Marcin Dobrzyński „Orzeł II”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Marcin Jerzy Dobrzyński. Urodziłem się 11 listopada 1925 roku w Warce. Warka jest niedaleko Warszawy, gdzieś pięćdziesiąt kilometrów na południe. Jak opowiadał mi mój dziadek, to Warka była babcią Warszawy, ponieważ to jest o wiele starsze miasto, pięknie położone. Miasto historii. Urodził się tam bohater polsko-amerykański Kazimierz Pułaski. Również tam urodził się Piotr Wysocki – chyba się nie mylę – jeden z przywódców powstania listopadowego. Jeszcze pamiętam te czasy, gdy chodziłem na cmentarz, jak przyjechałem do dziadków na wakacje, aby złożyć kwiaty na grobie Piotra Wysockiego.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.

Urodziłem się w rodzinie pierwszy. Ojciec pracował w tramwajach w Warszawie, ale na razie mieszkaliśmy w Warce. Ale już na drugi rok, to znaczy w 1926 roku, przeprowadziliśmy się do Warszawy. Tam ojciec gdzieś wynajął mieszkanie, bo nie mieliśmy swojego, ale mieszkaliśmy u kogoś na ulicy Młynarskiej. Miałem siostrę, która urodziła się w 1937 roku. Na imię miała Barbara. Później dojdziemy do tego, jak tragicznie zginęła w dniu 1 września 1939 roku, jako dziewczynka, która miała pójść do szkoły.
Tak nasze życie młodzieńcze, szczenięce, minęło. Chodziłem później do szkoły. Najpierw na ulicę Sokołowską w Warszawie do szkoły numer 125. Później ta szkoła została przeniesiona, bo wybudowali na Gostyńskiej dosyć okazałą szkołę. Tam chodziłem i tam kończyłem szkołę – na Gostyńskiej w 1939 roku.
W międzyczasie ojciec dostał z tramwajów [mieszkanie] na Obozowej. Wybudowali [tam] bloki. Jak się jedzie na Bemowo, po prawej i po lewej stronie stoi dziesięć bloków i mieszkaliśmy w ósmym. Te budynki zostały wybudowane gdzieś w 1933, 1934 roku. To były już takie okazałe, jak na tamte czasy, komfortowe domy. To się nazywało osiedle imienia Stefana Żeromskiego na Kole.

  • Jak pan wspomina przedwojenną szkołę?

Fajno było. Dosyć daleko było. Jeszcze pamiętam, zimy były potężne, nie tak, jak teraz, to się nieraz szło tunelami ze śniegu, można powiedzieć. W każdym bądź razie to [są] takie lata, które człowiek zawsze pamięta, są zawsze przyjemne.

  • Szkoła uczyła czy wychowywała?

Szkoła była kuźnią patriotyzmu. Uczyli nas, jak kochać ojczyznę, jak się zachowywać. Tak że już stamtąd, z takiej podstawowej komórki, jaką była szkoła, wynieśliśmy, że trzeba kochać i szanować ojczyznę.

  • Jeszcze przed wybuchem wojny zdążył pan skończyć szkołę powszechną?

Tak. W czerwcu skończyłem szkołę podstawową. Miałem wtedy czternaście lat. Ale w międzyczasie już należałem do harcerstwa. Już w piątej klasie zapisałem się do harcerzy. Już miałem zaprawy harcerskie, wyprawy. Nawet w 1939 roku pojechaliśmy na obóz do Zaleszczyk.
[Jak] przyjechaliśmy z Zaleszczyk, to chyba był już sierpień. Wtedy coś się zaczęło w Warszawie dziać, to znaczy jakiś ruch, nie taki jak normalnie; wszyscy ludzie jacyś zapędzeni, zalatani, zapobiegliwi. Zaczęli pod koniec sierpnia, nie wiem dlaczego – teraz to wiem dlaczego i wtedy też wiedziałem – nalepiać jakieś paski na szybie. W każdym razie były słuchy, że może być nawet wojna. Mama też jeździła na Halę Mirowską, kupowała tam różne artykuły, potrzebne zapasy – mydło, powidło i tak dalej. Tak że dało się odczuć na mieszkańcach Warszawy [niepokój]. Inny klimat się wytworzył.
Może wrócę do tragicznego dnia 1 września. To był piątek, jak się nie mylę. Tak, bo ojciec pracował. Wtedy przyszedł z pracy, to była godzina wpół do czwartej, przed czwartą. Zasiedliśmy do obiadu, zjedliśmy, ale ten obiad jakoś tak nam nie smakował, [choć] na pewno był smaczny. Jacyś podekscytowani byliśmy czymś, podenerwowani. Pełno ludzi gromadziło się na podwórkach, wychodzili na klatki schodowe i my również. Ten obiad był niedokończony, sądzę. Wyszedłem pierwszy na korytarz. Mieszkaliśmy na drugim piętrze. Wyszliśmy, żeby widzieć. Akurat okna z klatki schodowej były zwrócone w stronę Fortu Bema. Przez dużą szybę patrzyłem w tym kierunku, obok [stał] ojciec. A mama też wyszła z siostrą Basią na korytarz. Jeszcze ciocia mieszkała u nas. I proszę sobie wyobrazić, obserwuję przez to ogromne okno klatki schodowej, trzy samoloty lecą w naszym kierunku na dosyć [dużej] wysokości. Teraz to na pewno wiem, że to było ze trzy, cztery tysiące metrów, ale były widoczne. Po kilku chwilach tylko słyszę świst i ogromny wybuch. Znajduję się nie na drugim piętrze, tylko na parterze, na trawniku, a obok leży mój nieprzytomny ojciec. Nie powiem, że się wytrzepałem i wstałem, ale wstałem po tym wszystkim. Ojca też zacząłem poruszać, otworzył oczy. Mówię: „To żyje”. [Jestem] przerażony, nie wiem, co się stało. W każdym bądź razie, krzyk tylko, nawoływania z gruzów, bo akurat bomba trafiła w sam środek budynku. Trzydzieści parę osób tam wtedy zginęło. Podbiegłem z drugiej strony i widzę, że z tego ogromnego budynku została tylko kupa gruzu. Przerażony – mamy nie ma, siostry nie ma, ciotki nie ma. Może powiem tylko tak, że mama trzymała ją za rękę, ale impet bomby wyrwał siostrę i gdzieś daleko z gruzami [odrzucił]. Nie wiem, jak to wytłumaczyć w tej chwili, jak to było. Mama miała – jak mi opowiadała – wolną przestrzeń, że mogła oddychać. Była cała zasypana, ale krzyczała. Do akcji ratowniczej wojsko i straż zaraz przyjechała, i jakieś oddziały pomocnicze, i wydostawali ludzi, niektórych żyjących, naturalnie. Mamę też wydostali, zaraz zawieźli do Szpitala Wolskiego. Mama dopiero po trzech [tygodniach], pod koniec września wyszła ze szpitala. A siostrę wydostali dopiero w niedzielę, po dwóch dniach. Ona była już taka... Nieżywa była. Ciotka też była nieżywa, buzię miała zmasakrowaną. Taki był mój początek wojny. Trudno mi jest mówić o tym dniu, chociaż już minęło tyle lat. To ponad siedemdziesiąt lat, [ale] zawsze mam kłopoty z tym.

  • Czy coś się jeszcze wydarzyło we wrześniu 1939 roku?

Tak. Jeszcze zdążyliśmy pochować siostrę za kilka dni na Bródnie. Nie było wtedy samochodów, tylko karawany konne. Ze trzy razy nalot był, ale jakoś z tego Koła, z ulicy Obozowej [przeszliśmy], pochowaliśmy ją i ciotkę na Bródnie. Później była wojna cały czas, te dwadzieścia parę dni w Warszawie. Zanim [Niemcy] wkroczyli, Warszawa była oblężona – naloty, artyleria, inne. W końcu wkroczyli [Niemcy] i zaczęła się okupacja.

  • Gdzie państwo zamieszkaliście?

Dostaliśmy mieszkanie po drugiej stronie. Zarząd spółdzielni skierował nas do samotnego pana, który mieszkał sam i u niego mieszkaliśmy. Później, po roku, wywieźli go do Oświęcimia, [bo] prawdopodobnie pracował w konspiracji. W tym domu mieszkaliśmy do wybuchu Powstania Warszawskiego.

  • Kontynuował pan naukę w czasie okupacji?

Przede wszystkim zapisałem się do technikum mechanicznego na ulicy Konopczyńskiego, [gdzie] z mechaniką połączone [było] ślusarstwo, samochody. Tam się zapisałem i zacząłem chodzić dopiero w październiku. Do tej szkoły chodziłem cały okres okupacji, bo tam można było uzyskać średnie wykształcenie.
W harcerstwie konspiracyjnym byłem cały czas. To było zabronione, ale [należałem] do tej samej drużyny, mieliśmy kontakt. Z tym że w 1942 roku na jesieni byłem już w Armii Krajowej. Złożyłem przysięgę na ulicy Żytniej i stałem się żołnierzem Armii Krajowej.
Mieliśmy różnego rodzaju zajęcia na Bemowie, jak składanie broni, uczenie się (teraz na Bemowie mieszka moja córka). Tam nic nie było, bloki na Obozowej i koniec. Tam były „góry szwedzkie”, jak to nazywaliśmy kiedyś, później tylko piachy i piachy. Tam mieliśmy różne zajęcia taktyczne. Chodziliśmy tam po prostu z konspiracji i były tam różnego rodzaju zbiórki, bo tam były dziewicze tereny, tak że tam jeszcze można było sobie porozmawiać, pobiegać, nauczyć się czegoś po prostu od naszych dowódców. Tak było do Powstania Warszawskiego.

  • Kto kierował tą komórką?

One były bardzo ograniczone na tej zasadzie, że tam nie było dwudziestu czy dziesięciu [osób]. Trzech, czterech, pięciu nas tam było zawsze na spotkaniu ze względów bezpieczeństwa konspiracji. Znaliśmy się trzech, czterech góra. Znałem chłopaków, [o których] wiedziałem, że oni są z nami w jednym oddziale, a poza tym nie wiedziałem, jaka jest siła naszej Armii Krajowej. To było objęte ścisłą tajemnicą. Dopiero wtedy gdy dostaliśmy rozkaz kilkanaście godzin przed tym, żeby się udać na punkty zbiórek, dopiero wtedy się człowiek przekonał, że są oddziały, które przedstawiają jakąś wartość.

  • W czasie konspiracji wykonywał pan jakieś działania?

Tak, jakieś napisy. Nie należałem do żadnych grup sabotażu, które [działały]. Po prostu jedni to robili, drudzy to. Moja robota, którą wykonywałem, też na pewno przysparzała ludziom otuchy do przetrwania. A Niemców szlag trafiał, jak widzieli coś takiego, jakieś napisy, hycel czy inny jakiś na szubienicy.

  • Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie?

Co pan chciał zrobić dla ojczyzny, to wszystko groziło karą śmierci albo, w najlepszym wypadku, wywiezieniem do obozu koncentracyjnego czy innego. Przynajmniej najlepsze jeszcze było, gdy [trafiało się] na roboty do Niemiec.

  • Czy był pan świadkiem łapanki?

Byłem. W łapankach byłem, ale jakoś mi się zawsze udawało uciec. W każdym bądź razie nigdzie mi się nic złego nie stało.

  • A ojciec też działał w konspiracji?

Ojciec nie. Pracował. Po tym wybuchu w ogóle już nie mógł pracować, ale gdzieś dali go na warsztat. On ogłuchł po prostu, nic nie słyszał. Wybuch bomby wpłynął na jego słuch, tak że już do końca życia był głuchy.

  • Wiedział pan o tym, że zbliża się Powstanie?

Tak, oni nas przygotowywali po to. My całą sytuację [znaliśmy], wiedzieliśmy, co dzieje się w świecie. Wiedzieliśmy o Teheranie, o Jałcie, o zwycięstwie 18 maja, o zwycięstwie żołnierzy polskich na Monte Cassino w 1944 roku. To wszystko wiedzieliśmy i to wszystko szło. Ale człowiek jakoś się tym nie martwił, nie przyjmował. Jako żołnierz to człowiek miał inne zadanie, żeby się czegoś nauczyć, jak przyjdzie ta chwila, ten dzień, ta godzina, żeby dobrze spełniać [swoją rolę]. Miałem wtedy dziewiętnaście lat. Ostatecznie to już byłem dorosły chłopak, wyrośnięty. Człowiek nie myślał nad tym, może się nie zastanawiał głębiej nad tym, że tam coś się dzieje z polityce, że podpisali sojusz, [że powstała] jakaś linia Curzona.

  • Jaka była atmosfera w Warszawie przed Powstaniem?

Strasznie się cieszyliśmy na te obrazki, które się spotykało na ulicach Warszawy. „Niezwyciężona armia” – Niemcy na furmankach, zdezelowanych samochodach, zmęczeni, ranni. To nie była ta armia, która wkraczała w 1939 roku. To już nie byli ci butni Niemcy, którzy „Haili hailo” śpiewali po Warszawie i co chcieli, to robili. Przeszli swoje na Wschodzie i to już nie byli ci Niemcy. Sprzedawali. Było tak, że my też od nich kupowaliśmy nieraz różne rzeczy. Broń można było kupić. Zresztą nasi dowódcy dawali pieniądze na to, żeby od nich kupować broń za nędzne pieniądze. Do tego stopnia, że można było od nich kupić granaty z tymi trzonkami.
  • Przewijały się oddziały innych oddziałów sojuszniczych?

W Warszawie były różne oddziały: ukraińskie, Łotysze i Rumuni, Węgrzy byli i Włosi też. Przewijało się tego wojska trochę, tych pseudosojuszników, bo to były wojska sojusznicze, które Niemcom pomagały albo przeszkadzały. To był koniec. Widać było, że ta wojna już długo nie będzie trwała. Jeszcze pół roku – tak myśleliśmy – i będzie koniec.
Może wrócę do dnia, jak wyszedłem z ulicy Obozowej, gdzie mieszkałem, na Powstanie. Dostaliśmy [miejsce zbiórki] na Grochowie, zapomniałem, jak ta ulica się nazywa, Iliańska czy jakaś. Jakieś nazwisko też mieliśmy.
Ponieważ w budynku, co ja mieszkałem, mieszkał również mój kolega, nazywał się Saturnin Bloch, pseudonim „Pilnik”, [to] razem wyszliśmy z domu z Obozowej 73. Na Grochów szliśmy, ponieważ był rozkaz, żeby nie wsiadać w środki masowej [komunikacji], jak tramwaje, autobusy, tylko żeby raczej iść pieszo. To my na Grochów szliśmy chyba parę godzin, przez całą Warszawę, przechodziliśmy przez Wolę, mostem Kierbedzia. Ulice Warszawy były cudowne. Na ulicach pełno młodych ludzi, z plecaczkami, tobołeczkami, roześmiani, dziewczyny odprowadzali.

  • Jak pan był ubrany?

Byłem ubrany po harcersku. Zdaje się, że miałem bluzę harcerską, jakiś sweter. To był co prawda sierpień, ale mówię: „Nie wiem, ile ja tam będę, czy trzy dni, czy cztery”, bo to nikt nic nie wiedział. Coś mama mi dała. Mówi: „Gdzie ty idziesz?”. Mówię: „Mamo, no idę”, też nic nie powiedziałem, ale mówię: „Coś się stanie. Ja sam mamo nie wiem, idę”.
Doszliśmy na Grochów. Godzina była druga. Zameldowaliśmy się. Chłopaków już tam było sporo w budynkach. Czekamy do godziny piątej. Już wiedzieliśmy, że o godzinie piątej będzie godzina „W”, która rozpocznie działania powstańcze. Ale niestety tam nic nie wybuchło, nic się nie stało. Nic kompletnie!

  • Ilu was się spotkało na Grochowie na zbiórce?

W moim plutonie 694 było nas około trzydziestu. W różnych punktach mieliśmy [ludzi]. W tym domu czterech, w tym pięciu, ośmiu. W każdym razie około trzydziestu było w tym naszym plutonie.
Ponieważ przez Pragę, Grochów przewalały się ogromne ilości pułków, dywizji z frontu wschodniego, na lewą stronę Warszawy, nasze dowództwo zgrupowania wydało rozkaz, żeby przejść do konspiracji. I bardzo słusznie zresztą, bo tylko niepotrzebna rzeź by była, bo przecież co my mieliśmy. Nawet nieźle byliśmy uzbrojeni, ale co to jest, jak dziesiątki tysięcy wojsk przechodziło i byli obstawieni.

  • Ale na miejscu dostaliście broń?

Tam mieliśmy meliny i stamtąd mieliśmy broń. Proszę sobie wyobrazić, że w konspiracji w tych budynkach, w piwnicach, ukrywaliśmy się do 21 sierpnia.

  • Cała trzydziestka?

Tam więcej było jeszcze, bo plutonów grochowskich było trzy, tylko ja mówię cały czas o swoim plutonie. Przyszedł rozkaz 21 sierpnia, że będziemy się przeprawiać przez Warszawę. Przedtem mieliśmy ruchy, chodziliśmy przygotowywać kajaki, nie kajaki, czółna, coś, co pływało, żeby się [przeprawić]. Była wyznaczona już noc. Dwudziestego pierwszego sierpnia o godzinie jedenastej wieczór, jak tylko zrobiło się ciemno, zaczęliśmy [działania], żeby zrobić przyczółek po tamtej stronie. Nasz oddział przepływał pierwszy. Jakoś się tak stało szczęśliwie, że ja płynąłem na kajaku, nas tam było trzech – ja, Bloch, Statek, pseudonim „Pilnik” i jeszcze jeden. Miałem taki talerzowy, ruski rkm, nie mogłem go zabrać. Po drugiej stronie zostawiłem i wróciłem. Dwóch moich kolegów wyszło na czerniakowskim brzegu, na wysokości Sadyby. Po drugiej stronie, na Pradze, byli jeszcze ludzie. Jeden z nas musiał wracać, więc wróciłem. Jak wracałem na Pragę, to mnie z mostu Poniatowskiego widocznie zobaczyli czy coś. Jak zaczęli walić do mnie, to coś okropnego. Jakoś mi się udało dopłynąć do brzegu praskiego i tam wziąłem jeszcze dwóch, bo można było tylko we trzech w ogóle jechać w kajaku, nie było miejsca. I ten rkm jeszcze zabrałem i przypłynąłem do lewego brzegu. Około godziny dziewiątej, dziesiątej rano byłem. Poszedłem stamtąd. Tam już byli przewodnicy i zaprowadzili mnie do fortu Dąbrowskiego na Sadybie, który tam jest.
Mieliśmy bazę wypadową z tego fortu Jarosława Dąbrowskiego. Stamtąd różnego rodzaju wypady robiliśmy na Wilanów. Później ostrzeliwanie różnych transportów. Byliśmy bardzo uciążliwi Niemcom, bo wygrywaliśmy z nimi, nie daliśmy tam przejechać, więc postanowili nas tam wykończyć, na forcie na Sadybie.
1 września w godzinach rannych przyleciały sztukasy. Myślałem, że będąc w kazamatach fortowych [jestem], że bomba nie da rady. Niestety, jednak te ogromne bomby przebijały [mury], nie wiem, czy pięćset kilo, czy ileś te sztukasy rzucały i przebijały forty. Byłem ranny i bardzo dużo ludzi z naszego oddziału zginęło. Gdzieś jedenastu chłopaków zginęło tam.
Później zabrany zostałem do szpitala na Mokotów. Byłem u elżbietanek. Miałem bardzo rozerwaną prawą nogę, ręce poszarpane, ale to były, można powiedzieć, powierzchowne rany. Byłem do 25–26 września [w oryginale: sierpnia] w szpitalu na Mokotowie i wyszedłem. Ale to już się kończyło Powstanie. Jeszcze tylko Śródmieście [się utrzymywało].
Miałem przepustkę ze szpitala. Przy ulicy Szustra był właz i tam wszedłem. Tam dopiero wiedziałem, co dzieje się w kanałach. Matko, niesamowicie. Pierwsze chwile, pierwsze minuty, jeszcze godzina, dwie, to ład, porządek był, byli przewodnicy, ale po jakichś dwóch, trzech godzinach zaczęły się dziać sceny dantejskie. Jedni w jedną, drudzy w drugą stronę. Czułem, że idąc, szedłem po ludziach. Niektórzy padali, krzyki. Niemcy rzucali chemikalia, które wytwarzały gaz. Jak był porządek [początkowo], to później każdy latał po rozgałęzieniach tu, tam. Straszne rzeczy. Do Śródmieścia, naturalnie, nie doszliśmy. Po dwunastu godzinach znalazłem się, nie wiem dlaczego, w grupie, na której przedzie byłem. Już byłem zmęczony cholernie, umazany w tej breji. Podchodzę, nie wiedziałem, gdzie jestem w ogóle. Naraz z dołu słychać, ktoś [krzyczy]: „Chłopaki, chodźcie tutaj!”. Z daleka widzę cień światła padający na tę breję. Za mną szło, jak zobaczyłem, jak wyszliśmy, chyba z siedmiu, ośmiu, nie znałem tych ludzi w ogóle. Nie byli z mojego oddziału. Doszedłem do tego światła, patrzę na górę, jest jakiś chłopak młody, mówi: „Chodźcie tu chłopcy, chodźcie”. Wchodzimy po drabince, wyszedłem, głowę tak [podniosłem], a tam esesman. Nie wiem, chyba „ukrainiec”, jakiś „kałmuk” czy jak. Tu trzyma szmajsera, tu [na ustach] trzyma palec, żeby nic nie mówić. Co miałem robić – wychodzę. Mówi: „Tam, pod ścianę”. Wypalony dom był. Idę tam. Wszyscy wyszliśmy i stoimy. Mówię: „Teraz to koniec. Rozwalą nas tu, za chwilę koniec będzie”. A z dala widzę oddziały, w czworoboku idą. Pomyślałem sobie: „Chyba jest podpisana kapitulacja, bo cicho”. Ogromna cisza, nic, żadnego strzału. Nic, tylko palące się domy, trzask ognia, a tak to cisza, nic nie słychać. Stoimy odwróceni do tych [ludzi] – może tam był jakiś Niemiec, nie wiem – i naraz zgrzyt hamulców [słyszę], samochód podjechał i zaczęli rozmawiać. Rozmawiają i padło słowo, które zrozumiałem: kapitulieren. Mówię: „Widocznie przyjechał, żeby [powiadomić]. Kazał się nam odwrócić i zobaczyliśmy trzech oficerów niemieckich. Dali nam rozkaz, żebyśmy dołączyli do tych jeńców, chłopaków z Armii Krajowej. Dołączyliśmy. Doszliśmy do Pruszkowa. Powiedziałem o początku Powstania i już jesteśmy na końcu Powstania. Nie ma, koniec. Przyszliśmy tam. Człowiek był brudny okropnie. Nie przeglądałem się, bo nie miałem lusterka, ale po tym kanale umazany w tej breji, kale, różnych nieczystościach. Niesamowicie musiał człowiek wyglądać, ale był z drugiej strony szczęśliwy, że żyje. Bo w kanale były momenty, że mówię: „Mój Boże, pozwól mi wyjść na powierzchnię, żeby tu nie zginąć”. Za to dziękowałem, że pomimo tego jak wyglądałem, tak wyglądałem – nie wiem, jak wyglądałem – ale na pewno żyję.
Doszliśmy po paru godzinach do Pruszkowa. Tam Polski Czerwony Krzyż czy Rada Główna Opiekuńcza była – RGO. Dziewczyny tam były. Zaraz dostaliśmy wodę, herbatę, coś jeść. Napiliśmy się herbaty i tam się przespaliśmy. Zewidencjonowali nas w Pruszkowie, wiem na pewno. Tam byłem jedną albo dwie noce. Stamtąd wywieźli nas pociągiem, bydlęcymi wagonami, do Skierniewic. Tam obok dworca były ziemianki po ruskich, bo ruskie tam byli. Tam była tylko ziemia, prycze, a na tym blachy. Tam byliśmy też ze dwa dni. Ale po tych ruskich dostaliśmy wszy. Czegoś takiego nie widziałem, ogromne. One nas tak obeszły, bo człowiek nie [mył się] przez dwa miesiące w Powstaniu, przecież się nie rozbierałem, specjalnie się nie kąpałem. Człowiek sobie trochę gębę, ręce [opłukał]. Nieczystości były, to te wszy myślałem, że nas tam zjedzą. Niesamowite ilości. Z marynarki można było je strząsać.

  • Miał pan wieści na temat swojej rodziny?

Nie, nic nie wiedziałem przez całe Powstanie. Chociaż byłem jedynakiem, żadnych wiadomości nie miałem.
Byliśmy w Skierniewicach w tych lepiankach chyba dwa dni. Stamtąd [załadowali] w pociągi i wywieźli nas do obozu jenieckiego, do stalagu. Po drodze bombardowania [były] – Anglicy w dzień, Amerykanie w nocy, ale jakoś dojechaliśmy.

  • Pamięta pan nazwę stalagu?

Tak. Sandbostel 11B. Przywieźli nas do stacji kolejowej, nie wiem, jak się nazywała, w lasach to było. Sandbostel znajduje się pomiędzy Bremą a Hamburgiem w prowincji Schleswig Holstein. To był ogromny obóz jeniecki. Z pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy tam było. Wszystkie narodowości świata: wszyscy alianci, Rosjanie – najwięcej ich było i byli najbardziej nieszczęśliwi – Amerykanie, Anglicy, Francuzi, nawet Włosi już byli, bo Badoglio podpisał kapitulację, Jugosłowianie, żołnierze polscy z 1939 roku. Wszystkie narody, które walczyły w koalicji antyhitlerowskiej.
Pierwszą ogromną radość, co nam Niemcy zrobili, to jak przyszliśmy, to wszystkie łachy, które mieliśmy na sobie, poszły do pieca, a my do łaźni. Ostrzygli nam głowy i wszędzie indziej, gdzie występowało owłosienie, lizole, nie lizole, smarowanie, jak byśmy się na nowo narodzili. Byliśmy najbardziej chyba zadowoleni z tego, że jesteśmy czyści i możemy w ogóle inaczej żyć, bo byliśmy zawszeni. Niesamowicie wyglądaliśmy. Dostaliśmy ubranie, nie nowe, ale czyste. Na ten dzień dostaliśmy niemieckie mundury z literami KGF Kriegsgefangene, wszędzie były te pieczęcie. Później dostaliśmy amerykańskie mundury. Zaraz tego samego dnia zebrał się komitet obozowy alianckich żołnierzy. Nie było planowane, że tam przyjedziemy, ale postanowili dać nam paczki z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, a tam same smakołyki, Bóg wie co. Były papierosy, dżem, owoce i wszystko.
Wrócę do Rosjan, co tam byli. To byli cienie nie ludzie, bo oni nie należeli do konwencji genewskiej, więc oni dostali jakiś tam kawałek chleba na dzień, zupy z brukwi czy coś. To oni stali przy drutach, które graniczyły z nami, i już mówić nie mogli, tylko oczami prosili, żeby im coś dać. Wsparcie było z naszej strony, dawaliśmy im to, siamto, owamto. To było przerażające.
Jestem w obozie, już zaprowadzili te wszystkie [porządki], znów spisali. Mieszkaliśmy w barakach już po ludzku. Były koce, każdy miał swoje łóżko, prześcieradło, było dobrze. Tam było strasznie nudno, mi się nudziło strasznie w tym obozie. Mówię: „Co tu robić?”. Obóz macierzysty miał podobozy, gdzie trzeba było wyrazić zgodę, że chcesz pracować, bo jeńcy właściwie nie musieli pracować. Jeniec ma prawo uciekać, ma prawo nie iść do roboty. Ale ja zapisałem się i wywieźli nas do podobozu do Hamburga i my tam przy odgruzowaniu byliśmy.
Po nalotach nocnych zabierali nas i tam odgruzowywaliśmy i wyciągaliśmy ludzi. Mój Boże kochany, coś się robiło, ale mieliśmy więcej swobody, nie było drutów. Na noc szliśmy za druty, bo na noc wachman przychodził po nas i nas odprowadzał do podobozu, gdzie również były baraki. Ale tam było możliwie. Można było sobie coś zorganizować, pomyśleć o ucieczce, przebrać się, bo człowiek grzebał w różnych gruzach, to i ubrania były. Miałem takiego fajnego chłopaka, kolegę z Łodzi, któremu zaproponowałem: „Słuchaj, a może byśmy sobie stąd uciekli, co będziemy tu siedzieć?”. I tak zaczęliśmy sobie układać plan ucieczki. Ale gdzie tu uciec? Do Polski nie, bo tam są już ruskie. Postanowiliśmy uciekać stamtąd, z Hamburga, do Włoch, do oddziału 2 Korpusu. To był chyba grudzień. Tydzień czasu przed świętami to było. Zorganizowaliśmy do tego czasu cywilne ubrania, trochę żywności, bo to też można było sobie zorganizować. Wyekwipowani na parę dni z jedzeniem uciekliśmy.
Chciałem powiedzieć, że w Niemczech już też mieli dosyć wojny. Pewnie, [że] ten reżim był i gestapo szalało, i do końca byli wierni Hitlerowi, ale większość Niemców była już taka [obojętna]. Nie mówię, że pomagali człowiekowi, ale nie zwracali na człowieka już uwagi. Jeszcze później Polacy, którzy mieli literę „P”, pomogli nam w drogach, które przemierzaliśmy. Bo to tak się zdaje – prawie znad Morza Północnego dostać się nad Adriatyk, to przecież jest kupę kilometrów. Ale jednak w nas tkwiło to [przekonanie], że dojedziemy. Młody człowiek się nie zastanawiał.
Pierwsze, dostaliśmy się szczęśliwie pociągiem towarowym do Hannoveru. Mówię: „O, Hannover, to już jest dobrze”. Mieliśmy ze sobą mapy, postaraliśmy się [o nie]. Stamtąd znów, [minęły] ze dwa czy trzy dni zaczym dostaliśmy się do Monachium.
  • Czy któryś z panów znał język niemiecki?

Każdy z nas coś tam wiedział. W szkole nas uczyli. [Przez] te cztery lata, co chodziłem do technikum mechanicznego na Konopczyńskiego, nauczyłem się trochę. Ale to nie był doskonały język, ale się dogadał człowiek o kierunek czy jak, tak źle nie było.
Najgorsze było, żeby się dostać tu przez granicę, przez przełęcz Brenerską, jak się jedzie z Insbrucka. Ale tam też jakoś się nam udało. Dostaliśmy się do Włoch. We Włoszech byliśmy po dziewięciu dniach. Wiem, że to było już na Boże Narodzenie. Byliśmy w północnych Włoszech. Tam jeszcze byli Niemcy i oddziały, które jeszcze byłe wierne Mussoliniemu [...].
My w dalszym ciągu szliśmy. We Włoszech to już było nieźle – to nas podwieźli samochodem, to końmi, to osiołkiem. Tak w przenośni to mówię, ale jechaliśmy jak najdalej na południe. A już było Monte Cassino zajęte, Rzym był zajęty. Już się posuwały wojska sprzymierzone: Amerykanie, Anglicy i Polacy – 2 Korpus. W tym „bucie” byli dosyć [daleko] na północy.
W jednym dniu już było słychać artylerię. Mówię: „Wiesz co? Pójdziemy gdzieś tutaj do jakiegoś domu do chłopa, powiemy, kim jesteśmy i poczekamy tam, bo widzę, że za dzień albo za parę godzin już może ktoś nas tu wyzwolić”. Poszliśmy do contadina. Contadino to znaczy po włosku chłop, rolnik. Po wojnie bardzo dobrze mówiłem po włosku. Mówimy, że jesteśmy Polacy z Warszawy – partigiano. O mamma mia! [Pytamy], czy on nas może [przetrzymać]. „Tak, dobrze”. Po jakichś jedenastu godzinach tą osadę, bo to osada była, zdobyli Kanadyjczycy i my zaraz wyszliśmy. Przyszedł oficer. Mówimy, że jesteśmy Polakami, [gdzie] chcieliśmy się dostać. Nie rozumiał w ogóle, co ja mówię, bo my po angielsku nie mówiliśmy. Ale miał w oddziale Polaka, który mówił po polsku. Zaraz zadzwonił i przyszedł ten Polak. Mówię mu: „Proszę pana, my jesteśmy jeńcami wojennymi. Uciekliśmy z obozu jenieckiego. A w ogóle to jesteśmy powstańcami warszawskimi”. Matko, jak on to przetłumaczył oficerowi, to ten nas uścisnął zaraz i mówi: „Ja tu zadzwonię zaraz do swoich kolegów, do waszego oddziału 2 Korpusu, bo oni są koło nas. Trzy kilometry od nas są Polacy”. Za jakieś półtorej godziny przyjechał willys z jednym oficerem i kierowcą, i nas zabrali. Taki był mój pierwszy dzień spotkania na wolności, że byłem już we Włoszech i w oddziałach 2 Korpusu.
Tam z kolei nie byliśmy długo, bo to był ruchomy front. Kolumna transportowa, która przywoziła im zaopatrzenie z południa, zawiozła nas do Bari, na południe, bo tam były polskie obozy szkoleniowe, ośrodki, które kształciły, przygotowywały wojsko do walk. Tam nas zawieźli. Jechaliśmy parę ładnych godzin. Tam dopiero nas umundurowali. Znów nam stworzyli dokumentację, pytali się, wywiady [robili], matko. I tam zaczęliśmy się szkolić. Przeszedłem kurs kierowców czołgowych i samochodowych. Tak że my jeszcze do oddziału zostaliśmy wcieleni gdzieś na początku kwietnia. Wywieźli nas. Stamtąd pojechałem jakieś trzydzieści, czterdzieści kilometrów przed Bolonię. Do II Warszawskiej Brygady Pancernej nas wcielili i tam byliśmy do końca wojny. Byliśmy jeszcze przy zdobywaniu Bolonii. Tak się moja wojna skończyła za Bolonią. To był 8 czy 9 maja 1945 roku.

  • Myślał pan o bliskich, o Polsce?

Tak. Jak się skończyła wojna, wszystkie wojska, które tam się znajdowały, to znaczy Amerykanie, Anglicy, masowo wyjeżdżali do swojej ojczyzny, do domów, do rodzin, do żon, a my zostaliśmy we Włoszech, pilnując tam ładu, porządku. Nie byliśmy, naturalnie, żadnymi okupantami, ale wspieraliśmy rząd włoski, który tam powstał. Strzegliśmy dóbr. Amerykanie na przykład przez długi okres przebywali w Neapolu, strzegąc, bo tam był główny punkt UNRRA. Pilnowaliśmy składów, żeby nie rozkradli, bo na południu była ogromna ilość mafiosów. Pilnowaliśmy portów, kolei. Tak że my tam pełniliśmy tę służbę do 1946 roku. Do 1 sierpnia byłem tam, a w międzyczasie zacząłem pisać listy do domu.
Pierwszy list od rodziców dostałem chyba za dwa czy trzy miesiące przez Genewę. I jak dowiedziałem się, że rodzice żyją, to się strasznie ucieszyłem. Później korespondowaliśmy ze sobą. Kilka listów dostałem i zdjęć, mama mi przysłała, ja też wysłałem. W pierwszych dniach sierpnia, pamiętam, z Neapolu wypływaliśmy do Liverpoolu. Pamiętam, z Zatoki Neapolitańskiej, Wezuwiusz kopcił jeszcze, pięknie to wyglądało, ale trzeba było jechać. Nie wiedziałem, że stamtąd tak od razu pojadę do Polski, bo tam nie myślałem. Tam dziewczyny były fajne i pogoda. W ogóle Włosi byli sympatyczni, podobni trochę do nas.

  • Myślał pan o powrocie do Polski?

Nie, absolutnie o tym nie myślałem, że w ogóle przyjadę, bo wiedziałem, jaka jest sytuacja, że są Rosjanie, [że] mieliśmy jednego okupanta, teraz mamy drugiego. Trzy dni jechaliśmy stamtąd przez Morze Tyrreńskie, Śródziemne, Gibraltar, Atlantyk. Na [statku] „Biskaju” nas wyhuśtało trochę, choroby morskiej spróbowałem, jak to wygląda. Nieprzyjemne to jest, ale przypłynęliśmy jakoś do Liverpoolu.
W Liverpoolu byliśmy z tydzień czasu. Obóz przejściowy [to] był i stamtąd nas wysyłali do różnych miejscowości angielskich. Zostałem skierowany do New Castle, to jest po drugiej stronie Anglii. Tam nic nie robiliśmy przez parę miesięcy. Chodziliśmy tylko na ubawy, dancingi, [ale] normalnie byliśmy w wojsku, mieszkaliśmy w brytyjskich koszarach. Wiedzieliśmy, że coś się dzieje, że coś się stanie, zajdą reorganizacje i faktycznie – 31 grudnia 1947 roku zostaje wydany rozkaz o likwidacji Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Obojętnie, czy to lądowe, czy morskie, czy lotnicze, wszystko zostaje rozwiązane i w związku z tym do tego czasu zostały przywiezione do Wielkiej Brytanii wszystkie wojska, które w różnych teatrach wojennych stacjonowały, to znaczy z Europy, Niemiec, Afryki i Bliskiego Wschodu. Wszyscy, którzy walczyliśmy podczas wojny na różnych terytoriach, znaleźliśmy się w Wielkiej Brytanii, ażeby dowiedzieć się, że już nie jesteśmy żołnierzami. W zamian za to stworzyli tak zwany Polski Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia. Celem tego korpusu było przystosowanie tych wszystkich ludzi, którzy znaleźli się Wielkiej Brytanii, do życia cywilnego. To znaczy można było uczyć się, można było dostać pracę, można było doskonalić swoje umiejętności zawodowe czy coś takiego, ewentualnie emigrować do dominiów brytyjskich, bo jeszcze mieli dominia: Australia, Indie, Kanada, Stany Zjednoczone – do Ameryki również można było się starać i nie utrudniali wcale – i ostatni to był wyjazd do kraju. Jak komuś wszystkie te elementy, które wyszczególniłem, [nie pasowały], to wtedy można było jeszcze pojechać do kraju. Mój pobyt w Anglii, po dwóch latach we Włoszech, gdzie tam naprawdę mi się wszystko podobało, to tutaj pogoda, Anglicy i ten ich stosunek do nas nie bardzo sympatyczny, to powiedziałem: „Nie, ja tu nie zostanę”. I pojechałem do Londynu, do naszej ambasady, która już była, naturalnie, bo taki był tok postępowania. Jak ktoś chciał jechać [do Polski] to musiał jechać do nich i oni tam wypisywali dokumenty, a później przysyłali. I chyba 7 maja [wyjeżdżałem] z Edynburga w piękną pogodę, oddział szkockiego wojska grał nam: „Góralu, czy ci nie żal?”, a my odpływaliśmy do kraju okrętem.

  • Ilu was było?

Dużo nas było. To był bardzo duży okręt. [niezrozumiałe] „Gwiazda Wschodu” się nazywał. Ze dwa tysiące nas przyjechało. Ale te okręty przychodziły regularnie. Może zbyt wiele nie, ale tysiące ludzi przyjechało. To była wspaniała armia, naprawdę. Żebyśmy mieli taką armię w 1939 roku, to byśmy się w ogóle Niemcom nie dali. Przecież sam 2 Korpus miał jakieś sto dwadzieścia tysięcy ludzi. Później przecież była dywizja Maczka i inne oddziały. Strasznie dużo wojska było. I przypłynęliśmy.
Po trzech dniach znaleźliśmy się w Gdańsku. Tam znów pisanie, poważniejsze pisanie, nie tak, jak gdzieś indziej, tylko tam już poważnie nas zaczęli pisać: „A co? Jak?”. Zabrali nam dokumenty, wszystkie paybooki, nie paybooki, co mieliśmy te książki wojskowe. Nie zobaczyłem ich już później, nic. Tylko dostałem różową kartkę – karta repatriacyjna czy coś. Tam było wszystko napisane. Dali mi na bilet i przyjechałem do Wrocławia, bo moi rodzice mieszkali w Warszawie. Po Powstaniu Warszawskim zostali wypędzeni. Przyjechali do Warszawy, to nic nie było, a tu były możliwości, żeby dostać mieszkanie. I tutaj mieszkali, we Wrocławiu. Gdzie miałem przyjechać? Do Wrocławia przyjechałem.

  • Wtedy po raz pierwszy od czterech lat zobaczył pan swoich rodziców?

Tak. Właśnie we Wrocławiu zobaczyłem rodziców. Było przyjęcie, aj. Wszystko było i torty, i sąsiedzi. Było bardzo przyjemnie. Ale bardzo krótko było przyjemnie, bo później trzeba było coś robić. Musiałem się uczyć. Miałem maturę, poszedłem na uczelnię do dziekanatu i mówię, że [chcę się uczyć]. „Tak, naturalnie”. Oni nie wiedzieli, kto ja jestem. „Proszę napisać jakieś podanie”. Napisałem. Przyszedłem na drugi dzień. Od razu przeczytali i mówi: „Proszę pana, niech pan sobie głowy nie zawraca. Tu dla pana miejsca nie ma”. Napisałem, bo musiałem wszystko napisać, że byłem w Armii Krajowej, że byłem w Powstaniu, że byłem u Andersa, bo jak bym nie napisał, to znów by mnie do więzienia wsadzili, bo to pod odpowiedzialnością karną. On mówi: „Niech pan się nawet nie stara. Pan się nie dostanie”. I takie były [warunki]. Jeszcze raz spróbowałem na inny wydział, ale nic nie pomogło. Tak samo było z pracą. Też trudno było dostać. Nic. A ponieważ niewiele umiałem, tylko samochodem jeździć, więc z rok czasu nic nie robiłem, byłem na mamusi garnuszku. Mówię: „Na Boga, trzeba coś robić. Chłop dwadzieścia parę lat, mamuś”. Miałem dziewczynę, jeszcze się nie ożeniłem. Ale dowiedziałem się, że w śląskim okręgu wojskowym można kupić z demobilu stare, zużyte, uszkodzone samochody amerykańskie, jakie dostawali Rosjanie z pomocy z Lend-Lease. A ponieważ się trochę na tych samochodach znałem, bo jeździłem samochodami amerykańskimi, więc był tam zupełnie, prawie że nowy samochód. Kilkadziesiąt mil miał tylko zrobionych, a widocznie nie umieli go eksploatować, do bloku nie wlali glikolu czy czegoś innego, tylko samą wodę, a był mróz i blok pękł. Samochód jest nieczynny, bo silnik jest uszkodzony, blok pęknięty i [nie jeździ]. Kupiłem ten samochód. To był duży, ośmiotonowy samochód firmy General Motors Company. Zrobiłem go, to znaczy wiedziałem, kto to robi, te bloki. A wtedy była akcja we Wrocławiu, bo Wrocław był cały zburzony i cegłę, którą odzyskiwali, wywozili do Warszawy z Dworca Świebodzkiego. Miałem dwóch czy trzech ludzi i cegłę, która stała na pryzmach, zabieraliśmy na mój samochód i przewoziliśmy je na Dworzec Świebodzki do wagonów i cegła szła do Warszawy. I to tak robiłem parę ładnych lat, trzy albo cztery. Jakoś sobie poradziłem i to nawet nie był zły interes. Później coraz gorzej było, bo wszędzie łapę stawiali. Wszystko musiało być państwowe.

  • Miał pan styczność z Urzędem Bezpieczeństwa?

Ano, to ja musiałem w ogóle chodzić na Podwale co jakiś czas, co trzy [miesiące], co pół roku, wzywali mnie. [Zadawali] prowokacyjne pytania: „I jak, już nawiązaliście kontakt? Myślicie, że jak? My wiemy wszystko o was, gdzie wy chodzicie, jakie macie kontakty. Ale przyjdzie taka pora, że wszystko wam pokażemy”. To było straszenie, ja naprawdę nie miałem żadnych kontaktów, ale to były prowokacje, żeby człowieka [zastraszyć], że oni mają nad nim władzę. Do 1956 roku nękali mnie. To dobrze, że ja byłem zwykłym, normalnym żołnierzem, nie byłem oficerem. Mam jednego dowódcę, który przyjechał, to wytoczyli mu proces. Oficerowie, którzy przyjechali, mieli przechlapane, bo im sądy porobili kapturowe i inne, świadków lewych [organizowali] i preparowali wszystko, co chcieli. Na szczęście człowiek... Jak z nimi rozmawiałem, to się ciągle pytali: „A co? A może chodzicie? A gdzie ten jest? A gdzie tamten?”. Zawsze mówiłem: „Ja nie mam nic... Panie, ja cegły do Warszawy wożę. Ja nie mam czasu na takie myślenie”. Ożeniłem się. Mam troje dzieci z tych lat – dwie córki, jednego syna. Cudowne dzieci, wykształcone. Z tego się najbardziej cieszę, że starałem się, żeby im było lepiej.

  • Żona też jest związana z Warszawą?

Żona była w Warszawie. Była też wywieziona po Powstaniu Warszawskim, ale ona nie należała do Armii Krajowej, tylko została wywieziona do Niemiec na roboty. Jak ewakuowali, to ją wywieźli w okolice Essen.

  • Dlaczego pan poszedł do Powstania Warszawskiego? Co panem kierowało?

Bo miałem to od dzieciaka, że jakoś kochałem... Byłem u dziadka w 1935 roku na pogrzebie. Kochałem dziadka. W latach trzydziestych, jak powstańcy styczniowi przechodzili, tacy dziadkowie w niemieckich mundurkach, po dziewięćdziesiąt parę lat mieli, w czapeczkach każdy stopień oficerski miał, to ja, jako młodzieniec dorastający, miałem te trzynaście, czternaście lat, to żeby się obetrzeć, żeby dotknąć i byłem szczęśliwy.

  • Pokolenie powstańców styczniowych było wzorem dla pańskiego pokolenia. Dla naszego pokolenia jest wzorem pańskie pokolenie – Kolumbów.

Tak.

  • Co by pan chciał przekazać młodemu pokoleniu Polaków?

Z młodzieżą jest różnie. Chodzę na różnego rodzaju spotkania z młodzieżą, opowiadam im i cieszę się najbardziej [z tego], że jest coraz większe zainteresowanie. Bo jeszcze parę lat temu, sześć, siedem, to jakoś tak [inaczej było]. A teraz zainteresowanie jest o wiele większe. Przekazuję im: „Słuchajcie, moi kochani”, żeby kochać ojczyznę. A żeby kochać, trzeba z siebie coś dać, trzeba szanować. Żeby czytać, żeby być dobrym, począwszy od rodziców – mówię – bo to też jest miłość, to, co jest polskie, żebyśmy byli naprawdę zauważalni, ta nasza historia, którą mamy, która się chełpimy, którą kochamy.
Byłem w Izraelu dwa lata temu przed ścianą płaczu. Będąc tam, włożyłem w tą szczelinę karteczkę i podziękowałem Panu Bogu za Powstanie, za ojczyznę, za dzieci i za to, że jeszcze jestem na tym świecie, mając te osiemdziesiąt pięć lat.



Wrocław, 17 maja 2010 roku
Rozmowę przeprowadził Mariusz Rosłon
Marcin Dobrzyński Pseudonim: „Orzeł II” Stopień: strzelec Formacja: Obwód VI Praga, Rejon III, Obwód V Sadyba Dzielnica: Praga, Czerniaków, Sadyba, Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter