Nazywam się Bolesław Biega, potocznie nazwany Bill Biega, urodzony w Warszawie w 1922 roku. Wychowałem się w Anglii, dlatego trochę źle mówię po polsku. Przyjechałem z powrotem do Polski w 1933 roku. Chodziłem do szkoły do gimnazjum Sułkowskich w Rydzynie koło Leszna Wielkopolskiego. Mój ojciec Bolesław Biega był kiedyś dyplomatą i był drugim sekretarzem poselstwa polskiego w Londynie. Moja mama [była] Angielką, którą mój ojciec poznał w Paryżu w czasie… [rokowań] traktatu wersalskiego po pierwszej wojnie. Potem, w latach trzydziestych, mój ojciec był niestety zwolniony z MSZ, bo odmówił podpisu przysięgi Piłsudskiemu, bo należał do partii narodowo-demokratycznej. Wkrótce potem dostał posadę jako dyrektor spółki akcyjnej, która wydawała bardzo popularną w owym czasie gazetę wieczorową „Wieczór Warszawski”. Oczywiście po zajęciu Warszawy przez Niemców ta praca została naturalnie zlikwidowana, wszystkie maszyny zabrane.
Moja mama niestety umarła. Jak mówiłem, była Angielką, a właściwie Irlandką.
Nazywała się Marjorie Thomas. Niestety umarła, jak miałem dwa lata. Później mój ojciec ożenił się drugi raz, znowu z Angielką. To małżeństwo nie było udane, tak że w czasie wojny już było trzecie małżeństwo, tym razem z Polką.
Tak, byłem jedynakiem.
Dzień wybuchu wojny pamiętam bardzo dobrze, bo słyszeliśmy, jak bomby spadały na Okęcie, jak gdzieś wyły alarmy i tak dalej. Należałem do POW… Organizacja Przysposobienia Wojskowego i od razu z miejsca się zgłosiłem do posterunku POW Warszawy i siedziałem tam, gdzie był stadion Legii, jako telefonista, siedziałem przy telefonie. Jak zaczęła się ewakuacja Warszawy, już nie pamiętam, ale chyba ósmego dnia, to byłem ostatni na posterunku i nikogo [już] nie było, więc nie wiedziałem, gdzie wszyscy poszli. Wróciłem do domu. Mieszkaliśmy na Narbutta, zaraz koło Rakowieckiej. Powiedziałem, że idę szukać swojego oddziału i wyszedłem z domu. Dogoniłem swój oddział gdzieś już na wschodzie Wisły i tak myśmy maszerowali prawie aż do granicy sowieckiej. Gdzieś za Brześciem myśmy siedli do jakiegoś pociągu i, pamiętam, pociąg stanął na linii wzdłuż granicy sowieckiej. Nagle była wiadomość, że weszła armia sowiecka. Nasz oddział wyszedł z pociągu i myśmy maszerowali razem z jakimś batalionem korpusu granicznego z powrotem na zachód i doszliśmy aż pod Kock, gdzie była ostatnia bitwa. To było już w październiku, 2 czy 3 października. Byłem ze swoim kuzynem, nawet był ranny w tej [bitwie], przy ostatnich strzałach wojny 1939 roku.
Później dostałem się z powrotem do Warszawy i szczęśliwie znalazłem rodzinę jeszcze na Narbutta, dom jeszcze jakoś [ocalał]. Od razu zacząłem chodzić do [nowej] szkoły, bo naturalnie do Poznańskiego, do Rydzyni już nie można było wrócić. Zapisałem się do Gimnazjum [Mazowieckiego] przy placu Unii Lubelskiej. Chodziłem jakieś trzy tygodnie i wtedy Niemcy zamknęli wszystkie szkoły powyżej szóstej klasy, już nie pamiętam dokładnie. Zdaje się, że do szóstej klasy szkoły powszechnej pozwalali, a wszystko [powyżej] było zamknięte. Wtedy w Warszawie zaczęły się rozmaite aresztowania. Mój ojciec wysłał mnie do lasów koło Mińska Mazowieckiego. Jego kolega, dyrektor „Dobrego Wieczoru” (drugiej gazety) miał siostrzeńca. Z tym siostrzeńcem, który nazywał się Brzosko, myśmy zostali wysłani i pracowaliśmy w lesie. Mieszkaliśmy w leśniczówce za Mińskiem Mazowieckim. Przez całą zimę myśmy tam pracowali i na wiosnę ojciec kazał wrócić z powrotem, bo zaczęły się komplety. Gimnazjum Mazowieckie organizowało komplety i przez rok chodziłem na komplety i zdałem maturę. W tym samym czasie zapisałem się do jakiejś organizacji podziemnej, już nawet nie wiem, jak się nazywała. Kontakt się zerwał bardzo szybko, wkrótce po zdaniu matury, dlatego że była wsypa. Ktoś wpadł, byli aresztowani.
Była nas grupa, przede wszystkim Brzosko, z którym byłem w lesie. Przyjeżdżał nawet do nas do leśniczówki oficer polski. Zdaje mi się, że on nas wciągnął. Później został aresztowany i zginął w Oświęcimiu, to wiem od jego siostry. W każdym razie tak to było, już teraz pamiętam. Jak była ta wsypa, przez dłuższy czas nie miałem żadnego kontaktu. Potem już przez kogoś, nie bardzo pamiętam przez kogo, znowu dostałem się do organizacji, która się nazywała „Szare Szeregi”.
Zacząłem chodzić do podziemnej szkoły oficerskiej razem ze Staszkiem Brzosko przez prawie dwa lata. Razem skończyliśmy podziemną podchorążówkę. Wtedy dostaliśmy przydział do „Kilińskiego” i każdy z nas miał przydział ludzi, których myśmy z kolei szkolili. W międzyczasie Niemcy się zorientowali, że wojna się przeciąga i że potrzebują techników. Pozwolili na otworzenie szkoły Wawelberga, jako uczelnię dla techników, [bo] niemiecka armia potrzebowała techników. Równocześnie na uniwersytecie została otwarta szkoła medyczna Zaorskiego. Moja dziewczyna, jak się mówi po polsku, chodziła właśnie na uniwersytet do Zaorskiego, a ja chodziłem [do Wawelberga]. Ostatnie egzaminy na inżyniera zdałem w 1944 roku, miesiąc przed Powstaniem, bo Wawelberg został przeniesiony na politechnikę.
Nie wiem, czy to jest fakt znany, czy nie, ale wspomnę (o tym się dowiedziałem później), że tak jawnie nas profesorowie (jak na przykład Pożaryski, jeden z wielu profesorów) uczyli, bo dyrektor szkoły, który był Niemcem, po cichu nas wspierał. Ile razy była nagła inspekcja gestapo, która się zdarzała co parę tygodni, byliśmy z góry ostrzegani, że będzie inspekcja. Oczywiście wszystkie niewłaściwe podręczniki zostały schowane i uczyliśmy się… lutowania drutów i takich rzeczy. Podobne rzeczy działy się u Zaorskiego. Wspominam, bo nie wszyscy zdają sobie sprawę, że byli wśród Niemców w okupowanej Polsce tacy, którzy nam sprzyjali, pomagali. Byli tacy.
Szkoliłem grupę ludzi. Zebrania mieliśmy mniej więcej dwa, trzy razy w tygodniu w rozmaitych miejscach w grupach po pięciu. Jedno z miejsc zebrań było w instytucie niemieckim, zapomniałem, jak się nazywa. To [przed wojną] była polska instytucja standardów miar i w podziemiach instytutu fabrykowali części do „Błyskawicy”, karabinów maszynowych – w podziemiach, pod samym nosem Niemców. Brałem udział w niektórych działaniach dywersyjnych, ale w małych, nic specjalnego.
Uczyłem obchodzenia się z bronią, uczyłem zasadniczych manewrów. Już na początku 1944 roku mieliśmy wyznaczoną Pocztę Główną jako nasz pierwszy obiekt. Tak że myśmy studiowali plany poczty, opracowywaliśmy sposoby, jak można by ewentualnie wdrapać się do tej poczty. Uczyłem rzucania granatów, uczyłem czyszczenia pistoletów, pewnych zasad wojskowych, jak stanie na baczność, salutowanie i tak dalej. Głównie, oczywiście, chodziło o przygotowanie do Powstania.
Tak.
Przynosiłem broń, uczyłem rozbierać i czyścić broń.
Muszę powiedzieć, że trochę mi nazwiska wyszły z głowy. Oczywiście mam to wszystko zapisane, ale w tej chwili nie bardzo mogę powiedzieć. Brzosko, o którym wspominam, był w tej samej 2. kompanii, tylko prowadził inny pluton, a robił dokładnie to samo co ja. Pierwszy alarm był, zdaje się, 25 lipca i myśmy się zebrali na punkcie alarmowym na Marszałkowskiej zaraz koło rogu Świętokrzyskiej. Oczywiście myśmy tam spędzili całą noc. Potem to zostało odwołane i poszliśmy do domów.
Mój ojciec… w dalszym ciągu urzędował tam, gdzie był „Wieczór Warszawski”, oczywiście wszystkie maszyny drukarskie były zabrane. Utrzymywał się przy życiu [dzięki] produkowaniu płynu do mięsa a’la Maggi. Z tego się utrzymywał. Produkował to tam, gdzie dawniej drukował się „Wieczór Warszawski”. Przy robieniu tych płynów pracowało kilku ludzi.
Ojciec był bardzo czynny, był w jednej z komórek rządu podziemnego. Robiłem nawet tłumaczenie z polskiego na angielski pewnych dyrektyw, żeby posłać do Anglii, rozmaitych decyzji robionych przez rząd podziemny w Warszawie. Mój ojciec pracował wtedy między innymi nad odbudową gospodarczą Polski. Tak że już układali plany, jak będziemy odbudowywać Warszawę. Oczywiście nikt o tym nie wiedział, że Warszawa będzie kompletnie zniszczona, ale wiadomo było, że będzie dużo do [odbudowania].
Zdarzyły się. Miałem kilku znajomych, którzy zniknęli. Po prostu albo dostali się w uliczną łapankę, albo gdzieś zostali przypadkowo zaaresztowani, nie wiadomo. Miałem kilku kolegów, którzy w owym czasie zniknęli.
Już w podchorążówce byłem nauczony, jak się [zachować]. Nigdy nie szedłem ulicą bezmyślnie. Tak jak się widzi w dzisiejszych filmach, że agent CIA chodzi i patrzy w lewo, w prawo, to tak w czasie okupacji chodziłem i patrzyłem zawsze w lewo, w prawo, [do] tyłu. Tylko gdzieś coś zauważyłem podejrzanego, to od razu szukałem miejsca, gdzie [można] zmienić kierunek, wejść w inną ulicę. W ten sposób kilka razy udało mi się uniknąć łapanki.
Jeździłem tramwajem z bronią. Cały czas musiałem mieć się na baczności.
Tak. Nawet na wiosnę 1944 roku dostałem angielski lekki karabin maszynowy [Sten], który był ze zrzutu. Oczywiście był cały wysmarowany, opakowany i mnie dano do wyczyszczenia. Całą niedzielę spędziłem w mieszkaniu mojej przyszłej żony. Myśmy we dwójkę tę broń oczyścili, rozebrali, złożyli z powrotem i potem schowałem pod kartoflami u niej w piwnicy.
Dosyć prozaicznie, bo jej matka była siostrą trzeciej żony mojego ojca. Jej ojcem był Stefan Treutler i był właścicielem apteki na Nowym Świecie 60. Dzisiaj w dalszym ciągu tam jest apteka. W tym domu mieszkała na pierwszym piętrze. W 1939 roku ten dom został zbombardowany. W czasie oblężenia Warszawy była na wsi z matką. Przez parę tygodni mieszkała u nas w domu. Miała siostrę bliźniaczkę, więc miałem bardzo przyjemne życie, miałem w domu dwie ładne bliźniaczki.
Było bardzo trudno [odróżnić]. W końcu doszedłem do tego, że jedna miała małą kropkę na nosie, to była siostra.
Siostra była Hala i przez wiele lat z fotografii publikowanej z naszego ślubu błędnie wymieniali, że moją żoną była Halina, ale moją przyszłą żoną była Alicja, w skrócie Lili, jak Lili Marlen.
Później wciągnąłem ją do konspiracji. Ponieważ, jak mówiłem, była w szkole medycznej, to [zaczęła] organizować i uczyć drużynę sanitariuszek. Zwerbowane dziewczęta uczyła bandażować, uczyła, jak obchodzić się z ranami i tak dalej. Ja znowu tą samą drużynę uczyłem obchodzić się z bronią i [uczyłem] zasadniczych rzeczy wojskowych, które będą musiały znać, tak że nie tylko szkoliłem… strzelców, ale szkoliłem też dziewczęta.
Na przykład matka Lili była taka, że piekielnie się wszystkiego bała. Żeby wiedziała, co się naprawdę dzieje u niej w domu, to by umarła ze strachu. Trzymałem broń u niej w mieszkaniu i ona o tym nie wiedziała. Znalazłem bardzo dobre miejsce na moją broń. W dawnych polskich mieszkaniach przy kuchni było małe wnętrze, gdzie było łóżko dla służących. Bardzo często nie mogłem się dostać do domu na Mokotów, bo często uczyłem na Woli. Godzina policyjna [była] o godzinie ósmej i nie mogłem dojechać do domu, a ona mieszkała na Wilczej, więc spędzałem noc na Wilczej. W kuchni, tam gdzie jest sink do zmywania, w suficie była klapka, gdzie można było dostać się do wyłączników wody mieszkania piętro wyżej. Odkryłem, że przez tą klapkę można było [dosięgnąć] ręką do dziury w ścianie. Trzymałem w tym miejscu pistolety i granaty. Myślałem, że to jest takie widoczne, że nikt [tam nie będzie szukał]. Rzeczywiście, jak w dniu Powstania zostałem wywołany, stanąłem na krzesło i zacząłem wyciągać broń, to matka, prawie że zemdlała [ze strachu!]
Później jak ona wyszła z Warszawy, to w tym samym miejscu schowała swoje srebro. Mieszkanie, ten dom uniknął jakoś zniszczenia przez zbombardowanie i po Powstaniu przejęła go lokalna komenda niemiecka. Tak że ten dom ocalał, nigdy nie został zburzony. Jak przyszli bolszewicy, ten dom zajęła jakaś bolszewicka komenda, dlatego że dom był cały, nawet okna istniały. Dopiero dwa lata po tak zwanym oswobodzeniu Polski matka Lilly, która została w Warszawie (ale znalazła mieszkanko gdzie indziej) prosiła jakiegoś znajomego, żeby się tam wdrapał. To srebro [przez kilka miesięcy] okupacji niemieckiej i potem [lata] sowieckiej [okupacji tam leżało]. To był dobry schowek.
Zasadniczo używałem do szkolenia. [Poza tym], jak mówiłem, od czasu do czasu brałem udział w jakiejś akcji dywersyjnej. Nie w żadnym boju, tylko jako rear guard, tylna ochrona, wtedy wyciągałem [broń] i po powrocie znów chowałem. Oczywiście potem do Powstania zabrałem.
Jak alarm został odwołany, to myśmy poszli z powrotem do domu. Całą broń wyciągaliśmy z rozmaitych schowków – już nie pamiętam szczegółów. Szafranek „Frasza”, dowódca kompanii, znalazł bardzo blisko jakieś miejsce, żeby naszej broni, tych kilka karabinów, co mieliśmy (dwa czy trzy steny), nie wozić z powrotem na normalne miejsce. Zdaje się, że swoją broń też tam zostawiłem, nie zabrałem z powrotem do domu.
Tak że jak był ostateczny alarm na godzinę „W”, to zebrałem się tam już o godzinie pierwszej po południu, bo jakaś łączniczka bardzo szybko mnie znalazła. Telefony w Warszawie przecież działały. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że pod jednym względem okupacja Warszawy była zupełnie inna, niż powiedzmy okupacji Lwowa przez bolszewików. Telefony normalnie działały. Oczywiście trzeba [było] mówić kodem, ale można było spokojnie do kogoś zadzwonić, wyrazić słowo kodowe [na przykład]: „Proszę kupić mi kilogram marchewki”, co znaczyło: „Pójść na miejsce zebrania”.
Nie bardzo pamiętam. Byliśmy oczywiście trochę tym… skonsternowani. Ponieważ drugi alarm był wydany bardzo późno, dopiero wcześnie rano 1 sierpnia, to ci, którzy byli w pracy czy gdzieś, to się nie dowiedzieli. Ci, którzy siedzieli przy telefonach, tak jak ja, dostali szybką wiadomość.
Tak że z całej naszej grupy, to jakieś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt procent znalazło się na miejscu w godzinie „W”, nie wszyscy się dostali. Potem zostaliśmy uzupełnieni tymi, którzy mieli być gdzieś na Pradze, na Woli i nie dostali się do swoich oddziałów. Przyłączyli się do nas. Pierwsze strzały odbyły się na Marszałkowskiej przy Świętokrzyskiej. Zdaje się, jakieś dwadzieścia minut przed piątą była pierwsza strzelanina.
Miałem swój pistolet, to był Vis. Moja przyszła żona miała Waltera, którego dostała prywatnie od kogoś, sama sobie kupiła. [Było] parę granatów. Byli tacy, co w ogóle nie mieli broni. Mieliśmy, jak mówiłem, parę ręcznych karabinów.
Miałem dwa tygodnie przed Powstaniem ekspedycję, że kupiłem od Niemca broń w hotelu „Polonia”. To było bardzo ciekawe. Jedna z naszych sanitariuszek zawiadomiła Lili (pracowała jako pokojówka w hotelu „Polonia”, który był głównym hotelem oficerskim Wehrmachtu), że jest oficer niemiecki, który chce sprzedać broń. Od razu skomunikowałem się z moim dowódcą „Fraszą”. Powiedział: „No, mamy pieniądze, to dowiedz się, co to jest”. Poszedłem do tego hotelu „Polonia” i muszę powiedzieć, że miałem trochę strachu – trudno wiedzieć, czy jakaś pułapka, czy naprawdę [chce sprzedać]. Sanitariuszka dała wiadomość, żeby pójść do pokoju, nie pamiętam numeru, ale powiedzmy pokój 310. Udałem się do pokoju 310, oczywiście oficerowie niemieccy trochę dziwnie patrzyli na tego cywila. Przemknąłem sobie. Wiadomo, że w takiej sytuacji trzeba stanowczo maszerować naprzód i normalnie to wychodzi. I wyszło.
Umiałem po niemiecku. Potem siedziałem w tym pokoju, nazwijmy go 310, i czekam. Potem wchodzi oficer niemiecki, taki właśnie, co wrócił z frontu. Zdaje się, on był bardziej przestraszony niż ja, bo oczywiście wiadomo, że kula w łeb, jak jego [by przyłapano]. Usiedliśmy na łóżku i powiedział (już nie pamiętam dokładnie), że chce mi sprzedać około dziesięciu karabinów. Mówię: „No dobrze, co z amunicją?”. – „Ach, ileś tam, pięć tysięcy sztuk amunicji”. Targowaliśmy się. Już nie pamiętam, powiedzmy, że żądał dziesięć tysięcy marek, a ja powiedziałem: „Niemożliwe, ofiaruję pięć tysięcy”. Targowaliśmy się, targowaliśmy się, aż w końcu zgodziliśmy się na jakąś cenę. Umówiłem się, że następnego dnia przyjdę z pieniędzmi. Powiedział, że tak zrobi, że w tym pokoju ta broń będzie. Tego wieczora dostałem pieniądze od „Fraszy” i rano wróciłem do tego pokoju. Otworzyłem szafkę, a tam rzeczywiście było dziesięć karabinów owiniętych w gazety i amunicja. On potem wszedł do pokoju, sprawdziłem, że amunicja pasuje do karabinu, że wszystko jest w porządku, on przyszedł, dałem mu umówioną ilość dolarów, zasalutował i poszedł.
Z tym że teraz była kwestia, jak to wyciągnąć z hotelu „Polonia”. Nasza sanitariuszka zorganizowała z koleżankami, że broń włożyli w worki z brudną bielizną. Myśmy zorganizowali konwój, oczywiście cała drużyna z uzbrojoną wartą. Dwóch z rowerowymi wózkami podjechało do tylnych, kuchennych drzwi „Polonii”. Dziewczęta zniosły worki z brudną bielizną na wózki rowerowe i mieli je zawieźć gdzieś na Żelazną, nie pamiętam dokładnie gdzie. Najpierw dwie sanitariuszki [szły] z przodu, tak na badanie drogi. Oczywiście jak coś niebezpiecznego, to miały dać znak, spuszczając chustkę. Potem z tyłu za nimi dwóch, trzech naszych uzbrojonych, potem ci dwaj jechali na wózkach z brudną bielizną. Z tyłu znowu gwardia uzbrojona po lewej stronie ulicy i po prawej stronie. Było nas w tej akcji koło dwunastu. Pierwszy problem był [taki], że akurat wielki konwój niemiecki cofał się z frontu i jechał Alejami Jerozolimskimi, i musieliśmy stać na rogu i czekać, aż oni przejadą. Bardzo nieprzyjemne [było] to czekanie. Ale potem wszystko szło bez żadnych trudności, doszliśmy do miejsca przechowania gdzieś na Żelaznej, nie pamiętam gdzie, w każdym razie w tamtej dzielnicy. Karabiny rzeczywiście potem mieliśmy, to była część naszego uzbrojenia. Bez tych karabinów prawie że byśmy nie mieli w naszej kompanii [broni].
Bałem się, byłem w strachu.
Nasz pierwszy punkt to było PKO. Nie było żadnego problemu, była jakaś warta niemiecka. [Potem jedna] grupa szła zająć Prudential, a ja z drugą grupą do rogu Sienkiewicza. Cała Sienkiewicza była pod obstrzałem z karabinu maszynowego, który był na rogu, gdzie jest [teraz] hotel „Dom Chłopa”. Mniej więcej w tym miejscu był bunkier niemiecki i ulica Sienkiewicza była kompletnie pod obstrzałem, tak że przez ulicę w ogóle nie można było przejść. W domu narożnym [przy] placu Napoleona (to znaczy po północnej stronie Sienkiewicza) myśmy przemknęli wzdłuż tego muru i tam był posterunek niemiecki. Było tylko trzech, czterech żołnierzy, myśmy ich bardzo szybko [pokonali], oni zresztą, zdaje się, uciekli. Zobaczyli, że my idziemy przez plac Napoleona. Bez kłopotów myśmy zajęli nasz [wyznaczony cel]. Zadaniem mojej grupy (razem z Prudential) było zabezpieczenie tej strony placu Napoleona. Inne grupy atakowały pocztę. Oczywiście przez plac nie można było [przejść], tylko od Świętokrzyskiej, która wtedy była wąską ulicą. Atak na pocztę był z dwóch stron, a naszym zadaniem było zmusić Niemców, żeby myśleli, że atak będzie przez plac, żeby odwrócić ich uwagę. Niestety na rogu Sienkiewicza, po drugiej stronie Sienkiewicza była grupa Armii Ludowej. Mieliśmy mało amunicji i krzyczałem, czy oni mają amunicję. Ktoś z Armii Ludowej przez ulicę Sienkiewicza rzucił skrzynkę z amunicją, która wylądowała na samym chodniku. Na rogu ulicy były (tak jak i dziś) [klomby] z kwiatami i jakoś za tym utknęło. Wysunąłem się ze szczotką, żeby jakoś złapać tę skrzyneczkę z amunicją i w tym momencie dostałem ostrzał, byłem zraniony. Na tym właściwie zakończyła się moja akcja w Powstaniu.
Zabrali mnie do jakiegoś mieszkania w tym domu na rogu Sienkiewicza, bo jak mówiłem, Sienkiewicza była kompletnie pod obstrzałem i trudno było dojść. Następnego dnia już po zajęciu poczty zabrali mnie najpierw na PKO, gdzie był wielki szpital. Lekarz spojrzał na moją rękę i mówi: „Trzeba amputować”. Młody lekarz, który nazywał się [Mirosław Vitali] (skończył studia tuż przed 1939 rokiem; powierzono mu właśnie stworzenie szpitalika na ulicy Moniuszki) powiedział: „Nie, nie, ja spróbuję ratować”. Zabrali mnie na noszach do szpitalika w piwnicach sklepu papieru na ulicy Moniuszki. Tam bez żadnego rentgena, bez niczego jakoś tą rękę złożył. Tak że oczywiście sztywne, ale palcami mogłem ruszać. Nadzwyczajnie. Nawiasem mówiąc, ten chirurg później był w Anglii i od królowej angielskiej dostał najwyższe odznaczenie angielskie, jakie w ogóle można dać cudzoziemcowi za jego pracę chirurga dla rannych Anglików w Italii. Leżałem w tym szpitaliku. Kwatera Lili była oczywiście na poczcie. Jak mogła, to przybiegała mnie oglądać.
Jak mówiłem, „Frasza” (Franciszek Szafranek), dowódca kompanii też został ranny następnego dnia przy zdobywaniu poczty. Tak że dowództwo nad kompanią objął mój przyjaciel Staszek Brzosko, dlatego ciągle wspominam Brzosko, który objął dowództwo nad 2. kompanią. Ja byłem dowódcą jednego plutonu, on był dowódca drugiego plutonu, ja byłem ranny, tak że on objął dowództwo nad kompanią. „Frasza” mówi: „No, dlaczego wy się nie pobierzecie?”. Mówię: „No jak w takiej sytuacji możemy się pobrać?”. – „Ja to załatwię”. Przez gońca posłał notatkę do dowództwa batalionu i wieczorem goniec wrócił, że kapelan batalionowy „Corda” (zapomniałem jak się „Corda” naprawdę nazywał […]) przyszedł dać nam ślub. Zaraz „Frasza” posłał gońca na pocztę powiedzieć Lili, że jutro ma być jej ślub o godzinie jedenastej i niech się stawi. I przyszła.
Była bardzo zdziwiona.
Tak.
Muszę powiedzieć, że (jak wiadomo z fotografii) miałem całą rękę w gipsie. Nienajgorzej się czułem, [ale] bolało, oczywiście, że bolało. Miałem ranę na nodze, ale jakoś nienajgorzej się czułem. Żona Vitali, Rysia Vitali, chciała nam dać ich obrączki, ale ja odmówiłem. Myśmy używali tych kółek od firanek jako obrączki. Gdzieś od kogoś dostali mundur, bo ja byłem po cywilnemu, tylko z… opaską. Jakoś mnie na ślub w ten mundur ubrali, dlatego na zdjęciach jestem w mundurze, a to nie był mój mundur. Jakoś rękaw rozcięli, żeby porządnie wyglądało.
Nie, to było zupełnie przypadkowo. W „Adrii” po drugiej stronie ulicy była jednostka propagandowa Armii Krajowej. Jak usłyszeli, że po drugiej stronie ulicy odbywa się ślub, to przybiegli z aparatami i [kamerami] filmowymi, i Lokajski ze swoim aparatem. To było zupełnie przypadkowo.
Film został wyświetlony parę dni później w kinie „Palladium”. Moja (już teraz) żona zobaczyła siebie na filmie w kinie „Palladium”. Ja tego nie widziałem, bo wkrótce potem był okres tygodnia czy dwóch tygodni, kiedy bardzo źle się znowu czułem. Świadkowie na ślub nie przyszli, bo był niemiecki atak na pocztę od strony Nowego Światu, więc z moich kolegów nikt na ślub nie przyszedł. Były trzy czy cztery dziewczęta z jej drużyny, bo akurat nie były w tym momencie na służbie, były na odpoczynku. Ci wszyscy na zdjęciach, to nie są żadni [znajomi], to wszyscy z tego szpitala, z jakichś jednostek, które tu na Moniuszki się znajdowały. Dopiero później skończył się atak i urządzili ucztę weselną na poczcie, bo myśmy [zdobyli] wielkie magazyny. Były sardynki francuskie, angielskie papierosy, były francuskie wina zdobyte od Niemców. Ulica Bracka była pod obstrzałem z BGK. Trzeba było z Moniuszki przebiec pod barykadami. Po tej uczcie żona odprowadzała mnie do szpitala, a ci jej powiedzieli: „»Pałąk«, jak jesteś taki zdrowy, że możesz ślub brać, to dla ciebie miejsca w szpitalu już nie ma”. Tak że wróciłem na pocztę i leżałem gdzieś w pokoiku na łóżku na Poczcie Głównej. Potem znowu zacząłem się lepiej czuć.
To było dokładnie 13 sierpnia o jedenastej rano.
No oczywiście, że wiedzieliśmy. Ciągle były próby przebicia się przez Ogród Saski, żeby się z nimi połączyć, ale żadne ataki się nie udały. Jak już Niemcy zajęli Hale Mirowskie i plac przy Żelaznej Bramie – zdaje się, że gdzieś koło 10 sierpnia – to od tego czasu byliśmy w Śródmieściu kompletnie oddzieleni od Starówki. Tak że tylko już można było się komunikować kanałami. Szczęśliwie jeszcze działały telefony. Jeszcze w sierpniu działały – niektóre, nie zawsze, ale działały.
Oczywiście nie wiedzieliśmy o tym. Wiadomości przyszły trochę spóźnione.
Doktor Vitali i jego żona są bardzo widoczni. Na jednym zdjęciu „Frasza”, który był ranny w nogę, więc jakoś go przenieśli na górę do kaplicy. Ślub był w kaplicy, która była [urządzona] w sklepie, a szpitalik był w piwnicach. Dziewczęta z drużyny Lilly, a reszta osób to nie wiem, zupełnie przypadkowo tam się znaleźli.
Nie, nie, jedyną krytyczną osobą był mój ojciec. To nie ojciec żony sprzeciwiał się ślubowi, to nieprawda. Jej ojca w ogóle nie było, to mój ojciec się sprzeciwiał.
Jej matka dowiedziała się później, po fakcie. Mój ojciec, jak mówiłem, był w rządzie podziemnym, urzędował na ulicy Mazowieckiej bodajże pod numerem 10, tak że bardzo blisko. Był poprzedniego dnia, wieczorem przyszedł mnie odwiedzić. Powiedziałem: „Jutro będzie nasz ślub, więc proszę przyjść”. Powiedział: „Co ty, zwariowałeś?”. Mówię: „No co, może jutro nas zabiją, więc dlaczego nie?”.
Oczywiście odbywały się walki o PAST-ę, „Kiliński” był w to bardzo przecież włączony. Wszystkie nasze oddziały brały udział w walce o PAST-ę, o kościół Świętego Krzyża. Mój kolega, który miał być przy ślubie, tam właśnie został zabity w walkach o kościół Świętego Krzyża. Nasze oddziały były też w niektórych walkach o „Cafe Club”.
Siedziałem po prostu w biurze i służyłem jako łącznik. Wszyscy przychodzili i przynosili meldunki. Z końcem sierpnia Niemcy zaczęli bombardować pocztę. Myśmy urzędowali na trzecim piętrze. Jak zaczęli bombardować, myśmy stwierdzili, że niebezpiecznie na trzecim piętrze i zeszliśmy na parter do biur pocztowych. Oczywiście na miejscu była tylko część oddziału, dlatego że byli w walce. Byli tylko ci, co chwilowo byli… na odpoczynku, w odwodzie. Na poczcie może nas było piętnaście, może dwadzieścia osób. Inni byli na froncie czy w budynku PAST-y, czy na Nowym Świecie, czy w „Cafe Club”, czy gdzieś. Nagle miałem takie przeczucie, że w nas naprawdę trafią. Niemcy wybudowali schron pod główną podłogą sali poczty. Miałem przeczucie, [żeby] nie iść do schronu. [Mówili]: „Przecież tu dach ze szkła, więc najgorsze miejsce tu siedzieć. Trzeba do schronu”. Zmusiłem swoją żonę, zmusiłem Brzoskę, bo był chwilowo na odpoczynku, kilku innych kolegów i powiedziałem: „Nie idźcie do schronu”. W tym momencie bomba trafiła w samo miejsce, gdzie był żelbetowy dach zrobiony przez Niemców nad schronem i ten cały żelbetowy dach zgniótł wszystkich, którzy byli w schronie. Tak że to było tylko przeczucie, nic innego.
Noc spędziłem z grupą jeńców niemieckich, których myśmy wzięli do niewoli przy budynku PAST-y. Próbowaliśmy [ratować], rozbijali beton, ale oczywiście nikogo żywego nie wyciągnęli. Myśmy uciekli po wymyciu się trochę, poszliśmy do szkoły Górskiego, gdzie była 3. kompania, ale moja żona mówi: „Uciekajmy stąd, następny cel będzie szkoła Górskiego”. Tak powiedziała. Wcześnie rano myśmy wyszli stamtąd, poszliśmy na Chmielną do sklepu Radzymińskiego. To znaczy sklepu już nie było, był budynek, gdzie był kiedyś sklep. Mieliśmy punkt obserwacyjny naszego oddziału, tam były same ruiny. Szczęście, bo godzinę później szkoła Górskiego została kompletnie zbombardowana i znowu kilkudziesięciu zginęło. Przeczucie, tylko przeczucia człowieka ratują.
Na poczcie zginęło w przybliżeniu koło dwudziestu, dwudziestu pięciu. Na szczęście większość oddziału była na froncie.
Jeńców niemieckich myśmy dobrze traktowali, tylko kazaliśmy im ciężko pracować. Całą noc kopali…, ale żadnego żywego myśmy nie znaleźli. Ostatnie dwa tygodnie Powstania byłem znowu dowódcą kompanii, która kiedyś liczyła 180 osób, a ja miałem [teraz tylko] czternaście osób, a z tego co najmniej połowa tak jak ja ranni. Utrzymaliśmy posterunek przy rogu Chmielnej i Brackiej. Między nami a Alejami Jerozolimskimi były same gruzy. Tak że było trochę obstrzału od BGK, bo tam jeszcze byli Niemcy. Poza tym ostatnie dwa tygodnie u nas było spokojnie. Raz tylko czołg niemiecki podjechał Bracką. Myśmy obrzucili [go] jakimiś butelkami z benzyną i szybko się wycofali. Strzelili dwa razy w domy na rogu jasnej i Brackiej, i czołg się wycofał. Nie udało się nam unieszkodliwić, tylko zmusić do cofnięcia. To była chyba jedyna akcja przez całe dwa tygodnie. Siedzieliśmy na tym posterunku, patrząc przez gruzy.
Pamiętam dobrze, dlatego że właściwie wielu z nich zajęło miejsce ujących u „Kilińskiego” na tym samym odcinku Chmielna-Nowy Świat – to praktycznie wszystko była linia frontowa.
Bardzo smutne, bardzo smętnie było. Już wiedzieliśmy, że to jest… [koniec]. Pamiętam, że gdzieś się wdrapałem na wyższy budynek, już nie pamiętam jaki. Obserwowałem, jak Niemcy wysadzili most Poniatowskiego, jak cofnęli się z Pragi. Wiadomo, że Rosjanie są po drugiej stronie brzegu, ale przecież żadnej pomocy [nie udzielili]. Atak na Czerniaków – wiadomo, że Berling został właściwie zdegradowany za to, że zrobił ten atak, bo przecież to było wbrew rozkazom. Dlatego atak na Czerniaków przez 1. Dywizję Polską nie udał się, bo przecież nie miał żadnego wsparcia – ani wsparcia artylerii, ani wsparcia lotnictwa. Tak że byli skazani na to, że się nie uda. Okropność, to było okropne.
Pod koniec to prawie całym naszym pożywieniem były placki zrobione z jęczmienia. Ostatnie parę dni, to każdy na osobę dostał może trzy placki i to wszystko, [co było] do jedzenia, nic więcej. Głodno było.
Bardzo kiepsko, łapaliśmy wodę z deszczu.
Byłem ranny, a żona (jak mówiłem) była w kinie.
Bez żadnych [obrażeń], oczywiście [miała] jakieś tam małe [ranki] od szrapnela czy coś, ale szczęśliwie nic szkodliwego.
Tak, pamiętam. Obserwowałem, ale oczywiście większość tego spadło w niemieckie ręce. W owym czasie to już było po upadku Starego Miasta, tak że [w naszych rękach były] tylko kawałki południowego Śródmieścia, troszeczkę na Mokotowie, [My mieliśmy] mniej więcej do Zielnej – zajęliśmy już bardzo mały teren. Bardzo mało myśmy z tego dostali. Naturalnie ucieszyliśmy się, ale [było niewiele].
[Obawialiśmy się], co z nami będzie?
Naturalnie. Na początku Powstania wiadomo: każdy złapany zostawał z miejsca rozstrzelany czy w taki czy inny sposób zamordowany. Dopiero we wrześniu, jak był pierwszy rozejm na wyjście ludności cywilnej, sytuacja trochę się zmieniła. Już była mowa (nie bardzo myśmy w to wierzyli), że odtąd będą nas traktować jako normalne siły zbrojne według traktatu genewskiego. Szepty takie były, ale nikt nie bardzo w to wierzył.
Mieliśmy ciągle, byli. Pod koniec już nie, ale co najmniej do pierwszego tygodnia września. Ale zdaje się… W każdym razie tu na Śródmieściu wszystkich już znaleziono. Pierwsze cztery tygodnie ciągle były te problemy. Miałem znajomego, który został zabity. Szedł sobie ulicą i nagle jeden strzał, nie był wiadomo skąd.
Jak już było wiadomo o tym, że rzeczywiście zostało podpisane zawieszenie broni według traktatu genewskiego, to naturalnie wielka ulga. Wtedy zarówno mój ojciec i żona przekonali mnie, że powinienem wrócić do szpitala, żeby pójść do jenieckiego szpitala, nie do normalnego obozu. Poszedłem do szpitala na ulicy Poznańskiej, niedaleko politechniki. Ten sam szpital, gdzie wtedy już był ten sam doktor Vitali, tak że [byłem] pod jego opieką i jego żony. Ze szpitala myśmy patrzyli, jak wszyscy maszerują, oddają broń koło politechniki, to widzieliśmy. Nas wywieźli dwa dni później niemieckim pociągiem sanitarnym. Muszę powiedzieć, że jeżeli [chodzi] o traktowanie nas przez Niemców pod koniec Powstania, to nie mam żadnych zarzutów. Oni nas traktowali… z szacunkiem. To były wagony towarowe, ale były prycze, kuchenka, mieliśmy starego Niemca, który nas karmił. Tak że [to był] normalny pociąg sanitarny, który woził rannych niemieckich. Jedynym zgrzytem było to (niewiele w literaturze o tym czytałem), że ten pociąg został zatrzymany w Łodzi i było starcie między wojskiem i SS. Wyładowali nas chodzących z tego pociągu, bo wszyscy byli ranni plus lekarze, plus sanitariuszki. W tym pociągu były nawet rodziny lekarzy z dziećmi, bo jednym z warunków [było], że lekarze mogą zabrać ze sobą swoje rodziny. Jeden nawet z pieskiem, naprawdę był piesek.
Władowali nas do tramwajów i zabrali do obozu koncentracyjnego, tam gdzie przedtem trzymali Żydów. Och, Boże, co za warunki. Mówiliśmy sobie: „To tak Niemcy honorują podpisane traktaty?”. Ale wojsko wygrało sprawę i pod wieczór załadowali z powrotem [do tego samego pociągu], a tych ciężko rannych z pociągu w ogóle nie wyładowali. Załadowali nas w tramwaje i zawieźli z powrotem na bocznicę kolejową do pociągu. Jak myśmy przyjechali, to było coś niepokojącego, bo SS wystawiło warty koło pociągu. Myślimy: „O, coś niedobrze”. Jak wróciliśmy, warty były z normalnego wojska niemieckiego. Jak myśmy jechali tramwajem przez Łódź, to ludność biegała ulicami, rzucali do nas chleb, marchewki, co mogli. Żołnierze niemieccy nie przeszkadzali, pozwalali. Oczywiście SS i policja, i gestapo stali tam z boku, ponuro. Był rzeczywiście konflikt między wojskiem a SS, ale wojsko wygrało. Potem zawieźli nas do Zeithain Stalag IV-B koło Mühlberga, to jest mniej więcej w połowie drogi między Lipskiem i Dreznem po wschodniej stronie Łaby.
To był obóz szpitalny w kształcie wielkiej litery L, a właściwie to był trójkąt. Jedna strona trójkąta, to były niemieckie składy wojskowe. Jeden bok, to były sami Rosjanie – Rosjan bardzo źle traktowali. Trzeci bok – jedno zagrodzenie, to byliśmy my, drugie zagrodzenie byli Włosi i małe zagrodzenie, gdzie byli Polacy z 1939 roku chorzy na gruźlicę. Dużo ich nie było, dokładnie nie wiem, [ale] koło trzydziestu. Myśmy byli od siebie oddzieleni, tylko przez druty mogliśmy do siebie krzyczeć i rozmawiać. Tam siedzieliśmy do czasu, jak ruszyła ofensywa rosyjska i z drugiej strony amerykańska. Niestety byliśmy po złej stronie Łaby. Oczywiście myśmy o tym nie wiedzieli, że był podpisany układ miedzy Rooseveltem i Stalinem, ze wojska amerykańskie mają awansować do linii Łaby i rzeki Mulde na zachód od Drezna, i mają tam stanąć. [Nasi] strażnicy mówią: „Amerykanie będą tu jutro, będą tu pojutrze!”. Strażnicy się cieszyli. Rosjanie byli jeszcze na Śląsku. Tydzień minął, a tych Amerykanów w ogóle nie ma. Stanęli sobie.
Jak już było słychać rosyjską artylerię, zbliżyła się, to w nocy byłem w tym samym baraku, co mąż zaufania naszego obozu. W obozach jenieckich jest tak, że każdy obóz ma swoją własną komendę i męża zaufania, który jest łącznikiem z władzami niemieckimi. Mąż zaufania naszego obozu był w tym samym baraku co ja. Nagle w nocy przyszedł wartownik niemiecki, obudził go i zabrał do komendy. Opisał nam, jak wrócił, że komendant tego obozu był Oberstarzt, czyli pułkownik lekarz (był dowódcą całego obozu ze strony niemieckiej) stanął na baczność, zasalutował. Przyszli mąż zaufania polski, mąż zaufania włoski, mąż zaufania Francuz i mąż zaufania z 1939 roku, Polak – Rosjan nie [było]. Zasalutował i powiedział: „Meine Herren, moja wojna się skończyła. Tu są klucze obozu”. Nie powiedział Heil Hitler!, zasalutował, wsiadł do samochodu i pojechał. Konsternacja: co teraz? Jeszcze było dużo ciężko rannych w naszym obozie. Komendant, pułkownik Strehl, też lekarz, od razu dostał radio od Niemców i dowiedział się, że rozkazem Eisenhowera wszyscy jeńcy mają siedzieć na miejscu, dopóki nie przyjdą alianci, żeby nie robić zamieszania w ruchu wojsk. Pułkownik Strehl jest prawdziwym wojskowym i mówi: „Generał Eisenhower tak kazał, to nie wolno nikomu wyjść z obozu” i obstawił obóz wartownikami, żeby nikt nie wyszedł.
Tak, tak żołnierze czasami myślą: rozkaz jest rozkaz. Dwóch Polaków oficerów, którzy byli w armii francuskiej przyszło do nas i powiedzieli: „My mamy tajne radio i nasze instrukcje z Londynu są [takie, żeby] nie wpaść w ręce bolszewików. I radzę, jak kto może, żeby [wyszedł na zachód]”. Dowiedzieliśmy się, że jeszcze pięćdziesiąt kilometrów byli Niemcy, Amerykanie sobie stanęli i sobie czekali. [Moja żona] też była w tym samym obozie, bo [to był] obóz szpitalny i ona pracowała jako pielęgniarka i dentystka. To był mieszany [obóz], wszyscy razem, kobiety i mężczyźni; zdaje się, że jedyny taki obóz w całej wojnie. Nasza grupa: ja, i moja żona, i jeszcze jedna kobieta – w sumie [było] nas koło dziesięciu i myśmy po prostu [przecięli druty i] wyszli. Pierwszy problem, to było przedostać się przez… Elbę, czyli Łabę. Jedyny most przez Łabę był strzeżony przez SS. Niemcy to są rzeczywiście ciekawi ludzie. Ewakuowali na zachód wszystkich jeńców alianckich, Amerykanów, Brytyjczyków – maszerowali z powrotem na zachód. Dlaczego nie zostawili tych wszystkich jeńców, żeby ich bolszewicy wzięli? Przecież Niemcy też nie mieli ani transportu, ani jedzenia też już nie mieli, to był koniec [wojny]. Dlaczego to robili, nie wiem.
W każdym razie szła grupa jeńców Anglików, a ja powiedziałem po angielsku, kim my jesteśmy i że chcemy się w nich wmieszać, żeby się przedostać przez most. Mój kolega mówił biegle po niemiecku. Mieliśmy papierosy amerykańskie z paczek Czerwonego Krzyża przysyłanych do obozów jenieckich, poszedł do sierżanta, który prowadził cały konwój, dał mu paczkę amerykańskich papierosów i prosił, czy możemy iść razem z nimi. Wmieszaliśmy się między tych Anglików i tak myśmy przeszli przez ten most.
Oczywiście. Jak już przeszliśmy przez to miasteczko po drugiej stronie Łaby i już byliśmy z powrotem na wsi, myśmy podziękowali i poszliśmy sobie swoją drogą. Byliśmy bardzo zmęczeni, głodni. Doszliśmy do folwarku i byli [tam] Polacy, którzy pracowali na roli u Niemców. Dali nam miejsce do spania w stodole i karmili nas. Ale w nocy zaczęła bić artyleria sowiecka z drugiej strony rzeki. Myśmy powiedzieli: „Trzeba dalej iść”. Myśmy maszerowali przez ten kawałek Niemiec, trzy dni przez pięćdziesiąt kilometrów, żeby się dostać do Amerykanów.
Po Powstaniu Warszawskim już wiedzieli, dlaczego trzeba. Przecież to było jasne, przecież Powstanie upadło, bo bolszewicy chcieli, żeby Powstanie upadło. Wiadomo było. Już przecież mieliśmy przed Powstaniem w głowie wielki znak zapytania: „Co z tego wyjdzie?”, bo wiedzieliśmy, co się działo na Wileńszczyźnie. Nasi partyzanci walczyli przeciwko Niemcom, przyszli Rosjanie i [partyzanci] zostali zaaresztowani, już wiedzieliśmy o tym. Nie był żadnej kwestii, co mamy zrobić.
Naturalnie, tak.
Jak doszliśmy do Amerykanów, to pierwsze pytanie było: „Gdzie są ruscy?”. Mówię: „Ruscy są dziesięć kilometrów z tyłu za nami, ale gdybyście nie siedzieli tutaj na dupie swojej, to byście nas oswobodzili i byśmy nie musieli trzy dni maszerować”. Tak Amerykaninowi powiedziałem w oczy. On mówi: „No, nasze rozkazy były, [żeby] tu [czekać]”.
Żeby już nie przeciągać – zostałem zwerbowany, żeby być oficerem łącznikowym do armii amerykańskiej. Tymczasem, oficer [polski] przyjechał z Londynu i po prostu wypisał legitymację. Dostałem w ostatnich dniach Powstania stopień porucznika z rozkazu „Bora”. Amerykańskie dywizje, jednostki wojskowe na terenie środkowych Niemiec nie wiedziały o tym, że ten teren ma być oddany Rosjanom.
Jak polscy oficerowie przyjechali z Londynu z kopią… decyzji jałtańskiej, to Amerykanie nie wierzyli oczom. „Po co myśmy wywalczyli te Niemcy i mamy tym ruskim oddać?”. Nie mogli w to uwierzyć. Myśmy zorganizowali ewakuację wszystkich Polaków, którzy chcieli na Zachód. Oczywiście byli tacy, którzy powiedzieli: „Nie, my chcemy do domu jak najszybciej wrócić”. Zostali na miejscu w rozmaitych koszarach, gdzie były obozy cywilne. Polscy wojskowi z jenieckich obozów już dawno zostali ewakuowani na zachód, a ewakuacja cywilów była dopiero na sam rozkaz Eisenhowera. Myśmy ewakuowali głównie z terenów Saksonii, Hessen, Lipska – ten cały [obszar], co to później były Wschodnie Niemcy. Myśmy ewakuowali na zachód około siedemdziesięciu tysięcy ludzi znowu do takich samych obozów pod opieką amerykańską, UNRRA i tak dalej.
Ewakuację wykonała oczywiście armia amerykańska. Asystą do tego byliśmy my, oficerowie łącznikowi z Londynu, który [koordynował].
Myśmy [zdecydowali], że pod sowiecką [okupację] już nie idziemy. Już wiedzieliśmy, co to znaczy sowiecka okupacja. Wiedzieliśmy z tego, co się działo w czerwcu i w lipcu 1944 roku. Potem nas w Warszawie zostawili na lodzie. Przecież nawet nie pozwolili lądować alianckim samolotom…
W końcu po miesiącach [okupacji], w 1945 roku jeszcze tak źle w Polsce nie było. Dopiero później, jak wrócili, wiele z nich zostało zaaresztowanych.
Cały rząd podziemny z Warszawy wyszedł razem z cywilami i urzędowali w okolicy Pruszkowa. Jak wiadomo, nakazem Mikołajczyka ujawnili się w Pruszkowie i zostali zaaresztowani. Potem był „proces szesnastu” w Moskwie. Mój ojciec, nie wiem dlaczego, spóźnił się na to zebranie. Tak że nie został zaaresztowany na tym zebraniu w Pruszkowie, tylko dwie godziny później na stacji kolejowej. Zamiast do Moskwy, to prosto na Sybir [go wywieźli]. Udało mu się szczęśliwie. Nasza rodzina ma naprawdę wielkie szczęście. W łagrze na północnym Uralu był [razem] z Niemcami. Jak Sowieci zaczęli organizować Wschodnie Niemcy, to werbowali wśród tych wywiezionych Niemców do służby bezpieczeństwa, do policji i tak dalej, do Wschodnich Niemiec. Nie mam nic za złe Niemcom, którzy byli w łagrze i żeby się wydostać zgodzili się, żeby pójść do służby do Wschodnich Niemiec. Mój ojciec, mówiąc doskonale po niemiecku, jakoś się wśliznął i razem z nimi sowieckim transportem został przywieziony do Niemiec. Potem z Niemiec wrócił do Polski i pracował razem z Mikołajczykiem, Korbońskim et cetera w organizowaniu wyborów.
Miałem w Warszawie ciotkę. Lili miała swoją matkę i przez pocztę, jaka istniała, wysyłaliśmy rozmaite listy, jakieś listy doszły. Tak że jak ojciec dostał się na wolność, to miał nasz adres i napisał do nas. [Byliśmy] wielce szczęśliwi, że się wydostał.
Tak. Oczywiście miałem angielską rodzinę. Po ewakuacji ze środkowych Niemiec poszedłem do Amerykanów i mówię: „Dobrze, robiłem to, co wyście prosili. Teraz proszę mnie do Anglii wysłać, do mojej rodziny”. Bo już wtedy Anglicy zamknęli bariery, już mieli dosyć Polaków. W głównej komendzie amerykańskiej we Frankfurcie jakiś generał [amerykański] wypisał dla mnie specjalną przepustkę, żebym jechał jako jego osobisty wysłannik do Anglii. W ten sposób dostałem się do Anglii, bo już zamknęli granice dla Polaków. W Anglii zweryfikowałem się w sztabie polskim i zostałem posłany z powrotem [do Niemiec] już jako prawdziwy, zapłacony przez króla angielskiego, oficer polski, jako urzędowy oficer łącznikowy do armii amerykańskiej. Pracowałem, miałem całe biuro z wielkim napisem Polish liaison officer (polski oficer łącznikowy) z flagą polską – wszystko w Esslingen [koło Sztutgartu]. . Tam się zajmowałem opieką nad wszystkimi Polakami w rozmaitych obozach w całej Wirtembergii, w tym obszarze. Jeździłem codziennie, broniłem ich w sądach, ktoś ukradł jakieś kurczaki i [podano go] do sądu, to wyciągałem – takie rzeczy.
Ona była razem ze mną cały czas. Przy ewakuacji… urzędowaliśmy w Lipsku. Z małego miasta [Grimma] przenieśliśmy się potem do Lipska, gdzie była komenda główna organizacji armii amerykańskiej na ten cały obszar [VII Cors] i byliśmy tam zasadniczo w sztabie, jako oficerowie pracujący dla sztabu amerykańskiego przy organizacji ewakuacji. Żona jeździła z szoferem po wszystkich szpitalach, szukając polskich chorych i rannych. Znalazła kilkudziesięciu i potem karetkami [Amerykanie] wywieźli na zachód.
W końcu powiedziałem, że mam rodzinę angielską. Po współżyciu przez półtora roku Amerykanami zdecydowałem, że będę miał lepsze szanse życiowe w Ameryce. Pracowałem przy wysyłaniu tysięcy Polaków do Ameryki, a sam nie mogłem pojechać, bo prawa amerykańskie są bardzo… [restrykcyjne]. Dopiero w 1950 roku Kongres Stanów Zjednoczonych uchwalił specjalną ustawę, na danie specjalnych wiz dla dziesięciu tysięcy oficerów i żołnierzy polskich, wojskowych polskich [w jednostkach przy Anglikach]. Dostaliśmy natychmiast dwie takie wizy i wyjechaliśmy do Ameryki.
Tak. Wychowaliśmy dobrą rodzinę. Pracowałem jako inżynier, przez znajomość języków dostałem pracę w handlu zagranicznym do sprzedawania sprzętu amerykańskiego. Pierwszy raz przyjechałem do Polski w 1972 roku za czasów Gierka, jak myśmy zaczęli próby sprzedawania sprzętu elektrotechnicznego.
Warszawa była bardzo smutna wtedy, bardzo smutna. Oczywiście jak napisałem, że przyjeżdżam do Warszawy do mojej rodziny, to [były] prośby, żeby przywozić guziki, nici, pastę do zębów i takie rzeczy – to smutne. Tak że dlatego w owym czasie nie chciałem swoich dzieci przywieźć do Polski, bo to było dla mnie przygnębiające, niby Polska wolna, ale nie wolna. Dla mnie to było bardzo smutne. Oczywiście cieszyłem się, widząc znajomych i tak dalej. Moje osobiste uczucie nie było szczęśliwe.
Zaraz w 1990 roku, natychmiast [po uwolnieniu Polski]. Tak, to było pięknie zobaczyć znowu orła z koroną.
Naturalnie.
Muszę powiedzieć, że… człowiek jest zdany na siebie i ewentualnie na dobrych przyjaciół. Moje zupełnie przypadkowe doświadczenie [pokazuje], że trzeba pracować i pchać się naprzód własnymi siłami, nie trzeba czekać na to, żeby ktoś pomógł. To mi dało [Powstanie], że trzeba ciągle o wszystko walczyć: o swoją rodzinę, o karierę, nie można siedzieć i nic nie robić.
Wiele razy ludzie mnie pytają, czy Powstanie było potrzebne, czy nie. Uważam, że było potrzebne. Uważam, że było tragedią. Ale jakby nie było Powstania, byłoby taką samą tragedią. Może mniej ludzi by zginęło, ale Warszawa byłaby wtedy Festung Warschau i byłaby i tak zniszczona. Tak że przynajmniej zabiliśmy przy okazji około dwudziestu tysięcy Szwabów.