jej dali rodzice. Wyciąga z kieszeni jakieś pieniądze. Starcza na bilet. Jedziemy do Piotrkowa Trybunalskiego, bo ona mówi: „Mam tam rodzinę, to są kuzynowie”. Kupujemy bilet i jedziemy do Piotrkowa. Jeszcze jest ciemno. Przypomniała sobie, gdzie kuzyni mieszkali. Idziemy do ich domu. Mówi, że uciekłyśmy z wagonu, był transport do Niemiec. Ta pani mówi: „Nie możemy was przenocować, dlatego że mój mąż, a twój wujek jest kolejarzem. Może stracić pracę, może być wywieziony do obozu, jeśli my was przechowamy”. Nic, stoimy bezradne. W tym momencie wybiega siedmioletni chłopczyk i krzyczy: „Basia!”. Rzuca jej się na szyję, całuje i mówi: „Jakie my mieliśmy wspaniałe wakacje, pamiętasz, jakie piękne wakacje mieliśmy w zeszłym roku?”. To była rodzina i jej rodzice zaprosili tego chłopczyka do Warszawy. Basia opiekowała się tym chłopcem, woziła go wszędzie. Chłopczyk jej opowiada, jak było wspaniale, jakie były wakacje. Ta pani mówi: „To zostańcie, jakoś się pomieścimy, przenocujemy was”. Jesteśmy uratowane.
Ktoś z jej rodziny jeszcze był i mówi, że w Piotrkowie Trybunalskim jest RGO − Rada Gówna Opiekuńcza. Są tam wszyscy, którzy są zagubieni. Mój ojciec był wywieziony na okopy i pracował na okopach. Nie pamiętam, w jakiej miejscowości. W nocy uciekł przez las. Ponieważ w okolicach Piotrkowa był zesłany na okopy, zgłosił się do RGO właśnie w Piotrkowie Trybunalskim. Ona mówi: „Tam się znajdują ludzie, bo jest cała ściana, tablica: poszukuję takiego i takiego”. Wobec tego pytam się, gdzie to jest, pójdę. Znalazłam to miejsce i pytam się pani, czy mogę powiesić kartkę: Poszukuję siostry, matki i ojca. „Jak nazwisko?”. Oczywiście trzeba napisać nazwisko na kartce. Piszę jej na kartce, a ona mówi: „Kaliwoda. Pan o takim nazwisku przychodzi codziennie, zawsze około jedenastej. Przyjdź jutro, on na pewno będzie”. To już było po południu, jak ja przyszłam. […] Kartkę oczywiście powiesiłam, ale stałam i czekałam o jedenastej godzinie, bo jak powiedziała ta pani: „Ten pan przyjdzie”. Przyszedł i rzuciłam się ojcu na szyję. Pytam się: „Gdzie mama?”. − „Mama jeszcze jest nieodnaleziona, ale już wiem, gdzie jest”. W Opocznie, na wsi z Żydówką była. Już wiem, gdzie jest i na razie jeszcze nie mogę tam dotrzeć. Mówię: „Nie ma mojej siostry”. „Nie martw się, jeszcze znajdzie się i siostra”. Kiedy wszyscy się spotkaliśmy, był następny problem: gdzie będziemy mieszkać.
To, co słyszę, że Powstanie nie miało sensu, to nonsens. Można powiedzieć, że wszystkie powstania w naszej ojczyźnie były nonsensem, bo szli z siekierą, bez broni. To jest bunt przeciwko przemocy, przeciwko zabieraniu ludziom własnego kraju, przeciwko prawu człowieka. Przecież jest prawo człowieka i teraz – jeśli chodzi o nonsens – nikt nie czuje, kto to mówi, ile w sercach było goryczy wśród młodzieży, ile buntu. W momencie kiedy rzucali się na Powstanie, to była chęć zemsty za ojca, za brata, za siostrę, którzy byli męczeni na Pawiaku, którzy byli zamordowani, którzy zginęli w Oświęcimiu. Musiał być w końcu odwet za to cierpienie wszystkich bezbronnych, niewinnych. Wrzało w sercach młodych ludzi – że musimy pomścić, to jest niemożliwe, żebyśmy jak barany byli prowadzeni na stryczek, żeby nas tak mordować. Musimy się bronić, musimy zwyciężyć. Czy to był nonsens, czy nie? Znam wielu ludzi, którzy mówią o historii, ale to jest historia. Co w naszych sercach, nikt tego nie bierze pod uwagę. To był odwet za wszystkie cierpienia, pięć lat męczarni, jakie przeszliśmy w Warszawie. To jest moje spojrzenie teraz, po tych wrażeniach, które miałam w Muzeum Powstania i poza Muzeum. To jest moje zakończenie. Dziękuję.





Warszawa, 16 czerwca i 23 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Pol
Wanda Wyrwas Pseudonim: „Druga Japonka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Róg”, Batalion „Gustaw” Dzielnica: Wola, Muranów, Starówka Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter