Wiesław Jakóbiak „Lech”

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Wiesław Jakóbiak, syn majora Jakóbiaka z 22. pułku ułanów.

  • Kiedy i gdzie się pan urodził?

We Lwowie, w 1922 roku.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie. Jak wyglądało pańskie dzieciństwo?

Bardzo wesoło, bo zawsze mieszkałem w obiektach wojskowych, w koszarach, gdzie ojciec był na przykład kawalerzystą, więc były przede wszystkim konie. Co tu więcej powiedzieć? Jak to chłopaki, bawiliśmy się. Mogę powiedzieć śmieszną rzecz, która się zdarzyła w Brodach (to jest na Wołyniu), w koszarach, gdzie mieszkaliśmy w bloku oficerskim. Bawiliśmy się w Tarzanów, bo to wtedy było bardzo modne. Skakaliśmy po lipach, po różnych [drzewach]. Na jednej z takich wypraw żeśmy sobie zbudowali tak zwane gniazdo. Biegaliśmy, bywaliśmy tam. Koszary były bardzo ukwiecone, prowadzili to żołnierze, którzy dostawali pięć czy dwa dni ścisłego, to nie siedzieli za kratkami, tylko na terenie koszar robili kwiatki. Raptem trzech czy dwóch żołnierzy zginęło. Po całych Brodach latają „kanarki” (żandarmi wojskowi, w żółtych otokach chodzili, dlatego kanarki ich nazywali) i szukają tych żołnierzy po różnych spelunach. Czy ja wiem gdzie? Po całym miasteczku. To żydowskie miasteczko. Ukatrupili ich, zdezerterowali? Na wieczornym apelu ich nie było, rano zapadła decyzja, że żandarmi idą znowu ich szukać. Okazuje się, że stoją na apelu. Co oni zrobili? To zrobili, że wieczorem wleźli na drzewo, gdzie było gniazdo, i zasnęli tam chłopy. Na tym się skończyła bajka.

  • Do kiedy mieszkał pan we Lwowie?

Bardzo krótko, bo ojciec był przenoszony z Brodów do Złoczowa. Tam był szwadron zapasowy. Ze Złoczowa znowu do Brodów, potem do Przemyśla, gdzie został wpojony… Kawaleria traciła swoją fantazję i istnienie, były samochody, były motocykle, były rowery, ale fantazja polska, ułańska zachowała się. O ile chodzi o rodzinę, to tata był kochający, ze służby wracał na baczność przed mamą, chociaż miał trzcinkę do konia i nie bał się mamy.

  • Miał pan rodzeństwo?

Siostrę, była żoną Szurmieja.

  • Skoro państwo tak się przemieszczaliście, jak wyglądała nauka?

Przez to do pierwszej powszechnej dwa razy chodziłem, do pierwszej gimnazjalnej dwa razy chodziłem, ale potem jakoś się wyrównało. Tata pożyczył konia profesorowi od niemieckiego języka i od polskiej mowy i stopnie się poprawiły. Pan profesor więcej zajmował się moją osobą i jakoś skończyłem cztery gimnazjalne. To mniej więcej wszystko.

  • Gdzie pana zastał wybuch II wojny światowej?

U ojca w okopie. W tej chwili mi wyleciała z głowy miejscowość, tam gdzie garnki emaliują. Jest takie miasto na Śląsku. Byłem w tym czasie, jak były wakacje 1939 roku, na obozie żeglarskim nad morzem, w polskim porcie. Raptem o świcie w namiocie pobudka i dostaję telegram od ojca, czego nigdy w życiu nie robił. Byłem dość ostro chowany w chałupie. Mimo że byłem pierwszy łobuz w koszarach i miasteczku, do ojca miałem respekt i szacunek.

  • Jak już trwała okupacja, zaczęła się II wojna światowa, gdzie pan mieszkał?

Mieszkałem w Podkowie Leśnej u siostry mojej matki, czyli u cioci. Tam była też i babcia, która prowadziła gospodarstwo. Była piękna willa, był samochód przed wojną. To było małżeństwo nie bardzo zamożne, ale zamożne. Wujek był wyższym urzędnikiem w zarządzie miasta, a ciocia była szefową hali maszyn (to tak się nazywało) w banku PKO, gdzie pisali pisma. Ona [czuwała] nad stylem pisma i redagowaniem tego dla dyrektora czy dla kogoś. Dobrze im się powodziło, mówiąc prosto.

  • Od kiedy należał pan do konspiracji?

W 1941 albo… W papierach mam, od kiedy. Był Antoś Budrewicz w Podkowie Leśnej, który był kadetem przed wybuchem wojny i w jakimś okresie zorganizował pierwszą piątkę kadetów. Mieliśmy być kadetami, potem oficerami, podchorążówka. Tu gdzie jest „Klif”, dom towarowy, kiedyś tu był Pfeiffer i garbarnia. Tak się akurat składa, że tu teraz mieszkam. Tam była wsypa.

  • Czy w pańskiej rodzinie inni też działali w Podziemiu?

Ojciec nie, bo był oficerem, tak że nie wolno mu było się zajmować żadną inną sprawą, tylko żołnierstwem. A matka jak to matki w owych czasach i dzisiaj: kuchnia, porządki i to wszystko. Pomoc domowa.

  • Kiedy znalazł się pan na terenie Warszawy?

Na terenie Warszawy znajdowałem się co roku na wakacjach. Jeździłem do Warszawy, to znaczy to babcia po mnie przyjeżdżała tam, gdzie byliśmy w tym czasie, zabierała mnie do Podkowy Leśnej. Tam spędzałem wakacje. W związku z tym byłem obywatelem miasta ogród Podkowa Leśna Główna, adres: Bluszczowa 1.

  • Jak zapamiętał pan dzień wybuchu Powstania Warszawskiego?

Ponieważ przed samym wybuchem Powstania ożeniłem się, był syn urodzony, w związku z tym, wiedząc o mającym wybuchnąć Powstaniu, chciałem ich zawieźć do Podkowy, do ciotki, bo Niemcy Podkowy się bali, lasów i krzaków. Mieszkaliśmy wtedy na Wilczej, wyszedłem z domu, ale [usłyszałem] syreny i wybuch Powstania, godzina „W”.

  • Gdzie i jak długo służył pan w czasie Powstania?

Cały czas byłem w służbie.

  • Chciałam zapytać o Batalion „Bełt”?

Najpierw to był batalion majora „Iwo”. Potem przeinaczono nazwę na „Bełt”. Dowódcą był [Erwin] Brenneisen. Pierwszego sierpnia chodzimy na jego grób, zmieniliśmy mu płytę, jest osobno, tam gdzie zasłużeni na Powązkach. Byłem w Podziemiu do wyzwolenia.

  • Jakie panowały warunki w czasie służby?

Tak jak wszyscy w tym czasie. W sklepach były butelki z octem, może czasem zapałki. Już nie mówię o owocach i o różnych frykasach jak na owe czasy, słonince paprykowanej, która była rozrywana przez chłopaków.

  • Jak było z uzbrojeniem w pańskim oddziale?

Opowiedziałbym na przykład taką historię. W połowie września, któregoś poranka, o świcie słyszymy chrzęst buciorów po szkle. Akurat sprawdzałem swoich chłopaków, bo o piątej czy czwartej rano najlepiej się zasypia, a byliśmy na placówce, która musiała być utrzymana za wszelką cenę. Broniliśmy w Alejach Jerozolimskich pod siedemnastym numerem punktu łączności z drugą połową Śródmieścia. Tam najwięcej ludzi padło i było najniebezpieczniejsze stanowisko. Po obu stronach bramy (to stara, duża brama) były filary. Między budynkiem a filarem była dobra szpara. Dwa worki [położyliśmy] i był taki bunkier, że musiałby tam czołgiem wjechać. Patrzymy: po drugiej stronie Alej, pod murkiem, pojedynczo się przemieszczają Niemcy. Tak samo u nas. Na warcie stał kapral.

  • Co było najważniejszym zadaniem w pańskim oddziale?

Pilnowanie niedopuszczenia do… Na warcie stał żołnierz, który dążył na Hel prawdopodobnie, bo wszystko wojsko było kierowane w północnym kierunku. Stojąc na warcie, zachował się jak żołnierz, jak go uczyli: „Stój! Kto idzie? Stój, bo strzelam!” i za trzecim razem: ryps! Tylko: O mein Gott! Zrozumiałem, że dostał. Mimo to ustąpiliśmy z tego obronnego, dobrego miejsca na podwórko. Naprzeciw bramy była piwnica i oficyna. W oficynie wszyscy chłopcy z całego budynku się zeszli, zrobiliśmy żywy bunkier, że tak powiem. Dostaję rozkaz od „Kolarza”, czyli autentycznego dowódcy. „Bandera” to był taki przyszywany, a „Kolarz” i „Cukrowski” to byli dwaj sierżanci, którzy nas uczyli wojować, bo to były stare chłopy.

  • Kiedy to było?

To był środek września, już koniec. Mniej więcej 11, 17 września, coś takiego. Dostaję rozkaz rzucenia granatem, bo Niemcy się w bramie ustawili z erkaemem, na nóżkach był. Wygniotą nas jak muchy, więc dostałem rozkaz coś z tym zrobić. Złapałem „sidolkę”, „sidolka” to była buteleczka z sidolem do czyszczenia sreber domowych, to był przedwojenny środek. Miałem oprócz tego kolta, ale to nieważne, bo z niego raz tylko wystrzeliłem w Powstaniu, a tak z karabinu się raczej strzelało. Z pistoletu to tyle, co do muchy. W każdym razie rezultat jest taki, że rzucam „filipinkę”, zapalam, bo ona miała zapłon na zapałkę. Spadła koło erkaemu, zakręciła się i zgasła. Szwaby spojrzeli: nie wybuchło. Myśmy stali w bramie klatki schodowej dla służby, to tylne wejście, od kuchni. Nie wybuchnął, więc „Kolarz” czy „Cukrowski”, już nie pamiętam który (który miał więcej amunicji, zawsze to robił), zmierzył się, żeby trafić w „sidolkę”, żeby wybuchła. Jak szwab to zobaczył, a poza tym usłyszał gwizd rykoszetu (bo odbił się potem od sufitu i gdzieś jeszcze upadł, tak że szumu narobił), momentalnie zwinęli erkaem i wycofali się. Był jeden trup i jeden sten czy jakiś inny pistolet maszynowy, karabin jeden, bagnet. A przeważnie tę dużą broń Niemcy dawali „własowcom”, „ukraińcom” też.

  • Jak pan pamięta Brenneisena?

Nie pamiętam, bo go nie znałem. W Bydgoszczy zrobiono medal z jego buzią, czterdzieści sztuk i to w naszym batalionie się szybciutko rozeszło. To był mój pierwszy prezent dla muzeum.

  • Najważniejszym zadaniem „Bełta” była obrona barykad w Alejach.

W Alejach Jerozolimskich i przy Kruczej też była. Tam zgubiłem zaręczynowy sygnet, szlachecki, z herbem. Przewróciłem się przy barykadzie, otrzepałem i poleciał, bo człowiek chudy był i paluchy były jak patyki.

  • Oprócz akcji, o których pan już wspomniał, jakie jeszcze akcje najbardziej zapadły panu w pamięć, w których pan i pański odział grali główną rolę?

Ogólnie to co dzień była niespodzianka. Na przykład postawiono nas…Już spaloną szkołę przeciwpożarową na rogu ulicy Książęcej… Jak mówię: „Piusa XI”, to inni mówią: „Nieprawda”. W każdym razie pozmieniane są niektóre ulice, a człowiek myśli po staremu.

  • Oprócz tych akcji, o których pan już wspomniał, co jeszcze zapadło panu w pamięć?

Z przykrych rzeczy to zdanie broni, której było tak mało. Musieliśmy to oddać na Filtrach. Pogoniono nas Filtrami do placu Narutowicza, do Włoch, a z Włoch do fabryki kabli. Jak to chłopaki: jak się kupy trzymają, to raźniej się idzie. Zaczęliśmy nucić. Na piechotę żeśmy szli. Szwaby się wściekli i zabronili, tośmy gwizdali, szliśmy z gwizdem.

  • Broni było niewiele?

Broni było bardzo niewiele, a jeżeli była… Bo przecież zrzucali Rosjanie, rzucali Amerykanie. Na tę amerykańską tośmy polowali, tłukli się z BCh, bo były i Bataliony Chłopskie. Po nocach się chodziło, ogniska paliło, żeby spadochron tutaj spadł, a nie u Niemców. Przeważnie spadał u Niemców, bo to zależało od wiatru i od pogody. Broni było niewiele, a poza tym zrzuty były takie, że Rosjanie na przykład rzucali bez spadochronów, więc to można było od razu na złom oddać, bo się pogięło, amunicja już nie pasowała do karabinu. Były i takie zdarzenia, że facet (żeśmy maszerowali piwnicami, bo wszystko było połączone przejściami, całe Śródmieście) woła mnie albo zastępcę. Mówię: „Idź, Antek, zobaczysz, co”. Nazywał się Kudrewicz Antoś, ten z Podkowy Leśnej, który założył pierwszą szkołę kadecką…
  • Jak pan wspomina ostrzały nocne?

Na przykład budynek BGK. Na samym czubku tego budynku, a największy był wtedy oprócz Prudentialu… Prudential był dziurawy i stał. A tutaj jakoś nie było dział rosyjskich czy innych. Węgierskie się nam oferowały, ale nie zgodziła się na to nasza ówczesna władza czy nie władza, nie wiem. W każdym razie z takiej wysokości… Przerzucili nas. Za Muzeum Wojska Polskiego był parczek. Chodziło się w nocy po pomidory czy po marchewkę, bo tam sobie sadzili mieszkańcy.

  • Pytałam o wspomnienie ostrzałów niemieckich.

Ostrzały były bardzo celne, on z wysokości, z budynku w czółko trafił mojego żołnierza, który miał tam swoje stanowisko. Rano idę jak zwykle sprawdzać posterunki, żeby chłopaki nie zasnęli, ale już mu z głowy hełmu…

  • Jakim byliście oddziałem?

Szturmowym, dziewięciu chłopaków przeważnie było, ale różnie było. Antoś Kudrewicz zginął, to znaczy ślad po nim zaginął, nie wiadomo, co się z nim stało. To był w Podkowie najżywszy, bodajże najmądrzejszy chłopak. Matka rozpaczała, szukała. Podobno uciekł z Generalnej Guberni do Włoch i tam stanął w batalionach „łopatowych”, że tak powiem, do kopania okopów, bo i tacy byli. Nie mogę sobie przypomnieć tej miejscowości nadmorskiej. Chodzi o to, że tam był obóz żeglarski drużyny z Przemyśla, bo wtedy akurat mieszkaliśmy w Przemyślu i byłem na spływach, do Sandomierza na przykład, a nawet i nad morze kajakami żeśmy płynęli Wisełką i bardzo przyjemnie. Dobre czasy były.

  • Reasumując całe Powstanie Warszawskie, jakie było dla pana najcięższe zadanie do wykonania?

Każde zadanie było do wykonania bardzo trudne i bardzo ciężkie. W każdym momencie narażało się życie.

  • A najcięższe zadanie, z którym przyszło się panu zmierzyć?

To było zdanie broni i potem chęć ucieczki z obozu.

  • Czy podczas trwania Powstania zetknął się pan osobiście z przypadkami zbrodni wojennych?

W pewnym sensie tak. Na rogu Hożej i Marszałkowskiej było kino „Femina” czy „Wiktoria”, niemieckie kino wyburzone, wypróżnione. Tam był obóz jeńców niemieckich, których myśmy własnoręcznie zdejmowali z dachu tego czy innego budynku. Na przykład na Wilczej 31 snajpera żeśmy ukatrupili.

  • Pytałam o zbrodnie wojenne popełnione przez naszych przeciwników.

Osobiście tego nie widziałem, ale widziałem rezultaty „krowy”. Ryknęła i rąbnęła w obóz niemiecki. Potem widziałem tych biedaków: w poszarpanych mundurach, rannych wyprowadzano tych, którzy przeżyli ten wybuch do innego… „Niebieski Motyl” był czy coś takiego, tam Fogg śpiewał. Jak człowiek patrzył na nich, to go tak troszkę… Jest się tylko człowiekiem, nic więcej.

  • Jak przyjmowała walkę pańskiego oddziału ludność cywilna?

Nie spotkaliśmy się, żeby nas wyklinali czy wyzywali, czy zagradzali drogę. Raczej starali się nam pomóc w dążeniu w tym czy w innym kierunku. Człowiek w piwnicach mógł się zgubić, tak samo jak w kanałach. Ludność cywilna raczej była za.

  • Starała się pomóc?

Jak żeśmy szli, to rzucali w nas ogórkami, pomidorami, marchewkami, cebulą, frykasami dla nas. Jednak to już był koniec Powstania, to człowiek z miłą chęcią tę marchewkę czy pietruszkę, czy pomidora wrąbał, bo tego nie jadł przez dwa miesiące, kiedy to było w pełnym rozkwicie.

  • Gdzie pan nocował w czasie Powstania?

Gdzie się dało. Wilcza, Hoża były mi troszkę znane. Warszawy do dzisiaj nie znam, a tym bardziej tej nowej. Przyjeżdżałem na wakacje do Warszawy. To dziwne, prawda? Ludzie wyjeżdżają na wieś, a tu bęcwał przyjechał do Warszawy, truje się spalinami, bo przejedzie ktoś traktorem na przykład albo syrenką.

  • Jak było z kwestią higieny?

Też bieda. Niby były studnie, które dawały wodę. Na Wilczej w podwórku, gdzie mieszkała moja była małżonka, moja mama i jej kuzynka, jakaś ciocia, poszły do kolejki, bo kolejki się ustawiały z kubłami po wodę. Rąbnęła „krowa” i mama zginęła, został tylko dokument, a ciocia żyła.

  • Gdzie wtedy przebywała siostra? Czy była w mieszkaniu?

Siostra matki?

  • Pańska siostra. Ma pan siostrę?

Mam, była żoną Szurmieja.

  • Gdzie wówczas była?

Wówczas mieszkała we Wrocławiu. Też we Wrocławiu mieszkałem, niedługie lata, trzy czy ileś, już po skończonej wojnie.

  • Jak było z żywnością? Czy w pewnym momencie zetknął się pan z doznaniem głodu?

Tak i to mocnego. W obozie.

  • A w czasie jeszcze Powstania?

W czasie Powstania ludność nam dawała, coś wetknął do chlebaka. Pelerynkę miałem, to w kaptur coś, dwa pomidory, ogórka. Ludność starała się nam pomóc. Najlepszy dowód: „Haberbusch i Schiele”. To browar na Żelaznej kiedyś, dzisiaj zabytek. Tam był jęczmień i myśmy zasuwali na czworakach czasem, przez różne przejścia podziemne, po jęczmień na zupkę „pluj”. Tak to się nazywało, bo nie było młócone, tylko z łupinami, ale jadło się, bo był głód.

  • Jaka była atmosfera w pańskim batalionie?

Nie było czasu na atmosferę. Owszem, myśmy mieli ochotę poszaleć, poszumieć, chłopaki ślub brali.

  • Trzymaliście się razem?

Oczywiście. To był batalion, który liczył w owe czasy trzystu chłopa czy coś takiego.

  • W oddziale, w którym pan dowodził, było dziewięciu chłopaków?

Tak, przeważnie. W wojsku się liczyło na trzy, do trzech odlicz było i na trzy była każda komenda. Chłopcy kumali się, jak to się mówi, ze sobą się przyjaźnili, jeden za drugiego poszedł na wartę, jeden za drugiego stanął za barykadą. Po prostu widział, że ten jest kapcnięty, miał w nocy służbę czy leciał z karabinem w garści, żeby szwabowi dać po łbie. Nie było współzawodnictwa albo dokuczania. Owszem: „Wziął ślub, bykowe będzie płacił” – różne męskie dowcipy, które czasem zabolały, bo co dziewucha winna, że on ma fiubździu, że żeni się, a tu walą bomby i granaty. Ale takie jest życie. Właśnie tak wyglądało życie, że nie zważało się na nic. W nosie!

  • Pan się ożenił tuż przed wybuchem Powstania?

Tak.

  • Jaka była reakcja najbliższej rodziny, żony?

Siedziała w piwnicy bidula, niańczyła syna, a że była córką cukiernika… To była spółka pięciu pracowników Gajewskiego. Mieli na rogu Hożej i Marszałkowskiej kawiarnię, gdzie się przychodziło na babeczkę z rodzynkami. Ale co ważniejsze: teściów się nie kocha za bardzo, ale miałem teściową – nie mogę złego słowa powiedzieć. Już nie żyje. Teścia też, który niedawno zmarł. Był dość dobrym cukiernikiem, tak jak Gajewski, dążył do tego. Nawet jak była troszkę bieda z pieniędzmi, to: „Przyjdź dzisiaj na noc, to zamiesisz ciasto”. Sto pięćdziesiąt kilo ciasta trzeba było wymieszać, ale się zarobiło trzysta parę złotych czy ileś, już nie pamiętam.

  • Z czegoś trzeba było utrzymać rodzinę?

Do czego zmierzałem: odżywiało się chłopaków. Przylatywali z kubełkiem, beczka była śliwek w cukrze albo wiśni. Jak to cukiernik, musi mieć zapasy na różne ciasteczka, różne duperelki. Dlatego muszę powiedzieć, że dobrych teściów miałem. Wprawdzie teściowa się żarła z teściem i nie przyszli na świadka, a ona nie miała jeszcze osiemnastu lat. Ksiądz proboszcz na placu Trzech Krzyży nie dał ślubu, bo nie miała osiemnastu lat, a ojciec nie przyszedł. Rodzinę jakoś się zbałamuciło, dorożka była, konia batem, Alejami na Wilczą się zajechało, okna zasłonięte kocami, kolega z harmonią marsza weselnego rżnie i się tak ożeniłem. Ślub w końcu był, bo namawiała ciocia, była dość pobożna: „Bez ślubu żyjecie? Jak można?”.

  • Przed wybuchem Powstania pan się ożenił?

Tak. W tym kościele, co naprzeciw misiów jest na Pradze, namawiała jakiegoś młodego księdza, ale proboszcz się o tym dowiedział, a kler się trochę bał Niemca, więc też nie. Drugie wesele było. Potem ciotka mówi: „Bez ślubu będziecie żyli? Nie, guzik! Macie swój pokój, ale do kościoła”. Z Podkowy Leśnej do Brwinowa [szliśmy] na piechotę, tam jest dwa i pół kilometra, moja pani w ciąży, ciotka – starsza pani, babcia, chwała Bogu, dziewięćdziesiąt lat przeżyła. Tak to wyglądało. Jak się Powstanie skończyło, to władowałem ją w EKD i pojechała do Podkowy, a tam było już czterdzieści parę osób, ciotki znajomych.

  • Z kim pan się przyjaźnił w czasie Powstania?

Miałem dwóch Tadeuszów, Tadeusz Kene to był jeden, już nie żyje chłopak. Ten Tadeusz był taki, że mnie trzy razy odbijało po nim. Mięso było na kartki. Byłem u rzeźnika na praktyce, bo trzeba było czymś żyć, a rzeźnik to najlepszy zawód, mięso i kiełbaski. Stoję na Długiej w sklepie, w kolejce (a byłem dobrym czeladnikiem, bo wstyd się przyznać, ale umiałem oszukać, to znaczy plasterek słoniny czy skórki przylepiłem pod szalkę (bo jeszcze były szalkowe wagi) i zawsze na dwa, trzy deko oszukałem, szef mnie za to chwalił, bo jemu za darmo forsa leciała), raptem: „Panie Wiesławie!”. Ki peron? Tu nie moja dzielnica, nie znam. „Chodź pan! Co pan stoisz jak kołek w płocie?”. To Wandzia była. Był jakiś okres, że byłem na zastępstwie…
  • O jakich czasach pan mówi?

To jeszcze był okres okupacji, wtedy kartki przecież były. Potem przeszły do naszej rzeczywistości, niestety. Taki tekst mi rzuciła: „Tu dla pana mam…” A myśmy szukali z kobitą, żeby na święta coś było, kawałek schabu czy boczku, czy czego. To trudno, kolejki.. Ona mówi: „Chodź pan tu”. Załadowała nam ze sześć kilo towaru. Pieniędzy nie było, mówię: „Pani Wandziu, jutro albo pojutrze pani doniosę”. Wtedy już pracowałem w Teatrze Żydowskim, to jest ulica od placu Grzybowskiego do Zielnej, do PAST-y, która była oblana ciężką krwią moich kolegów i znajomych. Tak to było.

  • Pytałam o przyjaźnie podczas Powstania. Najlepszym przyjacielem wówczas był pan Tadeusz?

Pan Tadeusz, mój kolega z gimnazjum z Przemyśla, tylko że on chodził, gdzie było koedukacyjne, a ja do męskiego w centrum Przemyśla. Raz go spotkałem. Potem drugi raz go spotykam przy jakiejś transakcji handlowej. Mówię: „Ki pieron, co ty tu robisz?”. Jego ojciec też był kapitanem w wojsku, też go tak rzucali w tę i z powrotem, taki okres był widocznie w wojsku. Nie wiem dlaczego, ale tak było. To drugi raz. Potem trzeci raz. Wychodzę z bramy na Wilczej, pod dwudziestym siódmym mieszkaliśmy, a idzie Tadzio. „Gdzie idziesz?”. − „Coś kupię, chodź ze mną”. Coś kupi. Guzik kupisz, jak nie masz pieniążków. Trzy razy żeśmy się spotkali. Obaj jesteśmy… Jeżeli gdzieś jest oryginalny spis batalionu, to jest pierwsze nazwisko. Wtedy dowódcą batalionu był już Zenon Wiktorczyk, pseudonim „Wik”. Żeśmy poszli, pierwsi byliśmy z tej dzielnicy. Wiktorczyk zbierał właśnie trzecią kompanię, bo dwie kompanie już były, ale jeszcze jedna by się przydała.
Najwięcej chłopaków padało przez głupotę. Na przykład chłopak mający „filipinkę” (czy jak ją nazwać) schylił się, nacisnął, wyrwało. Takich wypadków było niemało. Na przykład taki, że na Nowogrodzkiej, blisko placu Trzech Krzyży, pluton przeszedł, bo szliśmy na zmianę pod siedemnastkę w Alejach. Wszyscy przeszli, a ja nie mogę. Patrzę na jednego, na drugiego, a dwie łączniczki z tyłu szły, łączniczka i sanitariuszki – Wisia i Marysia: „No, Wiesiu, co ci jest? Kopnąć cię?”. − „Daj spokój, już idę”. Poszedłem. Taki był właśnie żarcik. A drugi był nie żarcik, a fakt. Tak samo przez Nowogrodzką, w drugą stronę [szliśmy], wracaliśmy ze zmiany czy coś takiego. Kolega (o którym mówiłem, rozrąbał Niemca: „Stój, bo strzelam”), był pogoniony przez kaprali, przeskoczył. Patrzę: co tam takie zbiegowisko po drugiej stronie ulicy, co się stało, do cholery ciężkiej? Ruszyłem. Chłopak dostał postrzał w oba pośladki. Siadł na pupce i kręcił się jak wiatrak. To jest fakt. Potem takie różne na ten temat uciechy były, że hej.

  • Czy w czasie Powstania miał pan dostęp do jakiejkolwiek podziemnej prasy, radia?

Tak. Nosiła młodzież paroletnia, to byli chłopcy po sześć [lat], po osiem już to byli starzy wyjadacze. Była bibuła, tak myśmy to nazywali, za okupacji.

  • Jak pański batalion zareagował na wieść o kapitulacji?

Powiem krótko. Mieliśmy ostatnią kwaterę na Skorupki w szkole: Wiktorczyk, dowódca kompanii i reszta chłopaków, i moja drużyna też. Rano jeszcze nie wiedzieliśmy o kapitulacji, tylko że coś się święci, że jest przerwa w walkach. Co się okazuje? Ponieważ byłem stopniem najstarszy, wrzasnąłem na chłopaków: „Zbiórka!”. Chłopaki się ładnie ustawili w szeregu, wychodzi „Bandera” i mówi: „Chłopaki, nie trzeba”. Był smutek, płacz i zgrzytanie zębów. Tego dnia ksiądz nam dał rozgrzeszenie, wszystkim hurtem. W czwóreczki i myśmy wyszli przez Filtry na plac Narutowicza, do Włoch. Nie pamiętam, jak się nazywała ta fabryka kabli. To była dość sławna sprawa. W hali, w tej fabryce nocowaliśmy dwie noce czy trzy, już nie pamiętam. Stamtąd szły transporty do Niemiec. W ten sposób znalazłem się na robotach.

  • Wówczas trafił pan do Lamsdorfu?

Tak.

  • Jak długo pan tam przebywał?

Do lutego 1945. W tym czasie zaczęto ewakuować prawie wszystkie obozy, ewakuować po chamsku, bo śnieg był przecież pieruński, mróz do trzydziestu stopni i gonili ludzi na piechotę. Nas rozdzielano, bo tak, to wszystko było razem, wiara razem była tu czy tam, czy na jakimś posiedzeniu męskim czy jakimś ślubie. Sprawa się tak skończyła, że oficerów oddzielono, szeregowych i młodzież. Podchorążych i młodzież razem. Siedziałem z Wiktorczykiem w jednym baraku, z „Misiem” i jeszcze z tym, co kapelusze robił, przedwojenny kapelusznik, na Nowym Świecie miał gablotę. Jak się nazywał, nie pamiętam. Oni łupali w karty, myśmy kawkę parzyli – trzy razy tą samą, ale była kawa.

  • Jak pan ocenia warunki panujące w obozie?

Bo ja wiem? Nie był to salon. Pluskwy chodziły duże jak paznokcie, na przykład. Dali nam DDT, dostaliśmy z Ameryki, to się człowiek obsypał dookoła. Ta cholera chodziła po człowieku. Pac i na nosie siedzi. Trudno mi chwalić, ale trudno mi ganić, tak bym to powiedział.

  • Wspomniał pan, że był pan do lutego?

Do lutego 1945. Załadowano nas i dziwnie się stało, do dzisiaj nie umiem tego sobie wytłumaczyć, ale tak było: część chłopaków pojechała do Monachium, a część, dwa wagony w prawo, nad morze. Tam był też jakiś obóz. Myśmy koło Szczecina postanowili zwiać. Miałem schowane w marynarskich kamaszach cęgi, tymi cęgami przecięliśmy druty w okienku w brankardzie i na wolnym zakręcie wyskakiwaliśmy we trzech w śnieg. Ja, Zarański Jerzy, Miecio Kowalik, z nimi żeśmy wywiali z transportu w śnieg, mróz, ale żeśmy mieli jedną pełną tuszonkę i bochenek chleba. Pierwsza rzecz, to (nieprzyzwoite to) trzeba było się załatwić. W wagonie jest dziura wybita i… Lepiej nie mówić. W każdym razie zeszliśmy się we trzech, to noc była. Przekimaliśmy do rana, wyszliśmy na szosę, dobrą, dużą szosę prowadzącą do Szczecina, a tu jedzie sankami (hołoble polskie, z drzewa wystrugane płozy i z tyłu bańka) ten, co zbiera mleko u Niemców ze wsi. Patrzymy, a tu „P”. No to jesteśmy w domu. On nam powiedział wszystko, gdzie, którędy. W lesie trzystu chłopów ścinało drzewa, jeden z nich się podjął i zadekowali nas w słomę i w siano w stodole. Żeśmy tam trzy dni przespali i karmili nas jeszcze do tego. Co tam dostali, czarny chleb czy kawę gorącą, to wszystko nam przynosili i myśmy w ten sposób przebyli chyba prawie tydzień. Potem ruszyliśmy, do Szczecina żeśmy doszli zdrowo i na moście przez Odrę nas zahaltowano. Na drugi dzień przyszedł majster z fabryki win i wódek, który potrzebował ludzi do przeładunku beczek. Faktycznie, żeśmy przelewali z dużych beczek do małych wina, koniaki i tak dalej, bo Niemcy to wszystko na front wywalali. To już był Stettin Festung, czyli twierdza. Nie wypuszczali, nie wpuszczali nikogo do miasta. Niemcy wyburzyli pół dzielnicy, plac Grunwaldzki. Był to ciężki okres, bo jeszcze zima trwała, trochę nas dusiła.

  • Pan przebywał w Szczecinie do maja 1945 czy dłużej?

W Zakładzie Oczyszczania Miasta pracowałem jako zaopatrzeniowiec. To było około trzech lat.

  • Po wojnie pan tam pozostał?

Po wojnie. Ale że nie chciałem być zapisany w tym pałacu, co zbudowali Gierkowi, to musiałem zdać swoje stanowisko. Pojechałem na zwykłego robotnika do gruzów, tak przeżyłem miesiąc. Potem mnie wynajął teść do roboty, ponieważ budował sobie w Podkowie Leśnej domek, trzeba było przypilnować końcową robotę, żeby nie kradli materiału i żeby były wykończenia.

  • W Szczecinie był pan trzy lata?

Mniej więcej. Jako zaopatrzeniowiec.

  • Pracował pan później u teścia?

U teścia pilnowałem roboty, żeby domek jakoś [skończyli]. A że tam byłem znajomym, wszyscy ze mną sztamę trzymali, nie kradli i jakoś się domek wykończyło. Notabene go sprzedali teraz, jego synowie sobie kupili co innego.

  • Miał pan po zakończeniu wojny jakieś wieści o chłopakach, którymi pan dowodził? Jakie były ich losy?

Losy takie, mogę powiedzieć, jak nas wszystkich. W każdą pierwszą niedzielę spotykamy się w restauracji na piwku i na wspomnieniach, różnych rzeczach. Sztandar trzeba było zafundować za składki, pomóc któremuś, bo nie miał pieniędzy. Różne koleżeńskie sprawy. Z tym że to nie była już ta przyjaźń, która jest w okopie czy w boju. To całkiem inna przyjaźń, to koleżeństwo: „Serwus, jak tam?”. – „A cześć, jak ci się żyje?”. − „A tobie?”. − „A też się żyje”. No i dobra. „Masz dzieci?”. − „Mam”. − „Ile?”. − „A tyle i tyle”. To są zdawkowe raczej przyjaźnie. Tak jest, bo jest. Inaczej trzeba podejść do tego.

  • Czy był pan w jakiś sposób represjonowany po wojnie?

Mogę powiedzieć tak: pracowałem wtedy jako zaopatrzeniowiec w „Bristolu”. Najpierw w „Orbisie”, przy dawnym domu towarowym. Była duża reklama „Orbis”, to w tym „Orbisie”, w biurze. To planowanie, trzeba było firanki obliczyć, oczka w tę stronę, oczka w tę i zaplanować na przykład, ile będzie dań jutro na obiad. Głupoty, jak Boga kocham. Aby starych pierdołów, za przeproszeniem, czymś zając, żeby za coś dostali do garści. Byłem zaopatrzeniowcem. Popełniłem gafę, mianowicie taką, że miałem rachunki, skrzynkę do kartoteki. „Orbis” miał różnych interesantów, więc każdy miał swoją tabliczkę i tam się wpisywało. Miałem rachunek na coś i miałem kolegę, który był moim zastępcą i pomagierem. Jemu się urodziło dziecko i nie miał trzystu złotych na łóżeczko dziecinne. A ja miałem rachunek na te kartoteki za 301 czy 302 złote. Ale to było na przelew, a to była gotówka. Zamieniłem, gotówkę jemu dałem, żeby sobie kupił łóżeczko, a tu rozliczyłem się z tego, jak z gotówki. No i pan dyrektor Fajersztajn (bardzo ładne nazwisko): „Do kryminału!”. A wtedy wyszedł dekret, że powyżej trzystu złotych masz prawo aresztować. Od razu od prokuratora do „Gęsiówki”, gdzie dzisiaj mieszkam. Dzisiaj mieszkam na Esperanto, to jest dawna „Gęsiówka”. Jak idę, patrzę na topole, co powiędły, bo tutaj był „Pfeiffer”, garbarnia, chemia w ziemię wsiąkła. Piękne topole, aleja do „Klifa” była, na spacerek przyjemnie było pójść, bo topole. Ale to nie była represja, tylko po prostu pan Fajersztajn musiał się czymś wykazać na dyrektorskim stanowisku. „Jakóbiak?”. − „Tak jest”. No to go bach.






Warszawa, 28 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Maria Zima
Wiesław Jakóbiak Pseudonim: „Lech” Stopień: podporucznik, dowódca drużyny Formacja: Batalion „Bełt” Dzielnica: Śródmieście Południe

Zobacz także

Nasz newsletter