Witold Zalewski „Witold”
- Proszę opowiedzieć o grupie „Dźwigary”.
[Opowiem] może tylko jako wstęp do tego, co powiem o moim udziale w Powstaniu. Grupa podziemnego pisma „Dźwigary” razem z ważniejszą grupą „Sztuki i Narodu” tworzyły tak zwany ruch kulturowy młodzieży Tajnych Uniwersytetów – Warszawskiego i Poznańskiego. W Warszawie działał Uniwersytet Poznański jako Uniwersytet Ziem Zachodnich, na którym ja i moja żona studiowaliśmy historię w 1942 i 1943 roku. W 1943 roku byłem w partyzantce, zostałem ranny i wróciłem do Warszawy. Środowisko młodzieży z tajnych uniwersytetów, głównie polonistyki i historii tworzyło tak zwany ruch kulturowy. Wydawaliśmy pisma podziemne „Sztuka i Naród” i „Dźwigary”. Moim zdaniem „Sztuka i Naród” zapisały się w historii kultury polskiej, ponieważ działali i pisali tam wybitni, utalentowani młodzi poeci i pisarze. Między innymi największy polski poeta tego pokolenia, Tadeusz Gajcy, Andrzej Trzebiński, Wacław Bojarski, Zdzisław Stroiński. Wszyscy polegli.
- Jak pan zapamiętał Gajcego?
Gajcego zapamiętałem bardzo dobrze, bo byłem z nim blisko zaprzyjaźniony. Gajcy był człowiekiem szalenie żywotnym, wesołym, a przy tym… miał w sobie widoczną iskrę geniusza.
Trzebińskiego nie znałem. Kiedy związałem się z tą grupą, on właśnie wtedy zginął, został rozstrzelany. Egzekucja była na Nowym Świecie.
- W jakim batalionie miał pan być w czasie Powstania?
Razem z Gajcym i Stroińskim miałem być w tak zwanym pułku motorowym [Dywizjonie Motorowym]. 1 sierpnia spóźniłem się na zbiórkę. Kiedy dotarłem do punktu, w którym miałem się z nimi spotkać (na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich) ich już nie było, poszli dalej. Dotarli do swojego zgrupowania na Starym Mieście i zginęli. 2 sierpnia trafiłem do Batalionu „Kiliński”. Do końca walczyłem w Batalionie „Kiliński”.
Z Powstania zapamiętałem urywki, fragmenty, w których brałem udział. Pierwsze było natarcie i zdobycie Poczty Głównej. Sytuacja była taka, że w naszej kompanii mieliśmy ze trzy pistolety, a reszta miała butelki z benzyną. Pierwsze natarcie się załamało, a w drugim natarciu pamiętam otwór przy Prudentialu. Wybiegliśmy z miejsca naszej koncentracji i biegliśmy Świętokrzyską. Natarcie na Pocztę Główną poszło jednocześnie z różnych kierunków. Byli tam niemieccy policjanci, żandarmeria. Ostrzał był ostry. Przy Prudentialu stał dowódca batalionu (wtedy rotmistrz) „Leliwa” w czapce ułańskiej. Krzyczał do nas: „Naprzód chłopcy! Niech żyje Polska!”. Zdobyliśmy Pocztę Główną. Walki nie były ciężkie – Niemcy szybko skapitulowali. Na poczcie nie było wielu Niemców, ale było dużo zgromadzonej broni. Dostałem karabin. W pamięci został mi obraz hallu w Poczcie Głównej, po którym z góry schodzili Niemcy, którzy się poddali. Mam w oczach obraz niemieckiego oficera, który schodzi po schodach z rękami podniesionymi do góry, a twarz ma zawiązaną białą chustką. Miał w miejscu oczu krwawą plamę. Na miejscu uczucia zwycięstwa miałem uczucie współczucia dla tego oślepionego wroga. To było moje pierwsze takie doświadczenie z Powstania. Potem cały mój udział w Powstaniu, to walki pod PAST-ą. PAST-a była w zasięgu naszego batalionu. Z wojskowego punktu widzenia była bardzo ważnym punktem, bo to była łączność frontu niemieckiego z całym środkowym frontem; centrala. Poza tym to był gmach, który górował nad dzielnicą, nad ulicą Jasną, Marszałkowską, Świętokrzyską. Z góry snajperzy trzymali pod obstrzałem całą dzielnicę. Pierwszą próbą zdobycia PAST-y była próba zdobycia jej z marszu – jak to się mówi po wojskowemu – jeszcze bez rozpoznania. Byłem wtedy w grupie szturmowej dowodzonej przez porucznika „Szarego” Silkiewicza, który 28 lub 29 sierpnia zginął w „Cristalu”, w walce wewnątrz lokalu na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich.
- Jak przebiegało natarcie?
Natarcie było tragiczne. Myśmy nie mieli żadnego rozpoznania. To było nocne natarcie, [odbyło] się nad ranem. Wpadliśmy w bramę na Zielnej prosto pod ogień cekaemu, który był w bunkrze w głębi podwórka. Upadłem na jedną stronę do hallu. W naszej pierwszej grupie było kilkunastu [chłopaków]. Kilku już tam zostało. Potem wpadły następne grupy nacierające – było nas kilkudziesięciu. Od razu opanowaliśmy parter. Niemcy cofnęli się na pierwsze piętro. Charakterystyczne było to, że w momencie kiedyśmy tam wpadli, rozległ się przeraźliwy dzwonek alarmowy. Wszyscy mieliśmy odczucie, że jesteśmy na minach, ale min nie było. Był natomiast ostrzał z góry, ze schodów, których nie można było sforsować. Nie można było używać granatów, bo na podeście schodów była zawieszona stalowa siatka. Byliśmy z góry przez Niemców obrzucani granatami, ale to były granaty zaczepne, na trzonkach – dużo huku i wrażenia, ale nie zabijają. Ostrzał prowadziliśmy godzinę lub dwie, zdenerwowani, że tak powiem. Prowadziliśmy ostrzał ze świadomością, że jak się rozwidni, to z Ogrodu Saskiego podjadą niemieckie czołgi i będziemy załatwieni.
Jak się stamtąd wydostałem – nie pamiętam. Można powiedzieć, że ocknąłem się już po drugiej stronie Zielnej. Zresztą większość się stamtąd wydostała, straty nie były znowu tak straszne, jak to wrażenie. Po prostu nie można było tego zdobyć. Po pierwszym, wstępnym boju o PAST-ę zmieniono wobec niej taktykę. Została po prostu odcięta od Ogrodu Saskiego, gdzie było niemieckie zgrupowanie. Dowodziłem wtedy drużyną, która blokowała, że tak powiem, dostęp do PAST-y.
- Jak często byliście ostrzeliwani przez Niemców?
Nie byliśmy specjalnie ostrzelani. Natomiast myśmy ostrzeliwali. Raz Niemcy wybudowali w tej bramie barykadę. Ostrzeliwaliśmy ich tam i musieli przerwać ustawianie barykady. Główne natarcie zostało podjęte w nocy z 19 na 20 sierpnia. Musiało być jeszcze przedtem jakieś natarcie, jeszcze jedna próba zdobycia była nieudana. Wtedy został skonstruowany miotacz płomieni z motopompy strażackiej. Nasi inżynierowie skonstruowali wielki miotacz płomieni, przy jego użyciu PAST-a została zdobyta. Zmuszał Niemców do cofania się na górę, do ostatniego, dwunastego piętra. Dowodziłem wtedy oddziałem, który osłaniał tę motopompę z budynku Zielna 31 lub 32 przez szerokość ulicy z PAST-ą. To było o tyle nieprzyjemne, że cały ogień z PAST-y koncentrował się na tym naszym mieszkaniu. Osobiście strzelałem z piata, to jest wyrzutnia granatów. Strzelałem w barykadę w bramie. Motopompa ruszyła, a za nią nasze natarcie z różnych oddziałów.
- Czy został pan odznaczony za zdobycie PAST-y?
Nie, nie zostałem odznaczony. Właśnie wtedy w budynku PAST-y zostałem ranny. Ostrzał był bardzo gęsty, Niemcy koncentrowali się na naszym budynku. Pamiętam estetyczne wrażenie – to bardzo ładnie wyglądało, jak roje świetlnych pocisków, ekrazytówek przelatywały koło głowy. Na szczęście nie dostałem w głowę, tylko w nogi. Wyniesiono mnie z PAST-y i już do końca Powstania byłem w szpitalu. Najpierw w dużym szpitalu w gmachu PKO, obecna Poczta Główna. Był tam najgłębszy schron w Warszawie, dwa piętra pod ziemią. Zdawało się, że najbezpieczniejsze miejsce, a tym razem to była pułapka.
W tym gmachu z jednej strony był szpital, a z drugiej komenda dowództwa AK Okręgu Śródmieście. Tam był zresztą generał „Monter” i Niemcy o tym wiedzieli. Samoloty niemieckie chciały trafić w ten budynek. Górne piętra były uszkodzone, aż trafili w szyb windy. Bomba spadła i rozerwała się na samym dole, tam gdzie był szpital i komenda. [Spadła] po stronie szpitala, nie po stronie komendy. Wśród rannych była masakra. Ale ja już tam nie leżałem. Do szpitala przenieśli mnie 20 sierpnia, a po paru dniach koledzy zabrali mnie do oddziału przy placu Napoleona w Prudentialu.
- Jakie warunki panowały w tym szpitalu?
To był bardzo dobry szpital, świetni lekarze. Ale warunki były takie, że ludzie po kolei tam umierali. Był tłok, ponieważ do naszej sali ciągle znoszono nowych, głównie poparzonych. Nosze stawiali w nogach tego, który już umierał. Czekano, aż zwolni się miejsce. Koledzy mnie zabrali, dlatego że dostałem gorączki. To nie była ciężka rana, ale byłem po prostu unieruchomiony. Musieli mnie przenieść do szpitala, który był wtedy w podziemiach Poczty Głównej. Tam leżałem parę dni i zaczął się ostrzał Poczty Głównej z różnych „szaf” – „grające szafy” to miotacze min, których Niemcy używali w Powstaniu. Jedni nazywali to „ryczące krowy”, a inni „szafy grające”, bo wyrzutnik wydawał odgłos przypominający ryczenie krowy. Przeniesiono mnie do szpitala dziecięcego na ulicy Kopernika, gdzie leżałem parę dni. Znowu ewakuacja i odnaleźli mnie w tym szpitalu moi dwaj przyjaciele z konspiracji – Roman Bratny i Zbyszek Stolarek. Zabrali mnie do małego szpitala na ulicy Żurawiej. Obok miał swoją kwaterę Batalion „Bełt”. Do końca Powstania byłem na ulicy Żurawiej.
- Jak pan się przemieszczał ze szpitala do szpitala?
Koledzy przenosili mnie na noszach.
- Przenosili nad ziemią czy pod ziemią?
Akurat do szpitali to raczej nad ziemią. Pamiętam, jak przenosili mnie przez Nowy Świat i starsza kobieta… Ta kobieta całowała mnie i mówiła do mnie: „Synuniu, nie umieraj!”. To nie jest takie proste.
W pierwszej fazie Powstania była pełna jedność powstańców z cywilami. Kiedy przechodziliśmy przejściami podziemnymi, mijaliśmy kryjących się tam ludzi z dziećmi, to była – że tak powiem – pełna jedność. Natomiast pod koniec Powstania, już we wrześniu, było różnie. Ludzie się jednak załamywali. Zresztą, jak można się było nie załamywać, kiedy umierały dzieci… Był o to żal do powstańców: „Żeście wywołali to Powstanie i nie obronili nas”. To był okres, kiedy było wychodzenie ludności cywilnej z Warszawy.
We wrześniu leżałem w małym szpitaliku, który był na ulicy Żurawiej. Tam był punkt Czerwonego Krzyża, do którego znoszono jakichś dziwnych ludzi. Leżała na przykład cała grupa chorych na gruźlicę, jacyś Kałmucy nie Kałmucy – cholera wie, co to [za ludzie byli] – na wspólnej sali z kilkunastoma rannymi. Przyczynek do tego, jak powstańcy się odnosili do jeńców: myśmy ich nie rozstrzeliwali, ale esesmanów – owszem, to tak. Prawdę powiedziawszy, nie wiem, skąd wzięli się ci Kałmucy, z jakiego szpitala ich wyciągnięto i też ratowano.
To byli ludzie nieumundurowani, więc raczej to byli jeńcy. Nie mówili po polsku, po prostu tam umierali.
- Jaki był stosunek sanitariuszek do Kałmuków, do obcokrajowców?
Bywało różnie. Raczej odróżniały rannych powstańców od tych obcych ludzi, ale karmiły ich.
- Jaki był pana ostatni dzień w Powstaniu? Jak wyglądała kapitulacja?
Ostatnie dni w Powstaniu po kapitulacji (a właściwie w momencie kapitulacji, bo to się rozciągnęło w czasie na kilka dni) zaczęły się po prostu od tego, że skończył się ostrzał i bombardowanie. Na ulicy Żurawiej wyglądało to o tyle nieprzyjemnie, że ta ulica była ostrzeliwana z „Grubej Berty”, która działała z regularnością automatu. Co dwadzieścia minut na budynki spadał [pocisk] i pruł je od góry do dołu. Wtedy było wiadomo, że dostała Żurawia 19, potem będzie Żurawia 21, 23, i tak się czekało na ten wybuch. Mnie to nie dosięgło. Kilku z nas przewieziono do zbiorczego punktu rannych na ulicy Mokotowskiej – prowadził to Czerwony Krzyż. Zanieśli nas na strych, leżeliśmy na górze i czekaliśmy, co będzie dalej. Tam pierwszy raz zobaczyłem Niemców. Weszli na tą salę z wycelowanymi w nas pistoletami maszynowymi. Wtedy już żegnałem się z [życiem]. Zaczęli mówić po polsku ze śląskim nalotem: „Nic się nie martwta chłopaki. Teraz zrobimy legiony i będziemy ruskich bić razem”. Takie było zetknięcie z nimi.
Z Warszawy wieźli mnie ostatnim transportem, którym wywożono rannych. Szpital z lekarzami, z pielęgniarkami, z aparaturą – wszystko zostało ewakuowane. Szpital był pod polską komendą. Załadowali nas w Warszawie Zachodniej, nie wiem dokładnie, na jakim dworcu, i jechaliśmy w bydlęcych wagonach. Leżeliśmy na słomie, gdzie roiło się od wszy, które nas oblazły. Jechaliśmy przez noc, pociąg stanął, nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, Rozsunięto drzwi, ktoś wyjrzał – była bocznica kolejowa, szosa, przejazd. Niemcy stali szpalerem, ale pozwalali się poruszać. Zresztą to byli ranni – niektórzy się poruszali, ale tylko lżej ranni. Wtedy też już wlokłem się o kulach. Do przejazdu podeszli jacyś chłopcy, kobiety nadjechały na rowerach, porozmawiały z naszymi kolegami, oni wrócili i powiedzieli, że jesteśmy w Łodzi. Po krótkim czasie na drodze zaroiło się od ludzi, którzy przynosili chleb, jakieś jedzenie. Kobiety, które nic nie miały, dawały swoje kartki żywnościowe.
Staliśmy na bocznicy, wyładowano nas i kolumnę lżej rannych pędzono przez Łódź. Została mi w pamięci. Chyba całe miasto wyległo na ulice. Pochód połamańców z szynami, ręce na wyciągu, inni wlokący się o kulach jak ja. Prowadzili nas do tramwajów ulicą Piotrkowską. Pamiętam Niemców, stojących ludzi. Jakaś kobieta ze znaczkiem, z
Hakenkreuzem (folksdojczka), zakrywała ten znaczek. Wprowadzili nas do wagonów tramwajowych. Młody chłopak, tramwajarz, mówił do nas: „Chłopaki, koledzy, jesteśmy z wami” – coś takiego nam mówił. Na ławkach były paczki z żywnością, z jakimiś owocami. Zawieźli nas wtedy do Radogoszczy, straszny obóz koncentracyjny w Radogoszczy. Potem został spalony, spalili ileś ludzi. W obozie byli więzieni partyzanci. Byliśmy tam dzień, po czym zabrano nas z powrotem do pociągu.
Mówiono, że Niemcy chcieli nas zostawić w Radogoszczy, że toczył się spór pomiędzy Abwehrą i gestapo, czy będziemy pod władzą gestapo, czy pod władzą Abwehry. Różnica była jak życie i śmierć. Gdyby nas oddano gestapowcom, to byśmy tam zostali, ale przeważyła postawa ludności Łodzi. To jest
Eine grosse Propaganda – mówili Niemcy. Po prostu zlękli się nastrojów tej ludności. Zawieźli nas do obozu jenieckiego w Zeithain koło Mühlbergu, blisko Drezna. W tym obozie byłem do końca. Na początku stycznia uciekłem z kolegą.
Bardzo prozaicznie. Można powiedzieć, że uciekliśmy za paczkę papierosów. Przed nami uciekło dwóch kolegów i udało im się. Uciekli i przysłali kartkę z Częstochowy, że już tam są. Myśmy byli dwaj następni. [Zamiar] ucieczki zgłaszało się do naszej komendy. Była grupa zaopatrująca obóz w prowiant, wychodziła ze ścisłego obozu do magazynów z żywnością. Barak znajdował się niedaleko lasu. Krzewy, krzaki, rów. Wachmani byli po prostu przekupywani. Dostawali parę paczek papierosów i pozwalali ochotnikom do ucieczki na przyłączenie do grupy przynoszącej żywność. Myśmy dwaj poszli z tym oddziałem aprowizacyjnym. W pewnym momencie skoczyliśmy w bok, Niemiec udał, że nas nie widzi i przez las w stronę stacji kolejowej Riesa, wskoczyliśmy do pociągu towarowego. Po dwóch dniach nas złapali i odstawili z powrotem do obozu. Siedziałem wtedy trzy tygodnie w areszcie w karnym baraku. Wtedy poczułem tam trochę biedy.
- Proszę powiedzieć, jak się odbyło wyzwolenie obozu.
Wyzwolili nas Sowieci.
Zapamiętałem bardzo dobrze. Nasz obóz był parę kilometrów od mostu na Łabie. Od zachodu do Łaby doszli Amerykanie, a od wschodu Rosjanie. Przez parę dni słyszeliśmy odgłosy decydującej bitwy, artylerię, ostrzał i tak dalej. Walki powietrzne ustały, bo Niemcy nie mieli już żadnego lotnictwa. Nasłuchiwaliśmy tych odgłosów. Barak znajdował się przy obozie. Za drutami była szosa do mostu na Łabie i na tej szosie przyglądaliśmy się ucieczce wysiedlonych Niemców. Wszystko uciekało na drugą stronę przed Rosjanami, z wózkami i tak dalej. W nocy z 22 na 23 kwietnia nad ranem do baraku wszedł nasz kolega, sierżant Dziubiński. Powiedział: „Panowie nie słyszą? Kawaleria rosyjska”. Poszliśmy do drutów przy szosie, a przez pola galopowała konnica kozacka, rosyjska.
W tej wojnie pierwszy raz zobaczyłem czynną kawalerię. To był zagon, który zmierzał do zajęcia mostu na Łabie. Kozak w rozwianej burce… pozdrawiał nas ręką. Wróciliśmy do baraku. Wszedł esauł, oczywiście trochę na bani, z szablą i w baraku odtańczył kozaka. Potem na szosę podjechały katiusze i otworzyły ogień do oddziałów niemieckich, które były [niedaleko]. Oczywiście to było specjalnie przy baraku, przy obozie – narażali nas na ostrzał, bo katiusze miały niedaleki zasięg. Z pierwszą grupą, było nas kilku, postanowiliśmy wracać do Polski, do kraju. Wyszliśmy i parę dni wędrowaliśmy.
- Jak pan wspomina swoich kolegów z Powstania? Jacy to byli chłopcy?
W mojej kompanii – to była 1. kompania szturmowa Batalionu „Kiliński” – byli przede wszystkim chłopcy z Pragi. Na ogół byli to młodzi robotnicy, rzemieślnicy, nie był to oddział tak zwanej młodzieży inteligenckiej. To byli chłopcy od „Kilińskiego”. Pierwsza cecha, to odwaga młodzieńcza, pozwalająca nawet do cierpień odnosić się z humorem, a cierpienia były przez cały czas. Pamiętam ich bardzo dobrze. Niedawno umarł mój przyjaciel z „Kilińskiego”, Maciek Dylewicz. Był w Batalionie „Kiliński”, potem przyjaźniłem się z nim w Zeithain, w obozie jenieckim.
- Na czym polegała ta przyjaźń?
Dzieliliśmy się ostatnim kawałkiem chleba, można powiedzieć. O pewnych sprawach myśleliśmy tak samo. Chciałem powiedzieć, dlaczego uważam Powstanie za ważne, jeśli nie za kluczowe, dla dziejów nowożytnych Polski. Połączyła nas idea dobra, która przeciwstawia się złu. Dlatego oburzył mnie i dotknął tekst, który w pięćdziesiątą rocznicę Powstania ukazał się w „Gazecie Wyborczej”. Tekst pana Michała Cichego, na który odpowiedziałem, (drukowałem w „Rzeczpospolitej”). Tekst pod tytułem: „Akowcy w Powstaniu wymordowali niedobitków z getta”. Redakcja wybiła ten tekst pod samym tytułem i w ten sposób uczciła rocznicę Powstania. W Powstaniu mogły się zdarzać rozmaite incydenty, tak jak się zdarzają zawsze i wszędzie, jakieś zbrodnicze ekscesy. To, co charakteryzowało Powstanie, to postawa obrony każdego ludzkiego życia. Dlatego mówiłem, jakiego [uczucia] doznałem na widok ranionego, oślepionego Niemca, mówiłem o Mongołach na ulicy Żurawiej. Osobiście nie miałem szczęścia wyzwalać Żydów na Stawkach, ale moi przyjaciele tam byli. Takie sformułowanie, to jest po prostu obelga.
Doniosłość Powstania polega właśnie na erupcji zbiorowego humanizmu. To nie była bitwa, jakie toczą się między zawodowymi armiami, to było Powstanie w imię pewnych ludzkich, podstawowych wartości. Stosunek do kolegów z Powstania… W obozie w Zeithain miałem szansę współżyć z całą gromadą warszawskiej młodzieży, to byli wspaniali ludzie, wielu z nich ciężko okaleczonych, bez rąk, nóg, chorych, ale nawet na chwilę nie załamywali się. Z warszawskim, wisielczym humorem odnosili się do własnego cierpienia. Każdy z nich miał za sobą takie doświadczenia, że można by było obdzielić tym wielu, wielu ludzi. Rozstrzeliwani w piwnicach – ocaleli. Solidarni ze sobą, dzielący się ostatnim kawałkiem chleba. Przez pierwsze tygodnie i w końcowych tygodniach mordował nas głód. [Tylko] przez parę tygodni [zimowych] byliśmy karmieni paczkami. Dostawaliśmy paczki – ja od mojej narzeczonej z kraju oraz paczki z Czerwonego Krzyża i tak się dzieliliśmy jedzeniem.
Wspomniałem Maćka Dylewicza. Nie miał rodziny (to znaczy miał, ale była odcięta) i nie dostawał paczek. Dzieliliśmy się z nim. Kiedy skończyły się paczki z kraju i Czerwonego Krzyża przyszła nagle jedna paczka do Maćka Dylewicza. Jakimś cudem zabłąkała się paczka z Czerwonego Krzyża ze Szwajcarii i trafiła akurat do niego. Wtedy mieliśmy wyżerkę z paczki Maćka. To przykład podstawowej, elementarnej solidarności, którą zresztą w innych formacjach wojska można poznać. Tutaj, w baraku dwudziestym pierwszym była głębsza wspólnota, po prostu wspólnota celu, do którego dążyliśmy – do świata, w którym wartości uznane za dobre, będą zwycięskie. Dlatego uważam i wiem, że prawie wszyscy byli powstańcy tak rozumują, że Powstanie to w ich życiu najważniejsze doświadczenie.
Warszawa, 28 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus