Wiesław Edward Markiewicz „Żbik”

Archiwum Historii Mówionej
Moje nazwisko Wiesław Markiewicz, urodziłem się 20 maja 1932 roku. W momencie kiedy rozpoczęło się Powstanie Warszawskie, miałem ponad dwanaście lat. Przed Powstaniem miałem styczność z harcerstwem w ten sposób, że na półkoloniach miejskich organizowano różne zabawy. Te zabawy były na pozór bardzo ciekawe, to znaczy poszukiwanie przedmiotów, wskazywanie drogi, zapamiętywanie różnych obiektów, które po drodze się spotyka i tak dalej. Były to zabawy na tak zwanych półkoloniach miejskich, w okresie międzyszkolnym.

  • W Warszawie?

W Warszawie tak, to było u nas na Mokotowie przy ulicy Grażyny. Nie spodziewaliśmy się… Właściwie podświadomie zdawaliśmy sobie sprawę, że to może mieć coś wspólnego z pewną taką określoną nauką, lecz człowiek nie wiedział o tym, że to jest już działanie, szkolenie przyszłych harcerzy „Zawiszaków”. Wszystkie te gry i zabawy oczywiście przydały się później w praktyce, w momencie kiedy zostaliśmy już zorganizowani.

  • W którym roku był pan na koloniach?

To był 1943 rok.

  • To była okupacja?

Tak w czasie okupacji to było organizowane, to znaczy takie ogniska przyszkolne i różnego rodzaju opiekuńcze, organizowały dla dzieci miejskich półkolonie w Warszawie, ponieważ oczywiście w czasie okupacji ze względu na ubogie środki rodzin, dzieci w zasadzie spędzały cały czas w mieście. Chodziło się oczywiście na jakieś akweny wodne, żeby trochę popływać czy też razem na takie wycieczki po mieście, po parkach, ale w zasadzie poza teren miasta raczej się nie wyjeżdżało. Moi koledzy, którzy korzystali z tych półkolonii, zostali, że tak powiem zwerbowani do „Szarych Szeregów”, do najmłodszej generacji „Zawiszaków”, o czym troszeczkę niby słyszałem, ale nikt się tym specjalnie nie chwalił, ze względu na to, że zostało powiedziane, że ma być ścisła konspiracja. Dlaczego tak się działo? Dlatego że ojciec mój, który w czasie okupacji wrócił po wojnie 1939 roku z Zaleszczyk, pracował w Warszawie i był zaangażowany już od 1942 w działalność konspiracyjną, ponieważ ojciec pracował w niemieckiej firmie, był kierowcą i szefem właściwie garażu.

  • Czy pamięta pan nazwę firmy?

Tak, tak Deutsch Weichsel Baugesellschaft, niemiecka firma budowlana „Wisła” dokładnie mówiąc, która mieściła się na Koszykowej, i która budowała drogi i lotniska. Ponieważ ojciec jeździł samochodem, a miał uprawnienia do poruszania się bez ograniczenia czasu poza godziną policyjną, w związku z tym miał łatwość kontaktu z wieloma osobami, co przy działalności konspiracyjnej ojca było bardzo pożądane. Zresztą ojciec mój brał również udział w Powstaniu Warszawskim, podczas którego niestety zginął, poległ w czasie Powstania Warszawskiego. Brał udział [w walkach] na Powiślu przy porcie wodnym. Pseudonim ojca był „Tempo”. Zginął 11 września w czasie bardzo silnego ataku Niemców na port rzeczny, dlatego że w tym czasie miała być przeprawa żołnierzy polskiej armii na port. Ponieważ ojciec, wiem, że był zaangażowany w pracę konspiracyjną, często dawał mi różnego rodzaju zleconka, to znaczy [mówił]: „Idź tu i tu i powiedz to i to – albo – zanieś taki a taki liścik tej i tej osobie”. W momencie kiedy nasiliły się w Warszawie łapanki mężczyzn, zresztą nie tylko mężczyzn, ale i kobiet, to ojciec dał mi taką instrukcję: „Jak będziesz widział, że będą budy się kręciły i będzie łapanka, to się staraj być w pobliżu samochodów niemieckich, bo ludzie będą rzucali karteczki z nazwiskami i adresami, wtedy trzeba zbierać te karteczki i szybko mi dostarczyć, a ja ewentualnie czy ty zaniesiemy tym, którzy zostali przez Niemców schwytani”. Tak że w pewnym stopniu byłem wciągnięty w działalność konspiracyjną już tuż, tuż przed Powstaniem. Może dlatego to moje zaangażowanie w te gry i zabawy harcerskie było trochę mniejsze i nie zdążyli mnie moi koledzy i znajomi zwerbować bezpośrednio do harcerstwa.
Ojciec mój, będąc pracownikiem firmy niemieckiej, bardzo często wjeżdżał do getta. Wjeżdżając do getta dwa, trzy razy dziennie niejednokrotnie, bo co tu dużo mówić, Niemcy rabowali, co tylko było można z tego getta, okradali tych biedaków, którzy jeszcze tam istnieli, i trzeba było te towary stamtąd wywozić. Ponieważ ojciec wjeżdżał dwa, trzy razy dziennie do getta, więc straż przy bramach znała ojca i ojciec niejednokrotnie wjeżdżał bez kontroli. Jak wjeżdżał bez kontroli, później się dowiedziałem od kolegów ojca, zresztą sam zauważyłem, że ojciec wwoził do getta różne rzeczy takie jak: paliwo, benzynę, no miał prawo, bo musiał mieć zapas, ale wwoził również w specjalnie skonstruowanych kanistrach takie rzeczy jak: materiały wybuchowe, broń, ewentualnie amunicję dla tego oporu żydowskiego, który tam istniał. O tym się nie mówi zbyt głośno i często, ale niestety Armia Krajowa wspomagała tych ludzi, którzy w getcie podjęli później walkę. Oczywiście, dlaczego to mówię, dlatego że kiedyś jak ojciec tam jechał, ą jeździł taką małą ciężaróweczką marki Tempo (i stąd miał swój pseudonim), to kiedyś na ulicy Marszałkowskiej, jak ojciec zatrzymał się tym samochodem pod światłami, a ja przypadkowo kręciłem się po mieście, wskoczyłem na pakę tej ciężarówki, podjechałem z ojcem na ulicę Hożą, ojciec tam zobaczył mnie i mówi: „Co ty tu robisz?”. – „Widziałem, że tata jedzie, to wskoczyłem, chciałem się z ojcem się przejechać”. Ojciec mówi: „Dobrze, dobrze poczekaj tu, popilnuj, a ja te kanistry poprzestawiam, poprzenoszę, bo muszę jechać dalej na miasto”. No i ja chciałem jeden kanister podnieść i okazało się, że nie mogłem tego kanistra podnieść, bo był dla mnie za ciężki, to znaczy, że były to te rzeczy spreparowane. No i to tylko tyle o ojcu.
Zresztą o Powstaniu Warszawskim wiedziałem już na dwa, trzy dni wcześniej, dlatego że ojciec powiedział, że wychodzi z domu i nie wiadomo, kiedy wróci? Pożegnał się z nami trzy dni wcześniej. Później jeszcze, wiem, że na dzień przed Powstaniem ojciec wrócił, ale to już było wieczorem, ja już spałem, pożegnał się z mamą i ze mną, mnie już nie budził. Tyle tylko pamiętam, jeśli chodzi o ojca. Ojciec prawdopodobnie był w stopniu podporucznika, ponieważ przed wojną był podoficerem saperów i w związku z tym, że był podoficerem saperów, był wyznaczony do Portu Czerniakowskiego, żeby tam obsadzić te miejsce ewentualnej przeprawy żołnierzy polskich znad Wisły. To tak krótko o ojcu, zresztą nazwisko mojego ojca, dzięki Prezydentowi Kaczyńskiemu i dzięki temu, że istnieje Muzeum Powstania Warszawskiego, istnieje na Murze Pamięci w Muzeum Powstania Warszawskiego i jest odnotowane we wszystkich dokumentach. Muszę powiedzieć, że naocznych świadków śmierci mojego ojca znalazłem po sześćdziesięciu latach od momentu śmierci. To była rzecz nieprawdopodobna, dlatego bo nie miałem świadków śmierci ojca, dlatego że osoba, która zawiadomiła nas o tym, że ojciec zginął, i pokazała, gdzie jest grób ojca, to było na Czerniakowie, przy trafostacji, przy porcie rzecznym, to ten człowiek nie podał swojego adresu. Powiedział, że nie może ze względu na swoje bezpieczeństwo podać adresu. No i tak się stało, że znaleźliśmy ojca, ekshumowaliśmy, w tej chwili szczątki ojca są w grobie rodzinnym w Kowalu, ponieważ ja urodziłem się w Kowalu, ojciec mój też urodził się w Kowalu, cała nasza rodzina pochodzi za Kowala, tak, że ja w zasadzie nie jestem warszawiakiem, jestem kujawiakiem, można powiedzieć, ale w Warszawie jestem już od drugiego roku życia, więc ta chwila, kiedy się tutaj zatrzymałem, trwa dość długo. Jeśli chodzi o działalność przedpowstaniową, tak to można to określić.
Jeśli chodzi o samo Powstanie, to najtrudniejsze były pierwsze trzy dni Powstania: pierwszy, drugi, trzeci. Mieszkaliśmy wtedy na ulicy Belgijskiej pod 6, a ulica Belgijska właściwie nie graniczyła z ulicą Dworkową, ponieważ pomiędzy tymi ulicami był pas ogrodów Szustra. Pałac Szustra jest i pas ogrodów Szustra. Na Dworkowej była już dzielnica niemiecka, bo Niemcy utworzyli tak zwaną dzielnicę niemiecką. Belgijska była już po stronie normalnej, a Dworkowa była ulicą, gdzie zamieszkiwali Niemcy. Zresztą Belgijska miała też być ulicą w granicach dzielnicy niemieckiej, ale Niemcy zrezygnowali z tego. Nas wysiedlili nawet z tego mieszkania, które mieliśmy na Belgijskiej i byliśmy poza Warszawą około pół roku. Dopiero po powrocie, jak Niemcy zrezygnowali z ustanowienia swojej dzielnicy w granicach poza Belgijską, to wróciliśmy z powrotem. Nawet była sytuacja tego rodzaju, że w naszym domu zamieszkały cztery niemieckie rodziny, które spodziewały się, że to będzie w granicach niemieckiej dzielnicy. O tym powiem później, co się z nimi działo.
Wróciliśmy na Belgijską i tam zamieszkaliśmy. Pierwsze trzy dni były bardzo dramatyczne, dlatego że pierwszego dnia oddziały powstańcze, które przyszły na Belgijską… Ponieważ była przestrzeń spora między Belgijską a Dworkową, to chłopcy weszli na klatkę schodową i tam, widząc kręcących się po stronie ulicy Dworkowej Niemców, zaczęli do nich strzelać. Jak zaczęli strzelać do tych Niemców, to Niemcy zauważyli, że tu jest ktoś, kto strzela, i wysłali tego dnia szpicę bojową niemiecką, która dotarła na Belgijską. W międzyczasie czterech Powstańców, którzy byli u nas, w naszym domu na Belgijskiej, wycofało się i zostaliśmy sami. Niemcy wpadli do nas i zaczęli wrzeszczeć i żądać, żeby pokazać, gdzie są ci, którzy strzelali. Wyciągnęli nas wszystkich, całą ludność z Belgijskiej 6, to było chyba z pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób i między innymi byli również ci Niemcy, którzy mieszkali tam, a nie zdążyli ewakuować się z Warszawy przed Powstaniem. Oni zaczęli po niemiecku krzyczeć, że tutaj są rodziny niemieckie, w związku z tym oni dają głowę, że tu nikt z mieszkańców nie brał udziału w jakimś strzelaniu, że to były osoby obce. Po jakimś zamieszaniu jeden z dowódców niemieckich, jakiś porucznik niemiecki wydał rozkaz, że wszyscy do piwnic, a po Niemców przyjdą później, bo teraz nie mają czasu. Upiekło nam się, bo chcieli nas po prostu rozwalić, bo wszystkich już ustawili w bramie do rozstrzelania. Drugi dzień niestety był podobnym dniem, chłopcy przyszli, postrzelali i znowu zjawili się Niemcy. Tym razem już czołg przyjechał i znowu wyciągnęli nas do tej nieszczęsnej bramy na Belgijskiej. Wtedy była taka sytuacja, że jedna z naszych sąsiadek… Ponieważ tam mieszkały w mieszkaniu cztery rodziny niemieckie, jedna z rodzin była rodziną ukraińską i miała chłopczyka, który miał pięć, sześć lat. Oni poszli do pracy, a tego chłopca pozostawili pod opieką tej naszej sąsiadki Polki. W momencie kiedy Niemcy przyszli, to dziecko się przestraszyło i zaczęło wrzeszczeć po niemiecku, po ukraińsku, po polsku. Niemiec się zainteresował, dlaczego to dziecko krzyczy po niemiecku. Nasza sąsiadka wyjaśniła, że to jest dziecko rodziny niemieckiej, ona się opiekuje tym dzieckiem, bo rodzice poszli do pracy, nie mieli z kim zostawić dziecka. Jak Niemiec to usłyszał, to mówi: „No tak, no tak”. Znowu nas do piwnicy zapędzili i upiekło nam się po raz drugi. Trzeciego dnia było gorzej, znowu Niemcy przyszli, żeby spacyfikować tę ulicę Belgijską, zresztą na Belgijskiej pod 10 i po kilku innych domach pozabijali ludzi, podpalili jeden z domów, a u nas znowu nas po raz trzeci wyciągnęli do tej nieszczęsnej bramy. No więc sytuacja dramatyczna, ja stałem przedostatni, obok mnie stał nasz sąsiad pan Hinz (listonosz) strasznie nerwowy i on tak dreptał w miejscu i mówi: „O, zabiją nas, zabiją, trzeba uciekać, trzeba uciekać, uciekajmy”. W bramie stał przed nami jakiś oficer niemiecki i patrzył, co się dzieje wśród tych ludzi. W pewnym momencie mój sąsiad niestety nerwowo nie wytrzymał i jak Niemiec się odwrócił, skoczył do bramy, wybiegł do bramy. Ponieważ zrobił to tak, że było słychać odgłos kroków, więc Niemiec się zorientował, że ktoś uciekł i wyskoczył przed bramę, odłożył pistolet normalnie, zdjął karabin, i na moich oczach zastrzelił tego człowieka, który nie zdążył dobiec do następnego budynku. W tym momencie przybiegł jakiś żołnierz niemiecki czy dwóch nawet żołnierzy i powiedziało, że tu na Belgijskiej, po drugiej stronie jest bardzo silny oddział Powstańców, że oni atakują, bo strzelanina się rozpoczęła. No więc Niemcy szybko się zwinęli, uciekli, nam po raz trzeci udało się uratować. To były trzy takie dramatyczne dni. Potem było już troszkę spokojniej, bo już Niemcy nie przychodzili, z tym że muszę powiedzieć, że trzeciego dnia, kiedy był ten atak niemiecki, zresztą Niemcy użyli działa i akurat… Mieszkaliśmy na trzecim piętrze, ponieważ nasze okna wychodziły na Dworkową vis-à-vis, więc przyładowali nam z tego działa, prawdopodobnie z „Tygrysa”, jeden pocisk, i z naszego mieszkania dwupokojowego zrobił się jeden wielki salon. Troszkę rzeczy ocalało, niewiele, bo pocisk przeleciał przez nasze mieszkanie, rozwalił wszystkie ściany, przeszedł przez ścianę do sąsiada i utkwił w murze Belgijska 5, w domu Gąseckiego (czubek utkwił w ścianie). To była taka przyjemność. Ponieważ w ciągu tych pierwszych trzech dni niestety rodziców nie było, to znaczy ojciec, wiadomo, że był na Powiślu, natomiast mama moja poszła kupić coś do jedzenia na Dworzec Południowy tak zwany, u nas na Mokotowie, bo tam taki był handelek, no i nie zdążyła wrócić. Wróciła dopiero czwartego dnia Powstania do domu, na szczęście cała, chociaż brudna.
  • Poszła pierwszego dnia?

Poszła pierwszego dnia przed godziną „W”. I jeszcze taka śmieszna sprawa, ponieważ w czasie tych pierwszych trzech dni ja w międzyczasie zdążyłem staskać [walizki], bo ojciec był przygotowany na to, że trzeba było by się z tego mieszkania wynieść czasami. Walizki z takimi cenniejszymi rzeczami staskałem do piwnicy i tam zostawiłem, a mama moja przed Powstaniem kupiła kurę i ta kura była uwiązana na sznurku na podwórku. Jak się zaczęła strzelanina, to ja pierwszego dnia to nie, ale drugiego dnia stwierdziłem, że trzeba tę kurę ocalić, w związku z tym wyskoczyłem szybciutko z bramy z nożyczkami, obciąłem ten sznurek, kurę pod pachę i chodu. Ta kura przeżyła chyba około trzech, czterech tygodni w czasie Powstania, później została przez wszystkich mieszkańców domu zjedzona, ale nie mniej przez cały czas była i znosiła codziennie jedno jajko. Wspaniała rzecz, ale to takie bardzo śmieszne, ale może tragikomiczne wydarzenia.

  • Wtedy kiedy wychodziliście przez pierwsze trzy dni do tej bramy, to mamy nie było, była na Powiślu. I z kim pan wtedy był?

Przez dwa dni mamy nie było, trzeciego dnia mama była.

  • Czyli z mamą pan wychodził z domu?

Dwa razy sam, a trzeciego dnia już z matką wychodziłem. Tak to mniej więcej wyglądało. Muszę powiedzieć, że potem życie w miarę już się po tych trzech dniach ustabilizowało, Niemcy nas już tu wtedy nie odwiedzali, bo wiedzieli, że jest silnie obsadzona Belgijska i stąd był duży opór Powstańców. Po pewnym czasie, w ciągu pierwszych dwóch dni przyszły oddziały powstańcze z Czerniakowa. Tam na Czerniakowie walczyły i zostały wyparte przez Niemców i przyszły tutaj, i mieliśmy już wtedy spokój, względny spokój.
W międzyczasie, jak się Powstanie zaczęło, gdzieś tak około dziesiątego dnia, jeden z moich kolegów mieszkających na Belgijskiej, Zbyszek Fisz przyleciał do mnie i mówi: „Słuchaj, organizuje się poczta polowa na Mokotowie, harcerze tam przychodzą, ja się dowiedziałem od swojego kolegi, który już wcześniej wiedział, że coś się tam organizuje, więc w związku z tym ja lecę, zapisuję się”. On poleciał, zapisał się, po dwóch dniach przyszedł i mówi: „Słuchaj, stary, tu fajnie jest, tam taka drużyna harcerska jest, może ty też byś wziął udział. Przecież pamiętasz, byliśmy razem na półkoloniach, były takie różne szkolenia, teraz to się wszystko organizuje”. Więc do mamy mówię: „Mamo, to ja idę ze Zbyszkiem, bo tam się organizuje drużyna harcerska, która ma obsługiwać pocztę polową”. Matka na mnie z wielkim wrzaskiem: „Co to!? Ojciec poszedł, teraz jeszcze i ty będziesz tu szedł?! Nie wolno!”. Mama coś tam poszła załatwiać, drugiego dnia ja myk razem ze Zbyszkiem, znalazłem się w towarzystwie kolegów na Mokotowie.
Początkowo mieliśmy siedzibę na Tynieckiej, a później na Odyńca. No i tam się zgłosiłem. Zbyszek mnie zaprotegował, mówi: „To kolega z mojego domu, znamy się dobrze”. Więc zostałem przyjęty, zaprzysiężony, dostałem legitymację, dostałem opaskę. Dumny przyszedłem z opaską do domu później, bo była taka sytuacja, że co jakiś czas wracaliśmy do domu, żeby się pożywić albo się przespać, bo nie zawsze było tak, że byliśmy potrzebni. Tam były rozdawane rano rozkazy i część z nas zostawała na miejscu na kwaterze, część z nas szła, załatwiała bieżące sprawy. Więc taki dumny przyszedłem z powrotem, i co się okazuje. Jak przyszedłem z tą opaską, a w tym czasie, w naszych piwnicach (wszyscy siedzieliśmy oczywiście w piwnicach), w piwnicy obok nas siedziała rodzina niemiecka Hajnemanów. Jak zobaczył Hajneman, że jestem z opaską, to wyciągnął hełm, chyba czeski i mówi: „O, jak ty jesteś już w wojsku, to może ci się hełm przyda”. To ja drapnąłem ten hełm, taki zadowolony, że mam hełm, zresztą okazało się, że ten hełm… Starszy kolega z 1. Pułku Szwoleżerów, który stacjonował na Belgijskiej, mówi do mnie: „Słuchaj, ty jesteś mniejszy, ja jestem wyższy, to mnie mogą łatwiej trafić, to daj mi ten hełm, bo tobie będzie się łatwiej schować przed kulą”. Co miałem robić, oddałem hełm, może się i przydał…
Z Niemcami była taka sytuacja, że oni dość długo mieszkali na Belgijskiej, to znaczy z nami mieszkali, ale po pewnym czasie była taka akcja żandarmerii Armii Krajowej, żeby pozabierać wszystkich Niemców, internować (jak to się mówi dzisiaj), dlatego żeby nie było sytuacji takich, że niektórzy z nich mogli być „gołębiarzami”, mogli mieć broń i mogli strzelać do ludności cywilnej, co na Mokotowie niestety się zdarzało w wielu wypadkach. W związku z tym tych Niemców później zabrano od nas i zrobiono rewizję w ich piwnicach i co cenniejsze rzeczy zostały również zabrane. Zresztą to jest osobna historia – cztery rodziny niemieckie, które mieszkały w naszym domu, z czego trzy rodziny mieszkały akurat na naszym piętrze, na Belgijskiej, my mieliśmy 16, a poprzednie numery wszystkie trzy były zajęte przez Niemców. Była jeszcze taka śmieszna historia, Hajneman (Niemiec) miał dwóch synów, jeden był w moim wieku, a drugi miał około osiemnastu, dziewiętnastu lat, i ojciec, matka, ten młody syn, podpisali Reichslistę, a najstarszy powiedział, że się czuje Polakiem, i że żadnej Reichslisty nie podpisze. W związku z tym wyszedł z domu i nie wiem, gdzie działał. Wiem tylko tyle, że jego brat się skarżył, że dostał od niego po mordzie, dlatego że kiedyś spotkali się na mieście i on był w mundurze Hitlerjugend, ten młody, a tamten mu sprawił manto za to. Mówił: „Jak przychodzisz na spotkanie ze mną, to nie przychodź w mundurze Hitlerjugend”. Taka była sytuacja. Tak to mniej więcej wyglądało.
Jeśli chodzi o samą działalność harcerską, to dla nas harcerzy, którzy byli najmłodszymi uczestnikami, to była działalność… no, może prosta bardzo, bo byliśmy tak zwanymi łącznikami poczty polowej i należało wykonywać te zadania, które nam powierzano. Naszym drużynowym był „Orzeł”. Mieliśmy drużynę liczącą chyba około dwudziestu osób. Część harcerzy była na kwaterze, część wypełniała takie czy inne, drobniejsze czy większe, zadania takie jak: po pierwsze kwestia roznoszenia listów, po drugie roznoszenie przesyłek, po trzecie przenoszenie decyzji i pewnych rozkazów z komendy Armii Krajowej dla poszczególnych dowódców czy oddziałów.
Następnie były decyzje takie, że trzeba było przejść cały teren i zobaczyć, gdzie, w jakim miejscu znajdują się Niemcy, a w jakim miejscu są Polacy, żeby mieć znajomość aktualnego stanu rzeczy. Między innymi oczywiście były bardzo prozaiczne czynności. Mianowicie kiedyś mnie i kolegę Wojtka Kozę wysłano na ulicę Piaseczyńską, ponieważ mówią tak: „Słuchajcie, na Piaseczyńskiej są ogrodnicy i ogródki działkowe, idźcie tam i może wam się uda przynieść coś do żarcia z tych warzyw”. Kasza czy ewentualnie jakieś suche prowianty, które ciągle były używane w sposób permanentny w czasie Powstania, nie były jedzeniem wykwintnym, tyle tylko, że było. No w każdym razie, jak się zdobyło jakieś jarzyny, to była wtedy wielka radość, bo było trochę innego urozmaicenia. Ponadto były jeszcze takie sytuacje, że wysyłano nas w takie punkty, gdzie było niebezpieczeństwo ostrzału niemieckiego i trzeba było zlokalizować ten punkt i zaznaczyć, żeby było można zrobić jakieś przejście. Takie dość newralgiczne przejście pamiętam, gdzie zginęło kilkanaście osób, to było na Puławskiej przy ulicy Boryszewskiej. Nieszczęście chciało, że jak był wykopany rów, żeby można było rowem bezpieczne przejść, to znaczy ten rów był do domu zrobiony, a później było tak, że nie wiem, czy nie mogli przekopać, czy tam była jakaś rura, w każdym razie była sytuacja taka, że trzeba było z rowu wyjść i jak się wychodziło na chwilę, to był taki moment, kiedy Niemiec mógł strzelić i zabić człowieka (tam zresztą parę osób zginęło), no więc trzeba było po prostu zbadać to. Czasem było tak, że celowo w pewnym miejscu, gdzie był ostrzał, to trzeba było poczekać, wziąć na jakiś patyk, furażerkę czy jakąś czapkę, wystawić i zobaczyć, jak Niemcy zaczną strzelać. Raz, drugi raz, trzeci. Jak zaczęli strzelać, seriami z reguły strzelali pojedynczo, to w momencie kiedy była przerwa w strzelaniu, to było wiadomo, że wtedy można bezpiecznie przebiec ten moment.
Poza tym, czego nas uczono w czasie pobytu na kwaterze, w czasie Powstania? Po pierwsze, były oczywiście takie czy inne losowe gry, ale to nie o to chodzi. Przede wszystkim uczono nas również posługiwania się bronią. Czyli ja, mając dwanaście lat, już wiedziałem bardzo dobrze, jak rozebrać pistolet ręczny normalny. Rozebrać i złożyć. Nawet z zamkniętymi oczyma się składało, rozkładało, składało, rozkładało. Oczywiście to była broń taka, która może nie nadawała się specjalnie do walki, ale do ćwiczeń tak. Tak że musieliśmy się zapoznać z działaniem pistoletu, karabinu zwykłego. Oczywiście to zapoznanie się z pistoletem maszynowym było teoretyczne bardziej chyba, jak starsi koledzy przyszli i mieli pistolet maszynowy, to pokazali, jak się strzela ze stena. Natomiast ciekawa rzecz jeszcze może, że zapoznano nas, jak używać należy tak zwanej pięści pancernej, pancerfausta, że należy tak i tak odbezpieczyć. Mieliśmy właśnie takiego pancerfausta ćwiczebnego, jak należy się ustawić, że nie należy na przykład stawać z tyłu rury pancerfausta, tylko należy stawać z boku, jak należy celować i jak należy strzelić. Tak że to były bardzo ciekawe rzeczy. Oczywiście, jak to zwykle miedzy harcerzami, były i śpiewy, i humor w miarę możliwości harcersko-młodzieńczy.
Muszę powiedzieć, że mieliśmy kiedyś taką sytuację, kiedy były zrzuty alianckich samolotów dla Powstańców, oczywiście byliśmy zatrudnieni, żeby pomagać przy przenoszeniu, ewentualnie ściąganiu tych wszystkich rzeczy, bo niejednokrotnie pojemniki z bronią, żywnością czy ze środkami opatrunkowymi spadały na teren niczyj i trzeba było to pościągać. Więc oczywiście koledzy moi i ja, staraliśmy się to zrobić. Wprawdzie na Mokotowie tych pojemników niewiele spadło, ale było. Była taka śmieszna rzecz, że koledzy, którzy ściągali te pojemniki, jako harcerze, drużyna dostali w nagrodę dwie czy trzy czekolady, jak dzisiaj pamiętam. No i oczywiście radość była niezmierna, skonsumowaliśmy tę czekoladę od razu, bez żadnego zastanowienia, no a później była sytuacja bardzo kłopotliwa, dlatego że mieliśmy tylko jedną wygódkę, a ponieważ żołądki były takie bardzo, bardzo cieniutkie i wycieńczone, bo żarcia było nie za wiele, to w związku z tym wszyscy dostaliśmy biegunki i tę czekoladę żeśmy odchorowali w sposób jednoznaczny. Ale takie rzeczy się w życiu zdarzają. Co może być z ciekawszych rzeczy?

  • Czy poza Mokotów wychodził pan do innych dzielnic?

Nie, niestety nie wychodziłem. Przystępując do drużyny harcerskiej, miałem błogą nadzieję, że kanałami pójdę na Powiśle i może się zobaczę z ojcem, to było moje marzenie. Ale niestety, nie udało się tego zrealizować, bo kanałami chodzili troszkę starsi koledzy, tacy, którzy mieli te czternaście lat, i specjalni łącznicy, którzy byli z Komendy Głównej Armii Krajowej Powstania. Na Mokotów czy do innych dzielnic chodzili, więc może to i szczęście, bo niektórzy z kolegów, którzy poszli kanałami, to niestety zostali w kanałach, szczególnie tutaj na Dworkowej, bo tam było to główne przejście, bo na Śródmieście chodziło się poprzez Powiśle. Szło się z Mokotowa na Powiśle, z Powiśla się dopiero szło do Śródmieścia.
Mam tutaj, niestety nie wiem, gdzie jest oryginał, musiałbym poszukać, ale mam jeden jedyny list, który otrzymaliśmy od mojego ojca, który dzięki poczcie polowej dotarł do nas. To był list z 8 sierpnia, ojciec jeszcze wtedy żył. To był jedyny [list], który dotarł. Oryginał tego mam i będę musiał to kiedyś wyjąć i zostawić w Muzeum Powstania Warszawskiego, ponieważ tak się składa, że niestety nie mamy potomstwa, tak że nie chciałbym, żeby ten list, który jest już taki stary, kruchutki, oryginał, gdzie indziej był.
Z kanałami niestety mi nie wyszło, chociaż miałem bardzo wielką nadzieję, że się uda to zrobić. Nie zdawałem sobie sprawy właściwie, jak to wygląda, bo do tego niestety trzeba było dużego przygotowania. Jeden z moich kolegów, pan Motek Duchowski, który jest przewodniczącym Stowarzyszenia Szarych Szeregów w Warszawie, on przez te kanały chodził i z tego co później od niego się dowiedziałem, to jednak była okropna rzecz.
Dla nas Powstanie skończyło się w zasadzie 27 sierpnia, to znaczy dwa dni wcześniej zostaliśmy zwolnieni z obowiązków służbowych, przez dowódcę, przez Leszka Kosińskiego, to znaczy drużynowego „Orła” i później była droga przez Pruszków i Wolbrom do Generalnej Guberni. Z tym że chciałem jeszcze zwrócić uwagę na jedną rzecz, chciałem właśnie wspomnieć o sąsiadach moich, Niemcach, którzy byli. Pewnego dnia żandarmeria wojskowa przyszła i zabrała moich sąsiadów i zrobiono rewizję. No i potem ja ze Zbyszkiem Fiszem, pseudonim „Jeleń”, zauważyli nas chłopcy, którzy w żandarmerii byli, i mówią: „Co wy tutaj robicie?”. – „No, my jesteśmy z poczty polowej”. – „To świetnie się składa, to my was zabieramy”. – „O co chodzi?”. – „Dobrze, dowiecie się później”. Dali nam dwa pakunki, jeden Zbyszkowi, drugi mnie i mówią: „Idziemy”. No to poszliśmy. Z Belgijskiej to była droga tak: przez Puławską, później na Mokotów, aż do dowództwa Armii Krajowej na Mokotowie. Po drodze, przed szpitalem Elżbietanek na Mokotowie, złapał nas nalot niemiecki i żeśmy musieli tam dwa czy trzy razy leżeć plackiem pod jakimiś krzakami, ścianami, bo oni po prostu lecieli lotem koszącym i strzelali wzdłuż ulicy. No więc jakoś żeśmy przez to przebrnęli, przez te dwa naloty i dotarliśmy do Komendy Głównej Armii Krajowej na Mokotowie.

  • Na jakiej ulicy?

To na Mokotowie było, za parkiem Dreszera. Widzę to miejsce, ale niestety nie mogę sobie przypomnieć. To skleroza już, niestety. Dotarliśmy do dowództwa Armii Krajowej na Malczewskiego i tam zaproszono nas, zameldował ten dowódca żandarmerii o przybyciu i powiedział, że dokonano rewizji i zabrano rzeczy poniemieckie, wartościowe rzeczy poniemieckie. I wtedy zapytano nas: „Chcecie zobaczyć, co tam [było] w tych paczkach?”. No i okazało się, że Zbyszek miał paczkę, w której było, tak skromnie licząc, było parę kilo złota, a ja miałem doniczkę. W tej doniczce, takiej dość sporej glinianej doniczce, były drogie kamienie różnego rodzaju, po prostu prawdopodobnie były to niemieckie łupy z getta, które Niemcy rabowali Żydom i Polakom również, na pewno. I dlatego mówi: „My nie chcieliśmy nieść tych rzeczy, tylko chcieliśmy, żebyście wy nieśli, bo natura ludzka jest dość wrażliwa, w związku z tym czasami może zboczyć z toru”. To była taka sytuacja.
Natomiast jeśli chodzi o to, co się działo po Powstaniu. Po Powstaniu to króciutko, 27 sierpnia drogą przez Szustra do Niepodległości, [aleją] Niepodległości polami do stacji Wierzbno, właściwie do toru kolejowego przy Wyścigach. Tam nas załadowano w wagony kolejowe, zawieziono do Pruszkowa. W Pruszkowie przebywaliśmy mniej więcej około pięciu, sześciu dni. Mnie i mamę (ze względu na mój wzrost) skierowano na roboty do Niemiec. Byliśmy na tak zwanej hali dwójce, no i stamtąd miano nas wywieźć, ale mama zachorowała, dostała wysokiej temperatury. Lekarz dał mamie zaświadczenie, że jest wysoka gorączka, nie wiadomo, co może być przyczyną, może być choroba zakaźna, i wtedy Niemcy nas skierowali do hali, gdzie się jechało do Generalnej Guberni do wyznaczonych miejsc. Stamtąd pociągiem towarowym, węglarkami, wieziono nas dwa albo trzy dni, tego nie pamiętam, z Warszawy aż do Wolbromia.
W Wolbromiu nas odebrało tak zwane RGO, tam była pierwsza, gorąca jakaś strawa, herbata. Z tym że co siedziało w tym czasie, jak jechaliśmy tymi wagonami, to ja już nie będę wspominał, bo właściwie [tylko] raz gdzieś w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego chyba zatrzymał się pociąg, gdzie pozwolono nam wyjść do ubikacji. Po drodze to ludzie umierali, rodziły się dzieci, chorowali. W wagonie, w którym ja jechałem, też tak za cudownie nie było, ale jakoś dojechaliśmy. Tam w Wolbromiu RGO nas zaopatrzyło w pierwsze jakieś gorące jedzenie, rozdzielono nas na kwatery prywatne. Muszę powiedzieć, że przyjęcie przez tych mieszkańców było bardzo pozytywne. Chociaż ci, co akurat trafili na wieś, to różnie mówili, ale w tym miasteczku było, w sposób dobry nas przyjęto. Tam się udało mi… Mama moja powiedziała, że ja mam piętnaście lat, w związku z tym przyjęto mnie do pracy w sklepie żelaznym pana Heinricha, chyba tak się nazywał ten człowiek, i tam pracowałem, to była moja pierwsza praca w życiu, jako młodszego ekspedienta. Pracowałem jeszcze później w drugim miejscu, ale w każdym razie trzeba było się napracować, wydaje mi się, że może to się przydało później w życiu.
Później po wyzwoleniu przez armię radziecką wróciliśmy do Warszawy via Lublin, na piechotę notabene. Ponieważ wyszedłem z Warszawy w tak zwanych trepkach, to musiałem sobie kupić buty. Na szczęście zarobiłem na te buty tą swoją pracą i kupiłem te buty, ale to były buty takie, które miały całkowicie gumową podeszwę, bez żadnych specjalnych wkładek skórzanych w środku. I pamiętam, to był koniec miesiąca stycznia, początek lutego, jak żeśmy na piechotę szli do Warszawy, to szczególnie pamiętam taki odcinek do Kielc, kiedy szliśmy. Był mróz, taki z osiemnaście stopni, to mi się wydawało, że idę nie po drodze, tylko po piecu kuchennym, na którym do czerwoności rozpalona jest blacha, bo tak mi nogi marzły w tych butach, ale na szczęście do Warszawy się dotarło. Tutaj właśnie jakiś czas jeszcze mieszkaliśmy pod Warszawą we Włochach, a z Włoch później trafiliśmy do naszego mieszkania na Belgijską. No tam, muszę powiedzieć, że nie było na czym spać, spało się na łóżku żelaznym, bezpośrednio na tej siatce, żeby siatka nie gniotła człowieka w plecy, to położyliśmy takie specjalne torby antymolowe, jak wstawałem, to miałem całą siatkę na plecach odciśniętą. Jeść nie było co za bardzo. Tak się złożyło, że jak spenetrowałem nasze mieszkanko, to za piecem znalazłem dwa pistolety. Jak znalazłem te dwa pistolety, to później jeden z tych pistoletów, w pięć czy sześć dni potem, sprzedałem za trzy bochenki chleba.
Później zaczęło się troszkę poprawiać, mama dostała pracę. Pracowała, zapisała mnie do Gimnazjum imienia Rejtana na Rakowiecką 23 i to gimnazjum w 1951 roku skończyłem. Potem były studia na Wydziale Mechanicznym Politechniki Warszawskiej, no i następnie praca, normalnie. I tak to wszystko mniej więcej wyglądało. Nie wiem, czy ta relacja będzie kiedykolwiek w życiu kogoś ciekawiła, ale może.
  • Będzie z pewnością.

W każdym razie jeszcze raz muszę podkreślić, że jestem człowiekiem, który jest bardzo wdzięczny prezydentowi Kaczyńskiemu za zorganizowanie i pobudowanie Muzeum Powstania Warszawskiego, dlatego że dzięki temu ojciec mój i moi krewni, którzy brali udział w Powstaniu, a zginęli, na tym murze pamięci widnieją i mam nadzieję, że przez jakieś najbliższe lata ten mur się zachowa.

  • Chciałam jeszcze zapytać, czy pamięta pan wybuch wojny?

Tak, doskonale pamiętam.

  • Proszę opowiedzieć.

Pamiętam 1939 rok, więc wiem tylko tyle, że tuż, tuż przed wojną ojciec mój pracował w Państwowych Zakładach Lotniczych na ulicy Puławskiej przy placu Unii, ponieważ zarabiał może nie za dużo, ale nieźle, tak że mógł pozwolić sobie na mieszkanie na Belgijskiej, które kosztowało wtedy sto dwadzieścia złotych, a ojciec zarabiał dwieście czterdzieści pięć złotych chyba, jeśli się nie mylę. Była sytuacja taka, że mama była gospodarna, oszczędności jakieś były, no i w 1939 roku, tak na początku, ojciec kupił motocykl [marki] Sokół, który był jego marzeniem, ojciec w ogóle lubił motoryzację. W związku z tym, jak się zaczęła wojna, ojciec został zmobilizowany, razem z PZL-em wyjechał z Warszawy. Oczywiście motocykl ojcu wojsko zarekwirowało do celów wojskowych, bo był niezbędny. I zaczął się 1939 rok. Pamiętam jeszcze, zanim ojciec jeszcze wyjechał, jak 1 września zaczęła się wojna, to chyba następnego dnia był nalot samolotów niemieckich na Warszawę. To był chyba jeden jedyny moment, kiedy jeszcze istniało polskie lotnictwo i była walka powietrzna samolotów polskich i niemieckich. Oczywiście przewaga niemieckich była decydująca, więc ci Polacy walczyli zawzięcie, ale skutek nie był nadzwyczajny, z tych prostych przyczyn, że Niemców było za dużo. Wszyscy się ekscytowali tą walką. Właziliśmy na dach domu, żeby zobaczyć, jak to wszystko wygląda. I właściwie od tego momentu zaczęło się takie pisanie na mojej mózgowej taśmie wszystkich wydarzeń wojennych. Prawdę rzekłszy, wydaje mi się, tak w tej chwili myślę, że to był pierwszy dzień dojrzałości człowieka, to znaczy już nie chłopca, a człowieka. Te wszystkie rzeczy zaczęły się zapisywać w sposób bardzo trwały. Pamiętam, że później na naszym podwórku ustawiono działo przeciwlotnicze i tam była obsługa tego działa. Całe to oblężenie Warszawy w 1939 roku przetrwaliśmy w Warszawie w naszym domu. Na szczęście dom nasz ocalał, pomimo tego, że tam to działo było. Pamiętam, że ci chłopcy, którzy obsługiwali to działo, to właściwie nie mieli później już co jeść, to ludność nasza, z naszego domu, żywiliśmy ich, żeby oni po prostu trwali na swoim stanowisku. Nie pamiętam, jak to się skończyło, kiedy to działo zostało zabrane, wiem, że to stało się po tym czasie.
Pamiętam, tak jak przez mgłę, że mówiono nam, bo ja nie wdziałem tego, że była defilada niemiecka po zdobyciu Warszawy w 1939 roku w Alejach Ujazdowskich. Z tym że pamiętam dobrze pożary, te pożary, jak się paliła Warszawa. Pamiętam również takie momenty, że zaczęło ować żywności i jedliśmy koninę, która była, bo oddziały wojskowe miały tabor konny, więc konie zostały niejednokrotnie zabite odłamkami bomb. Tak że te momenty pamiętam dobrze. Oczywiście pamiętam pierwszy dzień tak zwanego spokoju, kiedy Warszawa już się poddała, kiedy tam było pełno szkła, cegieł, spalenizny i to było pierwsze takie wrażenie bardzo, bardzo trudne. Jeszcze pamiętam taką rzecz, że nasi znajomi, którzy mieszkali w naszym domu, mieli rodzinę, która mieszkała w koszarach przy placu Unii i mówili, że ci krewni jak wyjeżdżali, uciekali z Warszawy, to prosili, żeby oni podjechali do domu, zobaczyli, co tam się dzieje. Pamiętam, że z ciekawości już wtedy poleciałem razem z nimi na piechotę na ten plac Unii. Weszliśmy do koszar i widzę te różne pudła, różne meble, to wszystko powyrzucane z tych koszar, taki ogólny bałagan i ta cisza, i spokój, taki ogólny bałagan, bardzo przygnębiający [widok].
Później już cała okupacja zapisywała się powoli też w pamięci, z tym że pamiętam doskonale powstanie w getcie warszawskim. Akurat nasze okna wychodziły bezpośrednio na pałacyk Szustra, więc widzieliśmy te wszystkie łuny i ten niesamowity smród spalin. Poza tym, ponieważ rodzina moja mieszkała na Starym Mieście na Świętojerskiej (ja tam do nich często chodziłem), poszedłem do nich z ciekawości, a Świętojerska była przegrodzona murem, po jednej stronie było getto, a po drugiej była strona aryjska. No to tam niestety widziałem takie sytuacje, jak Niemcy podpalali domy, no i tych ludzi palących się niejednokrotnie, którzy skakali z tych pięter bezpośrednio na bruk. Tak że to powstanie w getcie też mi się zapisało w pamięci dość dobrze. Później takie fragmenty wspomnień, jak na przykład wracałem ze szkoły, mieliśmy szkołę akurat na Szucha, więc przy Gaworka nas zatrzymano, tam była remiza tramwajowa i tam kazano nam obserwować rozstrzeliwanie około czterdziestu Polaków, którzy kolejno byli stawiani pod murem i rozstrzeliwani. Jak przechodziłem później, to na tym murze, na wysokości drugiego piętra były kawałki mózgu tych rozstrzelanych ludzi.

  • Czy tam jest teraz tablica pamięci?

Tam, jest ta tablica.

  • Proszę powiedzieć, czy pamięta pan, jaka panowała atmosfera w domu przed rozpoczęciem wojny, czy rodzice już wiedzieli, czy tata wiedział, że wybuchnie wojna?

Ojciec się spodziewał, ponieważ pracował w zakładach lotniczych, więc poinformowani byli pracownicy trochę wcześniej, bo było od razu powiedziane, jakie będą punkty mobilizacyjne i dokąd będą się udawały poszczególne instytucje, tak, na pewno tak. Natomiast ciekawa rzecz jest taka, że pamiętam tę atmosferę przed Powstaniem Warszawskim, to już na trzy, cztery dni przed Powstaniem były nawet sytuacje takie, że w skrzynkach pocztowych w domach, w stosunku do niektórych osób były powołania do wojska, do Armii Krajowej wrzucane, tak że ci chłopcy, którzy nie byli w Armii Krajowej, dostali powołanie normalne. To bardzo ciekawa rzecz, niewiele osób pamięta, że tak było.

  • Czy któryś z pana kolegów dostał takie powołanie?

Nie, bo byliśmy za młodzi, niestety. Ja muszę powiedzieć dodatkowo, że jak pracowałem, już w latach późniejszych, to miałem przyjemność pracować z kolegą, który był moim przełożonym z tytułu harcerstwa, a nawet o tym nie wiedziałem.

  • Jak się nazywał?

On był przewodniczącym Związku Harcerstwa Polskiego już po wyzwoleniu i to był człowiek, który wprowadził powtórnie polskie harcerstwo do stowarzyszenia światowego harcerstwa.

  • Wiem, o kim pan mówi, ale nie pamiętam nazwiska.

No właśnie, on zmarł w Szwecji w czasie zlotu międzynarodowego harcerstwa i okazało się, że on był moim przełożonym, a ja nie wiedziałem nawet o tym.

  • Spotkał pan się z sytuacją u wody w Warszawie, kiedy było Powstanie?

Tak, była taka sytuacja. Na początku była woda, przez okres chyba trzech, czterech tygodni, a później już wody owało, ale myśmy zostali uprzedzeni wcześniej i tam gdzie było można w mieszkaniach, do wanien się nalało wody i było trochę tej wody. Wprawdzie ona nie zawsze się później nadawała do użytku, ale dzięki Wodociągom Warszawskim ponad miesiąc czasu ta woda była w Warszawie.

  • Może ma pan jakieś ciekawe wspomnienie z okresu Powstania czy z okresu okupacji?

Zastanawiam się w tej chwili.

  • Może tragiczne?

Muszę powiedzieć, że była taka sytuacja… Była taka osoba o nazwisku Smogorzewska. Jej mąż był przedwojennym dziennikarzem i chyba po wojnie rezydował w Londynie. W rodzinie mojego ojca, bo rodzina była dość liczna, bo było sześciu braci i trzy siostry i była jeszcze dodatkowo rodzina ze strony babci, dziadka i był kolega ojca, który przyjaźnił się z panią Smogorzewską. Zresztą u niej byłem na ulicy Belwederskiej, ona mieszkała, od niej dostałem piękne dwie książki, dzieła Słowackiego i Mickiewicza, dwa piękne tomy. Ona w czasie okupacji tam mieszkała i jednocześnie była sytuacja taka, że ona, ponieważ jej mąż był dziennikarzem, więc jeździła po świecie, między innymi była w Berlinie. I była taka ciekawa rzecz, że ona kiedyś była w Berlinie na takim przyjęciu prasowym i zrobiła sobie zdjęcie z Goebelsem. I sytuacja taka, że w czasie wojny ona była w organizacji, w Armii Krajowej, i ponieważ była osobą światową, korzystała, to znaczy chodziła do kasyna tego niemieckiego, które Niemcy otworzyli po wojnie na Szucha, to znaczy w czasie wojny na Szucha i chodziła tam, grała. Grała, wygrywała nawet spore sumy, bo była dobrym graczem, notabene te pieniądze wspomagały kasę Armii Krajowej, a jednocześnie znając doskonale niemiecki, rozmawiała z Niemcami i wykorzystywała to, zdobywając szereg informacji. Ona była dość cenną osobą dla organizacji. Tak się zdarzyło, że jeden z kolegów ojca z Kujaw, który sympatyzował z nią, po pewnym czasie wstąpił w związek małżeński, a nie wiedział o tym, że jego żona, kiedy się pobrali, już była obywatelką niemiecką, podpisała Reichslistę. I była sytuacja tego rodzaju, że po pewnym czasie, żona tego kolegi ojca doniosła na panią Smogorzewską i ją Niemcy zgarnęli, zabrali i ona zginęła. I jak była sytuacja tego rodzaju, że ona zginęła, to Armia Krajowa (wiem to od mojej mamy, bo tego ojciec mój nie mówił) wydała wyrok śmierci na żonę tego kolegi, ale nie został ten wyrok wykonany, bo ona zdążyła uciec. Przeżyła wojnę, przeżyła wiele, wiele lat po wojnie, jakoś się uratowała, a tamta pani zginęła. Ponieważ ojciec przedtem nim pracował w niemieckiej firmie, pracował prywatnie dla jakiegoś rzemieślnika, takiego większego w Warszawie, trzeba było zarobić na chleb, pracował na ulicy Chłodnej przy Kercelaku, był taki warsztat i tam pracował. I co się okazuje? Że ja w czasie wakacji, to był chyba rok 1942 chyba, 1941, to w czasie wakacji pomagałem ojcu. Ponieważ byłem już wtedy bardzo ruchliwy i jeździłem po Warszawie samodzielnie, więc z ojcem pojechałem pomagać ojcu. Ojciec mówi: „Przyjedź do mnie, to mi pomożesz, bo ja mam dużo pracy, to mi pomożesz”. Pojechałem z ojcem. Ojciec mówi: „Tu są takie miedziane talerzyki, tutaj cynę weź i będziesz tu nad ogniem pobielał te talerzyki”. Ja te talerzyki pobielałem, pobielałem, ale ponieważ byłem zainteresowany, co ojciec robi, to mówię: „Tato, co to jest?”. A ojciec mi mówi: „Jak to co, to jest aparatura do produkcji wódki i spirytusu, bimberaparat”. – „No dobrze, ale po co tyle tego?”. – „No, bo takie zamówienie ma ten mój pryncypał i ja to robię”. Zresztą później się okazało, że ojciec później zrobił tę aparaturę dla nas, ale to nieważne. Kilka tych aparatur zrobił i okazało się, że te aparatury były wykorzystywane w ten sposób, że na Sadybie w domkach willowych, gdzie mieszkali ci właściciele, usadowiono trzy albo cztery takie fabryczki wódki. I ta wódka była produkowana tam w tych willach. Był taki kolega ojca, inżynier, którego nazwiska nie pamiętam, mieszkał na Woli, na ulicy Wolskiej za wiaduktem, pan Mundek, który pracował w Monopolu Spirytusowym (prawdopodobnie chemik). Sytuacja taka, że on dostarczał lak, butelki, nalepki, kontenery do butelek, a organizacja Armii Krajowej gromadziła to wszystko na Sadybie i jak została wyprodukowana wódka i spirytus, to było pakowane do oryginalnych butelek, nalepki były oryginalne, lakowane było to. I taką wódkę w skrzynkach sprzedawano komu? Niemcom. Niemcom, do restauracji niemieckich, bo w restauracjach niemieckich ci żołnierze frontowi mieli te bony swoje, to zawsze owało wódki. I w ten sposób zdobywano pieniądze, duże pieniądze. Ponieważ ojciec już zaczął jeździć w firmie niemieckiej, więc wódka na samochód, rozwoził, dostarczał, brał pieniądze i w porządku. Ponieważ Polakowi nie wolno było mieć więcej pieniędzy jak około stu, sto parę złotych, w związku z tym, co ojciec zrobił. Mówi do mamy: „Słuchaj, uszyj taką torebkę na pieniądze”. I mama uszyła tę torebkę i mówi: „Ponieważ ja nie mogę, bo jak by mnie złapali, że mam przy sobie pięćset czy sześćset złotych, to mogą mnie zabrać do obozu koncentracyjnego, w związku z tym te pieniądze (to były pieniądze rzędu tysiąca, półtora tysiąca czy więcej) do torebki, damy Wieśkowi, niech Wiesiek jedzie na Wolę i je zawiezie do tego punktu, do tego inżyniera Mundzia”. I za te pieniądze Armia Krajowa kupowała od Niemców broń, uzbrojenie, amunicję i tak dalej. Kiedyś, jak jechałem między placem Grzybowskim a Bema, to po drodze dopadło mnie dwóch złodziejaszków. Nie wiem, jak to się dzieje, ale taki doliniarz, mówiąc krótko, to jak pies wyczuwa pieniądze. Chcieli mnie zgarnąć. Jeden z jednej strony wagonu, drugi z drugiej, a ja w środku w tym wagonie. Nie wiedziałem, co zrobić. I w rezultacie uciekałem to do jednego końca, to do drugiego. Oni nie mogli się za bardzo przecisnąć, bo był tłok duży, a ja byłem jeszcze taki szczuplak, no to sobie jakoś dałem radę. Trochę [ludzie] przeklinali, że ja się kręcę, ale jakoś to wyszło. W rezultacie, jak żeśmy przyjechali za wiadukt na Bema (ponieważ to były stare tramwaje i pomosty były blokowane drzwiczkami metalowymi, które miały przekręcone na krzyż płaskowniki, na krzyż były), lewa strona była zablokowana takimi drzwiczkami, to ja dotarłem do tych drzwiczek na tylnym pomoście, przelazłem przez tę kratownicę taką małą, jakoś się tam przecisnąłem i w czasie biegu tramwaju wyskoczyłem akurat vis-à-vis tego domu, gdzie mieszkał ten inżynier, pan Mundzio. Ledwo zdążyłem dopaść do furtki i zadzwonić, a ponieważ to był taki punkt kontaktowy, to zaraz wyskoczyło dwóch chłopaków, którzy tam pilnowali tego wyjścia cały czas i zdążyli mnie wpuścić, a już miałem na plecach tych złodziei. Krzyknąłem, że chcieli mnie napaść, tamci wyskoczyli, dołożyli tamtym tak, że ledwo na czworakach się pozbierali, a ja byłem półżywy. Odpocząłem, dopiero po jakimś czasie wylazłem. Takie to były czasy.
Ojciec, jak produkowali te bimberaparaty, to wyprodukował jeden dla nas. Żeśmy po cichu na piętrze, gdzie mieszkało trzech naszych sąsiadów Niemców, w ostatnim pomieszczeniu, w łazience na końcu mieszkania po cichutku pędzili ten bimber, właściwie wódkę, bo to była wódka taka sama jak monopolowa, bo to było według receptury i to oczywiście trzeba było sprzedać. Mieliśmy na Szustra taką kawiarenkę, gdzie ojciec się umówił, że co jakiś czas przyniesie tę wódkę. No i miał te dwie czy trzy butelki wódki, dwa czy dwa i pół litra wódki no i taskałem w torbie to w miejsce tam. Kiedyś przychodzę z tą wódką, patrzę, a za mną wchodzi dwóch żołnierzy niemieckich, żandarmów właściwie. Właścicielka [lokalu] zdrętwiała, zrobiła się blada, bo ja tu stoję z tą wódką, a ci żołnierze niemieccy władowali się [za mną], ale byłem na tyle przytomny, że mówię: „Proszę panią, tata mnie tu przysłał do pani po dwa ciastka, ale nie mam pieniędzy, to tata jak będzie wracał z pracy, to zapłaci”. – „A tak, dobrze chłopcze, zaraz, to ja najpierw panów załatwię, to zaraz ciebie załatwię”. I dała mi te dwa ciastka, ja wyszedłem w bramę za róg poczekałem, jak ci Niemcy wyszli, potem wracam, oddaję ciastka i wódkę, należy się tyle a tyle. Zresztą było ciekawie. W czasie okupacji handlowałem gazetami, cukierkami, papierosami, choinkami, to różnie to było, bo mówiąc krótko, czasami się przymierało głodem, taka prawda była niestety.

  • A czym zajmowała się pana mama w czasie okupacji?

Mama nie pracowała. Był taki czas, że myśmy siedzieli w domu, ojciec wtedy nie miał pracy, to właśnie po powrocie z tego wygnania czasowego z Warszawy, to ojciec wymyślił taką rzecz, że kupił czy gdzieś dostał maszynki do zakuwania tasiemek, żeby sznurowadła robić. Żeśmy przez jakiś czas, miesiąc czy dwa produkowali sznurowadła, to tymi sznurowadłami też handlowałem, różnie było. Prawdę rzekłszy, to tak już od jakiegoś 1941 roku to zupełnie samodzielnie się poruszałem, zresztą od początku samodzielnie, bo trzeba było chodzić do szkoły, a nikt mnie tam nie pilnował.

  • A czy mama brała udział w konspiracji?

Właściwie nie, pośrednio tylko, chyba pośrednio, jak trzeba było coś tam załatwić, ojciec prosił, a bezpośrednio nie.

  • Czy pana zdaniem Powstanie było konieczne?

Moim zdaniem Powstanie musiało wybuchnąć, nastroje były tak już zdynamizowane, że już bez względu na to, czy dowództwo wydało rozkaz taki czy inny, to byłyby zamieszki. Cudów nie ma, było tak gorąco już. Poza tym przez parę lat okupacji ludzie już psychicznie nie wytrzymywali, bo wiedzieli przecież, że były obozy koncentracyjne, widzieli rozstrzelania uliczne, łapanki uliczne, bicie, tak że to wszystko niestety się tak nagromadziło, że bez względu na to, co by się działo, już nie szło w Warszawie zatrzymać fali nienawiści. Poza tym, myśmy się nie zastanawiali nad tym, czy to będzie zwycięstwo, czy nie będzie zwycięstwa. Ważne było, żeby walczyć. To tak samo było jak z powstaniem w getcie, oni wiedzieli o tym, że oni zginą, ale walczyli.





Warszawa, 13 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda
Wiesław Edward Markiewicz Pseudonim: „Żbik” Stopień: listonosz, łącznik, służby pomocnicze Formacja: Szare Szeregi, Harcerska Poczta Polowa Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter