Wiesław Tadeusz Chodorowski „Sęp”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Wiesław Chodorowski, urodzony 4 stycznia 1929 roku w Hajdukach Wielkich, to jest sześć kilometrów na zachód od Katowic, przed wojną dołączony do Chorzowa i to był Chorzów Batory. Zresztą tak jest do dzisiaj.

  • Proszę nam opowiedzieć, jak wyglądały pańskie losy przed wojną? Co pan robił, jak wyglądała rodzina, gdzie się pan uczył? Czy może już były jakieś tradycje niepodległościowe, może dziadkowie czy rodzice walczyli gdzieś o wolną Polskę?

Wybitne działania wolnościowe. Ojciec walczył w pierwszej wojnie światowej. Gdy się urodziłem, to był dowódcą batalionu 75. Pułku Strzelców Bytomskich. 3. Batalion stacjonował w Hajdukach Wielkich, a pułk stacjonował w Chorzowie. Tak że właściwie wychowałem się przy wojsku.
Jeszcze jako mały chłopiec miałem karabin z pierwszej wojny światowej i miałem szablę ułańską ojca z pierwszej wojny światowej. Nauczyłem się bardzo szybko, jak rozbierać karabin, jak oliwić, jak trzeba konserwować i tak dalej (oczywiście nie miałem żadnej amunicji). Tak że z wojskiem byłem związany bardzo blisko. Szkoła powszechna, do której chodziłem, była tylko przez płot od koszar. Po lekcjach, a lekcje kończyły się około wpół do drugiej czy coś w tym rodzaju, miałem czas, żeby oblecieć dookoła i czekać, jak wojsko przyjdzie z porannych ćwiczeń i ojciec zsiądzie z konia. Mogłem wtedy pojeździć sobie trochę na koniu ojca. Nawet mnie tolerował, miał na imię Derkacz, olbrzymi koń. W każdym razie potem ojciec jako dowódca batalionu zawsze szedł do kuchni, żeby zupę spróbować i ojciec jedną łyżkę, a ja resztę. Poza tym bardzo mi smakowała kawa żołnierska, która była już wymieszana z cukrem i można ją było pić na zimno też, to znaczy przed ugotowaniem. Ale kawy specjalnie nie piłem. [Lubiłem] zupę i zawsze dostałem kilka kostek cukru, żeby zanieść Derkaczowi, żeby mnie nie zrzucił. Tak że to właściwie były lata beztroskie.
Jedną troską było to, że mama była w szpitalu. W czasie jak wojna wybuchła, to mama była w szpitalu koło Białegostoku. Po 17 września ten teren został zajęty przez Sowietów. Ojciec walczył oczywiście w 1939 roku razem z batalionem i zginął pod Zwierzyńcem 18 września. Z tym że myśmy o tym nie wiedzieli, dopiero żeśmy się dowiedzieli w połowie listopada przez Czerwony Krzyż. A my z siostrą byliśmy na wakacjach. Ojciec nas wysłał na wakacje. Jeszcze przedtem byłem na obozie harcerskim, złożyłem przyrzeczenie i już miałem stopień młodzika.

  • To jeszcze nie były „Szare Szeregi”?

Nie, to był Związek Harcerstwa Polskiego. To był obóz w Mszanie Dolnej. Byłem bardzo zadowolony z tego ze względu na to, że oprócz tego, że złożyłem przyrzeczenie, to także zapracowałem sobie na cztery sprawności. Jedną z nich była sprawność łazika górskiego. To dostawało się za to, że można było dojść po górach w danym kierunku. Myśmy z Mszany Dolnej, gdzie był obóz, poszli z wycieczką do Rabki. Potem z Rabki drużyna wracała i ja z kolegą mówimy: „Czy my możemy sami przejść?”. Myśmy trafili do obozu z powrotem sami i sprawność łazika górskiego była załatwiona. Obóz skończył się pod koniec lipca i właściwie z tatą się pożegnałem, bo jechałem na wakacje do rodziny naszej mamy. Miałem starszą siostrę.
Wojna nas zastała koło Ostrowca Świętokrzyskiego, w małej miejscowości Częstocice. Oczywiście wiedzieliśmy, że ojciec z batalionem się wycofywał, walcząc przez cały czas, i oprócz tego właściwie nic żeśmy nie wiedzieli. Dopiero się dowiedziałem po wojnie z tego, co było opublikowane czy z relacji kilku oficerów i podoficerów z batalionu ojca. Ponieważ mieszkaliśmy na Śląsku, a Śląsk był włączony do Rzeszy, to nasze mieszkanie zostało zarekwirowane. Tak jak myśmy wyjechali na wakacje w lecie, tośmy zostali na zimę u cioci Tosi, która była siostrą mamy; byliśmy jeszcze chyba do listopada, może końca października. Potem przejechaliśmy furmanką do rodziny ojca w Kolbuszowej, to jest koło Rzeszowa. Pod Kolbuszową też była bitwa i tam ojciec miał dwóch braci i siostrę. Wszyscy mieli gospodarstwa, a oprócz tego jeden stryjek miał zakład rzeźniczy, drugi stryjek miał zakład szewski, a trzeci, mąż siostry ojca, miał zakład stolarski. Zawsze podziwiałem, jak pięknie robili meble, że były wszystkie części wycięte tak, że jak się złożyło, to nawet nie potrzeba było kleju, żeby się trzymały. Takich rzeczy już się dzisiaj nie widzi. Gospodarstwo stryjka, który miał zakład rzeźniczy zostało zrujnowane przez artylerię. Ten, który miał zakład szewski, jego dom ocalał, a myśmy akurat zostali rozdzieleni. Poszedłem do stryjka, który miał sklep rzeźniczy, zresztą i tak robił kiełbasy i wszystkie inne rzeczy, tak że się trochę poduczyłem też, jak się robi kiełbasy. Został im tylko sklep i małe mieszkanko nad sklepem. To dosłownie był jeden pokój i mała kuchenka. Tam nas mieszkało siedem osób. Do spania mieliśmy jedno pościelisko, można powiedzieć, i wszyscy pod rząd. Jeszcze był najmłodszy kuzyn, który miał zaledwie około roku. Tam się przy okazji nauczyłem, jak się gotuje na piecu opalanym drewnem i przesuwa się fajerki. Na Śląsku, ponieważ był gaz, to wszystko się gotowało na gazie. Zresztą nie miałem z tym nic wspólnego, bo służąca gotowała, ordynans wszystkie inne rzeczy załatwiał i tak dalej, a ja chodziłem do szkoły, jeździłem na koniu i na batalionowym rowerze. Oprócz tego że mamy nie było, to był bardzo przyjemny okres życia. Po pewnym czasie było im [stryjostwu] po prostu za ciężko, jak byłem razem z nimi w tym małym mieszkanku. Potem była bardzo ostra zima, a nie miałem butów, bo miałem jakieś letnie kapcie. Stryjek, który był szewcem, zrobił mi sznurowane buty do kostek i byłem dumny z tego. Jeszcze zanim mi zrobił, to już przemarzły mi palce, kiedy stałem po chleb. Trzeba było czasami wstawać o czwartej rano, żeby kupić chleba, a przynajmniej stanąć w kolejce. Tak że ta zima była okrutna, można powiedzieć.
Jeszcze przed zimą mnie przenieśli do rodziny, gdzie wujek miał stolarnię i tam miałem swoje łoże na przypiecku. Wtedy się dowiedziałem, to było mniej więcej w listopadzie, że ojciec zginął… i poczułem się bardzo samotny. Siostry już też nie było, dlatego że siostra pojechała szukać, gdzie byśmy się mogli ulokować w jakimś internacie. A tak samo dla mnie załatwiła, że mogłem się zatrzymać u przyjaciół ojca w Krakowie. Tam spędziłem drugą połowę 1940 roku. Siostrze się udało, dostała miejsce w internacie żeńskim na Czerwonego Krzyża. Potem tak samo dostała dla mnie. Najpierw w Konstancinie, taki dom, wtedy już chyba nawet było RGO (Rada Główna Opiekuńcza) dla rodzin wojskowych, którzy zostali sierotami.

  • Ale w Konstancinie pod Warszawą?

Pod Warszawą, tak. Z Kolbuszowej pojechałem do Krakowa. Tam byłem sześć miesięcy.

  • Mógłby pan nam jeszcze powiedzieć, jak wyglądała sytuacja w Krakowie? Bo generalnie Polska była okupowana tak samo, ale Kraków miał troszeczkę inną specyfikę niż Warszawa. Czy pan coś zauważył szczególnego?

Dobrze pamiętam ten okres. Państwo Szczęśni mieli mieszkanie koło Wisły, zdaje się, że to było Kościuszki. Dosłownie o kilka kroków, jedynie mur dzielił te przecznice od Wisły i można było dojść śmiało nad Wisłę. Ojciec, pan Szczęsny, był prawnikiem i lubił kajakować, ale nie miał specjalnie chętnych, żeby z nim poszli na kajak. Ja byłem bardzo chętny, tak że się nauczyłem kajakować na Wiśle. Przystań kajakowa była po drugiej stronie Wisły i żeby tam dojść, to albo trzeba było przepłynąć, albo trzeba było iść przez most. Pewnego dnia żeśmy pojechali w górę i pan Szczęsny mówi do mnie: „No to słuchaj, no to ty odprowadź kajak”. Bo oni byli wzdłuż rzeki, na lewym brzegu. Z tego miejsca było dobrze widać Wawel, troszkę niżej Wisły. „No to dobrze, dziękuję za zaufanie”. Powiosłowałem na drugą stronę, wyciągnąłem kajak, bo to przecież lekkie, oddałem do przechowalni. I co teraz? Jestem tylko w spodenkach kąpielowych, no to przecież przez most nie pójdę. Zdecydowałem się, że przepłynę. To był pierwszy raz, co przepłynąłem przez Wisłę. Nauczyłem się pływać w Kolbuszowej na stawach. W każdym razie poszedłem w górę Wisły, bo prąd był dosyć silny w Krakowie, tak że wiedziałem, że mnie zniesie i chciałem tak wycelować, żeby wyjść z wody akurat tam gdzie byli państwo Szczęśni. Mieli córkę Basię. Udało się. Jak już raz przepłynąłem Wisłę, to mówili: „Synek”.
Potem największy ubaw był, jak barki szły pod górę, to się czepiało barki i właziło na nią. Jak popłynął kilka kilometrów pod prąd, to się skakało do wody i z biegiem Wisły płynęło się z powrotem. To było też bardzo przyjemne. Wszystko to był prawie sielankowy czas po tych kłopotach pierwszego półrocza. Wszystko byłoby dobrze, gdyby gestapo nie przyszło i nie aresztowało pana Szczęsnego. Tak się jeszcze złożyło, że się zabawiałem w rysowanie i skopiowałem portret marszałka Piłsudskiego. Jak gestapo przyszło, to też zabrali jako dowód, że to jest wroga rodzina. W każdym razie to była tragedia. Potem właściwie im było bardzo ciężko, ale moja siostra Lucyna już do tego czasu się wystarała o miejsce dla mnie w Konstancinie. Pojechałem do Konstancina i pomimo tego, że tam było sporo dzieci, to większość była młodszych ode mnie, a ja miałem aż dwanaście lat chyba czy coś takiego. Tam byłem chyba sześć miesięcy, potem zostałem przeniesiony do Warszawy. Był internat na 6 Sierpnia, naprzeciwko Ministerstwa Spraw Wojskowych. Prawie za rogiem była aleja Szucha, gdzie była główna kwatera gestapo. Tam byłem chyba przez pół roku. Chodziłem do szkoły i chyba skończyłem szkołę powszechną, już w Warszawie. Potem zostałem przeniesiony do internatu na Żoliborzu, Czarnieckiego 49. Ten internat był w byłej Szkole Rodzin Wojskowych. To był stosunkowo nowy budynek, mieliśmy prysznice i ciepłą wodę, kaloryfery, parkietowe podłogi. Nauczyłem się wiórkować, żeby to wszystko utrzymać. Nauczyłem się zmywać naczynia, bo tam były panie, które gotowały, ale jak już przyszło do zmywania, to potrzebowały pomocy. Wszyscy musieli coś robić. Tak że też skorzystałem wiele.
Chyba właśnie w ciągu następnego roku u nas zawiązała się drużyna harcerska. Ta drużyna harcerska, dobrze jeszcze przed Powstaniem, została częścią plutonu 227. To była drużyna 200. w czasie Powstania. Oczywiście w czasie konspiracji myśmy o nikim nie wiedzieli, dlatego że konspiracja polegała na tym, żeby za dużo nie wiedzieć. Teoria była, że można było znać najwyżej pięciu. Myśmy znali dziesięciu, bo myśmy byli wszyscy w tym samym internacie, ale to był wyjątek. Normalnie wszystko było dobrze zatajone. W ciągu dnia kilku z nas, z tej drużyny chodziło do III Miejskiej Szkoły Mechanicznej. Nauka ogólnokształcąca była zabroniona, polski był zabroniony, historia była zabroniona, geografia, literatura, cokolwiek. To było osiem lekcji, chyba trwało sześć godzin w szkole mechanicznej. Na ósmą rano się jeździło, o drugiej się wychodziło, wracaliśmy do internatu, coś się zjadło i o czwartej zaczynały się komplety. Komplety to było douczanie się wszystkich zakazanych przedmiotów. Tak to trwało dobre trzy, cztery godziny, z przerwą na kolację.
  • Pamięta pan może nauczycieli, którzy uczyli na tych kompletach, jak się nazywali?

Myśmy mieli wychowawców, wychowawcy nas uczyli.

  • Wychowawcy z internatu, tak?

Z internatu, tak.

  • Nazwiska może pan pamięta?

Teraz już nie. Skończyłem tam trzy klasy gimnazjalne przed Powstaniem. Oprócz tego skończyłem trzy klasy Miejskiej Szkoły Mechanicznej, która zresztą, jeśli chodzi o przedmioty techniczne, była bardzo dobra, a oprócz tego nauczyłem się rzemiosła. Nauczyłem się piłować, robić zamki na zapadki, robić podstawy do zegarka kieszonkowego i różne inne rzeczy z dużą dokładnością, dlatego że było wymagane, że musi być do jednej setnej milimetra. Jestem z zawodu inżynierem i ciekawe, że to mi się przydało lata później w Stanach Zjednoczonych, gdy mieliśmy problem z olbrzymią prasą drukarską. Miałem wtedy już załogę, sześciu inżynierów i dwunastu mechaników, bo tam był remont pewnej maszyny. Okazało się, że byłem jedynym, który umiał piłować bez huśtawki. Akurat był weekend i nie można się było dostać do warsztatów, gdzie były szlifierki i to trzeba było zrobić starym sposobem, wziąć pilnik i przyciąć, dopasować. Tak że ta nauka się przydała. Poza tym najbardziej mi się podobała praca na kuźni, bośmy też mieli. Uczyliśmy się kucia. „Kuj żelazo, póki gorące”, tośmy kuli właśnie, póki było gorące. Był siedmiofuntowy czy siedmiokilogramowy młot i się człowiek nauczył, że członek młota pod ramię i bum. Jak dwóch albo trzech biło młotami, a kowal tylko stukał, gdzie uderzyć. Poza tym bardzo się mięśnie wyrabiało.
Padło pytanie, jak w Krakowie. W Krakowie było spokojniej niż w Warszawie, ale tak jak już mówiłem, tam też wyłapywali tych, którzy byli wykształceni. Zresztą jak wiadomo, w Krakowie zostali aresztowani wszyscy profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, zaraz po wkroczeniu. Tak że tam też było źle, a ponieważ nie wiedziałem, co jest w Warszawie, to trudno mi… Nie porównuję tego samego okresu. W Krakowie byłem przynajmniej o rok młodszy niż jak byłem w Warszawie.
Wracam do Warszawy. Myśmy jeździli, oprócz nauki i kompletów… A za komplety był w najlepszym wypadku koncentrak, obóz koncentracyjny, a w najgorszym wieszali. Kiedyś do III Miejskiej Szkoły Mechanicznej, która była niedaleko pomnika Kopernika, musiałem jechać dwoma tramwajami. Czasami, jak było coś zablokowane, to jeździliśmy naokoło, koło getta. W jednym przypadku widziałem, jak właśnie powiesili całą grupę uczniów i profesorów razem. Tak że to zrobiło wrażenie. Tak żeśmy się przestraszyli, że jak dojechaliśmy do internatu, tośmy poszli na komplety. Jest straszne wrażenie, ale co pozostaje, to nie strach, tylko to, że jeszcze się odegramy. Na ćwiczenia jeździliśmy czasami do lasu. Na wakacje internat cały wyjeżdżał do lasów niedaleko Piaseczna, około sześć kilometrów od Piaseczna.

  • Do lasów chojnowskich?

To w Zalesiu Górnym było. Były wakacje, były lasy, to myśmy wykorzystywali wakacje po to, żeby odbywać ćwiczenia w lesie. Oprócz tego mieliśmy ćwiczenia wieczorami. Oprócz naszej drużyny był jeszcze szereg starszych kolegów, którzy chodzili na roboty. Nigdy żeśmy o tym nie rozmawiali, bo w zasadzie im mniej wiemy, tym lepiej. Tak wtedy się mówiło. To znaczy w nocy mieli akcje, które musieli wykonać. Szczególnie był jeden taki, Jurek Kaleta, miał wtedy chyba siedemnaście lat, był w „Grupach Szturmowych”. Po prostu znikał na kilka dni, potem wracał i nikt go nie pytał, co robił. Wszyscyśmy wiedzieli, że mieli albo kogoś załatwić, albo coś wysadzić. Żeśmy się wychowali też w środowisku wybitnie niepodległościowym i przez kilka lat było przygotowanie do tego, że jak coś przyjdzie, to żebyśmy wiedzieli, co robić. To było normalne szkolenie piechoty.
W pierwszym dniu Powstania jeszcze z kolegą żeśmy zostali wysłani do magazynu Rady Głównej Opiekuńczej w Alejach Ujazdowskich, żeby przywieźć prowiant. To były olbrzymie worki kaszy, mąki, ziemniaków. Jak taki worek ktoś pomógł zarzucić, to brało się na plecy i się niosło. Nie była wielka filozofia, a teraz by się człowiek zastanawiał: „O Boże, jak to można takie coś unieść?”. Tylko trzeba było troszkę pomocy, żeby zarzucić na plecy. Wracamy z powrotem, z wózkiem dojeżdżamy do [Dworca] Gdańskiego. Tam był wiadukt, trochę inny od tego, który jest, w każdym razie wiadukt był już od dawna. Na czubku wiaduktu stoi „Pantera” i żołnierze w czarnych mundurach się kręcą na wszystkie strony. Kolega mówi: „No i co teraz?”. To było około południa. Mówię: „No to co? No to walimy i udajemy, że nas przepuszczą”. Przepuścili nas, tak że nam się udało. Jak tylko żeśmy zjechali koło cytadeli, to od razu w boczne uliczki i tymi uliczkami żeśmy dojechali do internatu. Wtedy żeśmy się dowiedzieli, że godzina „W” jest o piątej. Zresztą myśmy byli przygotowani do tego, bo był [przygotowany] na 27 lipca prowizoryczny alarm, który został odwołany.
Jeszcze w tym okresie, w lipcu, byliśmy na wakacjach i tych, którzy należeli do naszej drużyny, ściągnęli z wakacji jeszcze mniej więcej w drugiej połowie lipca, żeby być gotowym na 27 lipca. Potem był jeszcze jeden próbny alarm i dopiero 1 sierpnia był ten faktyczny.
Na Żoliborzu pluton PPS-u przenosił broń i nadział się na patrol niemiecki. Ponieważ mieli broń i Niemcy też, to zaczęła się walka i w ten sposób na Żoliborzu godzina „W” była mniej więcej o pierwszej trzydzieści popołudniu, zamiast o piątej. Nie było wiadomo co, jak i gdzie. Mieliśmy rozkaz, żeby siedzieć i czekać. Dopiero przyszedł drugi rozkaz, już prawie o zmierzchu, żeby przejść do Szklanego Domu na Mickiewicza. Szklany Dom, dlatego że to był nowoczesny budynek, miał dużo okien oszklonych. W Szklanym Domu zebrała się cała załoga Żoliborza. Ponieważ nie wiemy, czy Powstanie się zaczęło, czy się nie zaczęło, nie ma komunikacji ze Śródmieściem, to rozkaz był, żeby się wycofać do Kampinosu. Tej nocy akurat był kapuśniaczek, deszcz. Maszerujemy, coraz bardziej mokro i mokro, żeśmy zostali przemoczeni do nitki. Ale jeszcze mieliśmy taki przypadek, że ktoś w kolumnie dobrze przed nami zawiesił sobie widocznie granat na łyżce, a te granaty konspiracyjne miały łyżkę i to było aluminiowe, niezbyt mocne. To nie tak jak polskie przedwojenne granaty obronne czy zaczepne. W każdym razie był niesamowity wybuch i wszyscy myśleli: „No, Niemcy nas wymacali, tak że trzeba przygotować się na najgorsze”. Okazało się, że temu [chłopakowi] właśnie wybuchł granat. On zginął, kilku innych było rannych. Z naszego plutonu wydzielili sześciu czy iluś i powiedzieli: „Tutaj pilnujcie, potem do nas dołączycie”. Potem kolumna odmaszerowała, myśmy zostali. Później w końcu rannego zabrali dokądś na opatrunek. Mówię: „No to teraz spróbujemy dogonić kolumnę”. Też noc i zdaje się, że ten kapuśniaczek nam pomógł, dlatego że była cisza i nad ranem żeśmy dotarli do Kampinosu. Pierwsze, cośmy spotkali, to kompanię partyzantów uzbrojonych po zęby i umundurowanych. To wyglądało jak regularna armia. Oni mówią: „Słuchajcie, my was będziemy pilnować. Idźcie do stodoły, prześpijcie się, dostaniecie jeść”. Tak żeśmy poszli.
Jeszcze przy tym wybuchu spotkałem kolegę, właśnie Jurka Kaletę, o którym mówiłem, który był w dywersji. On mówi: „Wiesiek, co tutaj robisz?”. Mówię: „No jestem”. On mówi: „Ile masz granatów?”. – „Dwa”. – „No to dam ci jeszcze dwa”. Już miałem cztery granaty, dozbroiłem się. On już był ranny w głowę. Ale w każdym razie przespaliśmy ten dzień w stodole i wieczorem rozkaz, z powrotem na Żoliborz. No tośmy pomaszerowali z powrotem na Żoliborz i po potyczce na Bielanach żeśmy doszli do Żoliborza, właściwie w ciągu drugiej nocy. Zostaliśmy przydzieleni właśnie wtedy jako pluton osłonowy dowództwa. Żeśmy kwaterowali niedaleko ulicy Suzina, gdzie się rozpoczęła walka na Żoliborzu. Naszym zadaniem było wystawić wartę przed komendą Żoliborza, wspierać Korpus Bezpieczeństwa, jak oni chodzili wyłapywać folksdojczów. Myśmy nie mieli nic wspólnego z aresztowaniem, tylko myśmy chodzili jako osłona.

  • Wspomniał pan o potyczce na Bielanach. Mógłby pan jakoś bliżej opowiedzieć, co tam się działo?

Nie mogę bliżej powiedzieć, dlatego że kolumna była ulokowana w domach i ta potyczka była na drugim końcu kolumny. Tak że myśmy słyszeli strzały, wybuchy i tak dalej. Ale tam gdzie myśmy byli, to się nic nie działo. Tylko wiem, że była potyczka, bośmy słyszeli.

  • W którym to było miejscu mniej więcej?

Na Bielanach.

  • Ale na jakiej ulicy?

Nie, to trudno by mi było odnaleźć nawet na drugi dzień, dlatego że Bielan nie znałem, a żeśmy przyszli w nocy i wyszli w nocy. Tak że niestety nie mogę więcej powiedzieć na ten temat. Oprócz tego dostaliśmy kawałek odcinka do obrony. To był odcinek, gdzie były wały prochowni, a przed wałami prochowni były działki z pomidorami. Kilometr czy półtora kilometra dalej na północ była fabryka „Opla”. Nie wiem, czy tam robili samochody, czy remontowali. Na Słowackiego był budynek straży pożarnej i tam kwaterował pluton 226., w którym był Jurek Kaleta i jeszcze jeden z kolegów, a myśmy mieli pluton 227.
Przez pierwszą połowę sierpnia Niemcy przyjeżdżali kolumną z Bielan. Normalnie szedł pierwszy czołg, potem samochody z piechotą i jechali, jechali, aż myśmy zablokowali Słowackiego, przez ścięcie olbrzymiego drzewa. Tak że dojeżdżali do tego drzewa i co teraz. Ponieważ plutony były rozstawione po obu stronach ulicy, to ostrzelali Niemców i oni się wycofywali, jechali z powrotem na Bielany. Szkody nam narobili mało. Z tym że myśmy wiedzieli, dlatego że normalnie jak byliśmy na placówce na wałach prochowni, to mieliśmy wszystkie karabiny z plutonu, tylko się zmieniała obsługa, a karabiny zostawały. Mieliśmy karabin maszynowy MG-46, zresztą bardzo dobry. Człowiek się czuł pewny, bo czuliśmy się, że byliśmy uzbrojeni, a reszta granaty. Ale jak Niemcy przyjechali, to najpierw był karabin maszynowy na Słowackiego, potem cztery karabiny maszynowe na Słowackiego. Potem został jeden czy dwa karabiny i granaty. Wszystko było w porządku, to nam wcale nie przeszkadzało, aż pewnego dnia czołgi, które normalnie szły Słowackiego zdecydowały, że wjadą na działki. Siedzimy tylko z karabinami, z granatami i kilka czołgów jedzie na nas działkami. Mówimy: „No to czas się wycofać na z góry upatrzone pozycje”. Żeśmy się wycofali do domu na Krasińskiego 20. Porucznik „Tatar” był dowódcą załogi Krasińskiego 20, zresztą naszym późniejszym dowódcą i on mówi: „Co wy, uciekacie?!”. – „Czołgi są na działce”. – „To co, boicie się czołgów? Scyzorykami”. – „Tak, panie poruczniku”. Tak się zdarzyło, że w tym momencie przychodzi chyba pluton partyzantów, który też przyszedł z Kampinosu. Ci co przychodzili z Kampinosu, przechodzili przez Żoliborz. Najbliższy punkt, przez który przechodzili, to były właśnie działki koło bloku Krasińskiego 20. Tam ich w końcu się nazbierał prawie batalion.
Najciężej było na Starówce. Ze Starym Miastem naprawdę było ciężko, bo byli bombardowani z artylerii i sztukasy. Oni mówią: „To my chcemy iść na Starówkę”. Wtedy jeszcze było połączenie kanałami, to już była chyba druga połowa sierpnia. W tym okresie zostaliśmy przeniesieni i przeznaczeni do obrony jako pluton liniowy, właśnie do Krasińskiego 20. Razem z plutonem 234., to był pluton PPS-u, żeśmy mieli zadanie obrony bloku Krasińskiego 20 i 29, była barykada pomiędzy. Dowódcą był porucznik „Tatar”, zresztą świetny dowódca.
  • Przeszli ci partyzanci na Starówkę?

Nie, właśnie do tego zmierzam. Do nas przychodzili ze Starówki, to im nie przeszkadzało, że przeszli kanałami. Byli dwa, trzy dni, troszkę się podkarmili, dozbroili i wracali na Starówkę. Potem z naszego i innych plutonów zebrali wyprawę kanałową, żeby poszli na Starówkę tylko donieść broń. Im się udało też przejść. Potem była następna wyprawa… Oni powiedzieli, że kanałami nie przejdą. „No dobrze, to co robić?”. – „My się przebijemy”. Pomiędzy nami a Starówką był Dworzec Gdański, była Cytadela, na Dworcu Gdańskim był pociąg pancerny. Tak że to nie była taka sprawa, że przeskoczymy. To było w drugiej połowie sierpnia. Nasz pluton był na ubezpieczeniu. Niedaleko był Instytut Chemiczny i też był obsadzony przez Niemców. Chodziło o to, że gdyby Niemcy z Instytutu Chemicznego się włączyli w to, no to my byśmy bronili prawego skrzydła ataku. Pluton 226 zaatakował dla odciążenia. Wybrali, że oni przebiją się pomiędzy Dworcem Gdańskim a cytadelą. Przez prawie całą noc były tylko podrywy do ataku: „Hura! Hura!” i strzelanina. Niemcy mieli fantastyczną siłę ognia i to uderzenie w końcu się załamało. Straty były duże. Nie wiem, czy w końcu ktoś się przebił, czy nie. W każdym razie Jurek Kaleta zginął, potem drugi nasz kolega też zginął. W Instytucie Chemicznym Niemcy siedzieli cicho, tak że myśmy tylko byli w roli obserwatorów i pomocy gdy będzie trzeba.
Potem przyszła następna partyzantka, wszyscy chcieli iść na Starówkę. Nawet myśmy się zgłosili do kanałów, żeby donieść. Miałem sześć pocisków Piata. Pociski do Piata są dosyć duże i one były po trzy, ze zrzutów brytyjskich. Poszliśmy kanałem, ale człowiek jest nieobeznany i nie wie, co w kanałach. Pod Żoliborzem kanały są bardzo duże, dwa i pół metra czy coś takiego. Tak że tam nie można było się dostać, tutaj ledwie co można było dostać do ściany. Kanał jest tak zrobiony, że wygląda jak jajko i ostry koniec jest na dole, żeby woda wszystko ściągała, żeby się nie zatrzymywało. Mało sobie skóry nie zdarłem z palców, opierając się o ścianę. Zajęło to dużo czasu. Duże kolumny mają zawsze trudności z przechodzeniem kanałami, dlatego że ci w połowie już nie wiedzą, co się dzieje, bo jest ciemno, nie wolno mówić. Kto się zatrzyma na przedzie, to cała kolumna staje. To się prawie trzymało jednego, żeby się posuwało. Właściwie byliśmy rozczarowani. Okazało się, że Niemcy zbudowali tamę. Tama wyglądała w ten sposób, że szyny od konstrukcji wsadzali przez właz i po stronie wody wrzucali worki z cementem. Jak to zastygło, to było dosyć skuteczne. Woda się spiętrzała, a po drugiej stronie wody nie było prawie wcale, ale nie można było przejść. Na tym polegała cała trudność, że efektywnie zablokowali kanały. No tośmy rozczarowani wrócili na Żoliborz.
Na drugi dzień przyszedł do plutonu porucznik „Gałązka” i jeszcze dwóch poruczników, zresztą też z „Szarych Szeregów”, i mówi: „Nam potrzeba kilku na ochotnika, dlatego że musimy tamę usunąć”. Pół plutonu się zgodziło na ochotnika i ja między innymi. W ten sposób zostaliśmy częścią służb łączności miasta Warszawy. Porucznik „Gałązka” i jego zastępca, zdaje się „Wacek” i sierżant „Jotka”, mieli plany, tak że pierwsza wyprawa była, żeby według planów poznaczyć, gdzie jest jaka ulica. Żeśmy kredą pisali. Tak że żeśmy wyznaczyli tak daleko, jak żeśmy mogli dojść, która jest która ulica. Tak że można się było zorientować, gdzie człowiek jest pod miastem. Potem się okazało, że tak samo była tama pomiędzy Żoliborzem i Śródmieściem. Po kilku dniach ktoś mnie spytał, czy chcę iść na ochotnika. Powiedziałem: „Oczywiście”. Był porucznik „Saper”, który zmontował bombę z opóźnionym zapalnikiem. Opóźniony zapalnik był zrobiony z budzika. Porucznik „Saper” i ja żeśmy poszli. Poszedłem jako przewodnik i jako tragarz. Żeśmy doszli. Różnica zasadnicza jest, że jak idą dwie osoby, trzy osoby czy nawet pięć, to jest o wiele łatwiej przejść, bo się można porozumieć. Zresztą już wtedy byliśmy troszkę obeznani z kanałami, wiadomo było, że nie ma co oczu otwierać, bo i tak się nic nie widzi, bo jest ciemno. Tak że od włazu do włazu człowiek idzie z zamkniętymi oczami. Nogi też się przyzwyczajają do tego, żeby stawiać jedną przed drugą, bo wtedy się nie ślizga. (Zresztą w Muzeum Powstania Warszawskiego jest kawałek kanałów, takie jak były. Nie ten olbrzymi, który jest pierwszy, ale jest kawałek, zdaje się, że to jest metr czterdzieści. Tak że można się nim przejść. Już to wypróbowałem. Jest ciekawe, że stare nogi pamiętały, jak się chodzi po kanałach i to tyle lat). Wracając do tego, żeśmy poszli, porucznik „Saper” bardzo zręcznie ułożył te materiały wybuchowe i nastawił na czas. Dał nam cztery godziny, żeby wrócić, a nam to zajęło mniej niż dwie. Tak że mieliśmy dostateczną ilość czasu. To wybuchło około północy. Następnego dnia, następna grupa poszła, żeby rozebrać resztę. Wybuch był tak sprzyjający, że wygiął te szyny, tak że był otwór, że można było przejść. Ale jak ktoś patrzył z góry, to nie zauważył, że tam już jest przejście. Jest też zbieg okoliczności, że na drugi dzień, może dwadzieścia cztery godziny później, przyszła łączniczka „Justyna”, zresztą też harcerka i bardzo sprytna. Myśmy mieli wartowników do ochronienia włazów przed atakiem Niemców przez kanały. Nikt nic nie mówił, tylko były sygnały świetlne. Tego dnia akurat był czerwony. Ona miała latarkę, ale nie miała żadnych filtrów. Jak zobaczyła czerwony, to[zastanawiała się], co zrobić. Nic. Jeszcze drugi raz czerwony, bo to było: „Stój. Kto idzie? Stój, będę strzelał!”. I do widzenia. Ale nikt nic nie mówił, a ona tylko latarkę przestawiła przez rękę i było czerwone. Przeszła, wspaniała dziewczyna. Ona była pierwsza, która przeszła przez tą tamę, cośmy wysadzili.
Potem druga grupa wysadziła [tamy] na Stare Miasto, potem myśmy zrobili przejście do Wisły. Jak żeśmy szli do Wisły, tośmy napotkali w burzowcu… Burzowiec funkcjonuje tylko wtedy, jak jest burza, bo to jest na nadmiar wody i idzie ściek prosto do Wisły. Normalnie to jest wszystko suche. W burzowcu, jak żeśmy szli do Wisły, to były belki położone w poprzek. Na tym były legowiska i zauważyliśmy, że były całkiem dobre składy żywności. Były konfitury, coś jeszcze. Mówię: „O, jak będziemy wracać, to sobie weźmiemy trochę”. Nikogo nie było. Wracamy, to oglądamy, co warto wziąć i nagle słyszymy, że ktoś idzie. Na to dowódca patrolu woła: „Stój! Kto idzie?! Tu patrol Armii Krajowej!”. Stamtąd głosy się odzywają: „Nie strzelajcie, my Polacy”. – „Jeden podejść do rozpoznania!”. Przyszedł i faktycznie, że Polacy. Oni tam mieszkali, już przed upadkiem Starówki zrobili sobie tą kryjówkę w burzowcu. Ale nas doprowadzili do piwnicy, która była zamurowana zupełnie od zewnątrz, a wejście było jedynie przez burzowiec i tam było siedemnastu Żydów, którzy ukrywali się prawdopodobnie jeszcze od Powstania w getcie. W każdym razie myśmy zaproponowali: „Słuchajcie, już teraz nie macie tutaj co robić”. Mówimy o początku września, bo to już było po upadku Starówki. Oni mówią: „Dobrze, to my wyślemy kilku, żeby zobaczyć jak jest na Żoliborzu”. Wysłali, zobaczyli, powiedzieli: „E, wy też padniecie” i poszli z powrotem. Tak się stało, z tym że jeszcze dwa, trzy tygodnie później.
Jeszcze w międzyczasie żeśmy dostali zrzuty od Sowietów. Między innymi nam zrzucili rusznice przeciwpancerne. Myśmy wyfasowali dwie albo trzy rusznice. Mój kolega i ja żeśmy byli obsługą jednej z tych rusznic przeciwpancernych. Pierwsze cośmy dostali, to mówimy: „Idziemy wypróbować”. Na Instytucie Chemicznym była wieża strażnicza, tośmy się złożyli i w tą wieżę buch. Nie wiemy, czyśmy jakieś szkody zrobili, ale w każdym razie okazało się, że ta rusznica działa. Dlatego trzeba było sprawdzić, czy działa, bo Sowieci nie pakowali. Wszystkie zrzuty, które były wcześniej od załóg brytyjskich czy załóg polskich, czy południowoafrykańskich, czy jakichkolwiek, co latali z Brindisi, wszystko było świetnie zapakowane w karnistrach i było owinięte w mundury, w koce i tak dalej, lekarstwa były i nic się nie nadawało na szmelc. Jak ruski zrzucali, to kukuruźnikiem latali i zrzucali na przykład amunicję bez spadochronów. Trzeba było się chować, żeby nie dostać. Co się stało? Jak w bębnach stożkowych to spadło na ziemię, to połowa była gnioty. Dobrze, że mieliśmy rusznikarzy i musieli rozprostować. Tym bardziej że oni mają inną amunicję, zupełnie inny kaliber i pasowały tylko do broni sowieckiej. Oni pepeszki zrzucali w jednym, a amunicję zrzucali gdzieindziej. Tak że trudno było, nie zawsze wychodziło. Jeżeli powiedzieli tyle ton amunicji i karabinów, czy pepeszek, czy czegoś zrzucili, to faktycznie zrzucili.
Oprócz rusznicy przeciwpancernej zrzucili pepeszki, zrzucili… Myśmy to nazywali PPD. Pepeszki miały okrągłe bębny, PPD miały normalny magazynek. To już było kiedyś we wrześniu, wyfasowałem jedną PPD ze zrzutów i dotrzymałem ją do końca Powstania.
Wracając do wypraw kanałowych. Wyprawy kanałowe były co kilka dni. W międzyczasie żeśmy byli normalną załogą, miało się służbę obserwacyjną czy na stanowiskach. Niemcy nas zaatakowali kilka razy. Czasami żeśmy się spotykali z nimi prawie bez planowania. Myśmy mieli posterunki na działkach, bo chodziło o to, żeby nas Niemcy nie zaatakowali, gdy my o tym nie wiemy. Drugie było, że Niemcy mieli baterię artylerii przeciwlotniczej 88, zresztą świetna artyleria. Z tym że jedyne dla nas było dobre, że to są płasko-torowe. Tak że jak się człowiek schował za budynek, to mniej więcej nie potrzebował się więcej bać artylerii. Jeden z tych posterunków obserwacyjnych mieliśmy na czwartym piętrze i wszystko było dobrze, dopóki nas nie wymacali. Strzelili prosto w okno, ale z lornetki nasi się zorientowali, że już jest czas, żeby zwiewać i nikomu się nic nie stało. Z tym że rozbili nam punkt obserwacyjny. Dostaliśmy ze zrzutów także granatniki. Granatniki mogły być postawione na podwórku w bloku, by strzelać ponad domami i donosiły właśnie do pozycji baterii niemieckich.
Pewnego dnia spotkałem się z kolegą, który właśnie tym granatnikiem operował. Mieliśmy takie trzy w plutonie. Pewnego dnia wymacał tak dobrze, że trafił w skład amunicji. Jak to poszło, to była niesamowita radość, że w końcu żeśmy się choć trochę odegrali na tych bateriach. Bo oni nam dawali koncert przynajmniej dwa razy dziennie i to normalnie w czasie posiłków. Śniadanie, artyleria wali. Kolacja, artyleria wali, w czasie obiadu od czasu do czasu. Właściwie wszystkie rzeczy pomimo tego, że były tragiczne, to właściwie niektóre rzeczy były zupełnie śmieszne.
Pod barykadę podjechały dwa niemieckie samochody ciężarowe. Jeden naładowany amunicją, drugi naładowany karabinami. Podjechali pod naszą barykadę pomiędzy Krasińskiego 20 i 29, w nocy. Widocznie nie wiedzieli, gdzie są, i stanęli. Jak oni stanęli, to z barykady od razu zawołali po pomoc. Pierwsze, że ich ostrzelali i samochody wydawały się, że są nasze i całe towarzystwo się rzuciło, żeby jak najszybciej rozładować, zanim Niemcy je podpalą, bo miotacze płomienia to niedługo. Z jednej strony są działki, tak że w pomidorach się można dobrze ukryć. Amunicji żeśmy wyciągnęli dosyć dużo, to był pierwszy samochód. Karabinów mniej, dlatego że jak już Niemcy zobaczyli, że ich samochody stanęły, to od razu do ataku. Przez te działki jak zaczęli strzelać, to tylko po szosie się odbijały pociski i trzeba było znowu schować się za barykadę i w końcu podpalili obydwa. Z tym że żeśmy za mało wyciągnęli karabinów, ale trochę amunicji żeśmy wyciągnęli. Potem spotkaliśmy się na działkach w nocy i to były dwa patrole. Był kopiec od ziemniaków i myśmy leżeli po jednej stronie, a Niemcy po drugiej stronie. Się wychyla i obie partie – w nogi. Tak że to były takie przygody.
Potem żeśmy przeszli na Śródmieście i w końcu żeśmy przeciągnęli tak samo kable telefoniczne z Żoliborza na Śródmieście, żeby była łączność telefoniczna. Niestety to już było trochę za późno, dlatego że nigdy nie doszło do tego, żeby to faktycznie funkcjonowało. Ale w każdym razie kable były.

  • Z którego miejsca były ciągnięte te kable z Żoliborza?

Ze Śródmieścia na Żoliborz.

  • A pamięta pan, z którego miejsca?

Myśmy wchodzili na Wareckiej do włazu.

  • Na Żoliborzu gdzie to miało wyjść?

Właz na Żoliborzu był pomiędzy dwudziestką dziewiątką a klasztorem zmartwychwstanek.
  • Co to jest dwudziestka dziewiątka?

Krasińskiego 29 albo jeżeli nie tam, to na placu Wilsona. Wtedy myślałem, że skonam w tym kanale, dlatego że jak człowiek idzie pochylony i ma dwa pęki kabla, to jest ciężko. Właściwie przesadzam, po prostu czułem się wykończony, tak że musiałem usiąść. Jak się przeszło do następnego włazu, to było trochę wyżej, można było usiąść. Trochę odpocząłem i porucznik „Gałązka” przyszedł i mówi: „Co ci jest?”. Mówię: „Zmęczony jestem, panie poruczniku”. – „No to odpocznij i idziemy dalej”. Tak że to było właśnie trochę innym używaniem kanału niż do ewakuacji, dlatego że myśmy torowali drogi do ewakuacji, a sami chodziliśmy małymi patrolami. Tak że dla nas kanały właściwie nie sprawiały wielkich przeszkód. Woda spiętrzona była czasem po piersi, ale to tylko za tamą. Jak była tama, to po stronie wody zawsze trzeba było… Myśmy brali buty, mieliśmy skład butów, ludzie nam dali masę butów, dlatego że jak się wyłaziło z kanałów, to się buty po prostu wyrzucało. Jeszcze jak żeśmy wracali z wyprawy kanałem, to żeśmy dostawali gorącej zupy, to też było ważne. Żeśmy się nazwali „szczurami kanałowymi”. Teraz wróćmy do tego, co się innego działo. Chcieliśmy wrócić ostatnią wyprawą. Wiedzieliśmy, że na Żoliborzu jest ciężko, to już jest koniec września. Chcieliśmy wrócić do swojego plutonu i być z kolegami. Z kolegą żeśmy właśnie wracali i żeśmy wyleźli na Niemców. Nasza placówka Krasińskiego 20. Ponieważ byłem już wtedy kapralem, to szedłem pierwszy i wyszedłem z włazu. Normalnie to jeszcze były postrzelane dwudziestka i dwadzieścia dziewięć, ale wyszedłem, a tam nic nie było, tylko kupa gruzów. Oni z artylerii czołgowej rozbili całą fasadę od strony Niemców, że to wszystko po prostu była kupa gruzów. Dwadzieścia dziewięć, który był po mojej prawej stronie, jak wyszedłem z włazu – to samo. Od włazu był rów łącznikowy i potem był główny rów łącznikowy między klasztorem zmartwychwstanek i dwadzieścia dziewięć. Potem była barykada i się dochodziło do dwudziestki. To wszystko na Krasińskiego.
Wychodzę z kanału, a tam już było wyjście po schodach, tak że najpierw się schodziło po schodach, a potem dopiero się po linie spuszczało do kanału. Wychodzę, patrzę się w prawo, a rów łącznikowy zupełnie zasypany. Patrzę się w lewo i w małej odległości siedzą Niemcy. Nagle mnie zauważyli i krzyczą: „Chodź tutaj!”. Myślę sobie: „Co, oni wariaci?”. Ale w każdym razie ja się tylko obróciłem, a mój kolega Andrzej, który wtedy akurat wychodził z włazu, w moment się zorganizował i żeśmy ani słowa nie powiedzieli, tylko on pierwszy, ja za nim i z powrotem. Tam normalnie było chyba dwa i pół metra od platformy nad kanałem i żeśmy się stamtąd spuszczali na linie do kanału. W tym wypadku żeśmy przeskoczyli część, on skoczył bez liny, ja skoczyłem bez liny. Żeśmy się nawet nie poślizgnęli i Andrzej ruszył w kierunku z powrotem na Śródmieście. Tylko była jedna rzecz, że wszystkie włazy były otworzone, a tam już był kanał wysokości ponad dwa metry i włazy były dużej średnicy i w kanale było jak w ciągu dnia, było jasno jak w dzień. Pierwsza myśl. W plecaku miałem jeszcze jakieś lekarstwa i rozkaz. Andrzej idzie pierwszy i dochodzi do pierwszego włazu. Obaj byliśmy przekonani, że Niemcy będą rzucali granaty. Do pierwszego włazu, Andrzej patrzy, nie ma nikogo, przeskoczył, no to ja za nim. Przeskoczył do drugiego, to samo, przeskoczył. Trzeci, przeskoczył. Jak żeśmy doszli do Dworca Gdańskiego, to były trzy włazy. Jak żeśmy tamte przeskoczyli, to wiedzieliśmy, że Niemcy nam nic nie zrobią, dlatego że tam już były niższe kanały i były boczne kanały. Chodzi o to, że główny kanał, który szedł na Żoliborz, był prosty i nie było się gdzie schować. Nam się udało. Jestem przekonany, że właściwie dopiero jak byliśmy przy Dworcu Gdańskim, to Niemcy zaczęli rzucać granaty. Ale rzucali granaty tam, gdzie żeśmy weszli. Człowiek musiał tylko palce w uszy [włożyć], żeby bębenki nie trzaskały. Ale udało nam się wyjść z tego cało. Jestem przekonany, że tylko dlatego, że oni się bali więcej niż my. Dlatego że oni też zobaczyli tylko jedną twarz, nie wiedzieli, ilu nas jest. Poza tym Niemcy panicznie się bali kanałów. Tak że najwyżej wiązka granatów. No i żeśmy wrócili na Śródmieście. Żoliborz padł tego dnia, to był ostatni dzień Żoliborza. Jeszcze wróciłem bardzo blisko naszych kwater, naszego odcinka.
Zostało nas kilku z plutonu 227 na Śródmieściu i zostaliśmy dołączeni do Harcerskiego Batalionu „Wigry”. To też żeśmy właściwie przyszli na Śródmieście z niczym. Miałem swoje PPD i trochę amunicji. Już po podpisaniu kapitulacji sobie myślę: „To PPD muszę oddać”. Ale amunicję, to poszedłem w gruzy i wystrzelałem. Sobie myślę: „To nie robiło różnicy”, bo Niemcom i tak nie pasowała sowiecka amunicja, ale przynajmniej dla swojej własnej satysfakcji.
Chyba są dwa [charakterystyczne dla mnie] momenty, jeden radosny, drugi bardzo smutny. Radosny był mniej więcej w pierwszym tygodniu Powstania. Byliśmy na nocnym patrolu, dowódca i [nas] czterech. Mieliśmy cztery karabiny, dowódca miał, nie pamiętam, pistolet czy pistolet maszynowy. Maszerujemy po wałach prochowni, jest piękna sierpniowa noc, księżyc w pełni, druga godzina w nocy. Godzina policyjna była o dziesiątej, to chodziliśmy w czasie zakazanym i wtedy żeśmy dostali uczucia wolności. W pierwsze dni Powstania to faktycznie człowiek czuł się wolny i czuł, że jest fantastycznie. Z drugiej strony złożenie broni było chyba najsmutniejsze. Ale tak się złożyło i z Warszawy żeśmy wychodzili zaraz za dowództwem.

  • W którym miejscu było składanie broni?

W domu akademickim na placu Narutowicza. Ale żeśmy wymaszerowali czwórkami w zwartej kolumnie. Pomimo tego że żeśmy szli w nieznane, wiedzieliśmy jedynie, że będziemy traktowani jako jeńcy wojenni. Właściwie ci, którzy nas pilnowali, to zachowywali się bardzo porządnie. Jeszcze jest na przykład ciekawe, że oni byli uzbrojeni, zdaje się tak, żeby nam na złość zrobić. Wartownicy byli z Wehrmachtu, dlatego że umowa była, że nas będzie pilnował Wehrmacht, a nie SS. Uzbrojeni byli w steny, które były w zrzutach przeznaczonych dla nas, z tej olbrzymiej wyprawy amerykańskiej. Tam było 107 fortec latających, 18 września i niestety większość poleciała do Niemców. To tak dla ironii, jak żeśmy maszerowali do Ożarowa, to ci, którzy stali przy drodze, to niektórzy z nich ze stenami.
Przyszliśmy do Ożarowa i w Ożarowie umieścili nas w jakiejś fabryce. Następnego dnia, około południa, przyjeżdża kuchnia polowa, dają nam po dobrej menażce zupy, grochówki z boczkiem. Są wozy radiowe, grają mazurki, kujawiaki, krakowiaki. Słońce świeci i sobie myślimy: „To właściwie w tej niewoli nie jest tak źle”. Ale potem mówimy: „Niby dlaczego?”. Potem się okazało, z tych wozów radiowych przemowa do nas: „Waleczni żołnierze Armii Krajowej. Już jak wiecie, wasi sprzymierzeńcy was zdradzili, więc może byście poszli z nami na Sowietów?”. Cisza, nie było żadnego odzewu. Żeśmy zupę zjedli, chleb zjedli i następnego dnia zapakowali nas do pociągów i żeśmy ruszyli na wędrówkę do obozu jenieckiego. Pierwsze były pogłoski, bo myśmy jechali cztery dni, tak że całkiem sporo czasu i to na zachód. Pociąg stawał, jechał dalej. Były pogłoski, że jedziemy na wymianę, że nas wymienią za jeńców niemieckich, których mają alianci. Okazało się to nieprawdą. Żeśmy wylądowali w Fallingbostel, to jest około siedemdziesiąt kilometrów na północny wschód od Hanoweru.
Olbrzymi obóz, około stu tysięcy jeńców wszystkich narodowości. Między innymi spadochroniarze spod Arnhem, było też kilku z Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Były też inne narodowości. Myśmy się spotykali, jak żeśmy pobierali żywność, a tej żywności było mało. Jedyne co było dobre, to jak człowiek był przez cztery dni ściśnięty w wagonach bydlęcych, gdzie nawet wszyscy się na raz nie mogli położyć – żeśmy spali na raty. Sprawy higieniczne były zupełnie beznadziejne. Od czasu do czasu otwierali wagon, wszyscy wysiadali i w pole chodzili załatwiać się. Dziurę żeśmy wycięli scyzorykami na bezpośrednie… W każdym razie ten przejazd był… szczególnie jak żeśmy opuszczali Polskę, bo jakoś usłyszeliśmy: „Wyjeżdżamy z Polski”. Znowu żeśmy odśpiewali „Nie rzucim ziemi” i pojechali.
Potem jak żeśmy przejeżdżali koło Berlina, to też powiedzieli: „Przejeżdżamy koło Berlina”. Wtedy właśnie zaczęły się te pogłoski: „A może nas biorą na wymianę, bo dalej nas wiozą”. Ale nic.
Fallingbostel był fatalnym pod tym względem, że prawie nie było jedzenia. To co było dawane z przydziału niemieckiego, to było nic. Był jakiś płyn, nazywali to zupą, dwa razy dziennie. Kromka chleba i dwa centymetry czy dwa i pół centymetra margaryny i łyżkę marmolady z buraków. Ale to było trochę mało. Myśmy po wojnie wydobyli swoje dokumenty z Fallingbostel, tak że mam swoje zdjęcie z tego czasu, to [byłem] zupełnie szczuplutki. Po sześciu tygodniach wysłali wszystkich poniżej osiemnastu lat do małego obozu w Dorsten, w Westfalii. Tam byliśmy właściwie prawie do końca wojny, oprócz ewakuacji. Tam było zupełnie inaczej. Pierwsze, że obóz miał tylko dwa tysiące ludzi. Drugie, że była grupa jeńców jeszcze z 1939 roku i oni się nami zaopiekowali. Trzecie, że można było chodzić. Każda narodowość miała swoją część obozu, ale można było w ciągu dnia chodzić między różnymi obozami i można było handlować. „Wrześniowcy” na początku podzielili się z nami paczkami z Czerwonego Krzyża, które oni otrzymywali, bo myśmy nic nie otrzymywali na początku. To pomogło. Przynajmniej jak była jedna czwarta paczki na głowę, to była szalona pomoc. Drugie, że takie dziwne rzeczy, jak to Niemcy wykonują według tego, jaki jest rozkaz. Konwencja genewska przewiduje, że jeniec powinien dostać pięćdziesiąt papierosów miesięcznie. Myśmy nie palili, ale żeśmy dostawali pięćdziesiąt papierosów miesięcznie. To były francuskie guluazy. Tak samo byli rosyjscy jeńcy. Oni chodzili na roboty na farmę i przynosili kartoszki, przynosili kawałek kapusty czy coś innego, co można było ugotować w zupie. Tośmy z nimi handlowali właśnie na te guluazy, oni amerykańskich nie lubili. Potem żeśmy dostawali paczki amerykańskie, ale oni woleli guluazy. Niemcy lubili amerykańskie. Najważniejsza część paczek z Czerwonego Krzyża to były papierosy i kawa. Bochenek chleba można było kupić chyba za dziesięć papierosów. Jak się miało czterouncjową paczkę kawy, to nie potrzeba było iść na tylną bramę, to sierżant warty przychodził i się umawiało na sali.
Jeszcze nam się tak udało, że nas wsadzili w połowę bloku, który wcześniej był szkołą Hitlerjugend. Tak że mieliśmy centralne ogrzewanie, musieliśmy oczywiście koks donosić, ale w każdym razie było. Mieliśmy prysznice, w drugiej połowie była izba chorych. Jeszcze na dodatek się rozchorowałem. Jakiejś brudnej wody się napiłem w podróży, tak że następne sześć tygodni byłem na… Zupełnie na końcu obozu była oddzielona dla najbardziej chorych, najbardziej zaraźliwych. Tam byli chorzy na tyfus, na gruźlicę, na wszystkie inne zakaźne i między innymi ja, gdzie właściwie nic nie było oprócz tego, że czasowe zatrucie. Ale tam dawali też zupę raz dziennie i dostawało się kostkę, jak są wiedeńskie bułki i zawsze tylko obcinali koniec, a resztę… No to żyć nie umierać. Tak że potem się już dobrze czułem. Mieliśmy rosyjskiego lekarza, on mówi: „Jak się czujesz?”. Mówię: „O tu, w boku mnie boli”. Miałem zapalenie opłucnej w 1943 roku i faktycznie mnie bolało, ale tak się zadekowałem na izbie chorych, na około sześć tygodni. Przez tych sześć tygodni to się trochę odkułem, jeżeli chodzi o wyżywienie. Potem przyszła komisja niemiecka i pytają się, co mi jest. Mówię: „Tu mnie w boku boli”. – „Na prześwietlenie”. Wartownik z bagnetem na karabinie już zaprowadził na prześwietlenie i na drugi dzień mnie wyrzucili z izby chorych.
Co potem robiłem? Potem, w marcu chyba, myśmy byli około dwadzieścia mil od frontu. Tak że jeszcze przed rozpoczęciem ofensywy wiosennej w 1945 roku, cały obóz ewakuowali na piechotę. Żeśmy maszerowali na wschód i doszliśmy prawie z powrotem do Fallingbostel. Niezupełnie, ale w każdym razie w tamte okolice i dogonili nas Kanadyjczycy. Już do tego czasu było wiadomo, że to jest koniec dla Niemców. Mieliśmy bardzo dobrego szefa, to był starszy sierżant, jeszcze z 1939 roku. On już się umówił z dowódcą warty, że oni nam oddadzą broń w tym momencie, a w zamian mamy tylko powiedzieć tym, co nas oswobodzili, że oni się nami dobrze opiekowali. Faktycznie się nami dobrze opiekowali, nawet do tego stopnia, że kiedy żeśmy wleźli w nalot amerykański i pierwsze, co się stało, to wartownicy uciekli do schronów. A Niemcy otworzyli swoje domy i piwnice, bo oni mieli wszyscy schrony w piwnicy, zaprosili nas i jeszcze nam dali kawy, kawałek biszkopta, fantastycznie. Ale pomyślałem tak: „No co? Idę do schronu i jak gdziekolwiek bomba rąbnie blisko, to mnie zasypie i co z tego”. No to mówię: „Idę do ogródka”. Położyłem się na ziemi i sobie myślę: „Jak trafi akurat we mnie, to do widzenia, to będzie szybko. A jak nie trafi, to jest większa szansa przeżycia, że nie będę zasypany”. Tak sobie leżałem, była pochmurna pogoda, samoloty słychać i jak się zaczęło sypać, to się ziemia faluje. Sobie leżę, mam głowę na rękach i sobie myślę: „Mój Boże, już prawie wojna się kończy i zginę od własnych sprzymierzeńców?”. Ale się udało.
Potem jak nas Kanadyjczycy odbili, to żeśmy się od razu uzbroili, bo mieliśmy broń od naszych wartowników. Odbili nas wieczorem, a rano już kolumna stu pięćdziesięciu Polaków maszeruje w przeciwnym kierunku, bo to nie wiadomo, jak na wojnie, Niemcy mogą jeszcze wrócić. Po około godzinie marszu mówimy: „Jakieś rowery by się przydały”. No to do pierwszych drzwi i pukamy. Nicht schießen! Nicht schießen! No to mówimy: „Nie będziemy strzelać, tylko chcemy rowerek”. Trzask, już rowerek czy dwa. Zajęło może pół godziny i mieliśmy kompanię rowerową. Już mogliśmy jechać na zachód o wiele szybciej. Przed zapadnięciem zmierzchu nasz dowódca mówi: „Zejdźmy z głównej drogi, bo tu nigdy nie wiadomo”. Tośmy zjechali, były trzy olbrzymie gospodarstwa niemieckie i po pięćdziesięciu na gospodarstwo. Tam żeśmy okupowali te trzy gospodarstwa, to nie była nawet wieś. To po prostu były trzy olbrzymie, bardzo bogate gospodarstwa. Tam właściwie żeśmy się podkarmili, dlatego że wszystko było. Mieliśmy dwóch rzeźników. „Co chcecie, wołowiny? Dobrze”. Krówka czy jakiś byczek. Jak chcieliśmy wieprzowiny, to świnka. Nawet przez pewien czas, miałem jeszcze trzech kolegów, żeśmy gotowali dla naszej grupy, to było pięćdziesięciu chłopa. Nikt nie umarł po miesiącu, tak że żeśmy zdali egzamin.
Potem żeśmy zostali przeniesieni do Bergen-Belsen. Już wtedy obóz koncentracyjny Bergen-Belsen został zlikwidowany i myśmy mieszkali w byłych koszarach SS, ze wszystkimi wygodami. Jako jeńcy alianci już wtedy mieliśmy brytyjskie mundury. Był piękny olimpijski basen w tych koszarach SS, z którego żeśmy skorzystali. Mogliśmy korzystać z kasyna, mogliśmy korzystać z kina i tak dalej. Tam byliśmy chyba przez miesiąc i w końcu mówimy: „No, trzeba się ruszyć, bo trzeba odszukać nasze siostry”. Było nas trzech, którzy mieli siostry, wiedzieliśmy że były w Powstaniu. Tośmy ruszyli na poszukiwanie.
Odnalazłem siostrę, była już w I Dywizji Pancernej. Ich siostry pojechały do Murnau i już były w drodze do Włoch. We Włoszech są lepsze szkoły. Chodziło o to, żeby nadrobić stracony czas w szkole. Żeśmy pojechali do Włoch, trafiliśmy do gimnazjum w Trani, to było gimnazjum cywilne. Tam zdałem małą maturę. Potem wstąpiłem do 2 Korpusu, z korpusem przyjechałem do Anglii. W liceum 3 Dywizji Strzelców Karpackich skończyłem dużą maturę, dostałem się na uniwersytet, skończyłem inżynierię i potem pracowałem przez dwa lata jako badacz zmęczenia metali na uniwersytecie w Bristolu. Opublikowałem swoją pracę na międzynarodowym spotkaniu, zorganizowanym przez Instytucję Inżynierów w Anglii. Potem zacząłem pracę w firmie, gdzie już pracowałem w czasie wakacji. Nigdy nie miałem pieniędzy, tak że w czasie wakacji pracowałem, żeby sobie dorobić. Stypendium było wojskowe, dla weteranów, dla dalszego uczenia się, które było dzięki temu właśnie, że było polskie wojsko, polskie lotnictwo, polski rząd i tak dalej. Za tą krew, która została przelana przez Polaków, myśmy dostali stypendia. Tak że zawsze czuję, że jestem winien właśnie żołnierzom 2 Korpusu, lotnictwa i 1 Dywizji, że dostałem wykształcenie.
Potem pracowałem we firmie, która wytwarzała między innymi maszyny drukarskie. Zacząłem pracować jako inżynier, skończyłem jako naczelny dyrektor, tak że nie mogę narzekać. Tak się złożyło, że dostałem ofertę do Stanów, to był chyba 1970 rok. No i żeśmy pojechali do Stanów. Tego roku akurat było fatalne lato. Lato zdaje się było 7 lipca, jeden dzień, a reszta… Jedynie, co mieliśmy trochę słońca, tośmy pojechali na wakacje do Hiszpanii. Poza tym było trudno, miałem już dosyć związków zawodowych w Anglii, z którymi musiałem pertraktować jak byłem naczelnym dyrektorem. Było dużo wpływów komunistycznych i po prostu sobie myślę: „Trzeba zobaczyć nowy świat. Jak się teraz nie ruszymy, to się nigdy nie ruszymy”. Ruszyliśmy w świat na zasadzie, że pojedziemy do Stanów, popracuję pięć lat, zaoszczędzimy pięćdziesiąt tysięcy dolarów i wrócimy do Anglii. Myśmy zarobili więcej, ale jeszcze siedzimy dalej w Stanach. Tak że musieliśmy zmienić plany. Zresztą klimat nawet w Chicago, które nie ma najlepszego klimatu, ale jest lepszy, ma około trzy razy tyle słońca co mieliśmy w Anglii. To jednak wpływa na samopoczucie.

  • Mam jeszcze takie pytanie, bo wspomniał pan, że był pan w BS-ach. Czy pamięta pan jakieś akcje, które panowie wykonywali w ramach „Szarych Szeregów”?

Przed Powstaniem było szkolenie, a w czasie Powstania to byliśmy jako GS, pluton liniowy, żeśmy awansowali do „Grup Szturmowych”.

  • Ale chodziło mi o takie rzeczy jak przenoszenie prasy, malowanie.

Myśmy z internatu dużo tego nie robili, dlatego że były zawsze ograniczenia, żeby normalnie wyjść. Pierwsze, że były komplety prawie codziennie. Drugie, że wykonywali to bardzo zręcznie nasi koledzy z innych drużyn. Tak że akurat nasza drużyna nie była zaangażowana do tego.


Warszawa, 3 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Wiesław Tadeusz Chodorowski Pseudonim: „Sęp” Stopień: kapral Formacja: Zgrupowanie „Żyrafa”, pluton 227 Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter