Władysław Szczypek
Władysław Szczypek.
- Co pan robił przed wybuchem wojny?
Chodziłem do szkoły, kończyłem szkołę. Ponieważ był czas niepokoju, przed samym wybuchem wojny byłem na obozie przysposobienia wojskowego, bo w szkołach – mówiąc językiem obecnym – ponadpodstawowych obowiązywało przysposobienie wojskowe. Obóz skończył się – zaczęła się wojna.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny zapamiętałem bardzo dla siebie źle, ponieważ przed samą wojną w Warszawie było tak jak gdyby pospolite ruszenie, [żeby] kopać rowy łącznikowe. Między innymi ja też kopałem rowy łącznikowe, zresztą wówczas miałem siedemnaście lat, więc nie można było nie kopać. Zagrypiłem się. Pierwsze dni [wojny], od 3 września, złożyła mnie gorączka i leżałem. Podniosłem się dopiero 8 września – po apelu pułkownika Umiastowskiego – i wyjechaliśmy z fabryką sprawdzianów.
Dojechaliśmy do Rawy Ruskiej. Przez Kiwerce, bo byliśmy w Kiwercach i jak bolszewicy przeszli granicę, to już żeśmy wracali się z Kiwerc, chcąc dostać się do Warszawy, ale nie dostaliśmy się, więc żeśmy wylądowali w Rawie Ruskiej i już z Rawy Ruskiej, na piechotę, przez Kamień Koszylski, Brześć – do Warszawy. W Brześciu bolszewicy aresztowali nas w Twierdzy Brzeskiej.
- Co pan robił w czasie okupacji w Warszawie?
W czasie okupacji w Warszawie robiłem różne rzeczy. Pracowałem w elektrowni, gdzie kradłem węgiel. Trudniłem się furmaństwem, gdzie też kradłem to, co mogłem. Jak pracowałem w elektrowni, to była cicha umowa, że wagony, które przychodzą – trzeba wyjąć maźnicę, a w maźnicę trzeba nasypać piasku. I to żeśmy robili. Efekt był taki, że – jak dochodziły do nas wiadomości – mniej więcej, co czwarty, piąty wagon, zacierały się osie i trzeba było go wycofać, a nam na tym zależało. W zimę, jak przychodził wagon kłonicowy, brało się kłonicę, kładło się na torze, trzech, czterech przepychało wagon, żeby ją złamać i z tego było ognisko do ogrzania się.
- W jaki sposób zetknął się pan z konspiracją?
Do konspiracji trafiłem bardzo wcześnie, bo jeszcze w 1939 roku do Związku Orła Białego, ale później zostałem złapany w jednej z łapanek ulicznych i wywieziony do Niemiec. W Niemczech pracowałem w „Mitteldeutschen Motorenwerke” – to była fabryka robiąca części zamienne do różnych urządzeń zbrojeniowych. Po trzech miesiącach udało mi się uciec.
Wyczekałem moment, kiedy będę miał wolne po nocnej zmianie, bo pracowaliśmy na trzy zmiany i po nocnej zmianie miałem wolny czas, więc w tym wolnym czasie ubrałem się, umyłem, ogoliłem, przygotowałem do ucieczki, bo wiedziałem, że najbliższe osiem godzin nie będą mnie poszukiwać, bo dopiero wyszedłem z pracy. Z Lipska kupiłem bilet do Drezna – bałem się kupić od razu bilet do granicy, bo może być kontrola czy coś w tym rodzaju – podejrzany, młody człowiek, dlaczego nie w armii albo w organizacjach wojskowych? Wobec tego kupiłem bilet najpierw do Drezna, z Drezna do Opola, z Opola do Kluczborka, z Kluczborka do Blachowni, bo Blachownia to była stacja graniczna między Generalną Gubernią a Reichem. I tak przyjechałem. W Blachowni przeszedłem granicę do Częstochowy i z Częstochowy, już prawie bezpiecznie, bo w otoczeniu Polaków, przyjechałem pociągiem.
- Czyli bez żadnych przygód?
Nie, to nie były przygody, trudno to nazwać przygodami. Przynajmniej odczucie w owym czasie to było – porównać to – tak jak człowiek poszedł do kąpieli i zamoczył się. Normalne, że w kąpieli musi się zamoczyć. A że był w ubraniu, że wpadł do wody – no to cóż wielkiego się stało? Tak samo i wtedy – to niebezpieczeństwo śmierci, bo tak można powiedzieć, czyhało w każdej chwili. Nie było chwili w życiu człowieka, żeby śmierć go nie goniła. Przypadek – trafiła, nie trafiła. Ale jak mówią dane statystyczne, że trzeba było wystrzelić jedenaście tysięcy pocisków, żeby zabić jednego człowieka w czasie wojny, to prawdopodobieństwo było dosyć duże, ale nie tragiczne.
- W jaki sposób przygotowywał się pan do Powstania?
Tak jak wszyscy moi koledzy. Z tym że przygotowywaliśmy się – mówię w liczbie mnogiej, bo to była pewna społeczność – tak jak żeśmy mogli. Jedni mogli poświęcić na przygotowanie więcej czasu, bo mieli zaplecze do utrzymania, mieli rodzinę, mieli rodziców, mieli odpowiednio usytuowanych znajomych. Ja byłem w sytuacji nieco gorszej, ale nie w wyjątkowej, bo takich jak ja było bardzo dużo, nie można powiedzieć, że to były wyjątki. Miałem dwóch braci młodszych od siebie. Jednego z młodszych braci Niemcy złapali na ulicy i wywieźli do Oświęcimia. Drugi miał dwanaście lat i niewiele mógł zrobić, tylko tyle co dwunastoletnie dziecko mogło zrobić. Matka była sama, ale nie była na jakimś wielkim stanowisku, gdzie zarabiała dużo pieniędzy. Po prostu tak jak większość w Warszawie i w okupacji, jedliśmy krupnik, ale ten krupnik to było po prostu trochę kaszy jęczmiennej ugotowanej z wodą i dwa, trzy kartofle okraszone solą. Tak że jak to się nalało na talerz, to było to fioletowego koloru.
- Gdzie zastało pana Powstanie?
Powstanie zastało mnie akurat nie bardzo szczęśliwie, bo w drodze. Jechałem z Wilanowa do matki i w „dwójce” [w tramwaju], na Czerniakowskiej, zastało mnie Powstanie. Była wielka konsternacja, bo wielu Niemców nie wiedziało, co to jest, co się dzieje, ale jakoś dotarłem. Ponieważ w domu matki miałem zakonspirowany pistolet, widząc, co się dzieje, wyciągnąłem ten pistolet, ale tak go wyciągnąłem, żeby był bezpieczny, żebym – w razie, jeżeli nie będę miał [możliwości] ucieczki czy obrony – nie został ujawniony i nie został skonfiskowany, bo ujawnienie wtedy to była śmierć, już wtedy nie liczyli się z tym. Było pusto. Wyglądałem z bramy – przyjechał niemiecki samochód (coś w rodzaju naszego żuka), przykryty plandeką, z tyłu siedział sobie żołnierz, trzymał karabin. Z przodu, przez szybę nie widziałem, kto był w [szoferce]. Czy ktoś był we wnętrzu, pod plandeką, też nie widziałem. Wówczas wyjąłem pistolet, usiłowałem strzelić. Ale tylko usiłowałem strzelić – pistolet nie odpalił. Gdyby odpalił, to byłoby szczęśliwie, dlatego że musiałby zatrzymać się, a dowództwo zgrupowania było na Kruczej pod 13. Ale pistolet nie wypalił. Nikt nie widział, bo robiłem to z zasłoniętej bramy, a drewniane bramy były potężne, to nie były delikatne drzwi. Na tym skończyło się.
- Co dalej działo się z panem?
Po całym, wielkim ruchu doszedłem do Kruczej 4, [gdzie] była nasza koncentracja, bo dowódca kompanii był na Poznańskiej. Tam był mój pluton. Po krótkiej naradzie, po zbadaniu sytuacji i porozumieniu się z sąsiednimi oddziałami (oczywiście nie ja, bo byłem tylko wypełniaczem, to była funkcja dowódcy plutonu i dowódcy kompanii), postanowiliśmy zaatakować „małą PAST-ę” na Pięknej 19, ale nie od Pięknej, bo jest bunkier – bunkra nie sforsujemy – tylko od Biblioteki Narodowej. Doszliśmy do biblioteki, zaatakowanie okazało się niemożliwe. Przede wszystkim – wysoki parkan, który miał około trzech metrów, poza tym trzeba było mieć osłonę ogniową, a myśmy mieli tylko parę butelek zapalających. Butelek zapalających, bo były zapalające i [były] z bateriami zapalającymi. Myśmy mieli parę butelek, gdzie była nafta czy benzyna (czy nawet ropa), ale oklejonych związkiem chemicznym, który po kontakcie z czynnikiem – a w czynniku zapalającym był jeszcze kwas siarkowy – kwas siarkowy, jak zadziałał na tę substancję (to popularnie nazywano kalichlorek), to nastąpił wybuch i zapalało się. Po pewnym czasie – trudno mi jest [określić] czas, bo nie mierzyło się czasu, czas był nieważny – dowódca plutonu stwierdził, że wracamy do miejsca postoju i robimy barykady. Był zmierzch, brałem udział w budowie barykady na Wilczej przy Kruczej – jak są cztery narożniki, to przy narożnikach wschodnich.
Dzisiaj to śmiesznie wygląda. Zebraliśmy ludzi, którzy tam mieszkali – z czterech domów: Wilcza 18, Wilcza 20, 13 i 15. Ale jak [człowiek] przyjdzie do domu, tak jak dzisiaj – co ci ludzie mają? Mają tylko ręce. Może ktoś ma młotek, jakąś siekierkę, coś takiego – więcej nic nie ma. Nawet do tego stopnia, że i siekierki nie mieli, bo przed wojną w domach bardzo często był przyrząd do rozłupywania drewienek na podpałkę. Pomny tego, że dozorcy mają drągi – potrzebowali w zimie rozbijać lód i mieli drągi długości metr pięćdziesiąt, dwa metry, z jednej strony zaostrzone na czub, a z drugiej strony jak gdyby siekierka, żeby rozbijać lód. Przeszedłem się po dozorcach z wielkim krzykiem, bo bali się – wiedzą, że ten przyszedł, ten przyszedł, ale jak przyjdą Niemcy, to on wyjdzie, a my musimy zostać, bo tutaj jesteśmy, wobec tego wiadomo było, że się boją – szybko dali drągi. Zebrałem cztery drągi i tymi drągami wszyscy, co mieli siłę, nabrali werwy, wyrywali płyty chodnikowe. Okazało się, że gdzieś po północy barykada była wysokości około metra. To śmiesznie wyglądało, bo to nie była barykada na pojazdy, którymi dysponowali Niemcy, ale to była przeszkoda. Po maleńkim odpoczynku… Na rogu Wilczej i Kruczej był sklep rzeźniczy Wolfarta, a nad nim było puste mieszkanie (nie wiem dlaczego opuszczone). Dowódca plutonu ustalił z nami, że to będzie miejsce wypadowe, bo trzeba stworzyć osłonę dla „małej PAST-y”, Niemcy mogą atakować „małą PAST-ę”, a mają blisko, bo z parku Ujazdowskiego i – prościutko idą na „małą PAST-ę”, wzdłuż Pięknej. O brzasku usłyszeliśmy chrzęst gąsienic. Wyglądamy delikatnie z okna, idzie niewielki czołg, Kraftfahr „Panther V”, wyposażony – jak żeśmy dowiedzieli się później – w działko 35 milimetrów. Zajęliśmy możliwie bezpieczne miejsca przy oknie, z butelkami, i czekamy aż podjedzie do nas na rzut butelki. Czołg dał salwę do barykady i barykada rozstąpiła się na jego szerokość, bo to były ułożone płyty. Ale co myśmy mogli zrobić? Myśmy nie mieli czasu. Gdybyśmy mieli więcej czasu, [to] byśmy zrobili to mocniej. Ale czasu nie było, więc nie zastanawiało się, tylko coś robić, żeby zrobić jakąś przeszkodę. Czołg został zapalony, ale, jak to czołg, ma urządzenia gaśnicze, a nie został trafiony w bardzo czułe miejsce, tylko został trafiony, żeby materiał wybuchowy zapalił się i koniec, pojechał do Marszałkowskiej. Nie umiem odpowiedzieć, jakie były losy tego czołgu, bo to już wyszło poza naszą obserwację – myśmy byli na rogu Wilczej i Kruczej, a czołg pojechał do Marszałkowskiej.
- Jak na to zareagowała ludność cywilna? Jak się odnosiła do walki?
Ludność cywilna – nie mam takiego słowa, które odzwierciedliłoby postawę. W każdym razie można powiedzieć, że była nastawiona bardzo przyjaźnie. Jeżeli ktoś był nieprzyjaźnie czy wątpliwie [nastawiony], to nie ujawniał się. Ci, którzy ujawniali się, byli nastawieni przyjaźnie. Mało, że przyjaźnie, ale z wielką, szczerą chęcią pomocy – nie licząc się z tym, że jeżeli podzieli się miską pożywienia, to przecież oddaje swoje, bo wiadomo, że nigdzie nie kupi. A to było zupełnie normalne i nie trzeba było agitować, w razie potrzeby dzielili się miską pożywienia. Dzielili się sami, nie trzeba było prosić.
- Czy taki stan rzeczy trwał do końca, czy pod koniec już było gorzej?
To zmieniało się bardzo. Pierwszy miesiąc nastroje były takie, że przecież myśmy czekali, że będziemy wyzwoleni. Już będziemy wyzwoleni. Że jest Powstanie, ale to jest początek, a koniec – nie wiemy jaki, ale koniec będzie pomyślny. To samo ludność. Pewne ostudzenie entuzjazmu było, jak Niemcy otworzyli granicę [na] parę godzin i powiedzieli, [że] kto wyjdzie, to dostanie pracę i tak dalej. Wiele osób nie wyszło. Bardzo niewiele osób wyszło, ale coś wyszło. To troszeczkę ostudziło [entuzjazm]. Później był wielki nalot na Warszawę, [zrzuty] – to było morze entuzjazmu. Kolorowe spadochrony, które leciały, ta armada samolotów, ta wielka strzelanina – Niemcy strzelali ze wszystkich luf, jakie mieli. Parę spadochronów zostało strąconych, ale to były spadochrony z materiałem. To była broń, była amunicja, było trochę środków opatrunkowych, a że tych samolotów – jak później były informacje – na Warszawę ruszyło sto, to można sobie wyobrazić, jak dużo było tych spadochronów.
- Skąd miał pan informacje? Czy słuchał pan radia? Jak było z prasą?
Trudno mi jest szczerze i prawdziwie na to odpowiedzieć, dlatego że żołnierz jest na jakimś odcinku i to jest poświęcone jego uwadze i on tam kieruje swoją uwagę. Już parę metrów dalej nie może się interesować, bo tu musi pilnować, tu jest jego obowiązek.
Tak, bo nawet maszyny muszą mieć odpoczynek. Były przerwy, bo Niemcy przecież nie zawsze atakowali. Czasami atakowali, czasami myśmy atakowali, czasami pozorowaliśmy ataki, bo to było po prostu konieczne.
- Jak wyglądało pozorowanie?
Pozorowanie ataku – [tak] jak myśmy to robili – to było rzucenie paru granatów, zrobionych z materiałów niemieckich, bo to robiło się z niemieckich niewybuchów i wtedy huragan ognia ze strony niemieckiej, jeżeli pomyśleli, że to jest przygotowanie do ataku. A jak nie dali się zwieść, nie pomyśleli, to był spokój. Tak samo to, co mówiłem o czołgu. Przecież to Niemcy przygotowali sobie desant do „małej PAST-y”, dlatego że w [budynku] „małej PAST-y” nie była załoga wojskowa, to byli telefoniści i pracownicy łączności, uzbrojeni. 2 września Niemcy, samojezdnym działem opancerzonym, przysłali na odsiecz [załodze] małej PAST-y grupę esesmanów i trzeba było odwrócić naszą uwagę czołgiem na Wilczej – trzeba było podzielić się, żeby mogli podjechać z odsieczą. Ale to im nie udało się, bo działo opancerzone zostało zaatakowane i spalone, paru Niemców zginęło. Kilkunastu dostało się. Dlatego dostało się, że nasze środki techniczne były bardzo prymitywne i znikome.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z tego okresu?
Od samego początku nie ulegało to żadnej ewolucji – to, po prostu, była dobra przygoda.
- Traktował to pan jako dobrą przygodę?
Tak, dobra przygoda. Byłem ranny, ale nie traktuję tego… Byłem, po prostu.
- Czy był pan w szpitalu powstańczym?
W szpitalu powstańczym na Mokotowskiej 55. Ale to jest normalne. Zadowolony byłem po tym, że żyję, że mogłem wyjść, a koledzy, zdawałoby się, że nie ranni, a zginęli. Na przykład nasza sanitariuszka z patrolu sanitarnego: nie było wody, ale trzeba było umyć się, trzeba było przygotować coś do jedzenia z tego, co było. Przynosiło się jęczmień od Haberbuscha, to kobiety, które nie mogły wyjść z domu, mełły [go] w młynkach do kawy i to była kasza – myśmy nazywali to „plujką”. To gotowało się, a z opałem nie było kłopotu, bo były zrujnowane domy, [gdzie] było drewno, z tego robiło się [opał] i gotowało się. To była przygoda.
- Ale odczuwał pan strach, prawda?
Ach, w ogóle w tej chwili nie wierzę w to, że jest ktoś, kto nie boi się. Czuje się strach, ale są pewne wartości, mówi się: „Zaraz, ale nie musi mnie trafić, a ja muszę tam być!”. Powiem o tej sanitariuszce. Dziewczyna potrzebowała się umyć. Na Pięknej była studnia – abisynka, ludzie czerpali wodę. Siostry z Wilczej 7 gotowały i prały, też potrzebowały wody i trzeba było je puścić ([siostry] obsługiwały szpital). Ale w dzień Niemcy to miejsce ostrzeliwali. Po prostu wystrzeliwali granaty z granatników i tam, niestety, dużo osób zginęło, bo kiedy wystrzeli, w jakim terminie – nie było wiadomo. Czasami był granat za granatem, czasami od wybuchu granatu do drugiego wybuchu było pół godziny. Był brzask (stacjonowaliśmy w ambasadzie szwajcarskiej i amerykańskiej) [sanitariuszka] mówi: „Pójdę, napompuję sobie wody, to się umyję”. Dziewczyna poszła cichutko jak myszka, pompa nasmarowana, żeby nie wydała żadnego dźwięku, ale [tylko] zdążyła dojść i wybuchł granat. Ranił ją. Niefortunnie ją ranił, że [trafił] w aortę [szyjną]. Nie było możliwości ratunku, bo trzeba by było natychmiast, jak tylko ją ranił, lekarza, żeby zatrzymać krwotok, żeby spiąć [aortę] i doprowadzić do odpowiedniego opatrunku. Tam były sekundy. Mimo to żeśmy ją wzięli natychmiast na nosze. Do szpitala na Mokotowską 55 było niedaleko, przechodziło się przez ogródki z ambasady szwajcarskiej do domu, który jest w takim wklęśnięciu na Mokotowskiej – [to było] dwieście metrów, dwieście pięćdziesiąt. Ale to był za duży okres czasu. Jak została doniesiona do szpitala, to już skończyła życie, bo upływ krwi był tak duży, że nie można było jej uratować. Tak że takich rzeczy, normalnych dla tamtych warunków [było wiele] – to nie były wyjątki. Prawie że pod koniec Powstania, to było około 20 września, przyszedłem do matki, bo matka mieszkała na Wilczej 18. To był wieczór, przyszedłem do matki, dowiedzieć się, co słychać. Dom jest pusty, wszyscy mieszkańcy tego domu są w piwnicach. Zdążyłem wejść do piwnicy, przywitać się z matką i – tak, jak to wtedy żeśmy nazywali – albo pocisk z „szafy”, albo pocisk z „krowy” uderzył w dom i zwalił szczytową ścianę trzypiętrowej kamienicy. Przysypało nas w piwnicy. Tylko tyle że piwnica wytrzymała, tak akurat trafił, że piwnica nie została zawalona i żeśmy wygrzebali się z tej piwnicy. [Pocisk] nikogo nie ranił. Tak że to są takie rzeczy… Jak wojna.
- Czy jest dobre wspomnienie, czy wydarzyło się coś pozytywnego w czasie Powstania?
Dobre wspomnienie… Dobrych wspomnień w złym czasie nie ma. Na zapleczu ambasady amerykańskiej były w czasie okupacji ogródki działkowe, bo przy domach były ogrody, więc ludzie uprawiali sobie skrawki ziemi. Tam żeśmy kopali rowy łącznikowe. Widzę oczami duszy, jak dziecko – siedem, osiem lat – wyszło, w krótkich majteczkach, z usmarkanym noskiem, i zaczęło w tym grzebać. I w pewnym momencie – nic nie słychać – dziecko składa się na ziemię, przewraca się. Tylko strużka krwi z buzi, bo snajper z hotelu SS zobaczył dzieciaka i zastrzelił. I zastrzelił…A nagrodzony byłem (że tak się wyrażę), jak przechodziłem pod bunkrem przy gimnazjum „Przyszłość” na Śniadeckich. Na Śniadeckich było gimnazjum męskie „Przyszłość”, ale to w czasie okupacji zajęli Niemcy i przy tym był bunkier z karabinami maszynowymi. Dostałem polecenie, żeby dostać się do metodystów, bo to jest jeden z wyższych domów przy placu Zbawiciela, i zobaczyć, co się dzieje na południowym odcinku od Nowowiejskiej. Poszliśmy z kolegą i usiłujemy przejść przez Śniadeckich pod bunkrem, bo nie ma innego wyjścia, trzeba pod tym bunkrem przejść. Rozmawiamy z mieszkańcami, którzy mieszkają w okolicy, mówią nam: „Dzisiaj rano sąsiadka była w sąsiednim domu, ale nie strzelali”. Dzieci chodzą, przechodzą na drugą stronę, przechodzą do sąsiednich domów. Zaczynamy kalkulować z kolegą, co za przyczyna. No, to są też ludzie. Może zmęczeni? Może zaspali? Stoimy w bramie, żeby przedostać się na drugą stronę. Przy nas wychodzi dziecko i idzie do sąsiedniego domu, do bramy. Cicho. Wobec tego postanawiamy biec. Wyskoczyliśmy i przebiegamy. Przebiegamy i od razu salwa. Kolega potyka się i przewraca. Ja przebiegłem. Jak dobiegłem we wnękę bramy, to wydawało mi się, że biegnę wieczność. Po jakimś czasie, po dwóch, trzech sekundach, salwa umilkła. Już jestem bezpieczny, bo byłem we wnęce bramy, nie mogli mnie razić. Ale co zrobić z kolegą? Leży na środku jezdni. Rozmawiamy, [że] trzeba będzie zrobić jakąś kotwicę, rzucić sznurkiem i go ściągnąć. Ale w pewnym momencie widzimy, że rusza się. Chłopak potknął się i przewrócił, a Niemcy myśleli, że go zabili i strzelali do mnie, a ja zdołałem akurat przebiec. Po dwóch, trzech, czterech minutach [kolega] spiął się do skoku, zerwał się i przeskoczył. To jest właśnie szczęśliwe i radosne, bo nic się nie stało (poza otarciami rąk – to jest bez znaczenia). Ale w każdych chwilach – jak rozmawiałem z bratem, to nawet w Oświęcimiu, kiedy śmierć była od rana do rana, to jakoś widziało się tam coś radosnego. Może źle nazywali – może mniej tragicznego – ale to „mniej tragiczne” było radością.
- Jak wyglądała kapitulacja?
Znów miałem szczęście. Wyszedłem, bo kapitulacja – nie ma rady, trzeba iść. Już jestem w obozie. Przed tym – zgodnie z rozkazem naczelnego dowódcy – ogoliliśmy się, umyliśmy się tak, jak można było, powypieraliśmy to, co można było. Jestem w obozie. Chłopi przywożą słomę. Przywożą na wózkach po parę wiązek słomy, bo Niemcy są „bardzo” humanitarni i traktują nas łaskawie. Kulawy chłop, młody człowiek, nie bardzo może dać sobie radę. Słomę już wzięli Polacy, jeńcy. Między innymi ja już wziąłem jedną wiązkę słomy i przychodzę po drugą, ale już nikogo nie ma. Jestem ja i jest ten kulawy człowiek, który przyjechał, ale odszedł od wozu, bo boi się, żeby go nie wzięli. Niemiec mi wymyśla, że nie odjechałem z wozem. Wobec tego, jak mi wymyśla – bata nie miałem, bo bat wziął ten chłop – ale lejcami potrząsnąłem i pojechałem z tym konikiem.
Ten człowiek mnie gonił, ale odjechałem na bezpieczne miejsce. Kiedy już stwierdziłem, że jest bezpieczne miejsce, że jestem poza zasięgiem wachmanów, [to] zatrzymałem się, zaczekałem na niego i oddałem mu, bo co miałem zrobić? Przecież to nie mój koń, nie mój wóz. Sam poszedłem do nieznajomych ludzi.
- Co potem działo się z panem?
Byłem jeden dzień u kolejarzy w Pruszkowie, tam poczęstowali mnie kolacją, przenocowałem – w kucki, bo w kucki, bo nie było miejsca. Na następny dzień rano kolejarz poczęstował mnie garnuszkiem mleka i paroma kartoflami, bo nie miał chleba, [tylko] ugotowane kartofle, i poszedłem dalej. Stamtąd poszedłem do Wilanowa, bo w Wilanowie miałem znajomych. W Wilanowie dowiedziałem się, że są koło Grójca – poszedłem tam. W okolicach Grójca przebywałem do pseudo-wyzwolenia, dokąd nie przyszli Rosjanie. Czym się trudniłem? Poszedłem do znajomych – znajomy był szewcem, wobec tego pomagałem mu robić kurpie, takie jak mają chłopi na wsi, bo nie wszyscy chodzą w lakierkach – w stajni, w oborze chodzą w takich butach, żeby można było tam robić. Te rzeczy robiłem za trochę mąki, za parę kartofli. 19 stycznia przyszedłem do Warszawy i znów zacząłem pracować w elektrowni.
- Co stało się z pańskim domem? Czy wrócił pan do swojego domu?
Mieszkanie matki było spalone. Jak przyszedłem, to już było ciemno, więc oświetlałem sobie tylko zapalniczką. Ale zapalniczkę oszczędzałem, bo była potrzebna do zapalenia papierosa i żeby na jak najdłużej starczyła. Tak przesiedziałem do rana. Rano, jak zobaczyłem, to siedziałem na metalowym łóżku, a pod nogami były spalone zwłoki człowieka. Ponieważ marzły mi nogi (wtedy był mróz), to tłukłem nogami o jego kości, żeby sobie rozgrzać nogi. Makabryczne, śmieszne i tragiczne.
- Jakie jest pana zdanie na temat Powstania?
Nie wiem, dlaczego ludzie jeszcze usiłują coś wytłumaczyć, coś znaleźć. Powstanie było konieczne, nie można było [tego] uniknąć. [Proszę sobie wyobrazić] takich chłopaków siedemnasto-, osiemnasto-, dziewiętnasto-, dwudziestoletnich, którzy sześć lat są mordowani, którzy żyją na gapę, bo nie można powiedzieć, że powinni żyć. Powinni nie żyć, wszystko było nastawione, żeby nie żyli. Widzą, kiedy przez Aleje Jerozolimskie jadą kolumny niemieckie – już nie tylko czołgi, ale ciągnione są krowy, do wozu uwiązana jest krowa i idzie za tym wozem. Kiedy w radio „Moskwa” mówią: „Słuchajcie, Niemcy są w odwrocie. Chwytajcie za broń, przyspieszajcie wolność!”. I nie może być Powstania w takich warunkach? Można wytrzymać, żeby nie było? Przecież ci ludzie nie myśleli… Czy pani sądzi, że ja myślałem, że to Powstanie to co to jest? Nie. Trzeba wygonić Niemców – to było najważniejsze. Od myślenia byli inni, myśmy byli wypełniaczem, mięsem armatnim. Liczyli się z tym, wiedzieli o tym, bo takie są prawa wojny. Takie są prawa wojny. Dowódca na wojnie musi wiedzieć, ilu żołnierzy poświęci – czy to mu się opłaci, czy nie. Bo na pewno musi coś poświęcić.
Warszawa, 17 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ada Parzymies