Wisława Skłodowska „Wisia”

Archiwum Historii Mówionej

Wywiadu udziela Wisława Samulska-Skłodowska. Byłam w Kedywie, w „Zośce”.

  • Proszę powiedzieć, co pani robiła przed 1września 1939 roku.


Byłam uczennicą szkoły sióstr zmartwychwstanek i skończyłam wtedy pierwszą klasę gimnazjalną, ponieważ poszłam do szkoły od szóstego roku życia. Cały czas byłam uczennicą zmartwychwstanek.

  • Jak wspomina pani wybuch wojny?

 

Chociaż nie byłam w harcerstwie ze względu na stan serca, to, jak wybuchła wojna, razem z koleżankami z harcerstwa pobiegłyśmy na Dworzec Gdański. Pamiętam, że mama ugotowała kompot, który tam zabrałam i przynosiłyśmy to do żołnierzy, którzy transportowali się przez Dworzec Gdański. Przynosiłyśmy im jedzenie, coś śpiewałyśmy.



  • Czym się pani zajmowała w okresie okupacji przed wybuchem Powstania?

 

Przed wybuchem Powstania byłam uczennicą na kompletach w Gimnazjum i Liceum imienia Marii Konopnickiej w Warszawie.

Poza tym pracowałam od marca 1944 roku do 1 sierpnia 1944 roku w fabryce Philipsa. W fabryce Philipsa pracowało dużo młodzieży. Tak że jak wybuchło Powstanie, to Niemcy mówili, że jest tam aż stu dwudziestu bandytów. Bardzo pięknie zachowywał się cały zespól dyrekcyjny, który nie był już czysto holenderski, bo dyrektorem naczelnym był Niemiec. Ja go nie widziałam, ale układy były takie porządne, że u Philipsa była drukarnia. Jak się potem dowiedziałam u Philipsa wyciągnięto broń, jak tylko wybuchło Powstanie i przy bramie były walki. Tego się potem dowiedziałam. A oprócz tego byłam w konspiracji.



  • Od kiedy pani uczestniczyła w konspiracji?

 

Od marca 1940 roku byłam w Konfederacji Narodu i przysięgę składałam na Żoliborzu, na ulicy Bieniewickiej. To jest na Dolnym Żoliborzu.

  • Czym się ani zajmowała w konspiracji?


Przechodziliśmy wtedy szkolenia historyczne, militarne i przystosowywano nas do pracy kolporterskiej. Tak że roznosiłam prasę podziemną, nie tylko na Żoliborz, ale na całą Warszawę: na Pragę, na Mokotów. Przez jakiś czas byłam sekretarką Andrzeja Trzebińskiego. Miałam pseudonim „Anna”. Andrzej Trzebiński był jednym ze znanych poetów wywodzących się z Konfederacji Narodów. Zbieraliśmy się niedaleko placu Grzybowskiego. Tam adresowałam koperty, pakowałam prasę, roznosiłam ją. Potem, sama nie wiem jak, ale chyba przez moje komplety w Liceum imienia Marii KonopnickiejF znalazłam się w Związku Walki Zbrojnej, a potem w Armii Krajowej.

  • Jak zapamiętała pani wybuch Powstania?

 

Już w niedzielę, 30 lipca, byłam skoszarowana na ulicy Leszno. Byli już i chłopcy i my. My byłyśmy u mojej koleżanki, która mieszkała na parterze z matką i siostrą, a jej ojciec zginął w Katyniu, a chłopcy nocowali na strychu czy gdzieś. Jednym słowem byliśmy przygotowani, że Powstanie już wybuchnie. Natomiast w poniedziałek rano, 31 lipca, poinformowano nas, że mamy wracać do domów. Ja wróciłam na Żoliborz i we wtorek rano łączniczka zawiadomiła mnie, że mam być o godzinie trzynastej w szpitalu Karola i Marii. Szpital Karola i Marii mieścił się w prostokącie między ulicami: Karolkową, Młynarską, Żytnią i Leszno. Był to bardzo nowoczesny szpital położony w wielkim ogrodzie i składający się z wielu niewysokich budynków. Założony był około roku 1930. Był to przepiękny szpital dziecięcy. Szpital Karola i Marii był przygotowany na dwadzieścia łóżek do Powstania, pomimo że był to szpital dziecięcy. Nie wiedzieli jednak, kiedy Powstanie wybuchnie – dowiedziałam się o tym przez lata powojenne. Miałam się stawić w szpitalu na godzinę trzynastą, co też zrobiłam jadąc i idąc później prosto z Żoliborza.



  • W jakich rejonach pani walczyła? Gdzie pani pełniła służbę?

 

Służbę pełniłam tylko w szpitalu Karola i Marii. Nigdzie nie walczyłam, byłam sanitariuszką. W czasie wojny byłam kolporterką i łączniczką, a w czasie Powstania byłam sanitariuszką. W czasie wojny przeszłam dwa kursy sanitarne z praktyką trzymiesięczną w Szpitalu Dzieciątka Jezus i prywatnym gabinecie na ulicy Wilczej. Chciałam być sanitariuszką i byłam – w szpitalu Karola i Marii.



  • Jak pani zapamiętała żołnierzy sił nieprzyjacielskich? Czy miała pani z nimi styczność?

 

Może powiem, że los szpitali na Woli był chyba najokrutniejszy w dziejach współczesnych. Był to akt zorganizowanego gwałtu i mordu na rannych i personelu. Uważam, że był to okrutny, bezmyślny gwałt na bezbronnych. Zacznę od tego, że po drugiej stronie ulicy Leszno był szpital świętego Łazarza – wysiedlony w roku 1941 z ulicy Książęcej. Szpital świętego Łazarza na ulicy Książęcej był szpitalem chorób wenerycznych. W roku 1941 Niemcy potrzebowali szpitali w związku ofensywą na front wschodni, więc w ciągu doby wyrzucili stamtąd szpital świętego Łazarza i przeniesiono go vis a vis szpitala Karola i Marii. W czasie Powstania też tak było. Początkowo wydawało się, że dwa szpitale będą mogły ze sobą współpracować – jeśli chodzi o rannych. Ale, jak się okazało wkrótce po rozpoczęciu Powstania, szpital świętego Łazarza nie miał w ogóle chirurgów. A my u Karola i Marii też mieliśmy tylko dwóch: doktora Chroboniego i doktora… – już nie pamiętam. Potem przybyło jeszcze dwóch: doktor Kmicikiewicz i potem przybył doktor Kazimierz Barcikowski (który był później wiceministrem zdrowia) wraz z żoną stomatologiem. Więc lekarzy się zrobiło trochę więcej. W szpitalu Karola i Marii było na wyciągach około sześćdziesięciorga dzieci, których rodzice nie zdążyli zabrać przed wybuchem Powstania. Opróżniono największą salę dla rannych. Początkowo leżeli na łóżkach – z okolicznych domów przyniesiono nawet różne łóżka i materace – a potem leżeli także w korytarzu i w tej wielkiej sali prawie nie można było przejść, bo tak bardzo dużo było rannych. I to bardzo ciężko rannych. Między innymi był tam Maciej Danysz „Witold – Witek”, który był w „Jeleniach” (w pułku „Jeleni” – to jest VII Pułk Ułanów Lubelskich). Był on bardzo ciężko ranny w brzuch. Znane nazwisko Danysz, bo jego brat jest profesorem medycyny. Dużo było rannych z „Jelenia”. Kiedy wszystkich wyrzucano ze szpitala, to Danysz, chociaż był bardzo ciężko ranny w brzuch, został wyniesiony na noszach przez panią doktor Barcikowską. Pani było pytanie, czy zetknęłam się z Niemcami… Przede wszystkim zetknęłam się z Kałmukami, czyli z własowcami pod dowództwem niemieckim. Szóstego w niedzielę po południu weszli Niemcy i zapowiedzieli, że wszyscy, którzy są na terenie szpitala muszą go natychmiast opuścić, bo kto zostanie będzie rozstrzelany. Zrobił się okropny bałagan, bo niektórzy leżeli na podłodze… Kaczki się porozlewały… Opatrunki zakrwawione – to wszystko leżało na ziemi… Strzelanina była wielka, bo Wola poddała się dopiero 11 sierpnia, a to był 6 sierpnia. Jeszcze przedtem w nocy z 5 na 6 sierpnia zaczął się palić szpital świętego Łazarza. Już było wiadomo, że do nas też zaraz przyjdą. […]W każdym razie, kiedy palił się szpital świętego Łazarza, to doktor Skiba, który był naszym dowódcą sanitarnym i był także u nas w szpitalu Karola i Marii przemówił do nas w nocy. Nas wtedy było około pięćdziesięciu sanitariuszek, bo z całej Woli przyszły sanitariuszki i łączniczki – skryły się w szpitalu. Było tak jasno, jak w dzień. Można było czytać. Powiedział, że kto z nas chce, to może iść na własną rękę, gdzie chce, dlatego że tu na pewno zaraz wejdą okupanci. Dużo z nas poszło, bo po prostu uważały, że nie ma wyjścia, ale i dużo zostało. Między innymi kazano nam zdjąć opaski z ramienia i legitymacje. Ja moją włożyłam pod materac któregoś rannego. Ale doktor Skiba, który myślę, że powinien z nami zostać, nagle znikł po angielsku. Więcej już go nie widziałam. A szóstego, w niedzielę, przyszli do nas Niemcy. Niemiec przyszedł, że wszystkich się rozstrzela i sobie poszedł. Wtedy ewakuowano szpital Karola i Marii – tak to można elegancko powiedzieć – i zaraz zjawili się własowcy czy Kałmucy, bo przecież to nie była armia Własowa tylko Kamińskiego – Kałmucy. Tak że Niemcy byli, ale za bardzo się nie wtrącali. A ci zaczęli zaraz rozpalać ogniska, upijać się spirytusem, który na pewno był w szpitalu dla dezynfekcji, no i zaczęły się gwałty i mordy. W szpitalu na sali zostało dwudziestu paru rannych i ja. I tak dotrwaliśmy do około dziesiątej w nocy (patrzyłam na zegar, który był na sali nad stolikiem pielęgniarskim). I pamiętam, że około dziesiątej w nocy zaczął się nam dach nad głową palić. A jeszcze przed tym… Wszyscy ci ranni, to byli chorzy, którzy już się nie mogli podnieść, bo nawet widziałam, w czasie tak zwanej ewakuacji, że ranny, który miał przekrwione całkiem bandaże na plecach, czołgając się też wyszedł jakoś, czy go dobili… Tego nie wiem. W pewnej chwili, zanim się jeszcze zaczęło palić, wszedł oficer niemiecki i powiedział, że tu jest straszny bałagan i żebym ja poszła po szczotkę, która jest w korytarzu i posprzątała salę. Rzeczywiście był straszny bałagan. A to się wszystko paliło i pełno Kałmuków łaziło. W sali szpitalnej okna były od sufitu do podłogi i miały szyby po obu stronach i te okna z jednej strony były odsłonięte a z drugiej były zasłonięte czarnym papierem, bo tak się zasłaniało. Nagle padł strzał od strony odsłoniętej – akurat tam siedziałam między dwoma rannymi. Nie wiadomo było, kto strzela: czy Niemiec, czy jeszcze akowcy, czy Kałmucy, bo przez ciemną zasłonę. Wtedy był u nas oficer niemiecki i on myśląc pewnie, że to jeszcze strzelają powstańcy – odstrzelił w ciemno. Jak się okazało po krótkiej strzelaninie, że to Kałmuk strzelał. Wiec oficer powiedział mu, co o nim myśli, a mnie kazał iść po szczotkę. I jeszcze się pytał, dlaczego ja zostałam. Powiedziałam, że dlatego, bo tu leży mój brat pianista ranny w kręgosłup od bomby. Potwierdził to wszystko Andrzej Orłow, bo to był on. Poszłam na korytarz po szczotkę. Na korytarzu przy drzwiach stał Kałmuk w siatce na głowie, w hełmie, miał skośne oczy – był okropny, przerażający. I powiedział mi, że widzi, że tu jest rower przytwierdzony do klamki kłódką, żebym mu dała kluczyk do niego. Tak ze mną zaczął. Powiedziałam mu, że nie mam kluczyka. On mówił tak po rusku, że mogłam go trochę zrozumieć nie znając języka. Ja mówiłam po swojemu, on po swojemu. Włożyłam rękę do kieszeni fartucha i powiedziałam, że nie mam kluczyka. A z sali był straszny krzyk: „Siostro! Siostro! »Wisia«! »Wisia«!”. Wszyscy krzyczeli, bo w końcu ja byłam jedyną, która tam chodziła. Nawet jeśli podawałam im wodę destylowaną zamiast morfiny, bo już jej nie było, to też się jakoś na chwilę uspokajali, bo przecież byli ciężko ranni. Rozmawialiśmy przez chwilę i on mówi, że też ma siostrę, bo pytał, kto tak krzyczy, odpowiedziałam, że mój brat. „Ja też mam siostrę. Mieszka w Kijowie. Też taką małą, jak ty”. – tak mi powiedział. Na to przychodzi drugi Kałmuk uśmiechnięty, też taki przerażający i natychmiast wyciąga rękę w moją stronę. I wtedy tamten powiedział mu po rosyjsku bardzo brzydko, co o nim myśli i dodał: „Jej nie ruszysz!”. I powiedział mi, żebym uciekała do brata na salę. Poszłam, ale bez szczotek znowu nie mogłam sprzątać. Oprócz mnie został jeszcze pan Tadeusz ranny w obojczyk. W czasie, kiedy Kałmuk strzelał przez zasłonięte czarnym papierem okna, nie wiedząc, gdzie strzela – trafił go znowu w tę samą rękę. To była lewa dłoń, tak że jeszcze mu tę rękę opatrywałam. Powiedział mi potem, pochodzi z okolic Lwowa i nie ma żadnej rodziny, oraz że nie odszedł w czasie ewakuacji szpitala – chociaż mógł to zrobić – bo nie umiał wstać i iść wiedząc, że my tu zostajemy. Nie wiedziałam zupełnie, co mam robić, kiedy zaczęli palić nad nami pawilon, bo o tym, żeby wejść gdzieś wysoko i gasić, zupełnie nie było mowy. Zresztą nie było co gasić, bo wszystko się wokoło paliło. Właściwie byłam przygotowana na to, że się tam wszyscy spalimy, i wtedy coś, nie wiem co (może głos mamy, może Matka Boska), coś mi mówiło, że mamy uciekać. Wtedy poszłam jeszcze raz na korytarz, stał tam przy drzwiach wózek z sali operacyjnej. Oczywiście mały wózek, bo to był szpital dziecięcy, więc nosze na wózku były także za małe dla rannych. Nagle znalazło się dwoje ludzi: mężczyzna i kobieta. Chyba to byli Żydzi z oswobodzonej Gęsiówki. Oni także uciekali i dołączali się do naszych oddziałów. Ja wtedy o tym nie wiedziałam. Nie wiedziałam też, że Gęsiówka została zdobyta, ale oni mieli na sobie pasiaki. Oni oraz pan Tadeusz – prawą ręką, którą miał zdrową – pomogli mi włożyć Andrzeja na ten wózek. Oczywiście nogi mu zwisały, bo wózek był za mały. Pojechaliśmy nie w stronę drzwi, tylko w przeciwną szpitala. […] Przed samymi drzwiami wychodzącymi na ogród z sali były schodki, trawnik i żywopłot. Trzeba było chorego znieść ze schodków – już nie było tych dwojga Żydów. Zostałam ja z rannym panem Tadeuszem. Następnie trzeba było przejechać przez trawnik i przenieść przez żywopłot, co nie było takie proste, żeby dojechać potem po chodniku do bramy. Zjawili się dwaj Niemcy, chyba oficerowie, na pewno starsi – zresztą dla mnie wtedy wszyscy byli starsi – ci, którzy mieli po trzydzieści lat, to już byli bardzo starzy. Oni wzięli za nogi ten wózek, znieśli ze schodków i przenieśli przez żywopłot i szli ze mną do bramy, bo przecież wkoło byli Kałmucy. Wszystko wokoło się paliło, a oni na powiedzieli na koniec, że niech nas Bóg błogosławi. Ja pomagałam znieść ten wózek razem z nimi i panem Tadeuszem, który był boso i w kalesonach – proszę sobie wyobrazić, jakie to było straszne. Chciałam zawieźć Andrzeja do Śródmieścia, bo chociaż wiedziałam, że tam są walki, on stamtąd pochodził – wiedziałam, że na Żoliborz już się nie dostaniemy. Andrzej był ciężko ranny w kręgosłup – miał odłamek między szóstym a siódmym kręgiem piersiowym, w związku z tym miał znieczulicę od przepony w dół. Od razu był sparaliżowany. Trzeba było go gdzieś umieścić. Operować go nie chciano, bo takich skomplikowanych chirurgicznych i neurologicznych operacji w czasie Powstania nie można było wykonywać, w tym szpitalu tym bardziej. Ci Niemcy nie pozwolili mi tam iść. Powiedzieli, że tam są walki i tam iść nie można. Że trzeba pójść w prawo. W prawo była płonąca Wola. Straszne… Resztki barykad… Ja nie znałam Woli. Mimo że pracowałam krótko u Philipsa, ale dojeżdżałam Żoliborz – Philips i koniec. Nie znałam ulic na Woli. Wiedziałam, gdzie mam przyjść do szpitala, ale nie znałam ulic. Szłam ulicą Leszno – strzelali do nas, wszystko się paliło. Pamiętam, że kiedyś musiałam usunąć deskę z barykady (wtedy wydawała mi się ogromna), żeby on nie zleciał z tych noszy. Różne rzeczy usuwałam po drodze. Pan Tadeusz pomagał mi z drugiej strony, ale on chodził po gorącym, po palącym się. Ja byłam w butach, a on chodził po takim terenie boso, biedny, [w] samych kalesonach. I tak szliśmy nie wiedząc, gdzie. Jakiś patrol nas spotkał i powiedział, żeby iść dalej. Nawet ktoś powiedział, że tam jest szpital niemiecki. Ja nic nie wiedziałam o Szpitalu Wolskim na ulicy Płockiej – raczej byłam związana i miałam praktykę w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Aż kiedyś spotkali nas Węgrzy w mundurach niemieckich i też nam powiedzieli (po niemiecku czy po francusku – już nie pamiętam), że niedaleko jest szpital, na którym jest flaga Czerwonego Krzyża i że tam dojdziemy. Potem, pamiętam, że on [Węgier] ukląkł i udawał, że do nas strzela. Oczywiście strzelał, ale nie w nas. Tak doszliśmy. Droga od szpitala Karola i Marii do szpitala na ulicy Płockiej, którą teraz mogę przejść w piętnaście minut, trwała ponad trzy godziny. Był taki moment, że zdjęłam fartuch i nakryłam nim Andrzeja, bo płomienie z jednej i drugiej strony ulicy tak się schodziły, że bałam się, że zajmą jego. I jakoś przeszliśmy. Doszliśmy do szpitala na Płockiej, w którym byli Niemcy. Oni się bardzo śmiali, jak zobaczyli, że coś tak małego wjeżdża i dwóch rannych, ale powiedzieli, że na górze są Polacy. Że tam są ranni Polacy. Musiałam jakoś wnieść Andrzeja na górę. Pan Tadeusz już ledwo chodził – potem miał transfuzję. Nie wiedziałam, gdzie mam iść. Zostawiłam ich obu z Niemcami i weszłam do szpitala i zobaczyłam otwartą przestrzeń, gdzie kogoś operowano. Na parterze. Okazało się, że parter zajmowali Niemcy, którzy mieli swoich rannych i kogoś operowali. Kiedy powiedziałam, że proszę o zmianę opatrunku dla rannego w kręgosłup, to mi grzecznie powiedzieli, żebym sobie poszła, że na górze są Polacy. Zeszłam znowu, bo krzyczał pan Tadeusz – oni się jakoś bali zostać beze mnie. Ja się o nich obu bardzo bałam, bo przecież mordowali rannych i strzelali do rannych. Zeszłam i jeden ze starszych Niemców powiedział mi, że pójdzie ze mną i pokaże mi, więc znów ich zostawiłam. Okazało się, że na pierwszym piętrze spały moje koleżanki. Właściwie ich nie widziałam jeszcze, bo wszędzie było czarno, ale obudziła się pani Stasia Kwaskowska – mój dowódca, która była szefem sanitariatu i podlegała doktorowi Skibie, którego już nie było z nami. Pani Stasia Kwaskowska obudziła inne koleżanki i zeszła z nami. Tak że już nie wnosiłam ani ja ani pan Tadeusz, Andrzeja na górę i tam znaleźli opiekę. W Szpitalu Wolskim byłam do 6 października z naszymi rannymi i z częścią ludzi, którzy byli mi znani ze szpitala Karola i Marii. Szpital Karola i Marii bardzo dużo wycierpiał, bo oni nie wiedzieli, dokąd idą z rannymi i po drodze wielu rozstrzelano. Między innymi rozstrzelano doktora Kmicikiewicza, bo zapytano się, kto jest lekarzem dowodzącym. Oni uważali, że wszyscy to bandyci. Wtedy w długich butach wystąpił lekarz z AK – doktor Kmicikiewicz. Niemiec tylko skinął głową i zaraz Kałmuk strzelił mu w tył głowy – ja tego nie widziałam, bo nie szłam z nimi, ale opowiadano mi to. Ludzie ze szpitala Karola i Marii, kiedy szli w niedzielę, szóstego, to bardzo dużo przeżyli. Tylko teraz sobie myślę, że może troszeńkę łatwiej, zwłaszcza, gdy się jest bardzo młodym, przeżywać to wszystko będąc w tłumie, niż kiedy jest się samemu. Ja się nie czułam sama, bo się modliłam, westchnęłam sobie [do Boga]. Ja byłam wychowana u sióstr. Mieszkałam w domu – nie byłam w internacie. Wierzyłam, że Matka Boska Częstochowska jakoś nam dopomoże. Tak też się stało.

 

 

  • Jakie jest pani najprzyjemniejsze wspomnienie z Powstania?


W pierwszych dniach przychodzili do nas chłopcy odwiedzać rannych, brać gazę i środki opatrunkowe ze szpitala dla lżej rannych. Przychodzili z ulicy Dzielnej, a na tej ulicy w stolarni Jerzego Kamlera był na początku sztab Armii Krajowej. Więc przychodzili ze sztabu. Między innymi przyszli odwiedzić Orłowa, dlatego że oddział z „Jelenia” był w obronie sztabu na ulicy Dzielnej. Tam byli „jeleniowcy”. Jerzy Kamler, Andrzej, Danysz byli „jeleniowcami”. Tak że przychodzili i byli bardzo troskliwi dla rannych i może ich fotografowali. W ogóle wieści, że coś zdobywamy, że jesteśmy – a przecież takie były początki i na Woli, że coś się nam powiodło… Pamiętam, że chłopcy przynieśli całe wory czegoś. Myśleliśmy, że to coś do jedzenia – taką mieliśmy nadzieję, bo przecież Powstanie miało trwać cztery dni. Każda mama, moja też, zapakowała jakąś walizeczkę z jedzeniem i jakąś nocną koszulą i mydłem – nigdy zresztą nie widziałam tej paczki, bo zostawiłam ją zaraz, jak tylko przyszłam do szpitala Karola i Marii (zanim się zaczęło Powstanie) w białej szafie na korytarzu. Tam sanitariuszki składały swoje paczki, do których nigdy już nie dotarłyśmy. Okazało się, co jest w tych worach… Było tam wino! Tak samo zdobyli kiedyś panterki. Kiedyś był cały wór grzebieni… Ale było dużo radości. Wspieraliśmy się każdym słowem. Mieliśmy wiarę w to, że Powstanie się powiedzie. Zresztą muszę powiedzieć, że tym, którzy pytali, czy dobrze, że Powstanie wybuchło, odpowiadałam, że dobrze. Że nie mogło nie wybuchnąć. Po pierwsze dlatego, że my przez pięć i pół roku byliśmy wychowywani patriotycznie i wiedzieliśmy, że Powstanie musi się skończyć. Po drugie, już na tydzień przed Powstaniem (jeszcze niedziela przed 30 lipca) sama widziałam, jak Niemcy ranni idący, jadący na wozach, wracali z frontu wschodniego. Niemcy jak gdyby wycofywali się z Warszawy, bo front wschodni zbliżał się. I wreszcie: Rosjanie nas namawiali, żebyśmy przystąpili do Powstania, bo oni zaraz nam pomogą. I przecież w chwili, gdy wybuchło Powstanie, Sowieci byli na Saskiej Kępie. Przecież byli tuż nad Wisłą. Ale, jak Powstanie wybuchło, to się cofnęli o czterdzieści kilometrów. Ale Powstanie już wybuchło.

  • Czy w czasie Powstania czytała pani prasę podziemną lub słuchała radia?


Nie. W czasie Powstania nie. W czasie wojny oczywiście tak. Zajmowałam się między innymi kolporterstwem.

  • Powiedziała pani, że do 6 października była pani w szpitalu na Płockiej. Co się z panią działo później?

 

Cały czas opiekowałam się naszymi rannymi na oddziale męskim i na oddziale kobiecym. A poza tym był oddział dziecięcy, bo przecież było około sześćdziesięcioro dzieci, które zostały przeniesione ze szpitala Karola i Marii na ulicę Płocką, gdy wyrzucano szpital Karola i Marii. Pracowałam głównie jako sanitariuszka na oddziale męskim z moimi chłopcami. Krótko byłam na żeńskim.



  • Co się z panią działo po zakończeniu Powstania i ewakuacji ludności z Warszawy?

 

Po zakończeniu Powstania do szpitala na ulicy Płockiej przyjeżdżały podwody spod Warszawy i zabierały rannych, umieszczając ich w Podkowie Leśnej czy w Milanówku, czy gdzieś tam. I ja wyjechałam czy raczej wyszłam, bo była ranna późniejsza profesor Akademii Medycznej pani doktor Lejmbachówna – Zofia Lejmbach, która mnie znała. Ona była w Śródmieściu, była ranna w nogę i nagle zobaczyłyśmy się w szpitalu Wolskim. Po nią przyjechał brat i zabrał nas, moją mamusię i kogoś z rannych, furą pod Warszawę. Potem byłam w Brwinowie u przyjaciół księdza rannego w nogi – potem amputowano mu nogi. Księdza, którego na prośbę Andrzeja Orłowa […] przywieziono do jego łóżka i Andrzej zrobił wyznanie wiary na mniej więcej tydzień przed śmiercią. Doktor Barcikowski (późniejszy minister czy wiceminister zdrowia), który był lekarzem w szpitalu Karola i Marii, a później też na Płockiej i ja byliśmy rodzicami chrzestnymi Andrzeja. Andrzej prosił: „Powiedz moim rodzicom, jak ja się ochrzciłem”. Chociaż to nie był chrzest, bo on przyjął przecież chrzest prawosławny.



  • Co się z panią działo do momentu zakończenia wojny?


Do szpitala na Płocką trafiła z Żoliborza moja mamusia, bo mieszkałyśmy na Żoliborzu, nic o mnie nie wiedząca. Ale zapytała moje koleżanki, które były z cukrem, z przemyconymi fartuchami (po dwa, trzy na siebie wkładały) z wodą w wiadrach, pod kościołem świętego Wojciecha na Woli. Wychodziły już po kapitulacji – właściwie to chyba ta był 31 sierpnia jak szedł Żoliborz, więc jeszcze przed kapitulacją. No i mamusia zapytała o mnie, wiedząc, że ja poszłam na Wolę. One założyły mamusi fartuch, dały jakąś wodę w rękę i odprowadziły do szpitala na ulicy Płockiej. Mnie już nie było – już z partią rannych odjechałam do Milanówka, ale wróciłam do Brwinowa, bo się dowiedziałam, że mamusia tam na mnie czeka. […]Z Brwinowa, gdzie było kilka osób z Powstania (sanitariuszek), między innymi żona Stanisława Karolkiewicza – Anka (już świętej pamięci), która była potem matką chrzestną mojego syna. Zatrzymałyśmy się w Brwinowie z księdzem, który był ranny w nogi i który przyjął od Andrzeja wyznanie wiary. Było nas tam pięć osób. Potem sprowadziłam tam mamusię. Następnie pojechałyśmy z mamusią do majątku naszej rodziny koło Głowna między Łodzią a Łowiczem. W międzyczasie mamusia i Anka Karolkiewiczowa zostały aresztowane w Pruszkowie, bo pojechały załatwić mylny meldunek w kenkarcie, żeby nie było wiadomo, że są warszawiankami. Wpadły i zostały aresztowane, ale wyszły, ponieważ to już było po Powstaniu i już nie było tak ostro. Potem jakiś czas byłyśmy z mamusią w Łodzi, gdzie szukali mnie rodzice Andrzeja Orłowa, o czym nie wiedziałam. Ani ja ich nie znałam, ani oni mnie. […]Andrzeja pochowałam zawiniętego prześcieradło po dwudziestu sześciu dniach na dziedzińcu Szpitala Wolskiego, chociaż nie wolno było tego robić, bo nie było prześcieradeł – i tak były brudne. Potem mi zwrócono uwagę, że tylko ksiądz z Wolskiej i Andrzej byli zawinięci w prześcieradła. Potem, kiedy mieszkałam z mamusią w klitce w Łodzi, nic nie wiedziałam, gdzie są Orłowie, chociaż i ja ich szukałam i oni mnie, ale jakoś się mijaliśmy. Nie znaliśmy się przecież.

Kiedyś budzę się w tym pokoiku i mówię: „Mamusiu, jadę do Warszawy, bo Andrzej mnie woła”. Byłam jedynaczką, ojciec już nie wrócił z Powstania – był na Powiślu. Mamusia powiedziała, że jedzie ze mną. Nie miałyśmy pieniędzy, ale pożyczyłam. Mieszkałyśmy blisko dworca, chyba zachodniego… W każdym razie w ciągu godziny wyjechałyśmy. Przyjechałyśmy na Wolę, gdzie Andrzej był pochowany, pod szpital na ulicy Płockiej. Pociąg dojeżdżał tylko do Szczęśliwic, potem szłyśmy piechotą. Cała Wola nie była bezpieczna, bo Ruskich tyle różnych było, bo to już był marzec… Kiedy przyszłam pod szpital, to rzędem leżeli wykopani z grobów i był przygotowany przed szpitalem na ulicy Płockiej bardzo duży dół, do którego chowano tych, po których nikt się nie zgłosi. Był bardzo ciepły marzec, więc odór był straszny przed szpitalem. Trafiłam na moją koleżankę z Powstania, która robiła ewidencję tych, których wykopano i powiedziano mi, że Andrzej jest dwieście siedemdziesiąty trzeci i żebym sobie go poszukała w szeregu przed szpitalem, gdzie oni leżeli. Każdy z naszych rannych miał butelkę przytwierdzoną do nogi, gdzie było imię, nazwisko i data, kiedy zginął. Potem były księgi (leżały na stolikach w tym odorze), do których moje koleżanki wpisywały zabitych i zabierały butelki. Łatwiej było poznać Andrzeja i tego księdza, bo były przy nich jakieś strzępy prześcieradeł. Podeszłam do niego – on miał falujące włosy – a tu miał proste i bardzo długie i były strzępy tego prześcieradła. Oczywiście rozpoznałam i ranę i jego. Wróciłam do stolika moich koleżanek, które to wszystko ewidencjonowały, a one mówią: „No to chowaj go”. Mówię: „Ja nie mogę chować, bo nie mam za co. Muszę się koniecznie porozumieć z rodziną Andrzeja, żeby ktoś go pochował”. Wiedziałam, jaki jest adres Andrzeja w Warszawie. Oczywiście Warszawa była już dawno po Powstaniu, bo to był marzec, jak były ekshumacje. Wyprosiłam – dobrze, że to była moja koleżanka – że do rana mi go zostawią na tym upale i nie zakopią do tego wspólnego dołu. Potem z tego dołu wszyscy byli zakopani na cmentarzu wolskim. Nie chciałam wcale iść Wolą, bo była niebezpieczna – to przecież nadal była wojna, były wojska rosyjskie i nadal czepiali się dziewczyn. Ale jakoś biegiem poszłam na ulicę Mokotowską, gdzie mieszkali Orłowie. Adres miałam od Andrzeja. Na podwórku był stos gruzów, ale wejście klatką schodową – oczywiście odgruzowaną – było od frontu. Można było wejść. Weszłam na klatkę schodową i widziałam, że tam są gruzy i ktoś się kręci, ale weszłam jeszcze pod same drzwi (oni mieszkali pod dziewiątym) i zobaczyłam, że ktoś musiał być, bo drzwi były zabite na krzyż deskami. Zeszłam na dół i przez okno na klatce schodowej zobaczyłam mężczyznę. Jak się później okazało był to dozorca tego domu, który co tam robił, to robił. W każdym razie powiedział mi, że Orłowie są u swojej rodziny w Komorowie. Nie zna nazwiska, ale jest to wdowa z dwojgiem dzieci. Moja mamusia, kiedy ja miałam odnaleźć Andrzeja, poszła na Żoliborz, do swoich przyjaciół. Żoliborz nie był tak bardzo zniszczony. Do naszego mieszkania już nie mogła iść, ale umówiłyśmy się, że ja wrócę tego dnia. Oczywiście nie wróciłam, bo musiałam do rana znaleźć rodzinę i pochować Andrzeja. Pamiętam, że szłam piechotą do Szczęśliwic, skąd odchodziła kolejka, bo dozorca z Mokotowskiej powiedział mi, że właśnie tam, w Milanówku, mieszka jakaś wdowa z dwojgiem dzieci, u której są państwo Orłowie. W Szczęśliwicach wsiadłam w kolejkę, a jeszcze musiałam pożyczyć w Łodzi pieniądze na tą podróż. Jak byłyśmy z mamusią to pożyczyłam sto złotych i mamusia jeszcze mi trzydzieści zostawiła a sama nic nie wzięła. W Komorowie były budki z chlebem, z kiełbasą – to przecież jeszcze była wojna. Chodziłam od budki do budki i pytałam: „Czy pani nie wie, gdzie tu mieszka profesor Orłow, który tu dawał koncerty?”. – „Nie”. Nagle podchodzi do mnie pan i mówi: „Pani jest »Wisia«?”. Ja mówię, że tak. – „Ja się nazywam Zdziechowski i u mnie byli państwo Orłowie, ale już w tej chwili są w Łodzi”. A ja z Łodzi przyjechałam. Zaprosił mnie oczywiście do siebie. Opowiedziałam mu, że Andrzej leży na dworze i czeka na pogrzeb. Okazało się, że dom państwa Zdziechowskich był [bliski Orłowom]. Magdalena ze Zdziechowskich Młynarska była żoną rodzonego brata matki Andrzeja. Czyli ciotka Andrzeja, ale tylko rok czy dwa było między nimi różnicy wieku. Bardzo pięknie mnie tam przyjęli. Wiem, że jedliśmy chleb z solą i cebulą, bez żadnej omasty i siedziała jakaś pani z Warszawy w pięknym futrze. Jakieś inne panie siedziały także. Siedzieliśmy w pięknym salonie tylko nie było, co jeść. Zaraz pojechałyśmy z Magdą Młynarską z domu Zdziechowską do drugiej Młynarskiej do Milanówka. To były bratowe matki Andrzeja. W ten sposób, pożyczając pieniądze, dojechałyśmy na drugi dzień pierwszą kolejką z Komorowa do Szczęśliwic. Stamtąd poszłyśmy piechotą. Na ulicy Płockiej, koło szpitala już pootwierali sklepy z trumnami. Trumny były okropne, po desce z każdej strony. Były tak nieszczelne, że wszystko było widać. Ale dobrze, że chociaż coś takiego zorganizowano. Zorganizowałyśmy jakiegoś konika i w ten sposób pojechałyśmy pochować Andrzeja na cmentarz wojskowy, gdzie jest do dziś. Potem w Łodzi spotkałam się z rodzicami Andrzeja, bo Orłowie cały czas mnie szukali i żyliśmy aż do ich śmierci w wielkiej przyjaźni.

 

Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska, 7 marca 2008 roku
Warszawa
Wisława Skłodowska Pseudonim: „Wisia” Stopień: sanitariuszka Formacja: „Zośka” Dzielnica: Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter