Wiesław Kępiński

Archiwum Historii Mówionej

Wiesław Kępiński, urodzony na Woli ulica Wolska, rocznik 1932.

  • Czy pamięta pan wybuch II wojny światowej?

Tak. Pamiętam tylko... To oczywiście albo człowiekowi się wydaje, że dobrze pamięta, albo po prostu rzeczywiście tak zapamiętałem, że zaraz po wybuchu II wojny [światowej], prawdopodobnie w związku z tym, że było już natarcie Niemców, rodzice ze mną i z najmłodszym [bratem poszliśmy] gdzieś do znajomych na Stare Miasto, chyba na ulicę Mostową (to była taka opadająca ulica). Tam byliśmy jakiś czas. Były bombardowania, spadały małe zapalające bombki, ale to nie wyglądało tak groźnie. Potem wróciliśmy, tylko już nie pamiętam, czy wróciliśmy do sutereny naprzeciwko cerkwi, gdzie mieszkaliśmy aż do egzekucji, czy do poprzedniego miejsca zamieszkania. Tam, gdzie przed wojną mieszkaliśmy, to było naprzeciwko parku Sowińskiego. Drewniak, pokój z kuchnią i z ogródkiem, co prawda bardzo sympatyczny ogródek.

  • Nie wie pan, co stało się z tym domem?

To nie był dom. To były takie parterowe „budy”, każdy inny. Prawdopodobnie jak Niemcy zaczęli robić porządki, to oni wysiedlali z tych drewniaków, poszerzali ulicę, rozbierali drewniaki. Nie wiem, dlaczego. Może dlatego żeby nie było [również] zagrożenia pożarowego. W zamian za ten pokoik z kuchnią (to była Wolska 139) dostaliśmy w suterenie jedną izbę właśnie naprzeciwko cerkwi.

  • Jaki to był adres?

143. […] Tu mieszkaliśmy aż do 5 sierpnia.

  • Z czego utrzymywała się rodzina?

Ojciec był murarzem, więc dorabiał. Właściwie to był jedyny poważny dochód – murowanie grobów dla prawosławnych. Z książeczki ubezpieczalni społecznej wynika, że pracował również jako murarz przy budowie wspaniałych domów, które istnieją do tej pory na Kopernika.

  • Czy pamięta pan, aby po wybuchu wojny zmieniła się sytuacja materialna w domu? Czy zmieniło się coś w życiu codziennym?

Mogę tylko porównać sobie dom przed wojną do okupacji naprzeciwko parku Sowińskiego, z tym... Nie pamiętam, czy byłem głodnym, czy chodziłem głodny. Tego nie pamiętam. Rodzice na pewno dbali o to, ale pamiętam doskonale, że [każda] zima była oglądana przez okno, bo nie mieliśmy butów, a za okupacji ojciec zrobił, sklecił jakieś buty, tak że chyba kilka razy wyszedłem na sanki. Jeśli chodzi o życie dla żołądka, to i przed wojną i za okupacji, zawsze [było] bardzo mizernie, bardzo. Wiadomo, jaki był chleb za okupacji – koszmarna glina. Pamiętam taki moment za okupacji, właśnie na Wolskiej 143, kolega przyszedł bawić się na podwórko z chłopakami i jadł białą bułkę. Nie mogłem oczu oderwać od tego, [od tej bułki]. Była też taka [sytuacja], że nagle zjawił się mały Żyd z [getta] – chłopiec, miał może pięć, siedem lat, młodszy ode mnie. Zbierał oczywiście jedzenie. Zaraz poleciałem do matki, bo akurat była w domu, ukroiła pajdę chleba i zaniosłem [mu]. Tylko tyle można było [dać]. Teraz mieszkam na terenie getta, przystanek autobusowy jest „Nalewki”, i tak sobie myślę: co się stało z tym chłopcem, który przyszedł do nas na Wolską po chleb, po jakiekolwiek jedzenie.

  • Co pan robił w czasie okupacji? Chodził pan do szkoły?

Nie. [Tylko] kilka dni. Jak tylko zaczęła się okupacja – to był 1939 rok, a może 1940 – to chodziłem gdzieś na Wolską do pierwszej klasy, ale poszła plotka, że Niemcy będą dzieci wywozić do Niemiec, i rodzice pozabierali dzieci, i już do końca, do wyzwolenia, nie chodziłem do szkoły.

  • Co pan w takim razie robił?

Duże słowo – [robił]. Jeśli chodzi o suterenę, to [przesiadywałem] z najmłodszym braciszkiem, bo tak to kiedyś było, że starszy zawsze się opiekował młodszym. Mną się opiekował mój brat starszy ode mnie. Na całe dnie zostawaliśmy sami z małym Sylwusiem (kochanym, malutkim, tłuściutkim), bo rodzice gdzieś biegali zdobyć jedzenie, zarobić, bambosze szyli, robiło się lepy na muchy – wszystko, co było można. Jak myśmy się bawili? Teraz już tego nie ma, ale były takie duże sztywne arkusze i były takie kolorowe różne wojska. Trzeba było to wyciąć, podstawkę się nacinało, stawiało i całe armie stawiało na podłodze, i to była najpiękniejsza zabawa, ale przynajmniej się człowiek uczył, jak wyglądało różne wojsko. To były niedrogie arkusze. Najstraszniejsze były zimy, a latem to człowiek na bosaka latał, nawet po cmentarzu prawosławnym – najlepsze, najmilsze, najbezpieczniejsze miejsce zabaw było między pięknymi grobami, grobowcami. Właśnie ten cały cmentarz jest bardzo bliski dla mnie, każdy grobowiec znam.

  • Czy w czasie okupacji miał pan poczucie zagrożenia?

Nie, jako dziecko, nie, to tylko dorośli. Nie przychodziło do głowy, że może być jakieś zagrożenie. Widziałem na własne oczy na Wolskiej, jadąc tramwajem, kiedy Niemcy zatrzymali tramwaj, to nadjechała buda. Wyprowadzili dziesięciu czy dwudziestu, i na moich oczach rozstrzelali. Trupy leżały jakiś czas. Może od tego momentu zacząłem, już nie tyle pilnować się, ale zawsze bliżej domu być, za daleko się nie szwendać, ale żebym tak na co dzień czuł zagrożenie, to nie.

  • Widywał pan żołnierzy niemieckich?

Tak, oczywiście. Tego draństwa było zawsze pełno wszędzie. Miałem [takie przeżycie]. Przy samej bramie na cmentarz prawosławny tramwaj jeździł bardzo blisko, tak że chodniczek był taki [wąski], teraz troszkę poszerzyli, dlatego nie ma rowu przy tym wale, bo zawsze był rów. Żeby poszerzyć chodnik, to zasypali ten rów. Bez sensu, bo to przecież jest pamiątka sprzed najazdu ruskich, kiedy trzeba było urządzać redutę [dla obrony]. Wokół całego cmentarza [i] przy Redutowej, to wszędzie są tam wały i [rowy]. Dlatego jak opisuję egzekucję, to wtedy określam, że seria, która „szła”, to dorosłym po piersiach, [bo staliśmy w rowie], innych trzeba było dobijać.
Na Woli to mało tego się kręciło: przejechał, pojechał, przeszedł. Właśnie w pewnym momencie miałem już wchodzić na teren cmentarza, zatrzymał się tramwaj, który jechał w stronę Śródmieścia. Wysiadło dwóch naszych chłopaków, wyprowadzili Niemca – chyba jakiegoś wermachtowca, zabrali mu pistolet, pas. Tramwaj pojechał, a on został, stał zupełnie otumaniony. Zabrali mu [broń], krzywdy mu nie zrobili i pojechali sobie dalej.

  • Czy w czasie okupacji zetknął się pan z konspiracją, z prasą konspiracyjną?

Nie, ale przyczyniłem się – to jest zabawna historia – jeśli chodzi o podziemie, o uzbrojenie.

  • W jaki sposób?

Przypadek jeden na milion. Z tym małym braciszkiem na polnej ulicy Stańczyka łyżką grzebiemy w piachu. Tam była szczytowa ściana naszego domu, to wystarczyło wyjść kawałeczek. Było lato. Grzebiemy, nagle jakiś zgrzyt metalu. Odkopałem i wyjąłem blaszane pudełko po herbacie, w środku był naoliwiony pistolet. Dobrze, że mój starszy brat akurat [szedł]. […] Brat [Stasio] to był chłopak szesnastoletni, więc to [pudełko] chapsnął, schował i do domu. Potem jak ojciec wrócił, wieczorem zasłonili okno. Ojciec naoliwił i gdzieś ten pistolet zaniósł, nie wiem, ale przyczyniłem się. Może używano go przeciwko Niemcom.

  • Nie wiedział pan, czy ktoś z pana otoczenia należy do konspiracji, czy nie?

Z moim bratem, który jeszcze żyje, była taka historia, opowiedział mi potem. On został wywieziony na roboty i całe szczęcie, bo tutaj na Woli, to by dawno zginął, ponieważ [grupy głodnych] chłopaków z Woli rzucali się na pociągi, zwalali węgiel albo otwierali [wagony z paczkami dla] żołnierzy na front, to się brało, i potem używanie było: listy się paliło, zdjęcia się paliło, a czekoladki i różne dobrocie... i węgiel – najbardziej potrzebna rzecz [dla nas]. Brata wywieziono gdzieś pod Żagań. On za pozwoleniem bauera, [przyjechał] do Warszawy odwiedzić rodziców, rodzinę. Było to [w] ostatni dzień lipca […]. Nie bardzo pamiętam. [Znalazł się] na Starym Mieście, [gdzie] zastało go Powstanie. Już nie mógł się wydostać stamtąd na Wolę. Nawet nie wiedział, w jakim zgrupowaniu [jest], czy to było AK, czy to było AL, nie wiedział. Ponieważ on nie miał przygotowania, ani nie był zarejestrowany, że jest, to wiadomo, [ale] nie wchodziło [się] od razu do Powstania, do konspiracji [bez przygotowania]. Był w zespole pomocniczym, aż do upadku Powstania. Przyczynił się w jakiś sposób [w walce], ale to nie jest nigdzie zaznaczone. Potem, jak nastąpiło wyzwolenie, wrócił oczywiście do Warszawy i zastał to, co zastał, tylko mnie i siostrę, nikogo więcej.

  • Jak pan zapamiętał wybuch Powstania Warszawskiego? Czy pamięta pan nastrój przed Powstaniem, czy coś się czuło?

Nastrój był nieprawdopodobny, jakby przez skórę czuło się zagrożenie, niepokój. Ludzie mówili, że gdzieś na Jelonkach, na końcu Redutowej była jakaś [strzelanina], że ktoś zginął, takie jakby małe kadry z filmu albo ze slajdów rzucane. Już robiło się pusto na ulicach. To prawdopodobnie było 1 sierpnia. I sygnały, i ludzie [mówili] między sobą, [niepokoili się]. Próbowałem nawet jeszcze pójść do mojej siostry, która mieszkała przy torach kolejowych między Wolską a Górczewską, kolejowy domek. Tam mieszkała z mężem i z synem. Jak dochodziłem do bramy parku Sowińskiego, to na trawniku (trawniczek do tej pory jest, kapliczka stoi) przed dużym drzewem leżał Niemiec i [miał] maszynowy karabin wycelowany w stronę Bema. Jak zobaczyłem, że już takie są przygotowania, to wróciłem do domu. Potem to był 2 albo 3 sierpnia, kiedy rodzice i inni schowali się do tej cerkwi w podziemiach.

  • Czy pamięta pan, że 1 sierpnia było tak, że najpierw był spokój, a potem strzały?

Nie. Cały czas były odgłosy, opowieści różnych ludzi: ktoś tam ze Śródmieścia przyszedł, to opowiada, to wszystko [dzieje się] gwałtownie, szybko, strach, trzeba już uciekać, trzeba wracać do domu. Nie pamiętam tego momentu. Może wtedy po prostu [byliśmy w domu]. Okna zasłonięte, w kozie rodzice napalili, karbidówką się [wieczorem] zapaliło, żeby trochę światła było (straszna taka karbidówka). […] Z sutereny pamiętam, że siedzimy z moim najmłodszym [bratem], puka ktoś. Otwieram. Jakaś starsza pani (dziecko ma zaufanie do starszych) [mówi]: „Syneczku, tam stoję z twoją mamą w kolejce [do sklepu] i mama prosiła, żebyś dał kartki żywnościowe”. Dałem. [To była] złodziejka, biedna biedniejszych okradła. Lania nie było, bo co można poradzić. Ukradła te kartki. To były kartki na chleb, na marmoladę. […] To było to, czym człowiek mógł „rozporządzać”.
  • Który z sierpniowych dni w 1944 roku był taki, że pan zapamiętał?

To mógł być 2 albo 3 sierpnia, kiedy z cerkwi mój najstarszy brat Władek (średni, [Stanisław], był [już] w Niemczech) i inni chłopcy, którzy na pewno, gdyby ich znaleźli [Niemcy], to od razu by rozstrzelali, bo nadawali się do Powstania. Próbowali [dostać się] do takiego grobowca. [Odsunęli ciężką] płytę marmurową i zeszli na dół pomiędzy trumny. Tam chyba noc wytrzymali [tylko].

  • Czuli, że muszą się schować?

Tak. To nawet w cerkwi, w piwnicy cerkiewnej było niepewne, ale nie wytrzymali [w tym grobie]. Brat wrócił, bo przecież jego żona była [w cerkwi]. Kto zresztą w ogóle mógł przewidzieć, jak się chronić, żeby się uchronić. Oni stamtąd wyszli, [z tego grobu]. A potem nastąpił 5 sierpnia, najstraszniejszy [dzień].

  • Czy pamięta pan, jaka była atmosfera? Czy ludzie, mężczyźni się bali? Co się mówiło?

[Wszyscy się bali. Zagrożenie nawet zwierzę wyczuje, a co dopiero człowiek]. […]

  • Do cerkwi uciekliście sami?

[Nie tylko. Byli inni ludzie, z naszej kamienicy i z Elekcyjnej]. Ojciec był pracownikiem cmentarza, musiał mieć klucze do kłódki, [od] bocznego wejścia z tyłu [cerkwi]. Trzeba było zejść po schodach do piwnicy.

  • Kto był tam jeszcze oprócz pana rodziny?

Dwóch braci: najmłodszy, najstarszy, ja, ojciec, matka, bratowa i bratowej siostra, która była w moim wieku, miała jedenaście lat – Marysia Cyrańska, i jacyś lokatorzy z naszej kamienicy, tak że w sumie, z tego co teraz mogę obliczyć, były sześćdziesiąt dwie osoby. Ja się uratowałem i Marysia Cyrańska, dlatego na tym piaskowcu jest napisane o sześćdziesięciu osobach [zabitych].

  • Tam jest zaznaczone miejsce?

Tak, jest. […] [Przy chodniku] jest typowy piaskowiec poświęcony poległym. [Zanim wejdzie się przez główną bramę, wystarczy spojrzeć w lewo].

  • Jak to było?

Jest to dla mnie bardzo zagadkowa sprawa, ponieważ Marysia Cyrańska o tym dniu i godzinach mówi zupełnie inaczej niż ja, a byliśmy razem, zaczynam to analizować i dochodzę do wniosku, że ona na ten czas, jak mieszkała z rodzicami i z babcią na Elekcyjnej, to może wyszła [z cerkwi] i potem wróciła, a tu już była ta [pierwsza] egzekucja, która się rano odbyła między dziesiątą a jedenastą. Pamiętam, że słonko waliło wprost w twarz.

  • Jak długo siedzieliście w cerkwi?

Powiedzmy, że od 2 sierpnia, góra dwa dni i dwie noce do 5 sierpnia. Marysia Cyrańska też tak mówi. Ona zeznawała przed sądem badającym zbrodnie hitlerowskie. To jest zapisane w księdze. Ona podaje godzinę jakby swojej egzekucji (prawdopodobnie były dwie w tym samym miejscu) siedemnastą, że jak już się uspokoiło, to około siedemnastej [wydostała się spod trupów]. Trudno sobie wyobrazić, skąd ona wiedziała, że [była] siedemnasta. [Mówiła], że jak się uspokoiło, Niemcy się rozjechali, to wróciła na Elekcyjną i tam zaczęła się następna tragedia, ale Marysia żyje. Nie wiedziałem przez wiele lat, że druga osoba uratowała się z tego miejsca, i bardzo byłem [szczęśliwy] i przejęty, i podniecony, jak się dowiedziałem, że ona się uratowała, ale nie wiedziałem [przez tyle lat], że żyje, [że to o nią chodziło].

  • Pan ją pamięta?

Jak przez mgłę. Był taki bardzo romantyczny moment, kiedy zaryzykowaliśmy, i w tym czasie poszedłem z nią do jej ogródka do domku na Elekcyjną narwać bobu. Na pewno nie 5 sierpnia, to mogło być 4 sierpnia. Na Elekcyjnej były domki z ogródkami przylegające do parkanu cmentarza prawosławnego. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że nie tylko ja, ale i jeszcze jedna osoba [przeżyła]. Ludzie mówili, że tam się ktoś uratował, ale nikt nie powiedział kto, jak się nazywa. Dopiero z książki się dowiedziałem.

  • Jak wychodził pan do tego ogródka, to było spokojnie? Jak wyglądał ten kawałek Warszawy?

Zupełnie spokojnie. Para małolatów spokojnie sobie [szła] przy murze... Myśmy przez park Sowińskiego przechodzili, bo dziecko w parku... Nie pamiętam tego, [widzę] tylko ogródek, rwanie bobu, blaszany pojemniczek i powrót do cerkwi. Pamiętam tylko to. To są takie... Nigdy nie wiadomo, jak pamięć coś zachowa.

  • Co obudziło pana 5 sierpnia? Jak to wyglądało?

Piąty sierpnia to było dosyć wcześnie, dlatego że to była sobota, matka nas (tego małego i mnie) umyła, musiała być miednica, woda, zmieniła koszulę, bo to przecież niedziela się zbliża, to raz na tydzień przynajmniej, i jak już tak... Może było jakieś jedzenie. Musiało być, bo dla dzieci zawsze musiało być jakieś jedzenie. Tak się mówiło kiedyś, że matka „[spod] ziemi wygrzebie”, a dzieciom da. Musiała być przed południem ta pora, kiedy nagle walenie kolbami w okienka, małe szybki. Do tej pory są te okienka oświetlające trochę piwnice: od ulicy są i od cmentarza. To właśnie Niemcy przyszli po nas.

  • Dużo ich było? Jak pan to zapamiętał?

Dwóch albo jeden na końcu szeregu, dwóch na początku, a reszta stała już [na ulicy] przygotowana w czworobok, pośrodku na torach tramwajowych [stał] karabin maszynowy, i do tego rowu nas wprowadzali. Prowadzili nas. Co można było [zrobić]? Nawet jakby jeden [Niemiec] nas prowadził, też byśmy wszyscy poszli. Matka i ja szedłem na końcu, ojciec na początku. To były sześćdziesiąt dwie osoby, to sporo.

  • Był krzyk? Jak pan to zapamiętał?

Zastanawiam się i nawet o tym nieraz mówiłem i napisałem, że to jest bardzo dziwne, że może tak ma być. Przecież są głosy, są komendy, pamiętam, że matka mówiła czy głośno, czy cicho, czy normalnie: „Zabiją nas. Zabiją nas. Zabiją nas”. [Innych głosów nie słyszę], a przecież było więcej, cisza absolutna, ale za to obrazy i to, co widziałem, widzę do tej pory. To jest bardzo dziwne. [Głosów żadnych, same obrazy].

  • Co pan widział?

Właśnie widziałem jak nas... Nawet wychodzenie po wysokich schodach z cerkwi dolnej, ojciec szedł pierwszy, [dalej] reszta ludzi. Potem do ulicy, do bramy głównej i tam w trakcie marszu, jeszcze pamiętam, dokładnie pamiętam, tego Niemca (czy to Niemiec [czy nie], ale w każdym razie uzbrojony, umundurowany), którego za rękaw szarpałem, [może] delikatnie, żeby w mordę nie dostać, i mówiłem do niego po polsku, żeby nas nie zabijał. Mówiłem zresztą jak do ściany – co on mógł zrobić –albo nie rozumiał, to znaczy na pewno [domyślał się], o co mi chodzi. To tylko tyle. Potem moment wprowadzania nas do tego rowu. Trzeba sobie technicznie wyobrazić, jak to wygląda, że ci pierwsi idą dalej tym rowem, żeby zostawić miejsce dla tych, [którzy] wejdą za chwilę [do niego], żeby wszyscy się zmieścili. Ile to może być metrów? Na przykład z wyjścia z cerkwi do tego miejsca straceń obliczyłem, że jest około stu kroków. W ciągu tych stu kroków wszystko zaczyna się rozgrywać.

  • Czy pan też myślał, że to jest koniec?

Tak, to już było wiadomo. Pamiętam tego Niemca, pamiętam ten [karabin] maszynowy stojący na takich nóżkach i zwisająca taśma błyszczących pocisków, naboi. To wszystko jest tak, jakbym wczoraj oglądał. Wracam do tego, bo to jest dla fachowców ciekawa rzecz, może nie fachowców, ale w każdym razie [ja] mam żyć. [Bóg], czy przeznaczenie pisze, [kieruje], jak akcja ma się rozegrać: dlaczego tak, a nie tak. Dzięki temu, że byłem ostatni w tym [rzędzie], stoimy wszyscy przodem...

  • Już pan stał przodem do karabinu?

Tak, zresztą wszyscy. Dzięki temu, że byłem ostatni i matka zaraz w pobliżu mnie, ojciec dalej i reszta ludzi, to jak zrobiłem zwrot w stronę cmentarza, miałem ścieżkę. Tą ścieżkę można zobaczyć do dzisiaj, żeby tą ścieżką [dostać się] na wał i dalej przez parkan z drutów kolczastych uciekać dalej już na teren [cmentarza]. Jako dorosły człowiek zaczynam to analizować. Jak już byłem na wale, to są ułamki sekund, to jakiś Niemiec mnie przycelował z boku szeregu, bo to nie z tego maszynowego. Ktoś mówi, że to z maszynowego. Nie, bo to za ciężko. Ich było tyle, że niejeden mógł sobie strzelać pojedynczym [karabinem] i [trafić] mnie. Zupełny paradoks. Mówię, że dzięki temu, że mnie trafił, a wiadomo, że chciał mnie zabić, to żyję, bo wtedy się przewróciłem, padłem na wale. Jak padłem, to na drugą stronę się sturlałem i oni z ulicy nie widzieli, czy ja żyję, czy nie. Byli przekonani, że dostałem i że tam już leżę, ale nie widzą mnie. Potwierdził mi to świadek z Wolskiej, który widział tą egzekucję. Oczywiście widział z ukrycia. On szukał matki, był trochę starszy ode mnie. Widział tą egzekucję, jakieś krzyki, komendy, ludzi i widział już dwie uciekające osoby, jak upadły na wał [zabite].

  • Czyli inne osoby też próbowały uciekać?

Na pewno. Człowiek, [świadek widział dwie osoby zabite na wale]. Dzięki temu, że zostałem ranny, to upadłem. Po jakimś czasie odzyskałem przytomność, bo w momencie uderzenia to człowiek traci przytomność i nie wiadomo [na jak długo]. Przedzieram się przez druty...

  • Po jakim czasie pan się ocknął?

Nie wiem, skąd mogę wiedzieć. To mogły być sekundy, na pewno bardzo krótko. Przedarłem się przez [druty] kolczaste, które „łapały” mnie za ubranie, i zacząłem już biec, nie wiedząc o tym, że mam dwie rany: jedna wlotowa, druga wylotowa, prawie przy samym kręgosłupie, ale uciekam. Po drodze jest otwarty grobowiec jak to na prawosławnym [cmentarzu], otwarte, ażurowe, metalowe drzwiczki. Wszedłem tam, żeby się ukryć, ale tam było strasznie. Na ścianach, na półkach stały trumny omszałe, zimne miejsce, pajęczyny, straszne. Kucnąłem, ale za chwilę wstałem i dalej w stronę końca cmentarza [biegnę]. Gdzieś w połowie, teraz to jest granica, druga część cmentarza została przejęta przez katolików, ponieważ prawosławnych jest mało, a tam jeszcze jest pełno miejsca, ale już tam prawie, jak to moja znajoma powiedziała, że ten cmentarz już się bardzo zaludnił, rzeczywiście. Właśnie na tej granicy prawdopodobnie zacząłem słabnąć czy coś takiego, przykucnąłem. Patrzę, a spodenki w pasie są już sztywne od zastygłej krwi, zdjąłem bluzę, rzuciłem ją [w krzaki]. Idę, wychodzę z cmentarza. Na końcu cmentarza [przy] Redutowej. Jest domek jednorodzinny murowany, studnia czerpana, jakieś dwie panie [chodzą] po ogródku, a tutaj zupełnie... Tam egzekucja, a tutaj cisza, nic się nie dzieje, zupełnie inny świat. Jedna z tych pań – to była matka i córka, dorosłe kobiety – zobaczyła, że jakiś chłopak wchodzi. Dokładnie miałem jedenaście lat i dziewięć miesięcy (jeszcze niedawno to obliczyłem). Nabrała szybko ze studni wodę, wylała na mnie, obmyła i dała swoją przepaskę, [taki] fartuszek, żebym owinął sobie rany. Szybko [poszedłem] w pole, jakieś sto metrów od tego [domku]. Na szczęście rosły pomidory z tyczkami, dojrzałe. Położyłem [się] twarzą do wału, do cmentarza, jakbym na kogoś czekał, ale cały czas nie mam świadomości, że jestem zagrożony, że coś się strasznego stało, zupełnie tak jakby koszmarny sen. Leżę tak. Jest dzień, południe, słonko świeci i nagle słyszę jakieś rozmowy, gadanie. Z tego cmentarza (tam też wał się ciągnie, zresztą naokoło) wyszło dwóch Niemców i cywil. Zeszli z tego wału, potem [stanęli] na skraju pola pomidorów. Wychyliłem [głowę] tylko tyle, żeby zobaczyć, co się dzieje i zobaczyłem. Widzę ich jak dzisiaj. Pokazywali coś, [patrzyli w moją stronę]. Dlaczego tam był cywil, nie wiem. Szukali mnie. Widocznie poszli sprawdzić [i] zobaczyli, że mnie nie ma, to zaczęli mnie szukać. Spokojnie sobie patrzyłem [na nich]. Zawrócili i poszli. Wtedy tak [opuściłem] głowę [aby] odpoczęła od patrzenia, bo to wszystko są sekundy, minuty. Przed [swoją] twarzą zobaczyłem pomidor, który spadł, dojrzały, cieplutki. Ta scena zawsze mnie bardzo wzrusza. Wziąłem ten pomidor i zacząłem go jeść. Dopiero ten moment [uświadomił mi], że to wszystko jest rzeczywiste. Takie ugryzienie [owocu] dało coś przyziemnego. [To] nie sen. Zjadłem pomidor i rzeczywiście zacząłem się bać i uważać. Idę ulicą, wchodzę do pierwszej willi na samym końcu Redutowej, piesek jakiś szczeka, bo to ogrodzony ładny domek, ktoś wyszedł. Zaprowadził mnie […] do mieszkania. Dali mi jeść. Na obiad była fasolka szparagowa. Znowu się bardzo dobrze złożyło, ponieważ na tej ulicy mieszkały dwie siostry – stare panny. Jedna z nich była moją matką chrzestną. Wszystko się bardzo ładnie układa, jak szczęśliwa fabuła. Wiem, gdzie mieszkają, bo człowiek przecież wszystkich znał, wiedział, gdzie kto mieszka i idę do nich, do tych pań. One miały nazwisko Paciorek – Paciorkówny. Małe piętrowe domki, a one mieszkały na piętrze, podwóreczko, wszystko maciupkie. Żaden Niemiec, nikt mnie nie zobaczył, a szedłem zakrwawiony. Bardzo dziwne, jakby wszyscy zniknęli, zamknęła Bozia im oczy. Na tym podwórku... Oczywiście jestem przyjęty. Żeby było bezpieczniej, to na parterze mieszka małżeństwo z synem, może w moim wieku. Dorośli umówili się, że jestem ich [drugim] synem, w razie co. Bo jakbym był na górze [u sióstr], to by mówili, że zjawił się [ranny]. […] Na podwórku jest kuchnia polowa dla Niemców, gotują, to znaczy nasze kobiety obierają ziemniaki i gotują dla tych cholernych [Niemców]. Widzę to wszystko, słyszę, a [tu] sielanka. Nic ich nie obchodzę. Tam się dzieją straszne rzeczy, a na Redutowej cisza. I tak jak mówię, gotowanie. Może dzięki temu, że dla Niemców [gotowaniu], to też mogliśmy sobie tą zupę pojeść. Niemcy mają gramofon na podwórku z tubą i jedną płytę. Ciągle tą płytę nastawiają, jedna melodia. To jest [melodia] pod tytułem „Na perskim rynku”. Zapadła mi ta melodia [w pamięć]. [Na zawsze]. Byłem [na Redutowej] dosyć długo.

  • To znaczy dni, tygodnie?

Dni, ale kalendarz mnie nie interesował. Pewnego późnego wieczoru słyszymy, że jest straszny huk spadającego samolotu i nagle walnęło. Jest kamień w tej chwili na rogu Wolskiej [i Redutowej] – lotnicy angielscy strąceni, zabici. To był 15 sierpnia, czyli dziesięć dni już tam byłem. Tak sobie obliczałem. Następne obliczanie – to wszystko za pomocą zdjęć dokumentalnych, pamiątek, kamienia, strąconych lotników.
Jestem w Ożarowie u ludzi (u małżeństwa), żeby dać mi jeść, umyć, jakoś mnie przechować, potem coraz dalej... Wyszedłem na pole i patrzę w stronę Warszawy – dymy. Potem nagle niebo czarne (może to przesada) od samolotów ze zrzutami – zrzuty dla Powstańców, masa samolotów. Potem oglądam album mojego znajomego Stanisława Kopfa (on [już] nie żyje). Powstaniec, […]. [Zdjęcie zrzutu ma datę 18 września] To ja tyle czasu, sierpień, a tu już 18 września. Jeszcze na Jelonkach u ciotki jakiś czas mieszkałem, tylko że ten czas się skrócił. Nie używałem kalendarza, [bo go nie było] żeby sobie notować. To potem byłem taki mądry. Tak że były Jelonki [po Redutowej].

  • Z Redutowej trafił pan na Jelonki? Czy ktoś panu opatrzył tą ranę?

Jedna z tych sióstr co jakiś czas prowadzała mnie na Redutową, przy samej Wolskiej stała kamienica, gdzie teraz kiosk Ruchu stoi, na opatrunki. Tam był punkt opatrunkowy.
  • Jaki?

Polski, cywilny. Kto przyszedł z czymś... Musiała być różna pomoc. Nie wiem, może ktoś chory, może ranny. Chodziłem na opatrunki, bo to się poprzyklejało, że trzeba było zmieniać i odrywać, i tamować. Ból był straszliwy, w momencie kiedy padająca bomba na Stare Miasto ze sztukasów, z tych meserszmitów, walnęła, to ten huk odbijał się w moich ranach, jakby ktoś mi szpile wkładał. Samo poruszanie się było straszne, jak się siedziało, to wstać nie można było, jak się chciało usiąść, to usiąść nie można było, taki ból, ale człowiek miał niecałe dwanaście lat, to jeszcze...

  • Czy pan myślał o swoich rodzicach? Czekał pan?

Nie wierzyłem, że oni zginęli, bo jeśli uciekłem, to może wiele osób uciekło. Nawet jak w 1945 roku wracałem [do Warszawy, nie wierzyłem]. [Tymczasem jestem na wsi] u chłopów, z siostrą co prawda, bo ona mnie i swojego syna, i swojego męża zawiozła tam za Skierniewicami. To była stacja Rogów i wioska [Stefanów]. W 1945 roku na wiosnę jak wracałem, jakąś koleją jakakolwiek by szła, wszystko jedno, żeby tylko do Warszawy [dotrzeć]. Jak już byłem na Wolskiej przy Redutowej... Musiałem z jakiejś stacji iść, może z Dworca Zachodniego. Człowiek sobie radził, musiał sobie radzić, to na piechotę – cały czas szedłem tam [na miejsce egzekucji], ze straszliwym przejęciem, co zastanę w tym rowie. Jadąc pociągiem, modliłem się, żeby zastać w Warszawie kogoś żywego. Przyszedłem na miejsce straceń [i] znalazłem przestrzeloną książeczkę kasy chorych.

  • Swojego ojca?

Tak, rodziców, bo to rodzice zawsze mieli, ze zdjęciami.

  • Żadnych ciał tam nie było?

Nie, oni zostali spaleni zaraz na cmentarzu. Polacy to załatwili, Niemcy nie będą trudzić się. Nosili [ciała], robili górę [z ciał] i palili. Potem te [resztki były] zasypywane. Była ekshumacja, moja siostra Henia, starsza ode mnie, poznawała po szczątkach ubrań [naszych bliskich], bo to [już] zaczęło gnić. Odór był straszliwy.

  • Jak pan uciekł, to w jaki sposób spotkał się pan z siostrą?

Siostra moja musiała się dowiedzieć od ludzi przypadkowych czy nie przypadkowych, że jakiś chłopiec uciekł z egzekucji, więc jak to siostra, jak każdy z nas, zaraz pomyślała o kimś bliskim i szukała mnie. Musiała być na Jelonkach u ciotki. Musiała się dowiedzieć, że ciotka z Jelonek – Sokołowska się nazywała – [zawiozła] mnie furmanką czy [zaprowadziła] na piechotę do Ożarowa (szosa na Poznań) do jakichś ludzi. [Nie wiem], czy to byli znajomi [ciotki]. Tam byłem kilkanaście dni. Potem od nich, od tych ludzi, [przeniesiono mnie] w stronę torów kolejowych (linia Błonie – Dworzec Zachodni). Jakaś wioska i tam mnie zostawiono u ludzi na tej wiosce. Nagle raniutko ktoś puka do drzwi, spałem z głową prawie przy samych drzwiach, bo tam było mało miejsca, na jakimś sienniku na podłodze spałem (jaka to była rodzina i ile tam osób było, nie pamiętam tego), drzwi się otwierają i słyszę głos mojej siostry – znalazła mnie. Tak chodziła, że mnie znalazła. Może to już był początek października, ponieważ było... Dlaczego tak myślę? Siostra moja wydostała się z Pruszkowa z synem i z mężem. Ona była cwana, na Woli urodzona, na cztery nogi kuta, to ona wywiozła swoich chłopców [męża i syna] na wioskę Stefanów. Wróciła do Warszawy, właśnie szukając mnie. Przy okazji odwiedziła swoich teściów we Włochach, przy okazji coś przehandlowała, jakąś rąbankę [ze] wsi, pod Warszawą i przy okazji...

  • Czyli pana siostra została wypędzona z Warszawy?

Tak.

  • Nie wie pan, kiedy?

[Nie wiem]. […]

  • Był pan dosyć długo na Woli. Czy widział pan jakichś Powstańców?

[Od 1 do 5 sierpnia, jeśli chodzi o Powstanie]. Raz wtedy, kiedy jeszcze Wola była nieopanowana przez Niemców, jeszcze chodziły oddziały akowców, Powstańców, [czyli 2, 3 lub 4 sierpnia]. Nawet przyszli do nas do cerkwi. Oni byli tak ubrani, że myślałem, że to Niemcy. Mieli panterki, fantastycznie. Pogadali z dorosłymi i poszli gdzieś w stronę Młynarskiej albo na Stare Miasto. To tylko tyle.

  • Pana siostra przypuszczała, że rodzina nie żyje, tak?

Tak, to na pewno wiedziała, musiała wiedzieć, dlatego że jacyś tam świadkowie jednak byli. Nawet ten znajomy, którego niedawno poznałem w muzeum historycznym na podstawie tej mojej książeczki [„Sześćdziesiąty pierwszy”], zaczęły się telefony, dowiadywanie się, on przeżył, widział moją egzekucję, wydostał się z Warszawy. Zamieszkał gdzieś u ludzi we Włochach. Szóstego sierpnia wrócił do Warszawy, znowu po Wolskiej chodził, ale tak chodził, żeby go nikt z Niemców nie widział. Szukał matki, bo jemu ktoś powiedział, że matka zabita gdzieś leży i on myślał, że może znajdzie matkę. Coś strasznego.

  • Do kiedy był pan na wsi?

[Od października do wiosny 1945 roku]. W Stefanowie była sroga zima. Tam w międzyczasie umarł szwagier chory na gruźlicę. Zostaliśmy my z tym małym i z Henią do wyzwolenia. [Któregoś dnia zobaczyliśmy] wjeżdżające na teren, czy przejeżdżające przez wioskę czołgi radzieckie. To był 1945 rok.

  • Pamięta pan jakieś emocje?

Nie pamiętam, dlatego że była bardzo ciężka zima, [siedziało się w izbie]. Nawet nie bardzo miałem w co się ubrać, od ludzi [dostałem ubrania]. Była tam też taka [sytuacja], Rosjanie złapali gdzieś ukrywających się dwóch, trzech, czterech, wszystko jedno, Niemców, to ich z lasu wyciągnęli i pod stodołą zastrzelili – to tylko to [pamiętam]. Potem, jak już się trochę ociepliło, [poszedłem] na stację, żeby jak najszybciej [dotrzeć] do Warszawy. Cały czas [jechałem] z nadzieją, że żyje ktoś, że kogoś [znajdę].

  • Jechał pan sam czy już z siostrą?

Tego nie pamiętam. To jest dziwne, bo jej syn był przecież młodszy ode mnie. Może razem myśmy wszyscy jechali. Na przykład bardzo dobrze pamiętam, jak mnie wtedy siostra znalazła w Ożarowie i [jak] jechaliśmy do Rogowa w lokomotywie, palacz walił [do pieca] węgiel, gorąco [w twarz], ale na plecach już się czuło zimno, był już październik. [Na stacji] umówiony był gospodarz – Witowski, bardzo sympatyczna postać. Przyjechał po nas [na dworzec] furmanką i przygotował słomę, żeby mnie [na niej] położyć, mimo wszystko [bolało] byłem [ranny], [w] bardzo czułe miejsce. Pół centymetra w lewo, to bym dostał w kręgosłup, już bym się nie ruszył. Wszystko było napisane. Wszystko miałem tak zapisane, żeby było dobrze. [Ktoś to wszystko ustalił, ten najważniejszy – Bóg].

  • Żołnierze, których pan widział, to byli Niemcy, czy widział pan innych żołnierzy, innej narodowości?

Na Woli chodziła taka opinia, przyjmowana przez wszystkich jako pewnik, że na Woli głównie działały formacje ukraińskie. Potem okazało się, że to jest nieprawda, ale tak się mówiło.

  • Widział pan tych żołnierzy?

Nie. Wszyscy byli poubierani tak jak Niemcy. [Czy były jakieś inne narodowości? Nie wiem].

  • Czy pan sobie przypomina, kiedy wrócił pan do Warszawy?

To była już ciepła wiosna 1945 roku, to pamiętam, bo już było rzeczywiście cieplutko.

  • Gdzie pan wrócił? Gdzie zamieszkaliście z siostrą?

Na rogu Bema i Wolskiej. Była to izba bez okien, bez podłogi i bez drzwi, były wypalone tylko cegły, ale moja siostra ukochana zaradna, zaraz coś urządziła. Na razie kocami się zasłaniało, żeby było trochę cieplej. Potem urządziła inny pokoik, żeby były [już] okna, [i] drzwi. To był duży pokój na pierwszym piętrze z widokiem na tory kolejowe. Tu były same cegły, nic więcej. Dom był spalony, ale [to była] Wola i musieliśmy tam mieszkać. [I do niej wróciliśmy].

  • Byli jacyś inni sąsiedzi, lokatorzy?

Potem ten dom został jakoś zagospodarowany i ludzie się sprowadzali, prawdopodobnie z pewnym sentymentem. Może to są dawni lokatorzy, nie wiem. Do 1947 roku mieszkałem z siostrą i z jej synem, i drugim mężem. To był pokój o powierzchni szesnastu metrów.

  • Zaraz po przyjeździe poszedł pan na miejsce egzekucji?

Tak, tego samego dnia, jak tylko dojechałem do Warszawy, tylko nie pamiętam, gdzie pociąg się zatrzymał. Oczywiście daleko nie dojechał, może do Dworca Zachodniego, a stamtąd to wiedziałem, jak dalej dojść.

  • Gdy pan doszedł do tego miejsca, wiedział pan, że to jest dokładnie to miejsce egzekucji?

Tak.

  • Rozglądał się pan? Szukał pan tam czegoś na ziemi?

Szedłem jak nieprzytomny prawie, bo cały czas ze strasznym przekonaniem, że zastanę trupy, ale cały czas przedtem miałam nadzieję, że zastanę kogoś nie w tym miejscu oczywiście, tylko może kartkę, może znajomych. To było straszliwe przeżycie. Ta książeczka, którą znalazłem na miejscu straceń, to jest książeczka kasy chorych, gdzie na ostatniej stronie były zdjęcia ojca i matki, nawet ślad jest, leżała tyle czasu. To jest właśnie dokument tego, że oni tam zginęli. Ktoś albo wyjął z kieszeni, albo jak nosili trupy trochę dalej na cmentarz, żeby spalić, to może wyleciała ojcu z kieszeni i tak to do tej pory istnieje, [jako relikt czasu].

  • To jest jedyna pamiątka po rodzicach?

Jedyna. Nie mam żadnych zdjęć. Mam tylko zdjęcie ślubne najstarszego brata z żoną i zdjęcie tego malutkiego.

  • Ile osób z pana rodziny zginęło na tym wale?

Rodzice, dwóch braci i bratowa z najbliższych, nikt więcej. Można wziąć pod uwagę również rodzoną siostrę bratowej – Marię Cyrańską. Marysia, o której mówiłem, która żyje, sprawdziłem to. Bardzo byłem nie rozgoryczony, ale smutny, bo jak się dowiedziałem z zeznań, kto uciekł, już wiedziałem, że to ona. W związku z tym złożyłem odpowiednie podanie na Mokotowie (jest taki punkt, gdzie można zdobywać adresy) i ta pani, zanim to wysłała pod znany sobie adres, to spojrzała w monitor i do mnie mówi: „Jest! Żyje”. Nic więcej nie mogła powiedzieć. To [podanie] do Marysi poszło gdzieś w Warszawie. Dowiedziałem się. Dostałem pismo odpowiadające na moją prośbę, że pani Maria nie wyraziła zgody na spotkanie ze mną. Wytłumaczyłem sobie to, ponieważ ona leżała przez godziny wśród trupów, ranna, udawała, że nie żyje, a miała jedenaście lat. To, co ona [przeżyła], to moje przeżycie jest nic przy jej przeżyciach. Ona na przykład mówi, że w pewnym momencie leżała, udawała, że nie żyje, a jeden Niemiec szedł z pistoletem i koło niej ktoś oddychał (mężczyzna). Pomyślałem sobie, że to może mój ojciec, mój brat, którego [ten Niemiec] dobił, a ona leżała [obok]. Wlazł jej na plecy. Zeznała, że gwoździami z buciorów trochę poharatał [jej] plecy, […]. Tak to sobie wytłumaczyłem, że albo ona w ogóle po tych przeżyciach nie nadaje się do takich wspomnień, nie chce, może jest psychicznie chora, może rodzina nie zgodziła się, nie wiem, ale sobie wytłumaczyłem, że może i lepiej, zawsze będę ją pamiętał jako jedenastoletnią dziewczynę.
  • Napisał pan książkę właśnie o tym wydarzeniu?

Tak.

  • Jaki jest tytuł tej książki?

„Sześćdziesiąty pierwszy”. Wiele ludzi pyta się mnie, co to znaczy. Mówię, że sześćdziesiąty pierwszy to miałem być ja, [tym zabitym].

  • Czyli tam było sześćdziesiąt osób wyprowadzonych na rozstrzelanie?

Teraz z tych prawdziwych, dokładnych obliczeń wynika, że były sześćdziesiąt dwie osoby. Ja uciekłem i Marysia. Byłem przekonany, że było sześćdziesiąt jeden, ponieważ nic nie wiedziałem o Marysi. Przecież dopiero niedawno się dowiedziałem. W związku z tym były sześćdziesiąt dwie osoby – sześćdziesiąt zabite, dwie żyją.

  • Czy potem uzyskał pan jakieś potwierdzenie tego, że tam właśnie zginęła pana rodzina?

Przy ekshumacji była moja siostra, ponieważ ona była starsza. Poznała po szczątkach ubrań. Przy tym były specjalne komisje. PCK to robiło czy jakieś komisje badania zbrodni, nie wiem. Siedziałem niedaleko miejsca [odkopywanych szczątków ludzkich]. Był tak straszliwy odór, że do siostry mówię: „Henia, daj mi papierosa, bo nie wytrzymam tego odoru. Daj, zapalę pierwszego papierosa”. Ona zeznawała. Zostało zapisane: Stanisława Kępińska, Stanisław Kępiński, braciszek, brat i jego żona, [która] była w ciąży. [Tak] prawdopodobnie [rozpoznawano innych] lokatorów, jeśli był świadek, tak jak moja Henia, to bardzo dobrze, ale mogło nie być takich ludzi, którzy mogli rozpoznać swoich bliskich.

  • W 1945 roku przyszło wyzwolenie. Co się działo z panem dalej?

Próbowałem chodzić na Bema do szkoły, ale warunki domowe życia były straszliwe, bo izba szesnaście metrów, ubikacja w piwnicy. Przychodził bardzo miły i chyba wrażliwy człowiek, i mądry do mojej siostry, bo towarzystwo na Woli nie było takie za bardzo. On zobaczył, patrząc na mnie i znając mnie, że jestem bratem (przychodził tam często, pamiętam go) poradził mi, żeby ratować się i uciekać z tego miejsca od mojej siostry, bo to żadna przyszłość w tym mieszkaniu, bo będę alkoholikiem, menelikiem albo innym złodziejem. Mówię zupełnie dokładnie, bo tak mogło być. On mi poradził, że pomoże mi napisać, bo ja nie bardzo umiałem pisać, nie mówiąc już o tym, żeby ułożyć jakieś zdanie, że napiszemy list, opisując w skrócie moją obecną sytuację (co się stało w egzekucji na Woli, co teraz) do [pani] Karoliny Beylin, do „Ekspresu Wieczornego”. Była taka pani, która pracowała w redakcji [w] Alejach Jerozolimskich przy placu Zawiszy w „Ekspresie Wieczornym” (była taka gazeta). Prowadziła rubrykę pod tytułem „Przyjaciel”. Zamieszczała listy [typu, że] matka, jakaś kobieta z trojgiem dzieci nie ma na utrzymanie, straciła męża, różne takie tragedie i między innymi zamieszczono mój list. Zgłosiły się cztery rodziny na wzięcie mnie na wychowanie, pod opieką. Po moim liście ukazała się [w gazecie] pani Karoliny Beylin wzmianka, że Wiesio ma już dom, który go przyjął, jednocześnie dziękuje (mam nawet wycięte) jakiś właściciel restauracji „Pod koroną” z Wałbrzycha, nauczyciel z Sieradza, który chciał (ona tak pisze, już teraz niedokładnie [powtarzam]), że ten nauczyciel stracił jednego syna w Oświęcimiu i chciałby jakby sobie uzupełnić. Potem jeszcze jakiś właściciel stacji benzynowej z jakiegoś miasta, ale również zgłosiła się Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie z Podkowy Leśnej.
Któregoś dnia zimą na przełomie 1946 i 1947 roku, raczej początek 1947 roku przyszedł goniec z „Ekspresu Wieczornego”, młody chłopak, że pani Karolina Beylin ([przyszedł do] mojej siostry, bo to siostra wszystko prowadziła i zarządzała) zaprasza nas do redakcji na spotkanie. Pojechaliśmy [pewnego] dnia z siostrą do pani Karoliny. One tam sobie rozmawiały, mnie było wszystko jedno. Umówiły się, to znaczy pani Karolina poradziła, dała adres, że pojedziemy do Teatru Polskiego, który nie był spalony, gdzie Iwaszkiewicz jest kierownikiem literackim, na pierwsze spotkanie. Pojechaliśmy. Zima jak diabli. Tam wchodzimy, nie głównym wejściem, tylko przez portiernię nas prowadzą do jakiegoś wielkiego gabinetu. Siedzi za biurkiem wielki, potężny pan, poważny. Wita się serdecznie, rozmawia z moją siostrą. Siostra dostaje sto złotych na utrzymanie przez parę dni, żebyśmy mieli co sobie kupić. Wracamy tramwajem z Krakowskiego Przedmieścia, [już] jeździł tramwaj Królewską na Wolę. Siostra umówiła się, że przyjedziemy w niedzielę do Podkowy na Stawisko (do tego pałacu). Jest 23 lutego, wysiadamy w Podkowie Leśnej Zachodniej, zima, śnieg, idziemy. Pytamy się, [jak dojść] do tego Stawiska. [Idziemy dalej]. Najpierw jest wielki park, las, brama i potem dopiero ten pałac stoi. Mówię do siostry: „Henia, co to za wspaniały dom. To nie dla nas. Idziemy dalej”. Idziemy parę kroków za parkanem, dwa wielkie pałace Wertensteinów. To była znana rodzina żydowska. Pani Wanda Wertenstein, którą poznałem (zabrali oczywiście im te pałace), pracowała w filmie polskim. Wracamy z powrotem. Dzwonimy. Pies zaszczekał, jakiś potężny dog. Ktoś nam otworzył, [nie] wiem kto, wszystko jedno. W tym czasie 23 lutego, jest pełno ludzi w [pokoju] stołowym, drzwi są zasuwane. Weszliśmy do holu, to zaraz zasunięto drzwi, ponieważ były urodziny pana Iwaszkiewicza, więc pełno gości było. Sekretarz, który tam pracował, pan Józef Zakrzewski, zaprowadził nas do gabinetu na górę. Przyniósł zaraz obiad, bardzo się przydał. Już po jakimś czasie, jak żeśmy się najedli, [zaprowadził mnie] na poddasze do wspaniałego pokoju, gdzie miałem zamieszkać na stałe, na dobre. Na razie mieszkałem z panem Józefem, który pełnił... Nawet w swoich wspomnieniach pisze, że [przyjął rolę] starszego brata, on był starszy ode mnie, żeby mnie wprowadził w ten dom, pomóc mi. Byłem zupełnie dziki, jakby mnie z buszu wyciągnęli, ani cytaty, ani pisaty. Byłem przerażony wielkością tego domu, wspaniałością, antyki, obrazy, książki... Boże, jak się dorwałem do książek, a pan Jarosław mi podrzucał książki stosowne do mojego wieku, wobec tego cztery na raz czytałem, to znaczy tu trochę i następną. To było takie nadrabianie straconego czasu we wszystkim, ubieraniem się, czytaniem książek, nauką, poznawaniem i tak dalej. Wyrosłem na to, co widać. Moja siostra, zanim się ciemno zrobiło, bo dzień był krótki, pożegnała się ze mną, ucałowała mnie, pojechała do siebie, a ja zostałem w zupełnie innym świecie. Byłem przerażony, przejęty tym wszystkim, ale ludzie okazali się tak serdeczni, nie dali mi odczuć tego, że jestem jakimś… nie powiem, że przybłędą, bo była to zgoda całej rodziny, żeby przyjąć kogoś, a też im się nie przelewało. Pamiętam, że masło było wydzielane. Takie krążki dawało się na kolację. Było kiepsko, jeśli chodzi o finanse, o utrzymanie. Do tej pory jestem związany z tym domem. To już teraz jest muzeum. Teraz był remont, gaz podłączali, troszkę było bałaganu, ale już komunikują mi, że już jest wszystko dobrze, że szlifują, już tylko kosmetyka.

  • Rzeczywiście Bóg miał plan na pana życie. Nie tylko pana uratował, ale jakby później się zatroszczył.

Tak, zatroszczył i to nie byle jak. To nie było tak, że znowu w jakąś dziurę [wpaść], aby żyć, nie, to już miało być życie w pełnym tego słowa znaczeniu, dobre, ciekawe.

  • Jak pan teraz sądzi, czy Powstanie było potrzebne?

Tyle razy słyszałem przeróżne opinie, ale mam swoje zdanie. Przecież mógłbym powiedzieć, że przez Powstanie zginęła cała moja rodzina. Wobec tego, co? Mam cały czas teraz gromy walić na Powstańców, [że] urządzili to? Uważam, że dobrze zrobili. Jak jedna pani powiedziała, że: „Lepiej umierać na stojąco niż żyć na klęczkach”. To jest z filmu „Bitwa o Warszawę”, tam gdzie występuję. Starsza, bardzo miła pani miała rację. Wobec tego Powstanie, czy tak, czy siak [musiało] wybuchnąć, ludzie by nie wytrzymali następnych pięciu lat. Uważam, że było potrzebne. Pewnie, że żal ludzi, żal domów, żal wszystkiego, ale jak ktoś potrafi się cieszyć przeżytym dniem, a szczególnie ja, kiedy sobie mówię, że tyle lat żyję na kredyt...



Warszawa, 3 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Wiesław Kępiński Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter