Witold Sikorski „Boruta”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Witold Sikorski. Urodziłem się w 1927 roku w Nowogródku, gdzie mój ojciec odbywał praktykę adwokacką. Nie jestem związany z tamtymi stronami, bo według relacji rodzinnych w drugim czy trzecim miesiącu życia zabrano mnie już stamtąd, tak że tamte strony są tylko moim formalnym miejscem urodzenia. Mój ojciec prowadził w latach trzydziestych kancelarię adwokacką w Zamościu. Tam chodziłem do szkoły podstawowej i tam zastał mnie 1939 rok. Byłem harcerzem. W czasie działań wojennych byłem w Harcerskiej Służbie Pomocniczej, która polegała na tym, że miałem dyżury przy telefonie w komendzie PWiWF (tam, gdzie harcerze podlegali). To trwało krótko. To był mój udział. Następnie, w pierwszych okresach okupacji, mój ojciec jako adwokat został aresztowany w słynnej akcji „A-B” i wywieziony do obozu koncentracyjnego, do Oranienburga. Wkrótce potem moja matka została też aresztowana i wywieziona do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Wówczas przyjechałem do Warszawy i [zatrzymałem się] u siostry ojca – bliskiej rodziny, z którą mieliśmy różne związki. Tam osiadłem i rozpocząłem swój warszawski żywot.
Kontynuowałem studia gimnazjalne, które zacząłem przed wojną w szkole imienia Tadeusza Reytana, przy czym wówczas szkoła nosiła przykrywkę urzędową. Nazywała się bodajże szkołą ogrodniczą, potem ciągle zmieniała nazwę. Przez cały okres wojny Reytan był moją szkołą, aż do samego Powstania. To wspaniała szkoła, wspaniali chłopcy. Tam bardzo szybko, jako były harcerz, nawiązałem kontakt z kolegami ze słynnej „Czarnej Jedynki” [drużyny harcerskiej] imienia Traugutta i zaraz potem, w [1940] roku, zaczęła się konspiracja, która zrazu była śmieszna, bo polegała na prostym działaniu w małym sabotażu, czyli „Wawrze” – malowanie różnych napisów, wybijanie szyb, zrywanie flag i tego typu historie. Miało to już charakter zorganizowany w ramach tejże drużyny harcerskiej.
I tak, obok nauki, która różnie przebiegała, raz lepiej, raz gorzej, ale przebiegała nieprzerwanie, działaliśmy w tej konspiracji aż do przełomu lat 1942–1943, kiedy nas zakwalifikowano do starszych grup. Co prawda myśmy sobie dodali kilka lat, bo to było niezbędne do tego, żeby znaleźć się w grupie starszych chłopców przeznaczonych do dywersji.
W 1943 roku zaczęła się moja przygoda dywersyjna. Miałem tam szczególną pozycję, a wynikającą z tego faktu, że po pierwsze nie miałem nadzoru rodzicielskiego, a więc byłem dyspozycyjny (byłem wtedy z bratem starszym o kilka lat, który też był w konspiracji). Mogłem zniknąć na noc, na dwa dni i nikt nie pytał o to, co się ze mną dzieje, a moi koledzy, każdy taki występ [musieli] uzgadniać z rodzicami, często z wielkimi trudnościami. Druga sprawa (nie chcę rozwijać sprawy): w wyniku bardzo rozsądnej gry rodzinnej byłem dysponentem kilku lokali konspiracyjnych, co w warunkach konspiracji było niesłychanie cenne, bo to sprawa nie tylko przechowania broni, która też była u mnie, ale sprawa odpraw, narad, spotkań i tak dalej.

  • Co to były za lokale?

Tych lokali było wiele. To były lokale po pierwsze tam, gdzie była siedziba mojej rodziny, tam gdzie mieszkam, na Ursynowskiej 60, był magazyn broni. W tym domu była nasza duża rodzina. Były trzy moje siostry i brat. Rodzina słusznie postanowiła, żeby rozproszyć młodzież, żebyśmy nie byli wszyscy razem, że jak przyjdzie gestapo, to zgarnie towarzystwo w całości. I tak się stało, że myśmy wszyscy sobie wynajmowali te mieszkania osobno, przy czym z siostrami i z bratem myśmy nie mieli żadnych tajemnic. Nie musiałem im mówić, że będę w tym mieszkaniu robił to czy tamto, tylko że potrzebuję lokal i koniec. Były to takie lokale jak na Wiktorskiej. To był lokal na Czerskiej, na alei Niepodległości, na Krasickiego. Jeszcze było chyba kilka tych lokali. Mówię o tym, bo fakt, że byłem dysponentem, spowodował, że od razu moje akcje, szczególnie u „Zośki”, kolosalnie wzrosły, bo do mnie dzwonił i mówił: „Słuchaj, potrzebuję się spotkać z tobą”. Podawał szyfr i za godzinę oni od razu wchodzili do mojego lokalu i robili to czy tamto. Posiadanie lokali było wtedy niesłychaną zaletą – wcale się tego nie wstydzę – to był powód mojego awansu w Grupach Szturmowych, bo dopuszczano mnie z konieczności do pewnych akcji. Byłem blisko tego ołtarza geesowskiego „Zośki”, szczególnie blisko wtedy. On był często dysponentem moich lokali.
Ta przygoda trwała przez cały 1943 rok. Brałem udział w różnych akcjach zbrojnych, które w tym czasie przeprowadzały nasze grupy. Należałem w owym czasie do hufca mokotowskiego SAD. Pierwotnie komendantem tego hufca był Janek Bytnar – „Rudy”, przy czym on dość szybko zginął w akcji na Długiej. Po nim (o ile pamiętam) [dowództwo] przejął na krótko „Zośka”, potem Andrzej Zawadowski. Andrzej Zawodowski zginął i chyba Ziutek Pleszczyński był ostatnim dowódcą SAD-u. SAD, czyli hufiec SAD, to była grupa młodzieży składająca się z trzech drużyn. Pierwszą drużyną dowodził Alek Dawidowski, ten który zginął pod Arsenałem, drugą (o ile pamiętam) Ziutek Pleszczyński, trzecią „Kołaczan” (ja byłem właśnie w tej grupie) i czwarta, ale czwarta przyszła do nas późno, bodaj dopiero w czerwcu czy w lipcu 1943 roku, prowadził ją Andrzej „Morro”. To była grupa petowska, która do nas dołączyła. W sumie mokotowski hufiec SAD grupował nas kilkudziesięciu, przystosowanych do walk zbrojnej, do dywersji. Tak to wszystko trwało do września 1943 roku, kiedy w wyniku śmierci „Zośki” dokonano zmian reorganizacyjnych naszych struktur wojskowych, jako że myśmy już wtedy podlegali strukturom wojskowym. Działaliśmy jako Oddział Specjalny „Jerzy” – OS „Jerzy”. W wyniku śmierci „Zośki” zdecydowano nadać struktury zupełnie wojskowe i powołano Batalion „Zośka”, z tym że Batalion „Zośka” składał się z trzech kompani. Ja znalazłem się w 2. kompanii, razem z moim całym zespołem, i o dziwo dostałem wtedy pierwszą funkcję – zostałem sekcyjnym w 3. drużynie Bogdana [Deczkowskiego] „Laudańskiego”. Byłem sekcyjnym sekcji pierwszej. W skład sekcji wchodzili głównie moi koledzy z Reytana, prawie wyłącznie „reytaniacy” z „jedynki”. Sekcją drugą dowodził Krzyś Baczyński. Krzyś był sekcyjnym drugiej sekcji, też miał kolegów, nawet z mojej klasy, właśnie od Reytana, to był „reytaniec”. Wtedy zaczęła się już poważna robota wojskowa, bo w 1943 roku było dużo różnego rodzaju akcji. Brałem udział w akcji „Wilanów”, w akcji „Taśma”, w akcji „Wieniec”, w wielu akcjach zbrojnych.

  • Proszę opowiedzieć więcej o tych akcjach. Co pan tam robił?

Co się robi w akcji? Strzela. W akcjach się strzela.

  • Czy plan je planował?

Nie, to wszystko było odgórnie. Akcja „Wieniec” polegała na tym, że myśmy określonego dnia atakowali w wielu punktach wokół Warszawy niemieckie wojskowe samochody. Akcja „Wilanów” to była duża akcja (tam nas była ponad setka). To była jedna z najlepiej zorganizowanych akcji, ale niestety nienajlepiej przeprowadzonych akcji, która polegała na tym, że w Kępie Latoszkowej (to była osada niemiecka pod Wilanowem) osadnicy niemieccy przechwycili kilku chłopców z innego zespołu, oddali ich w ręce gestapo. I tam zapadł wyrok, żeby ukarać srogo Niemców, czyli ich zabić, czego dokonali nasi starsi koledzy z Brygady Dywersyjnej „Deska” czy „Motor”. Natomiast zespoły „Zośki” (to były wybrane zespoły, nie wszyscy w tym uczestniczyli) miały zdobyć Wilanów, w którym mieściła się policja niemiecka, policja polska, posterunek żandarmerii, lotnicy w pałacu, dość dużo. W sumie było kilka punktów, „sztrajfy” [patrole] niemieckie były wokół Wilanowa. Naszym zadaniem było zdobyć to wszystko, żeby potem koledzy w tej Kępie Latoszkowej oddalonej od Wilanowa dwa, trzy kilometry, mogli spokojnie załatwić robotę, o której wspomniałem. To była duża akcja, duże mieliśmy straty, mieliśmy zabitych, rannych. Nacięliśmy się tam na duży opór. Akcja była w sumie przeprowadzona prawidłowo, tylko tam niestety stała się rzecz przykra, albowiem dowódca nie dopilnował sprawy i dwóch naszych rannych kolegów zostało pod pałacem. Po prostu nie zostali zabrani, zabrali ich Niemcy. Co dalej było, to już łatwo sobie wyobrazić. Za to dowódca został karnie zdjęty z funkcji dowódcy naszej kompanii, mówię o „Giewoncie”. Tak, ogólnie rzecz biorąc, wyglądała akcja wilanowska. Wysadzaliśmy pociągi, różne to były akcje. Nie powtórzę wszystkiego, bo to się już trochę zaciera. W międzyczasie były jeszcze inne akcje, które miały inny, może mniej huczny w sensie strzelaniny, wyraz. Na przykład przenoszenie różnego typu broni w mieście. Myśmy przenosili, przerzucali broń (z różnej konieczności), wielokrotnie erkaemy. Na przykład wiozłem w dzień erkaem w Warszawie. [Przewiozłem] go w bardzo prosty sposób: zapakowany sadzonką drzewa, owinięty workami. Przejechaliśmy. Przenosiliśmy większe ilości broni. Gdy były zagrożenia magazynów, to przenosiliśmy [broń] pod Warszawę. Robiliśmy akcję, która nie doszła do skutku. Robiliśmy drugie odbicie, drugi Arsenał. Byłem wtedy wystawiony w grupie butelkowej. Też zawdzięczam to „Zośce”, bo byłem jego pupilem. Kiedy aresztowano naczelnika „Szarych Szeregów” – Floriana Marciniaka, wtedy zapada decyzja odbicia go, czyli powtórzenie akcji pod Arsenałem na Długiej. Myśmy wystawili tą akcję na Koszykowej. Akcja nie doszła do skutku. Można sobie wyobrazić okupacyjną Warszawę, kiedy w centrum miasta w godzinie szczytu, w godzinie największego ruchu, kilkudziesięciu ludzi z ostrą bronią wystawiono na niewielkiej przestrzeni. Byliśmy wystawieni vis à vis biblioteki miejskiej, bo tam miał przejeżdżać konwój, który mieliśmy rozbić i uwolnić Marciniaka. Akcja nie doszła do skutku. Mówię o tym, dlatego że to też była praca dywersyjna, praca związana z pewnym ryzykiem. Nie tylko moim, ale tam chodziło o to, że ten zespół był bardzo liczny. Wsypa w takiej sytuacji była bardzo łatwa.
Po wtóre okres 1943–1944 roku charakteryzował się też dużą ilością wszelkiego typu wojskowych szkoleń. Odbywaliśmy różne kursy podchorążówki, szkoły młodszych dowódców, kursy dywersyjne, kursy strzelania, kursy wszelkiego typu. Szkoleni byliśmy głównie przez cichociemnych z Anglii. W większości oni byli naszymi instruktorami. Ja sam skończyłem kilka takich kursów: kurs wielkiej dywersji, kurs minerski, kurs strzelecki, coś jeszcze. Oni to robili na wzór tych kursów, które mieli w Anglii. Nam fundowali takie kursy, zresztą bardzo udane. To wzbogacało naszą – zresztą lichą – wiedzę, bo nasze wyszkolenie generalnie było słabiutkie. W warunkach konspiracyjnych trudno kogoś wyszkolić na dobrego, sprawnego żołnierza.

  • Gdzie odbywały się szkolenia?

W lokalach prywatnych i wielokrotnie u mnie. Zawsze to było pięciu, sześciu czy siedmiu ludzi i instruktor. Trwało to różnie. Czasami nam się udawało, [czasami] wybuchy następowały. Na przykład Jacek Karpiński (ten, który zbudował pierwszy polski komputer) to był nasz kolega, właśnie z naszego zespołu SAD-300. To był mój bliski kolega od Reytana. Tydzień temu dzwonił do mnie z Wrocławia. On, między innymi magik od materiałów wybuchowych, niezbyt zręcznie coś zrobił i nastąpił wybuch. Na szczęście to było u niego w domu, w piwnicy. Tak że udało się jakoś to uchronić przed Niemcami. Szkolenia trwały, były przerywane różnymi akcjami.
Z akcji wartych podkreślenia to jest to, że nasze dowództwo uznało, że maju 1944 roku, z uwagi na to, że zbliża się okres „Burzy”, chciało po prostu skonsolidować to bractwo, bo myśmy działali małymi zespołami, przypadkowymi zespołami. Chcieli to skonsolidować po to, żebyśmy się poznali i mieli lepsze przygotowanie wojskowe. W lasach Puszczy Białej w rejonie Wyszkowa stworzono naszą bazę szkoleniową. Byłem na tej bazie szkoleniowej jeden miesiąc. Robiliśmy różne akcje przeciwko Niemcom. Przez miesiąc szkoliliśmy się tam, prowadziliśmy typowy leśny żywot partyzancki. Po nas poszła następna grupa, ale już wkrótce wybuchło Powstanie.
Trzeba pamiętać, że w tym okresie, mimo bardzo dużego zaangażowania wojskowego, myśmy się normalnie uczyli. Nic żeśmy nie stracili ze szkoły, wręcz przeciwnie, ja nawet w wyniku pewnych układów programowych… Wszyscy prawie żeśmy wygrali rok, to znaczy komasowali klasy, szczególnie w niższych klasach gimnazjalnych. Tak że myśmy cały czas się uczyli. Uczyliśmy się nie tylko oficjalnie w szkole Reytana, który miał przykrywkę szkoły ogrodniczej, potem jakichś obowiązkowych (już nie pamiętam jakiej – [obowiązkowa szkoła zawodowa numer 7]), mieścił się na Śniadeckich 8. W późniejszych klasach nasze władze wojskowe doszły do słusznego wniosku, żeby objąć nad nami kontrolę, czy my się uczymy, jak się uczymy. Zrobiono to w ten sposób, że zaczęto tworzyć w porozumieniu ze szkołą różnego typu komplety wiązane, które dały to, że nasi nauczyciele ze szkoły Reytana, Batorego, Mickiewicza dostawali z [wojska] finansowanie, co miało dla nich istotne znaczenie. Wojsko im płaciło za nas, a oni z kolei, przeprowadzając komplety w prywatnych mieszkaniach, uzupełniali naszą lichą edukację i wzbogacali tym, czego nie było można robić w oficjalnych szkołach. Dzięki temu nauka wartko leciała. Myśmy przez to wcale nie stracili.
Zrobię dygresję, że po wojnie, z tymi naszymi świadectwami maturalnymi, wszyscy mieliśmy świadomość, że wartość naszych matur jest licha, bo chemik (w szkole nie można było się oficjalnie uczyć chemii) w szkole pisał na tablicy wzory, a za chwilę zamazywał, bo mogą wejść Niemcy. Pracownię fizyczną to zobaczyłem pierwszy raz na uniwersytecie. Przedtem nie było tego. Mieliśmy poczucie tego, że liche są te nasze wiadomości i przez pierwszy, drugi rok studiów (a kończyłem studia lekarskie dość trudnawe), to bardzo wielu kolegów wyskakiwało, czyli rezygnowało ze studiów, dlatego że nie dawali sobie rady, a jednak jakoś przeszliśmy. Tak że w końcu okazuje się, że połączenie naszej nauki, szkoły z wojskiem dało jakiś efekt. Tak dobrnęliśmy do 1 sierpnia.

  • Jak wyglądało życie codzienne, z czego się pan utrzymywał?

Miałem o tyle prostą sprawę, bo mój ojciec był dosyć dobrze zarabiającym adwokatem i zostawił dużo walorów, szczególnie w walucie obcej, czyli w dolarach. Myśmy z bratem sobie jakoś radzili bez większych kłopotów. Nie miałem żadnego wsparcia z wojska, nie miałem potrzeby. Mieliśmy własne środki, tak że one nie tylko zostały, ale zostały także w spalonym domu po Powstaniu. Codzienne życie w Warszawie było koszmarne. Ci, co nie przeżyli tego okresu, nie zrozumieją tego. To był trudny okres, a szczególnie 1943 rok, kiedy przyszedł Kutschera i wzmógł straszliwy terror w Warszawie. Muszę powiedzieć, (ja, który należę raczej do twardych ludzi), że było ciężko, dlatego że człowiek wychodził gdziekolwiek do miasta i nie wiedział, czy wróci. Miał poczucie tego, że to może być jego ostatnie wyjście z domu. Wcale nie było to dziwne, że w wielu domach (nawet dzisiaj na Ochocie po ulicach to widzę) ludzie budowali kapliczki, posągi. Często przed wyjściem do pracy i po powrocie, ludzie prowadzili modlitwy. Nawet twardzi ateiści jak ja – też poddawałem się tym praktykom jak wielu kolegów. Człowiek żył tym klimatem. Było bardzo trudno.
W porównaniu do reszty kolegów, byłem dodatkowo zabezpieczony dzięki swojemu kuzynowi – studentowi architektury, który był w zawodowej straży pożarnej. Zapisał mnie do rezerwy Warszawskiej Straży Pożarnej – Freiwillige Warschau Feuerwehr. Jak wiadomo, w strukturze niemieckiej straż pożarna podlegała policji. To się nawet nazywało Feuerwehr Polizei. Myśmy mieli niemieckie legitymacje, które Niemcy często respektowali. Nie zawsze, ale często respektowali. [Szkolne legitymacje] to nie był dla nich żaden dokument. Ciężki był ten okres. Straciłem bardzo wielu kolegów, wielu bardzo bliskich kolegów z Reytana, którzy zginęli w drodze do szkoły czy do domu w łapankach, egzekucjach. Mnie i brata, z którym byłem, Pawiak i te wszystkie inne historie szczęśliwie ominęły.

  • Pana brat też był w konspiracji?

Brat był w „Kedywie”, w okręgu warszawskim u „Andrzeja”, czyli w tak zwanym „Kedywie – Kolegium A”, ale w czasie Powstania ich oddział został wcielony do „Zośki” i przez pewien czas – w ostatniej fazie – byliśmy razem.

  • A pana rodzice? Czy pan miał kontakt ze swoją rodziną?

Jaki można mieć kontakt z ludźmi, którzy siedzieli w obozach? Ojciec zginął w obozie, nie wrócił, a matka pięć lat siedziała i wróciła, ale wkrótce zmarła po tych przeżyciach i chorobach.
  • Jak pan pamięta Niemców?

Pamiętam ich jako najgorsze zło, jakie do tej pory spotkałem. Bardzo szybko wyrobiłem sobie [opinię], że to nie są ludzie. To, co oni robili z nami… Moja rodzina była szczególnie dotknięta ciosami okupanta. Po pierwsze mój ojciec zginął, matka w obozie, siostra [Pelagia] z matką w obozie, jej mąż – mój wuj – pułkownik zginął w Oświęcimiu. Jego dwaj synowie, moi rówieśnicy od Reytana, zostali zamordowani w Oświęcimiu. Brat mojej matki zamordowany w Gross-Rosen. Mój starszy kuzyn, oficer, zginął w 1939 roku w kampanii wrześniowej. Drugi brat cioteczny przepadł przy przejściu do Rumunii. Do dzisiaj nie wiemy, co się z nim stało, zginął po drodze. Brat ojca – również adwokat – szef krakowskiego sztabu AK rozstrzelany z pułkownikiem Spychalskim w Krakowie. Wymieniłem prawie wszystkich. Jacy byli Niemcy? Straszni byli, to nie byli ludzie. To co robili w Warszawie, to co widziałem, począwszy od getta, które widziałem blisko, ponieważ nas z ochotników pożarnych tam zmobilizowali. Myśmy tam jeździli, laliśmy wodę na polskie domy, żeby ogień nie przeszedł z getta. Widziałem naocznie, jak oni załatwiali sprawę powstania w getcie. Notabene to nie Niemcy, oni kierowali tylko palcami. Getto załatwiały oddziały litewskie, łotewskie, kałmuckie, rosyjskie, ukraińskie, azerbejdżańskie, a Niemcy tylko kierowali palcami. Postawa Niemców... Generalnie nie spotkałem tak zwanych dobrych Niemców, a siedziałem w Warszawie przez całą okupację. Nie znam takiego pojęcia. Miałem broń, więc miałem do niego inny stosunek niż pozostali ludzie, którzy nie mieli [broni]. Zawsze miałem możliwość bronienia się, strzelania do niego. To dawało poczucie, nie tyle równowagi [nad] tym Niemcem, ale nie zdarzało się, że szedł i bił, kopał po twarzy. Niedobrze mi się zapisali Niemcy, co tu dużo mówić. Pomijam, że to, co oni robili, pokazali w czasie Powstania Warszawskiego.

  • Jak pan pamięta czas przed Powstaniem, mobilizacje?

Tak jak wszyscy. Nas mobilizowali parokrotnie, odwoływano pogotowia. Myśmy siedzieli w konspiracyjnym lokalu na Złotej u mojego przyjaciela z Reytana, mojego podwładnego. Czekaliśmy na rozkazy. Wiedzieliśmy, że Powstanie idzie. Notabene powiem, że myśmy byli w sytuacji trochę głupiej. Myśmy mieli być na Mokotowie, bo takie było pierwotnie założenie, że cały „Kedyw” będzie osłaniał Komendę Główną, która miała być na Mokotowie. Nasze zadanie, które myśmy rozpoznawali, to było zdobywanie koszar artylerii przeciwlotniczej jak Flakkaserne, gdzie przed wojną mieściła się artyleria i Niemcy mieli to... Dramatycznie to wyglądało, bo to był bastion nie do zdobycia i niezdobyty pozostał. Myśmy tam mieli uderzać – mówię o „Zośce”, mojej kompanii, ale na kilka dni przed Powstaniem przyszedł rozkaz, że odpada i będziemy walczyć na Woli i nawet nie powiedziono nam gdzie. Powiedziano nam tylko, że będziemy w odwodzie dowództwa. Pamiętam nawet takie durne rozmowy kolegów, oburzenie, że my tu z dywersją i w odwodzie. Okazało się potem, że ten odwód tak wesoło nie wyglądał. Muszę powiedzieć, że zmienne były nastroje, to znaczy wszyscy bez dyskusji nie dopuszczali możliwości rokoszu czy buntu, ale były generalnie rozmowy, albowiem byliśmy na bieżącą informowani, jaka jest sytuacja AK – szczególnie prasą konspiracyjną, którą mieliśmy stale, codziennie. Wiedzieliśmy, że w Wilnie już aresztowano akowców, że we Lwowie aresztowano, że w Lubelskiem już aresztują, a więc świadomość tego była. Nawet dyskutowaliśmy o tych sprawach, co będzie dalej. Zrobimy Powstanie, wejdą Rosjanie i co dalej. To były te dyskusje. Pogotowie trwało, potem odwołali to pogotowie. Wtedy mieszkałem z bratem. Mieliśmy jeszcze dodatkowy lokal […] – osobisty, tylko dla nas, na Puławskiej za dworcem kolejki południowej i z tamtego lokalu wyszedłem na Powstanie 1 sierpnia na Złotą. Tam w południe dostaliśmy przez łączniczkę rozkaz, że o szesnastej rozpoczynamy, koncentracja na Mireckiego i tam poszliśmy. Tam się zaczęło.
Walczyliśmy najpierw na Woli. Zaczęliśmy walkę na Woli w rejonie ulicy obecnej Anielewicza, czyli wtedy Gęsiej. Tam był duży bunkier niemiecki, do którego schował się komendant Gęsiówki, bo on nie bardzo wiedział... Wzięliśmy go do niewoli. Atakowaliśmy przejeżdżające niemieckie samochody. Można powiedzieć, że to jeszcze była sielanka, chociaż tak się złożyło, że 1 sierpnia jeszcze przed godziną szesnastą myśmy zaatakowali niemiecki samochód, który nam się władował. Ci Niemcy uciekli, zostawiając samochód, zawiadomili policję. Przyjechało niemieckie pogotowie policyjne z Szucha. To był otwarty samochód z erkaemem, z kilkunastoma żandarmami w hełmach – Bereitschaft des Oberfallkommandos się nazywali – oni tam przyjechali. Mój pluton, który osłaniał koncentrację, podjął z nimi od razu walkę przed czwartą godziną. Nasze pierwsze ofiary to dwie nasze dziewczyny, zginęły: sanitariuszka i łączniczka dowódcy plutonu. Oczywiście rozbiliśmy ten pojazd z Niemcami.
Na Woli przez pierwsze dni prowadziliśmy w miarę spokojną wojnę, polegającą na rozbrajaniu niedużych grup Niemców, atakowaniu pojedynczych posterunków czy coś takiego. 2 sierpnia zaatakowały nas czołgi (nie będą tego opisywał). Tam wspólnie wszyscy razem próbowaliśmy te czołgi zwalczać. W końcu udało się. Jeden czołg został uszkodzony i został. Drugi uciekał, został postrzelony przez dowódcę brygady. Został uszkodzony granatem przeciwpancernym. „Zośka” zdobyła dwa czołgi. One zostały szybko uruchomione i były wielkim wsparciem dla całego „Kedywu” w operacjach na Woli. Dzięki tym czołgom – zwłaszcza jednemu, zdobyliśmy obóz na Gęsiówce, w wyniku czego uwolniliśmy kilkuset Żydów, wyganiając stamtąd Niemców i otwierając sobie drogę – połączenie na Stare Miasto.

  • Proszę opowiedzieć o ataku na Gęsiówkę. Co pan tam robił, jak to wyglądało?

To wyglądało jak akcja wojskowa. To znaczy, wyglądało to w ten sposób, że dwa czy trzy plutony nas nacierały. Myśmy nacierali od strony [szpitala] Świętej Zofii w kierunku na Pawiak. Cała sprawa rozegrała się dzięki temu czołgowi, bo czołg podjechał, Niemcy nie sądzili, że to jest nasz czołg, tylko ich. Jak czołg podjechał, to ci Niemcy, którzy byli na wieżyczkach, mieli do wyboru albo zginąć, albo się poddać. Myśmy ich tam zdrowo pogonili, postrzelali. Bardzo nieduża grupa Niemców wycofała się na Pawiak i obóz z więźniami został zdobyty bez żadnej straty. Myśmy nie ponieśli w tej walce żadnych [strat]. Nie, zginęła dziewczyna – Zosia, szefowa sanitariuszek, udzielając komuś pomocy. To była jedyna nasza strata, poza tym nie ponieśliśmy żadnych strat, pomimo tego że w natarciu brało udział około stu osób. W tym czasie zaczął się właśnie dramat Woli, ponieważ myśmy...

  • Czy więźniowie z Gęsiówki później...?

Oni się rozproszyli. Część poszła do nas – przystała do wojska, część – nie umiem powiedzieć, co z nimi się stało. Oni się rozproszyli wśród mieszkańców, oddziałów wojskowych. Mniej więcej w tym samym czasie rozpoczął się dramat Woli. Myśmy nie od razu się zorientowali, kiedy od strony zachodniej wycofywała się przerażona ludność, z obłędem w oczach, z tobołkami na plecach, kobiety [niosły] płaczące dzieci. Okazało się, że to byli właśnie ci, którym udało się uciec od plutonów egzekucyjnych, które szły i ogarniały Wolę. Pamiętam moment, który bardzo mną wstrząsnął, pierwszy raz się z czymś takim zetknąłem, kiedy ci ludzie pod kulami przechodzili na naszą pozycję z obłędem w oczach. To była taka pierwsza... Wtedy na nas uderzyły oddziały odsieczy. To było dość wcześnie, około 5 sierpnia. Wtedy zaczęła się poważna walka, to znaczy nacierały na nas zorganizowane niemieckie oddziały, świetnie wsparte wszelkiego typu bronią. My z karabinkami, co najwyżej z erkaemami, bo uzbrojenie mieliśmy już jako takie. Nie omieszkam wspomnieć, że tam, gdzie Jacek Karpiński, o którym wspomniałem, nasz przyjaciel, wiózł naszą broń z jednym z transportów broni obecną Aleją Niepodległości, Chałubińskiego i tam akurat [była] jakaś strzelanina i został ciężko ranny w kręgosłup. Wóz z naszą bronią, jadący z Mokotowa, przejęła zupełnie przypadkowo jakaś inna formacja akowska. Mieli szczęście, ale myśmy zostali bez sporej, pokaźnej ilości broni. Musieliśmy szybko zdobywać następną. Na Woli były ciężkie walki. Byłem tam akurat. Tak się składało, że w tych pierwszych rzutach myśmy się parokrotnie poważnie bili. Duża potyczka była na cmentarzu ewangelickim. Tam zresztą wynosiłem razem z Danką Kaczyńską – redaktorką „Życia”, śmiertelnie ranną Krysię Wańkowiczównę, córkę Melchiora Wańkowicza. Na cmentarzu ewangelickim, który przechodził kilkukrotnie z rąk do rąk, biliśmy się przez dobrych kilka dni. Nawet raz żeśmy Niemcom zdrowe lanie dali, bo dowódca poprowadził okrężne natarcie otaczające Niemców i wpadliśmy im trochę na tyły, aż na ulicy Młynarskiej, Żytniej. Tam pogoniliśmy troszkę tych szkopów. Oni się wycofali, ale za dwa dni znowu byli w tym miejscu. Walki na cmentarzach to były walki, które powodowały, że cmentarze przechodziły z rąk do rąk. Bardzo ciężkie tam były walki. Myśmy tam mieli duże straty. Zginął nasz dowódca plutonu „Kołczan”, który był uczestnikiem wielu akcji. Kochany chłopak. Zginął tam, zresztą wielu zginęło w czasie tych zmagań.
To trwało do czasu, kiedy cały „Kedyw” wycofał się na Stawki do Śródmieścia, a nasz batalion został na Woli i ją osłaniał. Potem myśmy się dowiedzieli, że „Radosław” chciał przeprowadzić nas do Kampinosu jako oddział dywersyjny po to, żeby tam rozproszyć nas patrolami dywersyjnymi. Myśmy na tyłach, na obrzeżu Warszawy robili dywersję, nie dopuszczali Niemców do Warszawy. Robiliśmy to, do czego byliśmy powołani, ale podobno wyższe dowództwo kategorycznie sprzeciwiło się temu no i zostaliśmy na Woli. Mieliśmy świadomość, że batalion (jeszcze wtedy w dość pełnym składzie) został w pewnej chwili okrążony, tak że wszystko wskazywało na to, że Niemcy nas wykończą. To było chyba 11 sierpnia. Byliśmy otoczeni ze wszystkich stron. Walka z nimi była dosłownie na kilkanaście metrów w rejonie szkoły Świętej Kingi. Jeden z naszych plutonów był tam nawet odcięty. Część kolegów przedostała się potem bardzo karkołomną drogą, wracali do nas przez Kampinos. Wielu wyginęło. Myśmy tkwili tam, aż przyszedł rozkaz, żeby wycofać się na Stare Miasto, bo już wszystkie oddziały „Kedywu” były na Starówce. Nasza grupa wycofała się z Woli jako jedna z ostatnich albo nawet jako ostatnia. To było chyba 11 sierpnia. Zakłady Pfeiffera się paliły, wszystko się paliło. Myśmy wśród tego ognia, morza pożarów, przeszli na Starówkę.
Na Starówce nie dano nam długo odpocząć, bo następnego dnia rzucono nas na Stawki – na zdobywanie Stawek. Już znowu się okazało, że Niemcy wyparli naszych ze Stawek, które były pomiędzy Wolą a Starówką. Stawki to był olbrzymi zespół magazynów „Społem”. To były dziesiątki budynków z rampami kolejowymi, w których „Społem” magazynowało dla Warszawy olbrzymie zapasy żywności. Niemcy potem wykorzystali ten obiekt to wywózki Żydów do obozów koncentracyjnych, do Treblinki. Tak że myśmy znowu poszli na Stawki. Tam zdrowo biliśmy się z Niemcami, nawet skutecznie, bo pamiętam, że myśmy tam zdobyli bardzo dużą ilość broni. Tam zdrowo żeśmy Niemcom dali lanie. O ile pamiętam, myśmy samych erkaemów przynieśli z sześć czy siedem. To było dużo po jednej parogodzinnej akcji.
No i tak wylądowaliśmy na Starówce. Trzymano nas na Muranowie, mniej więcej tam, gdzie stoi teraz obiekt „Intraco”. Tam była zaraz remiza tramwajowa, byliśmy tam dwa dni. Potem całą „Zośkę” przeniesiono na Franciszkańską 12. To była nasza kwatera i właściwie cały nasz odcinek obronny – bo wtedy tylko już o obronie można było mówić na Starówce – ciągnął się wzdłuż ulicy Konwiktorskiej, vis à vis stadionu „Polonii” i szpitala Bożego Jana. To był północny odcinek Starówki.
W moim odczuciu tak, jak na Woli było wszystko dobrze zorganizowane, mieliśmy amunicję, mieliśmy żywność, to Starówka charakteryzowała się według mnie ciężkimi warunkami, ale jednocześnie świetną organizacją zaplecza. Myśmy czuli, że jest zaplecze, jest porządek z tyłu. Żandarmeria i inne organy wojskowe pilnowały tego. Po wtóre zaopatrzenie mieliśmy jako takie. Od czasu do czasu dostawaliśmy centralnie amunicję, a nie tylko zdobytą na Niemcach. Czuło się tą pewność, że tyły są zabezpieczone. „Zośka” tkwiła na pozycjach [szpitala] Bożego Jana właściwie do końca obrony. Ja [odszedłem] trochę wcześniej, ponieważ już 23 sierpnia byłem ranny – niegroźnie, bo tylko w nogę. Chociaż nie mówiłem, że na kierkucie byłem również kontuzjowany, ale nie zszedłem z linii. Dość mocno byłem kontuzjowany. Straciłem słuch na tydzień, na dwa. Okazało się, że miałem potem uszkodzenie nerwu słuchowego, bo się na mnie zawaliły pomniki.
Ponieważ sytuacja była taka, że moich kolegów – Tytusa Karlikowskiego, cały mój erkaem, który został ostrzelany i wszyscy zostali ranni i zabici – tych chłopców było coraz mniej, więc nie zszedłem z linii, byłem dalej. Na Starówce znowuż sytuacja się powtórzyła, zostałem ranny w nogę. W dzień byłem na kwaterze, a potem przyszli koledzy. Mówili: „Może by jednak pójść pomóc, bo tam nie ma już kto strzelać. Zrobimy ci takie stanowisko, że będziesz siedział, nie będziesz się ruszał”. No i tak się stało. Zrobili mi takie stanowisko naprzeciwko głównej bramy stadionu „Polonii”, gdzie byli Niemcy (osiem, góra dziesięć metrów [od nas]) i jakoś panowaliśmy nad tymi Niemcami. To znaczy, jak oni się próbowali wychylać, to od razu żeśmy kosili ich bronią. Oni nie mogli się wydostać. Znaleźli na nas sposób: zaczęli nas ostrzeliwać z moździerzy. Ja siedziałem w ten sposób, że nie mogłem się zupełnie ruszać, bo miałem nogę unieruchomioną. Moich kolegów wysłałem do bunkra, żeby siedzieli i obserwowali, bo byłoby szkoda, żeby wszyscy zginęli. No i kiedyś przyłożyli serią moździerzy. Widziałem nawet, jak oni się wstrzeliwali we mnie – wysiadłem zupełnie. Wytaszczyli mnie na noszach i tu się moja Starówka skończyła.
Najpierw leżałem w naszym szpitalu na Koźlej, a potem mnie przeniesiono do szpitala chirurgicznego numer 1 na Długiej 7, w pałacu Raczyńskich. Tam był duży szpital chirurgiczny. Leżałem tam, ale też krótko, bo byłem ranny 25 [sierpnia] – […] więc [to były] trzy czy cztery dni. Na Długiej, nie mówiąc mi, o co chodzi, zakwalifikowano mnie „na lewo” – jak na egzekucji. Okazało się, że ci z grupy „na lewo” zostali zakwalifikowani do przejścia kanałami, a „na prawo” – ci, co zostają na miejscu. Ci, co zostali na miejscu – czterystu iluś – zginęło w tym szpitalu. Tejże nocy właśnie, kiedy szła ogólna ewakuacja rannych, to było w momencie, kiedy była próba przebicia ze Starówki do Śródmieścia. Myśmy weszli do kanału i kanałami [poszliśmy] do Śródmieścia.

  • Jak pan pamięta podróż kanałem?

Makabrycznie, ale jak ma się osiemnaście lat, to żeby mi kazali iść pod prąd czy skakać bez spadochronu, też bym skakał. Ciężka była droga, to znaczy w pamięci mi utkwiło tylko to, że pierwszy odcinek kanału myśmy szli burzowcem, więc od placu Krasińskich do Przedmieścia Krakowskiego czy może do Miodowej. Potem burzowiec szedł do Wisły. Ten, którym mieliśmy iść, na wysokości metra, kanał był dziewięćdziesięciocentymetrowy, to malutki kanał, właściwie na czworakach się szło. Ktoś mnie podsadził i mówi: „Tu masz iść, tędy”. Wlazłem tam, czołgałem się właściwie, szedłem na czworakach. Nie pamiętam, czy byłem w hełmie, w każdym bądź razie ciągle głową biłem o... Ciągnąłem nogę, bo miałem wtedy bark rozbity, jedną rękę miałem też nieczynną i ranną tą nogę. Jakoś człapałem. To był ciężki odcinek. Dla mnie był ciężki podwójnie, ponieważ zupełnie nie miałem łączności z tym, co był przede mną i za mną. Ciemno zupełnie. Druga sprawa, że miałem poczucie tego (a miałem trochę klaustrofobię), że to jest bardzo mały kanał. A po trzecie, było cholernie duszno. Tak że z ulgą poczułem zmianę powietrza i wyciągnęli mnie na rogu Wareckiej z tego kanału.

Wzięto mnie do szpitala (skracam sprawę, bo miałem incydent po drodze z polską żandarmerią) najpierw razem z oddziałem na ulicę Złotą. Miałem dużą gorączkę po tych wszystkich przejściach kanałowych i chyba w wyniku gorączki miałem incydent z żandarmami. Żandarmi nieładnie się podbawiali. Jakaś pani przyszła do nas, żeby jej pomóc. Myśmy tam poszli, pobili tych żandarmów, draka była. Następnego dnia dowódca kompanii przychodzi do mnie i mówi: „Coś ty narobił?! Żandarmi cię gonili!”. Ja nie pamiętałem, miałem gorączkę, więc on mnie wziął na nosze i zaniósł do szpitala. Do szpitala prowadził mnie Andrzej „Morro”. Wylądowałem w szpitalu na Boduena. Tam było mi bardzo dobrze. Leżałem na piątym piętrze i jak pilot leciał niemieckim sztukasem, to widziałem jego gębę. Byłem po czerwonce, którą żeśmy wszyscy mieli na Starówce i ktoś mi przyniósł skrzynkę [czerwonego] wina. Popijałem sobie to wino i byłem na rauszu. Któregoś dnia ten szpital zbombardowano.

  • Jakie były warunki w tych szpitalach?

Zależy kiedy i gdzie. To znaczy na Starówce było ciasno, bo należy pamiętać, że w ostatniej fazie na Starówce w ogóle nie było domów, gdzie mogłyby być szpitale (była tylko Długa 7). Szpitale mogły być w domach prywatnych, ale były dość trudne. Natomiast opieka medyczna na Starówce była jak najbardziej dobra. Natomiast na Śródmieściu był luksus. Leżałem w sali oficerskiej, z dwoma facetami, na łóżku, w pościeli. Jak myśmy przyszli ze Starówki, kiedy nas wyciągnęli z kanału, i jak stanąłem na ulicy Wareckiej, zobaczyłem w oknach kwiaty i szyby, myślałem, że jestem w innym świecie. Na Starówce nie było już żadnego domu. Ten szpital zbombardowali. Mnie w trakcie bombardowania zniesiono, tak że mnie tylko trochę przysypało. Przenieśli mnie na jedną noc do „Terminusa” na Chmielną. Tam był hotel „Terminus”. W podwórzu był szpital, którego komendantem była (jak się okazało) pani doktor Krzyżanowska – stomatolog, żona generała „Wilka”, partyzanta wileńskiego, matka Olgi Krzyżanowskiej – marszałek sejmu. Następnego dnia okazało się (to był już 4, 5 czy 6 września, nie pamiętam który, bo nie miałem wtedy kalendarza; byłem w takim stanie, który nie pozwalał mi na rejestrowanie kalendarza, miałem gorączkę), że Niemcy przedarli się przez Nowy Świat i podeszli aż do „Braci Jabłkowskich”, a „Terminus” sto metrów stamtąd. Przyszli do mnie lekarze z tego szpitala i spytali: „Pan ma broń?”. – „Tak, mam”. – „To niech pan da”. Ja mówię: „Co takiego?”. – „Niemcy tutaj podchodzą”. Ja mówię: „Niemcy?!”. I od razu wziąłem pierwsze spodnie, jakąś laskę i tyle mnie było w szpitalu. Przez palący się Widok przeszedłem do barykady na Alejach Jerozolimskich (tam jest taka tablica na wysokości baru, blisko Kruczej, informująca, gdzie była barykada). Żandarm mnie z trudem puścił, bo to był dzień, był duży ostrzał z kierunku Alei Jerozolimskich. Przeskoczyłem barykadę, a łącznika biegnąca tuż za mną oberwała. Szedłem na Południowe Śródmieście i tam się szybko od kolegów dowiedziałem, że „Zośka” ma taki oddział, właściwie taką izbę chorych na Wspólnej 9. Poszedłem tam, spotkałem samych moich bliskich przyjaciół. Od razu ustawili mi łóżeczko i byłem szczęśliwy. Długo tam nie byłem, bo bodaj następnego dnia (Śródmieście bardzo ostrzeliwali z tych ciężkich „Bert”, a „Berta” waliła tak, że dwie kamienice się rozsypywały, akurat Południowe Śródmieście ostrzeliwali) przyszedł mój brat. Dowiedział się, że tam jestem, zobaczył, co się dzieje, i mówi: „Ty nie masz co tutaj siedzieć, bo jesteś właściwie rekonwalescentem. To załatw sprawę – mówi – cały »Kedyw« (oni byli wtedy włączeni do »Zośki«) jest na Czerniakowie, odpoczywa sobie, zbieramy pomidory, laba po Starówce”. Poszedłem do „Broma” – naszego lekarza, przedstawiłem sprawę. On mnie zbadał i mówi: „Możesz iść. W końcu tam też możesz sobie odpocząć”. Poszedłem z nimi przez Książęcą rowem łącznikowym. Przychodzę na Śniadeckich, tam gdzie oni kwaterowali. Okazuje się, że jest zbiórka, koniec laby – na linię.
No i zaczęła się najbardziej dramatyczna część Powstania – Czerniaków. W skrócie, myśmy tam najpierw trzymali... Ponieważ pluton brata, ta grupa, była dołączona do mojej kompanii, więc to wszystko było razem i dołączyłem się do nich. Byłem tam na półprawach żołnierza, pół rekonwalescenta, ale ponieważ nie było ludzi, więc wtedy żeśmy wszyscy chodzili do służby, do walki. Trzymaliśmy pozycję w kierunku na Rozbrat. Tam się biliśmy z Niemcami, atakowały nas czołgi. Niemcy parokrotnie nacierali z ogrodów sejmowych. W każdym bądź razie była walka, to nie był żaden odpoczynek. I tak było bodajże do 13 września. 13 września przyszedł rozkaz, że opuszczamy Rozbrat, albowiem wtedy Niemcy wdarli się już przez Książęcą, odcięli Czerniaków od Śródmieścia. Chodziło o to, że mieliśmy zrobić natarcie Solcem i zdobyć przyczółek dla lądujących oddziałów Berlinga. No i tak było. Brałem udział w tym natarciu. Szedłem w pierwszej [linii] jako szperacz z kolegami – Czerniakowską (ona inaczej przebiegała niż dzisiaj), Solcem. Tam ostrzelali nas Niemcy. Zatrzymali nas na wysokości ulicy Wilanowskiej. Myśmy zatrzymali się. Następnego dnia zginął tam Andrzej „Morro”. Tam wylądował pierwszy patrol „berlingowców”, a myśmy objęli pozycje na ulicy Wilanowska 1/5. To już były ciężkie warunki. Czerniaków był chyba najcięższy, mogę to powiedzieć, bo przeszedłem kilka dzielnic Warszawy. Po pierwsze nie było amunicji, bo vis à vis nas stała słynna brygada Dirlewangera, która nie poddawała się, tak że nie było mowy, abyśmy od nich zdobyli jakąś amunicję. Zaplecze nasze nie istniało, nie było żadnych służb kwatermistrzowskich. Nie było niczego, oddziały żyły własnym sumptem, a więc była bieda. Szybko się pozbyłem innych różnych broni, wziąłem karabin, bo karabin miał tą właściwość, że dziesięć sztuk amunicji, były dziesięcioma sztukami. Natomiast w pistolecie maszynowym, jak ktoś miał nerwowy palec, to raz pociągnął, a dwadzieścia wywalał, a potem? Pamiętam, że do tego karabinu miałem pięć czy sześć pocisków – mało, a naprzeciwko mieliśmy tych bandytów Dirlewangera, którzy bez pardonu nas atakowali. Brałem wtedy biernie udział w natarciu, bo [były] natarcia nasze, jak już „berlingowcy” przyszli na drugą stronę, na Solec do tego kościółka… Ale mnie wtedy nie angażowano, bo ja za bardzo nie mogłem się poruszać... No i tak trwaliśmy łącznie z „berlingowcami”, którzy potem dobili batalionem, ginęli jak muchy, my też...
Mieliśmy świadomość, że Powstanie dobiega już kresu. Patrzeliśmy na drugą stronę Wisły z utęsknieniem. Ci „berlingowcy”, którzy do nas przyjechali – bardzo mili chłopcy. To był świeży pobór gdzieś z Podola, spod Lwowa. Oni byli nieprzygotowani do walki w mieście, przez co ponosili straszliwe straty, ginęli jak muchy, bo nawet natarcie, które oni wykonywali, robili niefachowo, Niemcy ich cięli. Powiem tylko tyle: na Monte Cassino jest tysiąc polskich grobów, tych którzy polegli w bitwie i w okolicach. W Kołobrzegu jest tysiąc trzysta grobów polskich żołnierzy, którzy polegli w wyniku walki o Kołobrzeg w 1945 roku. W walkach na Czerniakowie, o którym mówimy (oczywiście od 1 sierpnia nie tylko [we wrześniu), poległo łącznie z „berlingowcami” trzy tysiące naszych żołnierzy. To mówi o skali walk, które się tam toczyły. Trzy tysiące, czyli trzy razy więcej ludzi niż zginęło pod Monte Cassino.
Na pewno przyjście „berlingowców” dało nam trochę otuchy, dlatego że przywieźli ze sobą trochę ciężkiej broni, której myśmy nie mieli. To nam szalenie ułatwiło walkę z czołgami. Niemcy nabrali trochę respektu dla nas. Ten opór dość długo trwał, bo na Wilanowskiej otoczyli nas chyba 14 [września], a ostatni koledzy skapitulowali, poddali ostatni dom 22 – 23 [września]. To jest tydzień czasu. Jestem pełen uznania dla tych kilku kolegów z „Zośki”, którzy tam do końca wytrwali na Czerniakowie. Było źle, bo nie było zupełnie żywności. Odżywialiśmy się tym, co wpadło w ręce. W pobliżu były magazyny „Społem”, więc pamiętam takie jedzenie jak cukierki, jakaś marmolada wstrętna. To było to, czym myśmy się przez ostatnie dni odżywiali. Było ciężko, nie było wody. Los rannych był tragiczny. Ranni leżeli w piwnicach łącznie z ludnością cywilną, która ścieśniona w koszmarnych warunkach koczowała w tych piwnicach, bez możliwości wychodzenia, bo wychodzenie równało się praktycznie śmierci. Wsparcie z tamtej strony było słabe. Artyleria niewiele nam dała. Rzuty sowieckie (bo to sowieci zrzucali z samolotów), to było żadne wsparcie, bo nawet jak rzucali broń czy amunicję w workach, to ona się rozbijała. Nie mieliśmy z tego wielkiego pożytku.
No i tak to trwało, z tym że zostałem ewakuowany jako ranny z grupą, którą porucznik „Śnica” – Bolek Górecki, chyba 19 [września] prowadził na drugą stronę. Odbywało się to w scenerii dramatycznej. To był już okres, kiedy stamtąd przybywały transporty wojska Berlinga na łodziach, na pontonach. Na Solcu zebrano grupę przeznaczonych do ewakuacji, wśród nich był mój wtedy ciężko ranny brat, na noszach mieli kilku naszych przyjaciół bardzo ciężko poszkodowanych w ostatnich godzinach walki. Potem cały czas myśmy nawzajem prowadzili natarcia. Siedzimy na skarpie wiślanej i cisza, tylko nas kilkunastu leży, czekamy na te łodzie, noc. Słyszymy, że łodzie zbliżają się, wojsko idzie. Niemcy strzelają do tych łodzi, łodzie się przewracają – typowo wojenna sceneria. W pewnej chwili łodzie dobijają. Patrzę, ni stąd, ni zowąd, wyrasta przede mną tłum dwustu ludzi. Nie wiem, gdzie oni byli. To ludność cywilna, która chciała łodziami przedostać się na drugą stroną. Nagle byłem blisko brzegu, znalazłem się strasznie daleko. I to się powtarzało kilkakrotnie, aż wreszcie przesunięto nas bliżej do brzegu, ale tam był szalony ostrzał niemieckich moździerzy, bo oni siedzieli na moście Łazienkowskim na wieżyczkach, mieli jak na dłoni. Ciągle race, to znaczy rakiety wystrzeliwali, widzieli to. W pewnej chwili kolega, nasz przyjaciel, Bolek Górecki, który kierował tą ewakuacją... Łódka przypłynęła, żołnierze wyskoczyli i już ta ludność cywilna wskakuje do łodzi. On dosłownie pierwszy się znalazł w łodzi. Zobaczył mnie, wychylił się i dosłownie jak smarkacza wziął mnie za wojskowe szelki, które miałem, i przerzucił mnie na środek łodzi. Tak bym nie wszedł, nie było mowy, po pierwsze, dlatego że miałem trudności fizyczne z uwagi na zranienia, a po wtóre człowiek był naiwny. Myślał, że może popłynie następną. Łódź ruszyła, saperzy łodzią kręcili, widno jak w biały dzień. Niemcy zaczęli pruć, głównie z moździerzy walili. Rzeczywiście ogień był straszny. Leżałem na dnie łodzi. Sąsiednia łódź leży rozwalona, krzyki, wrzaski, [ludzie] toną. Koło nas padło parę pocisków, także ktoś oberwał. Pamiętam tylko tyle, że łódź się kręciła kilka razy wokół własnej osi. Nagle (to trwało pewnie [trochę czasu], tylko mi się wydawało, że to w miarę szybko) łódź szoruje po gruncie, jesteśmy na plaży Kozłowskiego po drugiej stronie Wisły, ale do brzegu był kawał drogi. Wyskoczyliśmy, Niemcy cały czas ostrzeliwali brzeg. W ten sposób wydostaliśmy się na drugą stronę.
Tutaj zaczął się akt drugi dramatu, bo ze mną było kilku kolegów: był Kuszner z „Parasola”, Bartek Dębowski z „Miotły”, mój brat, ja. Była nas tam gromadka. Od razu jak żeśmy przeszli na drugą stronę Wału Miedzeszyńskiego, przy którym stały całe baterie artylerii skierowane na zachód, ale nie strzelały, w bramie, chyba na ulicy Zwycięzców, spotkaliśmy „berlingowca”, który spojrzał na nas i mówi: „Powstańcy, gdzie wy się tam wybieracie? Daleko wy nie zajdziecie w tych mundurach. Wyrzucajcie to w cholerę...”. Szybko nam uświadomił, o co chodzi. Postanowiliśmy iść.
Zrzuciliśmy od razu z siebie panterki, akcesoria wojskowe, które już nie dawały wątpliwości, co to jest. Zaszliśmy do domu na ulicy Walecznych. Rozbroiliśmy się tam, bo mieliśmy ze sobą sporo broni. Do dziś ona jest tam chyba zakopana. Podjęły nas siedzące w piwnicy jakieś panie – bardzo sympatyczne. Obmyły nam rany, nakarmiły też nas. Od razu powiedziały: „Szorujcie stąd, bo tu łażą ci niebiescy i zgarniają takich jak wy”. No i my tak jak szczury uciekaliśmy etapami. Wylądowaliśmy w rejonie Garwolina. Ja miałem tylko akowski dowód, nic więcej. No i dylemat, co robić, bo już wiedzieliśmy, że w Kołbieli jest punk kontrolny. Oni tam wszystkich zatrzymują bardzo szczegółowo i ładują do obozu. Uznaliśmy, że jedynym […] wyjściem jest Syberia albo wojsko. Pamiętam, że te wszystkie bajki o konspiracji, o partyzantce, to można między bajki włożyć, bo na terenach Lubelszczyzny Rosjanie mieli parę milionów ludzi szykowanych do ofensywy. Tam pod każdym krzaczkiem siedział Rosjanin, a w lesie to już była kompania, batalion i tak dalej. Nie było mowy, przeszło się sto metrów – stoi. Konspiracja to się zaczęła, jak front ruszył po styczniu, kiedy to wojsko stamtąd wyszło, to wtedy dopiero konspiracja się zaczęła.
No i wtedy wielu moich kolegów (Sieradzki, Deczkowski) uznało, że jedynym wyjściem jest schować się w wojsku. Myśmy wtedy wszyscy gremialnie bandaże zdjęli z siebie, stanęliśmy na komisję poborową. Podaliśmy jedynie prawdziwe imię i nazwisko, i nic więcej. Wszystko fałsz, no i do wojska. Wywieźli nas na Majdanek. Tam był taki punkt zborny. Ponieważ trochę byliśmy gramotni w matematyce, tam przychodzili tak zwani kupcy, czyli oficerowie, którzy brali do swoich jednostek żołnierzy. Zorientowali się, że my trochę więcej znaliśmy niż równanie kwadratowe, no to nas wzięli na kurs wojenny oficerski artylerii w Lublinie. Skończyłem to w marcu czy na początku kwietnia, czyli po pół roku, to był wojenny kurs, straszne tempo. Dziesięć godzin zajęć, mordercze tempo. Zrobiłem z dobrą lokatę, ponieważ byłem dobry w bardziej artyleryjskich przedmiotach, więc zaproponowano mi nawet, żebym został w szkole. Powiedziałem: „Nie. Na front”. Pojechałem na front. Jeszcze tam trochę postrzelałem sobie do niemiaszków.
Skończyła się wojna. Znalazłem się na terenie obecnych Ziem Zachodnich, bo byłem w 10. Dywizji. Po wojnie stacjonowałem na Śląsku. Uznałem, że już teraz nie ma sensu siedzieć w wojsku. Łańcuchem różnych posunięć, nie zawsze uczciwych, wyrwałem się z wojska w marcu 1946 roku no i podjąłem studia. Bardzo ciężko nam to szło, bo to były trudne studia. To był wydział lekarski uniwersytetu. Żartów nie było wtedy. Tam nie było dla nas żadnej taryfy ulgowej, ale przebrnąłem pierwszy rok, drugi rok o dziwo bez kłopotu. Rok trzeci, no to już wtedy uwierzyłem, że skończę studia. Niestety 13 stycznia 1949 roku nagle pan Radkiewicz sobie o mnie przypomniał i z gromadką trzydziestu kilku kolegów z „Zośki” nas aresztowali.
Siedziałem najpierw, jak wszyscy na „dziesiątce”, czyli X pawilonie na Mokotowie. Tam było śledztwo. Ja miałem sytuację o tyle inną niż koledzy, bo im między innymi zarzucano działalność powojenną w konspiracji, a ja byłem w wojsku wtedy, więc nie mogli mnie się czepnąć, byłem przecież pięćset czy tysiąc kilometrów stąd. No, ale doczepili mnie do tej całej sprawy „Radosława”. Rok na „dziesiątce”. Nie lubię do tego specjalnie wracać, bo to był koszmarny okres mojego życia. Okres, w którym była kompletna strata czasu. Po wtóre poniżanie, ciągłe traktowanie jak obywatela drugiej, trzeciej, czwartej kategorii, właściwie pół-zwierzę. Ciągłe presje... Nie należy to do miłych wspomnień. Mój kolega – Stasio Krupa... No i potem tak zwany wyrok sądu ludowego. Mnie zresztą przed tym Różański... Ponieważ mi właściwie nic nie zarzucano. Ja mam ich formalny akt oskarżenia tak śmieszny, że ci prawnicy [wpisywali]: „Chciał, dążył do obalenia” – tak mam. To tak jak ja bym powiedział, że pani chce tego pana pobić. Niech się pani broni. I w rezultacie sąd notabene, żeby było śmiesznie, sądził mnie. Zresztą w tym czasie większość sędziów wojskowych to byli absolwenci Uniwersytetu Jana Kazimierza ze Lwowa bądź Uniwersytetu Jagiellońskiego – oficerowie przeniesieni do rezerwy, bardzo często [dawniejsi] oficerowie AK. Z wyroczkiem sześciu lat, bo mi od razu pan Różański powiedział, że dostanę tyle, bo muszę posiedzieć, wytransportowano mnie do Rawicza.
  • Czy pan miał obrońcę?

Ja miałem trochę głupią sprawę, dlatego że pochodzę z rodziny adwokackiej: ojciec adwokat, stryj adwokat, wuj adwokat, mój młodszy syn też jest adwokatem. I matka, która jeszcze wtedy żyła, poprosiła jednego z kolegów ojca, którego mniej znałem. Ponieważ on nie miał żadnego dojścia do mnie, nie mógł przedtem ze mną rozmawiać. Tak to wyglądało. On przyszedł na sprawę i się cieszył, że wyjdzie z tej sprawy. Tak to było na Mokotowie. Powiedział do mnie tylko tyle, że najlepszą taktyką jest przyznanie się do wszystkiego tego, co oni zarzucają. Ja mówiłem, że nie przyznaję się. To była jedna z wypraktykowanych metod. Były dwie metody: albo na kolana i podpisywało się wszystko to, co oni chcą i można liczyć na łaskę albo nie, albo iść twardo na zaparte. To była gra, bo znam wypadki, gdzie przy jednej i przy drugiej postawie ludziom głowy ucinano. Ale jakoś się zbuntowałem, bo po prostu ja nic nie robiłem. W okresie wojennym byłem nastawiony na odrabianie nauki, na porządne studia, trochę w harcerstwie pracowałem jako instruktor, ale krótko, bo mnie wyrzucili z harcerstwa za odchylenie prawicowe, więc nie chciałem się [przyznać]. Jak on mi w czasie sprawy wystąpił z taką [propozycją], to wówczas zrezygnowałem z obrony i on sobie siedział zgorszony i w ogóle się nie odzywał. To z góry było wiadomo, przecież Różański mi powiedział w rozmowie. Kiedyś wezwał mnie i powiedział: „Panie Sikorski, pan musi posiedzieć”. Ja mówię: „Panie pułkowniku, za co? Przecież nic nie udowodnią mi”. – „Pan nie wie. Tam walka klas jest. Pan jest z dywersji, przeszkolony. Lepiej niech pan powie, jaka była robota”. To już wiedziałem, że mam [wyrok]. No i Rawicz – to też jest koszmar. [W Rawiczu], byłem kilka lat, no długo, właściwie do końca... Pięć lat bandyci mi zabrali. Tam byłem w troszkę lepszej sytuacji, bo jako „wielki” student trzeciego roku byłem zatrudniony jako sanitariusz – robiłem za doktora. Miałem po prostu trochę lepsze warunki. Pomagało się kolegom, jak można było. Z tego powodu miałem kłopoty, jak to w życiu.

  • Jak wyglądała pana cela? Z iloma osobami pan siedział?

Na początku... Rawicz jest więzieniem. To jest dawny klasztor z XI czy z XII wieku, więc tam są cele głównie klasztorne, a więc są to cele malutkie. Tam trzymali siedmiu, ośmiu ludzi. Mieli odpowiednie urządzenia do zmiękczania ludzi, które były na dole. Tam miałem różne przygody, [między innymi] z moim przyjacielem pilotem – Stasiem Skalskim, uratowałem go, bo go chcieli koniecznie zamordować. Straszne to były rzeczy. To było ponure więzienie.

  • Proszę więcej o tym opowiedzieć.

Rawicz był przede wszystkim więzieniem ciężkim (w owym czasie był na równi z Wronkami), straszliwie przeładowanym. Tam przed wojną prawdopodobnie siedziało kilkuset ludzi. Za moich czasów maksimum siedziało tam dziewięć tysięcy, więc zagęszczenie było nieludzkie, ale ratowało się. Na przykład pamiętam, że była epidemia czerwonki. Ja sam zresztą przechodziłem czerwonkę, ale mimo tego nasz zespół, powiedzmy, lekarski (chociaż ja nie byłem lekarzem), tak się sprężył, że nie mieliśmy zgonów, a ludzie wyniszczeni w warunkach więziennych przecież chorowali setkami, więc można było coś zrobić. Tam normalnie, gdyby tam nie było odpowiedniej naszej postawy, działania... Przecież leków tam nie było, my leczyliśmy na przykład fusami z kawy – świetne leczenie, między innymi, czerwonki. Potem była straszliwa epidemia grypy. W aptece niewiele leków było, już nie tylko asortymentowo co ilościowo, nie było niczego. Nikt nie umarł. To była wielka rzecz, myśmy to uważali za sukces.

  • Czym państwo leczyli?

Tylko salicylami, ale tu chodzi o to, że gdy pojawiało się jakiekolwiek zagrożenie, to znaczy zaczynało się zapalenie oskrzeli czy zapalenie płuc, myśmy od razu w odpowiedniej chwili wkraczali sulfonamidami. Nawet kradliśmy antybiotyki, bo one były do innych celów, ale to już rzadka sprawa. No nie mieliśmy zgonów. Mieliśmy przerażające zgony z powodu gruźlicy, bo Rawicz był straszny, a poza tym ciekawa historia, że tam było dużo górali. Nie wiem, skąd oni ich brali, czy od oddziałów partyzanckich „Ognia”, czy nie od „Ognia”, i ci górale jak muchy zapadali na gruźlicę w warunkach pobytu w Rawiczu. Było bardzo dużo, nawet w szpitalu, oddziałów gruźliczych. Tam między innym leżał Janusz Krasiński – pisarz. Osobiście go leczyłem, a on zachorował tak, że go władowali do takiej celi, gdzie jak chcieli komuś dołożyć, to wkładali do celi siedmioosobowej jednego gruźlika i załatwił sprawę. Z Rawicza wywieźli mnie do obozu na ostatnie trzy miesiące, puścili mnie po pięciu latach.

  • W jaki sposób został pan w Rawiczu, co pan tam robił?

To, co się robi w szpitalu. Poza tym myśmy mieli połączoną działalność szpitalną i ambulatoryjną, więc masa chorych przychodziła z różnymi sprawami. Wachlarz chorób był przeróżny. Morał polega na diagnostyce. Trochę diagnostyki liznąłem już po trzecim roku, koledzy mnie zresztą dokształcali. Do zakresu należało udzielanie porad ambulatoryjnych. Szpital był duży. W Rawiczu było ponad sto kilkadziesiąt łóżek. Pomagaliśmy ludziom jak można było.

  • Od samego początku pan tak pracował?

Niezupełnie. Najpierw siedziałem w celi i mnie jakoś z dokumentacji wyłowili, że jestem studentem medycyny, i wtedy mnie wzięli. Potem wyszedłem. Z trudem musiałem odrabiać studia i skończyłem studia z opóźnieniem. Byłem na chirurgii u docenta Trojanowskiego, po czym po roku przeszedłem już na stałe do Kliniki Położniczej Instytutu Matki i Dziecka na Madalińskiego i tam przed dobrych wiele lat pracowałem.

  • Czy był pan potem prześladowany w jakiś sposób z tego powodu, że brał pan udział w Powstaniu?

Nie. To znaczy bezpośrednio nie odczuwałem tego, bo to były lata pięćdziesiąte i nie odczuwałem już tych historii. Po wojnie byłem najpierw wiele lat na Madalińskiego, potem byłem na Kasprzaka w Szpitalu Wolskim. Byłem tam na oddziale i jednocześnie przez kilkanaście lat byłem dyrektorem. Przez ostatnie moje ćwierć wieku miałem zakład do walki z nowotworami kobiet, prowadziłem go do emerytury. W tym czasie moi koledzy kombatanci z różnych [grup] ciągle mówili, że „załatw tamto”, „przyjmij”, „zoperuj” i tak dalej. W końcu mój szef mnie wezwał i mówi: „Słuchaj, ty się opanuj, przecież w ten sposób wszyscy będą [mówić], że ty bierzesz jakieś łapówki. Dziesięciu ludzi dziennie potrafisz przyjąć do szpitala” – i sam mi podsunął pomysł: zacząłem wtedy działać w ZBoWiDzie i wtedy miałem tytuł formalny do tego, żeby „zbowidowcom” pomagać. Miałem nawet dwa razy ostrzeżenia, że co ja wyrabiam, że przyjmuję ludzi z innych części Warszawy. Byłem w ZBoWiD-zie, zajmując się wyłącznie sprawami socjalnymi i zdrowia. Notabene koncepcja przychodni ZBoWiD-u na Banacha to moja robota.
I tak trwało to do lat siedemdziesiątych. W latach siedemdziesiątych byłem wiceprezesem ZBoWiD-u do spraw socjalnych. W owym czasie co najmniej dwóch wiceministrów spraw wewnętrznych zasiadało ze mną w prezydium, byłem z nimi po imieniu. Dyrektorzy departamentu bezpieki, którzy też byli w ZBoWiD-zie, bo to AL-owcy, zabiegali o moje względy, żeby coś załatwić, żeby dziewczynę mu przyjąć czy tego typu sprawy. W tym czasie (to jest połowa lat siedemdziesiątych, dowiadujemy się z wydanej przez IPN książki pewnej dziewczyny, która pisała właśnie o prześladowaniu „zośkowców”), w 1972 roku bezpieka rozpoczęła pod jakimś kryptonimem sprawę rozpracowywania „zośkowców”; jaki jest ich stosunek i czy oni przypadkiem nie konspirują – w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy ja jestem wiceprezesem ZBoWiD-u, z dwoma wiceministrami jestem po imieniu. W tej książce podane są informacje, że jacyś czterej agenci nas tam rozpracowywali. Mówię do niej, że jak ona działa w IPN-ie, to niech ustali, kto to jest. Ona mi powiedziała, że ustalenie nazwiska takiego agenta to jest sprawa dwóch lat, a nikt nie pozwoli sobie na to, żeby stracić dwa lata życia, żeby się dowiedzieć, kto kapował „zośkowców”. W latach siedemdziesiątych – to jest odpowiedź na zadane pytanie. Ja o tym nie wiedziałem, dowiedziałem się parę lat temu.

  • Czy coś jeszcze chciałby pan powiedzieć na temat Powstania Warszawskiego? Jakie są pana najlepsze i najgorsze wspomnienia?

Całe Powstanie. Należę do grupy ludzi przekornych. Jestem pragmatykiem. Przez pięćdziesiąt lat pracy lekarskiej musiałem być pragmatykiem. Od początku zadawałem sobie pytanie, że jeżeli nie umiem zoperować czegoś, to się za to nie biorę. Na pytania – szczególnie dzisiaj modne w Muzeum [Powstania Warszawskiego] i nie tylko – na temat „Czy Powstanie powinno być, czy nie powinno być?” to ja mam jedną odpowiedź jako pragmatyk. Proszę mi wskazać choć jeden cel, który animatorzy Powstania stawiali sobie w dniu wybuchu, [który] został osiągnięty? To ja wtedy powiem: tak, Powstanie powinno być. Czy był jakiś cel osiągnięty, który sobie „Bór” Komorowski, Połczyński stawiali w lipcu 1944 roku. Nie dzisiaj, że to doróbki polityczne, że to historia narodowa, ciągle są. To jest tak zwana zadyma dla naiwnych. Tylko przy podejmowaniu decyzji mieli kilka celów. Czy choć jeden został osiągnięty? Ochrona ludzi i miasta została osiągnięta? Przywitanie Rosjan jako władza, że tak powiem, na swoim terenie, militarnie został osiągnięty? Proszę mi wskazać choć jeden cel, który został osiągnięty? To jak można mówić o sukcesie?

  • To dlaczego pan walczył?

Bo byłem żołnierzem, to jest sprawa pozadyskusyjna. Żołnierz nie dyskutuje. Wielu moich starszych kolegów miało już świadomość tego, że to się skończy. No może nie tak, bo nikt nie przewidywał, że nie wejdą, inne były rozwiązania. Dziesięć lat temu wyczytałem w tygodniku „Więź” rzecz, która mną wstrząsnęła. Mianowicie w Londynie, w Studium Polski Podziemnej przez cały okres lat pięćdziesiątych dowódcy Powstania, większość ich była, zbierali się i dyskutowali, rozmawiali, żeby po prostu zostawić jakieś ślady dla potomnych i zostawili. Generał Sawicki – „Prut” wręcz ich przyciskał do muru i mówił: „Powiedzcie, jak Komenda Główna wyobrażała sobie Powstanie: wchodzą Rosjanie i jak to sobie wyobrażała Komenda Główna?”, bo założenie było takie, że wejdą. No to generał Połczyński po długich [namowach] powiedział, że oni przewidywali, że jak Rosjanie wejdą, to Komenda Główna, będąca na Woli, uruchomi radiostację wielkiej mocy. Jedyną którą mieli, którą notabene 2 sierpnia, jak im przestała działać, to była nieczynna do końca. Będą działać przez tą stację na cały świat, że jacy są wiarołomni sojusznicy naszych sojuszników, a „Kedyw” zrobi obronę okrężną tego, (czyli my) i po wyczerpaniu przez „Kedyw” możliwości walki, czyli kiedy my wszyscy albo zginiemy, albo nie będziemy mieli amunicji, to Komenda Główna pójdzie do honorowej niewoli. Taka była wizja oczyma pana generała Połczyńskiego. Na to jest dokument.

  • Czy chciałby pan coś jeszcze dodać?

Ja mam bardzo krytyczny pogląd na to, nie ja jeden zresztą, tylko że niektórzy boją się o tym mówić, a ja tego nie kryję, bo mam pełne moralne prawo do tego. Przeżyłem, jak powiedziałem, to wszystko jako młody, osiemnastoletni chłopak. Jak widziałem dramat tych ludzi, jak widziałem w piwnicach matki siedzące z dogorywającymi noworodkami, małymi dziećmi, widziałem spłoszoną uciekającą przed rzezią ludność Woli, to trudno mi zdobyć się na określenie, że to jest wszystko „ach”, „och”, bo tak nie jest. W wojennej Europie drugiej wojny światowej, nie było stolicy, miasta, które straciłoby dwieście tysięcy ludzi, straciło bezpowrotnie dorobek dziesiątków pokoleń. Straciliśmy rzeczy, których nigdy Polska nie będzie miała i wiele innych rzeczy. Straciliśmy wiele tysięcy młodzieży, która pojechała do niewoli i już nigdy nie wróciła, i można mnożyć i mnożyć straty. Dla mnie to jest bilans Powstania i tego nie można zapominać. Nie mówię tego po to, żeby potępiać kogoś, bo to nie o to chodzi, tylko po to, żeby przyszłe pokolenia robiąc w takiej podobnej sytuacji, robiły analizy, co robić, a czego nie.


Warszawa, 20 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Witold Sikorski Pseudonim: „Boruta” Stopień: kapral, sekcyjny, dowódca drużyny Formacja: Batalion „Zośka” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter